<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Sieroca dola
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom IV Pierwsze opowiadania
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

XII. PRZYJACIEL.

Pan Anzelm stanął w Warszawie w wigilją Nowego Roku. Wynajął pokój w hotelu Polskim i nie tracąc ani chwili czasu, poszedł do domu, w którym, według słów Jasia, powinien był rezydować opiekun sieroty.
— Czy tu mieszka pan Karol? — zapytał szlachcic stróża, zatrzymując się w bramie.
— Tu, na pierwszem piętrze, ale musi go niema, bo dopiero co wyszedł.
Szlachcic sięgnął do portmonetki, a stróż zdjął czapkę.
— Nie wiesz, mój przyjacielu — mówił dalej szlachcic — czy u pana Karola jest taki mały chłopiec, Jaś?...
— Aha!... to ten, co mu matka w lecie z głodu umarła?... Był on tu, ale teraz jest u krawca, u Durskiego, i nawet nigdy u pana nie bywa.
Usłyszawszy o śmierci z głodu, pan Anzelm wstrząsnął się. Potem zapytał stróża o adres krawca, dał mu dwa złote, i gniewny, kazał się wieść w okolicę Starego Miasta.
W magazynie ubiorów męskich znalazł tylko jejmość panią Durską. Gdy ją zapytał o Jasia, tłusta dama, załamując ręce, krzyknęła:
— Ach, mój panie serdeczny! także pan trafił... Imaginuj pan sobie, że ten łajdak Jędrek, o ten, co się za szafę chowa, okradł nas, a mój stary — posądził Jasia! No, i wyobraź pan sobie, że biedny chłopiec uciekł!... A takem go kochała! Przepadałam za nim, mówię panu!...
— Mniejsza o to — przerwał szlachcic, oblewając się rumieńcem — ale gdzie on jest teraz?...
— Otóż to, że nie wiemy, drogi panie! — jęknęła przestraszona majstrowa. — Albo ja wiem?... może się zabił, a może się zastrzelił?!...
— A do stu tysięcy djabłów!... — krzyknął rozgniewany szlachcic, tupnąwszy nogą. — To wy się tak opiekujecie sierotami w Warszawie?...
— Ach, dobry panie!... ach, szlachetny panie!... — lamentowała biedna majstrowa, patrząc z trwogą na sękaty kij gościa. — Ach, to ten mój... niby mąż winien, a nie ja nieszczęśliwa!... Z innej ja pochodzę kondycji, drogi panie, i mogłam wyjść za urzędnika...
— Gdzież więc mąż pani?! — wrzasnął szlachcic, uderzając kijem o podłogę.
— Ach!... pobiegł przecie szukać Jasia i tego łajdaka Panewkę... Jędrek! a skocz-no po kuf... po pana, chciałam powiedzieć...
Łotr szybko rzucił się do drzwi, i za chwilę sprowadził majstra, który stawiał nogi w sposób bardzo niepewny, miał niezwykle bladą twarz i jak zwykle nos amarantowego koloru.
— Gdzie Jaś?... — zapytał krótko pan Anzelm.
Durski spojrzał na wylęknioną żonę, zachwiał się na nogach jeszcze bardziej i odparł z rezygnacją:
— Uciekł, panie! choć go kochałem, jak rodzonego syna... Teraz szukam go, panie, po całych dniach, ale... że trzech kupców petersburskich spotkało mnie tu, naprzeciw w bawarji, więc...
— Zapłacęż ja wam, poczciwi opiekunowie! — mruknął Anzelm i wybiegł ze sklepu, trzaskając drzwiami.
— Spóźniłem się!... Bóg widać pogardza moją ofiarą! — szeptał szłachcic, biegnąc do ratusza.
Gdy przybył tam i zażądał, aby szukano Jasia, jeden z urzędników rzekł:
— Chłopca tego już szukają. Wczoraj był tu jakiś Panewka i zostawił szczegółowy rysopis. Twarz okrągła, włosy blond... Ubrany był w czarne palto, czapkę z daszkiem... Znaków szczególnych nie miał żadnych.
— Mnie tam nie chodzi o znaki szczególne, tylko o chłopca!... — odparł szlachcic, i obiecawszy nagrodę temu, kto znajdzie Jasia, poszedł dalej, mrucząc:
— Ciekawym, kto jest ten Panewka?... Jakiś z niskiej klasy, ale uczciwy.
Zkolei pan Anzelm począł obchodzić kościoły, żądając, ażeby z ambon ogłoszono o zaginięciu chłopca imieniem Jaś, ubranego w czarne palto i czapkę z daszkiem. Księża z uprzejmością uwzględnili to żądanie, dodając od siebie, że już o to samo byli proszeni przez jakiegoś niskiego człowieka z wielką głową.
— To musi być sprytny człowiek! — myślał pan Anzelm o Panewce, nie wiedząc, że ten człeczyna — kraje jak Szabu, a głupi jak but!...
Wróciwszy do hotelu, pan Anzelm rzucił się na łóżko zmartwiony. Czuł on, że po nitce litości wkradło się do jego serca wielkie przywiązanie do sieroty.
2-go stycznia, około jedenastej w południe, dano znać panu Anzelmowi, że Jaś znalazł się i że jest w ratuszu. Szlachcic w parę minut stanął w kancelarji.
Tu zastał jakiegoś robotnika, starą kobietę, komisjonera i stójkowego, którzy otaczali chłopca ubranego w czarny paltocik. Anzelm spojrzał mu w oczy i osłupiał:
— Jak ci na imię? — spytał to indywiduum.
— Jaś, proszę pana... żeby mię tak cholera zatłukła!... — odpowiedział chłopiec z wiśniowym nosem i kilkoma sińcami na twarzy.
Szlachcic nie wiedział co myśleć. W tej chwili jednak zbliżył się do ulicznika jakiś stary policjant, popatrzył mu bystro w twarz, a następnie, odchyliwszy kołnierz paltota i przeczytawszy na podszewce etykietę: „Kalasanty Durski w Warszawie“, rzekł:
— No, gadaj prawdę, tyś okradł tego małego!...
Anzelm upadł na krzesło, a tymczasem chłopak wrzaskliwym głosem odpowiedział:
— Nie okradłem... jak Boga kocham! On mi sam ten paltok darował... żebym tak w ziemię wrósł!... On przecie służył u mnie, niech sam powie... Karmiłem go, jak własnego syna... Ale jakeśmy się pobili z Marcinem, wczoraj wieczór, tak on, psia kość, wziął i uciekł!... Żebym tak skonania nie doczekał!...
— No, a dlaczego ty się Jasiem przezywasz, kiedy ty jesteś Antek? — badał dalej policjant.
— To też Antek!... przecie mówiłem, że Antek...
— Co ty tu będziesz łgał, łotrze!... wszyscy słyszeli, żeś się nazywał Jasiem!...
— Ehe!... — odparł zadziwiony ulicznik — kiedy tak, to pewnie musiałem zapomnieć!...
Ponieważ Antek był dobrze znany policji, przyniesiono więc jego stan służby, z którego dowiedziano się, że ulicznik był już kilkanaście razy pod aresztem. Raz — za to, że dmuchał w rurki wodotrysku przed pocztą; drugi raz, że wybił kamieniem szybę w omnibusie; dalej zato, że okradł pudla i zabrał mu obrożę i kaganiec; potem zato, że się nieobyczajnie zachowywał na ulicy, że ukręcał mosiężne klamki i że z jakimś żołnierzem zrobił awanturę w szynku... Panu Anzelmowi stanęły włosy na głowie, gdy porównywał mały wzrost ulicznika z ogromem jego występków!
Skutkiem tego, robotnik, stara kobieta, komisjoner i stójkowy, którzy znaleźli ulicznika, odeszli z kwitkiem.
Prawie w tej samej chwili, przyniesiono panu Anzelmowi dwie wiadomości. Pierwszą, że poczciwy Jędruś, terminator Durskiego, oskarżony o okradzenie majstra, zajął już w ratuszu lożę obywatelską, od strony Danielewiczowskiej ulicy. Druga wiadomość była gorsza: ktoś bowiem doniósł, że Jaś musiał się utopić, ponieważ w tym czasie, kiedy pękły lody na Wiśle, słyszano krzyk.
Na prośbę pana Anzelma, celem sprawdzenia wieści, rozesłano telegramy na wszystkie strony miasta, i okazało się, że lody na Wiśle pękły pomiędzy Warszawą a Pragą, i że o tej samej porze usłyszano krzyk za Wolskiemi rogatkami. Sprawdzono też, że krzyk ów nie pochodził z ust topiącego się Jasia, ale z piersi niejakiej Magdaleny Robaczek, pobitej przez męża, Walentego Robaczek, wyrobnika, który odznaczał się zamiłowaniem w nietrzeźwości.
Gdy wszelkie wątpliwości zostały rozjaśnione w zadawalający sposób, zdesperowany szlachcic opuścił ratusz i bez celu tułał się kilka godzin po ulicach. Przeszedł Stare Miasto, był na Nowym Zjeździe, zwiedził warszawski brzeg Wisły, a wreszcie, około szóstej wieczorem, zawrócił do hotelu.
Gdyby w tej chwili uważniej spojrzał dokoła siebie, dostrzegłby wynędzniałego chłopczynę, który drepcząc nogami i chuchając w skostniałe ręce, zabiegał mu to z prawej, to z lewej strony i zaglądał w oczy, z wyrazem nieopisanego niepokoju.
Ale pan Anzelm nie uważał i zamyślony szedł dalej. Wyminął kilka ulic, dotarł do hotelu, wdrapał się chwiejnym krokiem na schody i otworzył swój numer.
W chwili, gdy zapaliwszy świecę, zwrócił się ku otwartym drzwiom, aby je przymknąć, zobaczył jakąś kupkę drżących łachmanów, które padły na ziemię i oplątały mu nogi. Jednocześnie uczuł, że ktoś całuje mu kolana i, wśród jęku i szlochań, usłyszał wyrazy:
— Panie mój!... panie!...
Szlachcicowi serce bić przestało. Porwał dziecko w objęcia, podniósł dogóry, przypatrzył się mizernej twarzyczce i zawołał:
— O dziecko, ileś ty mi narobił zmartwienia!...
Jaś to był, obdarty, zmęczony i głodny. Lecz kto go aż tu doprowadził?...
Chyba Ten, który przylatującym bocianom i jaskółkom wskazuje niezawodną drogę...

3-go stycznia, jeden z terminatorów Durskiego spotkał na ulicy Panewkę w stanie opłakanym. Czeladnik był pijany tak, że ledwie się trzymał na nogach,
— Co panu jest?... — krzyknął zdumiony chłopiec, ujrzawszy go.
— Idź do djabła!... — mruknął Ignacy.
— A pan wie, że Jaś się wczoraj znalazł?...
— Co ty gadasz?...
— A tak, znalazł się i jest u jednego szlachcica w hotelu Polskim — odparł terminator.
Panewce zabłyszczały oczy. Otrzeźwiał, wyprostował się i pędem pobiegł do hotelu, a spotkawszy przed bramą szwajcara, rzucił się do niego z pytaniem:
— Gdzie Jaś?... gdzie ten chłopiec, co to go wziął jakiś szlachcic?...
— A acanu co do niego?...
— Powiedzcie, gdzie on?... — błagał Panewka, chwytając szwajcara za rękę.
— Już wyjechali na pocztę z tym panem! — odparł obrażony oficjalista, chcąc jak najprędzej uwolnić się z uścisków niezwykłego interesanta.
Czeladnik pędem ruszył przez ulicę Miodową. Gdy wszedł na Kozią, usłyszał za sobą dźwięk trąbki. Obejrzał się. W tej chwili przejechała pocztowa kareta, w głębi której zobaczył bladą twarz Jasia.
Teraz Ignacy zebrał wszystkie siły i począł biec cwałem; odtąd już odległość między nim a ciężkim powozem nie zwiększała się, w każdym jednak razie wynosiła kilkadziesiąt kroków.
— Nie dognam go! — mruknął Panewka, czując, że lada chwila padnie.
Przy moście, z powodu ścisku, kareta zwolniła bieg. Panewka zbliżył się do niej na kilkanaście kroków i zawołał z całej mocy:
— Jasiu!... Jasiu!...
— Nie potrzebno krzyczeć po ulicy! — ostrzegł go jakiś urzędowy głos.
Czeladnik wpadł na most i jeszcze przez kilkanaście sekund pędził, wołając:
— Jasiu!... Jasiu!...
Nagle kareta ruszyła prędzej, Panewka stracił siły i zziajany — patrzył na oddalający się powóz.
— Nawet nie spojrzał na mnie... — szepnął z żalem.
On także był sierotą.

Warszawa 1876 w grudniu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.