Pierwsze opowiadania/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Pierwsze opowiadania
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa
tom IV
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


BOLESŁAW PRUS
(ALEKSANDER GŁOWACKI)
PIERWSZE
OPOWIADANIA
NAKŁAD
GEBETHNERA I WOLFFA
WARSZAWA

OKŁADKĘ PROJEKTOWAŁ EDWARD MANTEUFFEL[1]


DRUKARNIA NARODOWA W KRAKOWIE
1935






PRZYGODA STASIA.

Bohaterem opowiadania jest osoba, która ma — trochę więcej niż łokieć wzrostu, około 30 funtów wagi i ledwie od półtora roku odbywa doczesną wędrówkę. Tę klasę obywateli kraju ludzie dorośli przezywają dziećmi i wogóle nie traktują dość poważnie.
Dlatego z pewną obawą przedstawiam czytelnikom niedużego Stasia i przedewszystkiem proszę ich o cierpliwość. Jest to dziecię tak ładne i czyste, że mogłaby je ucałować każda dama, używająca czteroguzikowych rękawiczek. Włosy ma lniane, oczy duże szafirowe, zgrzebną koszulkę i tyle zębów, ile potrzeba do pójścia na własny chleb. Prócz tego posiada on kołyskę, pomalowaną w czarne i zielone kwiaty na żółtem tle, tudzież wózek, którego jedyną wadę stanowi to, że każde koło zdaje się toczyć w innym kierunku.
Czułbym się niepocieszonym, gdyby powyższe zalety nie zdobyły sympatji dla Stasia, który, na nieszczęście, obok nich nie posiada żadnej niezwykłej cechy. Staś jest dzieckiem legalnem i niepodrzuconem; nie okazuje najmniejszych zdolności do kradzieży lub do gry na jakim instrumencie, a co gorsza — nawet cień głupkowatości nie daje mu prawa do tytułu dobrze urodzonego.
A jednak — jest to dziecię niepospolite; tak przynajmniej twierdzi jego ojciec, Józef Szarak, z profesji kowal, jego matka, Małgorzata ze Stawińskich, i dziadek Stawiński, młynarz, nie licząc kumów, przyjaciół i wszystkich osób czcigodnych, które miały możność stracić zimną krew przy obchodzie ceremonji chrztu świętego.
Samo urodzenie Stasia zależało od nieprawdopodobnej kombinacji faktów. Naprzód bowiem musiał Pan Bóg stworzyć dwie rodziny: kowali Szaraków i młynarzy Stawińskich; powtóre — sprawić to, aby jedna z nich miała syna, a druga córkę; a po trzecie — zepsuć we młynie pewną sztukę żelazną i do odkucia jej sprowadzić młodego Szaraka w tej właśnie porze, kiedy serce Małgosi rozwinęło się niby kwiat lilji wodnej na stawie jej ojca. „Istny cud!...“ jak słusznie mawiała stara Grzybina, dzieląca czas pomiędzy zamawianie chorób i żebranie, które to specjalności nadają starkom wiejskim prawa do rozumienia się na cudach.
Ponieważ według jednozgodnej opinji kobiet doświadczonych, Staś „wdał się“ w matkę, ośmielimy się więc jej przedewszystkiem poświęcić kilka wyrazów. Jest to tem niezbędniejsze, że kowalowa odegra rolę bohaterki w zdarzeniu, które (ze smutkiem wyznajemy) nie będzie ani kryminalnym występkiem, ani romansem, wołającym o pomstę do nieba.
Przy grobli, którą tylko w piątej porze roku można przejechać, obok wielkiego stawu, w którym obficie rosły badyle wodne i przeglądał się olszowy gaj, stał młyn. Był to czarny i stary budynek, z oknami o drobnych szybkach, i posiadał przy prawym boku dwa ogromne koła, dzięki którym trząsł się i klekotał od lat trzydziestu, sporo grosza napędzając właścicielowi — Stawińskiemu.
Młynarz miał syna i córkę, właśnie Małgosię. Syna posłał w świat, aby zbadał sposoby otrzymywania najdelikatniejszej mąki, a córkę chował przy sobie. Nie brakło jej niczego, bo ojciec ani na szmatki dziewczynie, ani na domowe porządki nie żałował pieniędzy. Brakło jej tylko pieszczot.
Stary nie był złym człeczyną; obejście jednak miał chłodne, odzywał się rzadko a ostro i tonął w interesach. To młynarczyków pilnował, aby zboża ludziom nie kradli, to frasować się musiał, aby chrząkającym pod podłogą młyna wieprzkom dziesięcinę z otrąb regularnie odsypywano, to znowu liczył procenta od sum wypożyczonych, odbierał jedne kwoty, a inne w ruch puszczał...
W takich postawiona warunkach, Małgosia żyła tylko z naturą, a kochała swój młyn... Kiedy w dzień pracowała w sadzie, albo karmiła kury i kaczki wielkie i tłuste, albo pieściła się z krowami, które na głos jej biegły, jak psy — młyn szumiał i trajkotał poważne, niesłychane melodje. W jego warkocie odzywały się wszystkie instrumenta: skrzypce, bębny, organy; ale grały coś takiego, czego żadna kapela, żadenby organista nie powtórzył.
Natura wydawała się Małgosi bardzo wielkiem jeziorem, którego zwierciadło sięgało aż do nieba, a kroplami były: wsie rozrzucone po polu, gaj olszynowy, łąka, młyn, grusze po miedzach, kwiaty jej sadu, ptaki i ona sama... Niekiedy, przypatrując się obłokom, co wychodziły z poza czarnego płotu lasów, przeglądały się w stawie i biegły za zębate wzgórza, — słuchając szumu wiatru, co marszczył wodę i zboże na polach, albo jęku trzciny, chwiejącej się na bagnie, zapytywała: czy własny jej byt nie jest tylko odbiciem się wszystkiego, co widzi i słyszy dokoła, jak te obrazy drzew i nieba, które odbijają się na falach stawu?... Wówczas, bez żadnego powodu, łzy nabiegały jej do oczu. Przeciągała się, jakby z ramion miały jej wyrosnąć skrzydła i porwać nad obłoki, i śpiewała na nieznaną nutę rzeczy, jakich nie było w żadnej pieśni ludowej. Aż ojciec wychodził z młyna i mówił markotny:
— Co ty wyśpiewujesz, dziewucho?... Dałabyś lepiej spokój, bo się ludzie śmieją!...
Zawstydzona Małgosia milkła, ale zato przyjaciel młyn każdy wyraz jej i każdą nutę powtarzał, tylko że jeszcze składniej i piękniej. I czy podobna było nie kochać go, choć wyglądał jak straszna głowa niebywałego zwierzęcia, na kilkunastu nogach osadzona, — choć ział z paszczy gorącem i pyłem, a wył i trząsł się jakby jadących groblą chciał pogruchotać ogromnemi kłami?
We święta młyn cichnął. Tylko zardzewiałe chorągiewki na dachu skwierczały żałośnie, a przy stawidłach szemrały cienkie strumienie wody, z płaczem upadając na śliskie koła. Wówczas, jeżeli latem wieczór był ciepły, siadała Małgosia w czółno i płynęła het! na ogromny staw, skąd tylko było widać wierzchy młyna.
Tu, zadumana nad głębią, gdzie jak cienie mknęły ryby okrągłookie, przysłuchiwała się szelestom tataraku na kępach, krzykom zwołujących się ptaków wodnych, albo, zwiesiwszy głowę na krawędź czółna, patrzyła, jako z dna stawu wypływają gwiazdy jedna za drugą, a na powierzchni fali drży długi snop księżycowego światła. Niekiedy widywała cieńsze od pajęczyny szaty, które dziewice wodne wieszały na kroplach nocnej rosy... To welon... to płaszcz, a to... suknia powłóczysta... Płynęła ku nim, lecz wiatr odrzucał je na łąkę, nad którą wnet tworzyło się jezioro mgły srebrno-białej, pełne pląsających blasków i cieniów... Kto się tam bawił i dlaczego jej nie dopuszczano?...
Tymczasem nadchodziła północ. Łódka poczynała drżeć, między kępami rozlegały się ciche pluskania, poza trzciną zapalały się światła tajemnicze i blade. Zdradziecka mgła zasnuwała drogę Małgosi, i słychać było, jakby ktoś szeptał po kępach: „Hej! hej!... nie wyjdzie stąd dziewczyna!...“
Ale nad samotną czuwał młyn, wierny przyjaciel. Nagle drobnoszybne oczy jego w oponę mgły rzuciły płomienie, czarne wielonożne cielsko poczęło dygotać, i w tej samej chwili doleciał uszu otumanionej dziewczyny znany jej, hukliwy głos, który wołał z gorączkowym pośpiechem:
— Małgoś!... Małgoź!... Małgoś!... Małgoś!...
Teraz dziewucha spokojnie odkładała wiosło, bo porwany w ogromną paszczę młyna prąd wody sam ku stawidłom niósł czółno. Kładła się na dnie łódki, jak senne dziecię w łagodnie bujanej kołysce, z uśmiechem patrzyła na blade płomyki, skaczące z gniewu nad bagnem, i na chłodne, wilgotne sieci dziewic wodnych, które ją omotać chciały. A stary młyn coraz mocniej gniewał się i krzyczał: „Małgoś!... Małgoś!... Małgoś!... Małgoś!...“ — niespokojny o swoją dziewczynę. Wreszcie dziób łódki uderzał o belkowanie mostu.
Jednej nocy, wyskoczywszy po takiej wędrówce na brzeg, zobaczyła na moście ojca. Stał oparty o poręcz i z uwagą patrzył na siejącą się wodę. W Małgosi serce zadrżało na myśl, że i on czuwa nad nią, choć taki z pozoru obojętny. Wbiegła na most i, przytuliwszy się do ramienia ojca, rozmarzona spytała:
— Tatuniu! a kogoście tu wyglądali?...
— Myślałem, że chłopi ryby kradną! — odparł stary i ziewnął. Potem, podrapawszy się, zwolna pociągnął do chaty.
Nigdy jeszcze Małgosia nie czuła się tak samotną i opuszczoną, jak w tej chwili, i nigdy mocniej nie pragnęła, aby przecie i ją ktoś kochał. Teraz zdawało się jej, że stolarz z miasteczka, skąpy i brzydki wdowiec, który jadł za trzech, miał płaskie piersi i nogi rozbiegnięte jak widły, że stolarz ten jest człowiekiem bardzo dorzecznym. A już o mielniku, który dzierżawił wiatrak o dwie mile stąd, często się śmiał i wogóle za głupkowatego uchodził, nie mogła myśleć bez wzruszenia!... Nawet, podobne do podługowatych worków z mąką, chłopaki jej ojca, ludzie ordynarni i kłótliwi, w obecnym nastroju duszy wydawali się jej osobami posiadającemi dużo zalet, choć kilka miesięcy temu patrzeć na nich nie mogła bez ckliwości.


∗             ∗

W tem ciężkiem położeniu znowu młyn postanowił przyjść jej z pomocą, i pewnego dnia — pękł we środku z wielkim hałasem... Aż omączone młynarczyki pobladły ze strachu, a Stawiński rzucił czapkę o ziemię!... Czem prędzej wstrzymano wodę i poczęto radzić, a nawet zaczepiać wszystkich, którzy przejeżdżali po grobli. W całym domu zapanował bezrząd. Chłopcy sejmikowali na moście, ku zgorszeniu podróżnych. Stary nie chciał jeść obiadu i począł kląć się na wszystkich świętych, że pewno niedługo umrze, a wieprzki, które mieszkały pode młynem, widząc, że nikt im nie sypie otrębów, kwiczały, jakgdyby nadchodził koniec świata.
Wśród zamętu ze sto razy wymieniono nazwisko kowala Szaraka, a wreszcie jeden z chłopców zaprzągł konika do wozu i pojechał w stronę miasta. Małgosię ogarnął taki strach, jak onego dnia, kiedy to, zaziębiwszy się, wyglądała felczera, który miał jej stawiać bańki. Przeczesała włosy, wciągnęła nowe trzewiki i wybiegła przez młyn, który, narobiwszy takiego kwasu wszystkim, rozwalał się teraz nad groblą i wyszczerzał zęby — bardzo kontent!...
Zaczerniała noc, powiał wiatr chłodny, i dziewczyna musiała iść do swej komory. Ledwie układła się, gdy zatrajkotało na dworze, i jakiś głos obcy doleciał ją od strony młyna. „O Jezu!...“ — pomyślała Małgosia, i pędem odziawszy się, dalejże ładować wódkę, rozdmuchiwać ogień i grzać kiełbasę z sosem. W kwadrans wszystko było gotowe, czegoby rozespana służąca i przez godzinę nie zrobiła.
Tymczasem kowal, obejrzawszy młyn, jak baba chorego, przyszedł ze Stawińskim do chaty. Już w sieni zaleciała go woń wereszczaki, i aż uśmiechnął się, tak mu było przyjemnie, że go młynarz szanuje i do północy z kolacją czeka. Zdziwił się jednak, zobaczywszy w izbie stół ślicznie nakryty, na nim dymiący półmisek i dwa krzesła naprzeciw siebie, ale gospodyni — ani okrucha!
Zafrasowany młynarz przepił do niego wódką, zaprosił do jedzenia i sam jadł, milcząc, jak to było w jego zwyczaju. Dopiero po kolacji odezwał się:
— Małgoś!... a trzebaby do młyna posłać poduszkę i derkę, bo pan kowal będą nocowali u nas.
Wyszła Małgosia czerwona, że aż jej wstyd było. Ze złości na siebie miętosiła fartuch w ręku i patrzyła w ziemię. Ale kiedy podniosła źrenice i ujrzała młodą, wesołą twarz kowala i jego oczy, z pod czarnych brwi błyszczące, parsknęła śmiechem i wybiegła do sieni wydać rozkazy służącej. Kowal także się śmiał, sam nie wiedząc z czego, a ciągle zmartwiony Stawiński mruczał pod nosem:
At! czysta koza!... Ludzi rzadko widuje, i dlatego taka chichotliwa... Głupie to jeszcze, ma dopiero osiemnaście lat...
Na drugi dzień Szarak o świcie wziął się do roboty, lecz nim wyrychtował kowadło i przy ognisku miech urządził, już mu podano śniadanie. Pierwszy raz w życiu Stawiński przyznał, że jego córka jest dobra gospodyni i dba o gości! Ale młynarskie serce jego nie mogło się oprzeć wzruszeniu, gdy zobaczył, jak Małgosia frasuje się o młyn, jak tam często zagląda i o wszystko zapytuje Szaraka. Mniej mu się już podobało to, że kowal dużo gada w ciągu roboty, albo pokazuje takie naprzykład sztuki, jak chwytanie gołemi palcami żelaza do białości rozgrzanego. Milczał jednak stary, widząc, że majstrowi pali się robota w ręku i że, choć pobaraszkuje chwilkę, to jak zacznie kuć — aż ziemia stęka!...
Naprawianie trwało parę dni. W ciągu tego czasu kowal i młynarzówna zaprzyjaźnili się bardzo, a wieczory przepędzali stanowczo razem i tylko we dwójkę, bo uspokojony Stawiński począł znowu zajmować się interesami i na córkę mniej zważał. Otóż ostatniego wieczora, siedząc pod chatą na ławce, taką młodzi prowadzili rozmowę, półgłosem coprawda, bo im tak szło najskładniej.
— To pan Józef mieszka o pół mili za miastem, na górce? — spytała dziewczyna.
— Ale! ale!... na onej, co do łąki idzie, co to jest płot chróściany i trochę drzewin — odparł kowal.
— Jakiby tam sad był! Zarazbym nasadziła buraków, kartofli, fasoli i kwiatów, żeby to moje!
Kowal spuścił głowę i milczał.
— I chatę pan Józef ma ładną. To ta, co przy niej studnia z żórawiem?
— Jużci że ta, ale co nie ładna, to nie ładna!... Niema komu dbać o nią...
— Żeby tak na mnie — mówiła Małgosia — obieliłabym ją jak się patrzy, w oknabym dała firanki i doniczki, w izbie zawiesiłabym wszystkie te obrazy, co mam... Czemu pan Józef tak nie zrobi, zarazby mu przecie było weselej?...
Kowal westchnął.
— Eh! — rzekł — żebyśmy tak bliżej mieszkali, toby mi Małgosia zaraz ochoty dodała i poradziła, gdzie co zrobić!...
— Oj! oj!... samabym nawet zrobiła, jakby pan Józef poszedł do kuźni...
— Ale na taką dalekość — ciągnął kowal, biorąc dziewczynę za palec — toby pewnie Małgosia nie chciała odejść starego?
Teraz młynarzówna umilkła.
— Okrutnie mi się Małgosia podobała, sprawiedliwie mówię!... Psiakość!... jak człowiek teraz wróci do domu, to rady sobie nie da... Ale Małgosi nic po tem!... Małgosi toby się jaki rządca patrzył?...
— Ja przecie wiem, co pan Józef jest warty! — ofuknęła go dziewczyna, odwracając głowę. — O żadnych tam rządcach nie myślę, tylko o tem, żeby...
I znowu umilkła, ale teraz kowal wziął ją już za całą rękę.
— No — spytał nagle kowal — a poszłaby Małgosia za mnie?...
Tchu jej zabrakło.
— Ja tam nie wiem!... — odparła.
W tej chwili Szarak schwycił ją wpół i pocałował w odchylone usta.
— I i i... z takiemi żartami!... — syknęła obrażona, wyrwała mu się z objęć i wpadła do chaty, zasuwając drzwi za sobą.
Tej nocy żadne z nich nie spało.
Na drugi dzień zakręcono ostatnie śruby i podniesiono stawidła. Potok wody lunął z szumem na usychające z nudów koła, które zachwiały się i zaczęły obracać. Młyn szedł doskonale!...
Stawiński, aby się nie zdradzić, przyciął wargi, ale mu ręce drżały z radości. Obejrzał wszystko, nawymyślał młynarczykom, a wreszcie zaprosił kowala po pieniądze do chaty i postawił butelkę miodu.
Kiedy wykładał na stół najnowsze papierki, Szarak drapał się w ucho i markotnie uśmiechał. Młynarz spostrzegł to i zapytał:
— A co, synku, jeszcze ci krzywda, żeś mi dwadzieścia i trzy ruble z kieszeni wypłoszył?
— Za takie wyrychtowanie młyna, toby mi się córka od was należała! — szepnął Józef.
— Co?... — krzyknął stary — może wolisz dziewuchę, niż pieniądze?...
— Wolę i to, i to...
Stawiński spojrzał mu bystro w oczy.
— Ale ja za nią teraz gotówki nie dam, dopiero po mojej śmierci — rzekł.
— Dłużej mnie, niż wam na świecie! — odparł Szarak i pocałował go w rękę. — Bez wyprawy przecie dziewuchy nie oddacie, a mnie już samemu tak nudno, osobliwie, jak zima przyjdzie, że...
Za otwartem oknem mignęła się głowa Małgosi.
— A chodź ino tu!... — zawołał ojciec.
— Ja tam nie pójdę!... — odparła, zasłaniając oczy — niech tatunio sami uradzą!...
Stawiński pokiwał głową.
— Oj kowalu! kowalu!... — rzekł — nie straciłeś tu, jak widzę, czasu napróżno. Ha! kiedy takie zrządzenie Boskie, to ci oddam dziewuchę, boś dobry majster, i wiem, żeś dostatni... Ino mi nie krzywdź dziecka, bo tegobym ci nie darował...
W kilka tygodni później, odjedzono, odpito i odtańcowano wesele Małgosi z kowalem. Przy okazji pogodziło się ze sobą dwóch oddawna zwaśnionych sąsiadów, a pokłóciło czterech. Jeden z młynarczyków Stawińskiego, podpiwszy sobie nieco, przysiągł, że się z desperacji utopi, lecz poprzestał tylko na upiciu się dokładniejszem. Natomiast pewien gospodarz, który oddawna miał zamiar wyrzec się wódki, wleciał niechcący w staw i od swej żony otrzymał energiczne napomnienie. Już w pierwszym dniu wesela, widłonogi stolarz i wiecznie śmiejący się posiadacz wiatraka, którzy obaj konkurowali o Małgosię, zaczęli rozpowiadać znajomym i nieznajomym, jako dziewczyna ma defekt, a jej ojciec bawi się lichwą, skutkiem czego we młynie straszy i ludziom wykrada zboże z worków. Każdy z zawiedzionych konkurentów upewniał, że nigdyby się z młynarzówną nie ożenił, a tymczasem — państwo młodzi wyjechali do kuźni...
Tu Małgosia święcie dopełniła obietnic. Odnowiła chatę, oplotła ją dzikim winogradem, ozdobiła wewnątrz obrazami i sprzętami, i założyła piękny ogródek na wzgórku, co do łąki spadał. Pod jej nadzorem zwiększył się i wyprzystojniał dobytek kowala, chata wyglądała jak dworek szlachecki, a on sam, Szarak, sprawił sobie nowy fartuch skórzany, tak wielki, żeby z niego dwóch porządnych warszawiaków wykroił, i jeszczeby coś zostało na warszawiankę...


∗             ∗

Wśród tych zajęć upłynął rok młodemu gospodarstwu. Przyleciały bociany z wiosną, osiadły na prastarem gnieździe na stodółce i, jak zaczęły klekotać a klekotać, tak wkońcu wyklekotały małego Stasia. W dniu tym kowal zamknął warsztat, dziadek Stawiński przyjechał o czubatą milę drogi oklep i rzewnie rozpłakał się, zobaczywszy tłustego, różowego wnuka, który krzyczał, jakby go ze skóry odzierano, a na rączkach i nóżkach miał tyle dołków, ile kosteczek.
W podobnych warunkach znalazłszy się, piękne damy zasłaniają okna grubemi roletami, sprawiają sobie do pomocy mamki sztuczne i naturalne i, przez miesiąc z okładem odpoczywając w haftowanym negliżu, jakby świat zbudowały, przyjmują powinszowania od pań i panów, półgłosem gadających po francusku. Ponieważ jednak Małgosi sztuki te były nieznane, więc już w 48 godzin wzięła się do roboty, a dziadek za nią chorował — naturalnie z radości. W kilka dni poznał już swego wnuka do gruntu, odkrył w nim wielkie zdolności młynarskie i pierwszy przyznał, że nie zdarzyło mu się widzieć równie mądrego jak Staś dziecka nawet między szlacheckiemi!...
A nowonarodzony tymczasem przechodził ciekawą i pełną tajemnic epokę niemowlęctwa, której niejasne wspomnienia odnajdujemy niekiedy w snach, uchylających jakby wrota przedświadomego życia.
Wyobraźcie sobie prostaka, którego w jednej chwili zasypują sprawami całego społeczeństwa. Są tam kwestje artystyczne i przemysłowe, filozoficzne i rolnicze, zbrodnie i cnoty, a między niemi mnóstwo interesów, od których zależy jego własne istnienie. On musi to wszystko uporządkować, sprawy swoje oddzielić od obcych, w jednej godzinie uczyć się praktycznych wskazówek na potrzeby drugiej i nie upaść pod brzemieniem pracy!...
W tem położeniu znalazł się pewnego dnia Staś. Po długim śnie przedbytowym spadł na niego uragan wrażeń. Powietrze drażniło mu skórę i płuca, do oczu skakały barwy białe, szare, niebieskie, zielone, czerwone — we wszelkich kombinacjach i odcieniach, a wraz z niemi tysiące form ożywionych lub martwych. Słyszał rozmowy ludzi, łoskot własnej kołyski, bulgotanie gotującej się wody, brzęk much i skomlenie szczeniątka, Kurty. Czuł ucisk powijaków, odcienia temperatury, zmieniającej się co chwila, a wkońcu — głód, pragnienie, senność i ruch własnych członków. Wszystko to nieuporządkowane, chaotyczne, natrętne, kipiało w głębi jego drobniutkiej, ledwie budzącej się egzystencji. Nie umiał wskazać, skąd przychodzi głód, a skąd biały kolor, albo łoskot młotów, bijących w kuźni. Czuł tylko zmęczenie i kwilił biedak, drżąc z zimna. Jedyną rozrywkę jego stanowił sen, który mu co chwila przerywano, i — możność ssania. To też ssał jak pijawka, spał i krzyczał, a ludzie dorośli kiwali głowami nad jego niedołęstwem! Słyszycie?... niedołęgą nazywali osobę, która w tak straszny odmęt wpadła i tyle spraw obowiązaną była załatwić!...
W tej epoce Staś nie odróżniał jeszcze swej matki od siebie samego, a gdy mu się jeść bardzo chciało, ssał wielki palec własnej nogi, zamiast matczynej piersi. Śmiano się z tego, choć znamy przecież ludzi pełnoletnich, i rozumnych, którzy, zamiast własnej dwudziestogroszowej laski, zabierają cudze, dwurublowe kalosze...
Po ciężkiej pracy i kilkomiesięcznych doświadczeniach doszedł Staś do wielkich rezultatów. Udało mu się uchwycić różnicę między swoją nogą a krawędzią kołyski, a nawet między łonem matki i sienniczkiem. W tym czasie był już bardzo mądry. Wiedział, że głód morduje go od strony nóg, że w jednych punktach głowy koncentrują się wszystkie możliwe hałasy, w drugich — wszelkie barwy, i że trzeci punkt służy do ssania.
W kilka miesięcy później porobił jeszcze więcej odkryć. Odróżniał już wypadki złe od dobrych i rzeczy ładne od brzydkich. Dawniej uśmiech i płacz, marszczenie czoła i wyciąganie rąk albo nóg, następowały po sobie bez żadnego porządku; posługiwał się niemi, jak początkujący grajek klawiszami fortepianu, których dotyka, nie wiedząc, co z tego wyniknie. Dziś śmiał się tylko na widok matki, która mu jeść dawała; płakał po kąpieli, przeciw której protestowały wszystkie jego dwunożne instynkta, marszczył się na widok powijaków, krępujących ruchy dzieciom, a do garnczka z ocukrzonem mlekiem wyciągał rączki i nóżki.
Teraz poczęły się w nim tworzyć sympatje i antypatje, obawy i nadzieje. Lubił Kurtę, ponieważ pies był ciepły, lizał go i miał mordę jak aksamit. Lękał się ciemności, wśród której można się było rozbić; tęsknił za sadem, gdzie pełną piersią oddycha się i gdzie harmonijny szmer drzew, powtarzając rytmy pieśni matczynej, kołysał dziecię do snu. Barwy szare, które przypominały twardą podłogę, lub niezawsze suchy sienniczek, nie podobały mu się. Natomiast barwy czerwone i niebieskie, przedmioty błyszczące — podniecały go do śmiechu. Wiedział już, że płomień świecy, aczkolwiek ładny i skacze, nieuczciwie jednak obchodzi się z palcami dziecka. Pamiętał też, że nogi ojca są twarde, czarne i większe od całego Stasia, a nóżki matki są tak niskie, że zaczynają się i kończą przy samej ziemi.
Dla matki czuł bezwzględną miłość, ona mu bowiem najwięcej sprawiała przyjemności. Ojciec zaś cieszył się o tyle względami Stasia, o ile posiadał zaciekawiające wąsy, tudzież najponętniejszą w świecie rzecz — zegarek. Zato pieszczoty ojcowskie nie nęciły go; bawił bowiem wtedy chłopca, gdy mu się jeść albo spać chciało, niemiłosiernie drapał go szorstką brodą i ogromnemi, niezgrabnemi rękoma gniótł jego młode i wątłe kosteczki. Jedna tylko rzecz sprawiała, że Staś, na widok ojca, wyciągał niekiedy rączki i śmiał się: oto — huśtanie. Niewygodnie, coprawda, było dziecku w tych potężnych ramionach, ale zato jak one go podrzucały wysoko, jaki się robił wicher około niego, jak mu włoski rozpraszał i koszulkę podwiewał!...
Staś już umiał się bawić i figlować. Niekiedy matka brała go na kolana, a ojciec siadał naprzeciw i prosił:
— Chodź, Stasiu, do mnie, chodź!...
On niby idzie, wyciąga ręce, lecz nagle odwraca się i bęc!... twarzą o ramię matki. Już Stasia niema ani na lekarstwo w całym domu, a przynajmniej — on sam nikogo nie widzi!
Czasami ojciec postawił go na stole i trzymał pod boczki, a matka się chowała. Chowa się matka za ojca z prawej strony, a Staś — myk! główkę na prawo i już ją znalazł... Chowa się matka za ojca z lewej strony, a Staś — myk! główką na lewo i znowu ją znalazł. Dziecko bawiłoby się tak cały dzień, ale cóż, kiedy ojciec musiał iść do kuźni, a matka do swoich krów! Kładziono wtedy malca w kołyskę, i robił się ogromny harmider w domu, aż Kurta szczekał!...
Chłopiec niekiedy stawał na głowie, ale wnet zmiarkował, że pozycja to niewygodna, i że najodpowiedniejsze dla natury ludzkiej jest chodzenie — na czworakach. Dzięki tym ruchom przekonał się, że ściany, krzesła i piec nie siedzą w jego oku, ale gdzieś zewnątrz, znacznie dalej, niż na długość ręki.
Potężnie wzrastające siły muskularne zmuszały go do wykonywania pewnych prac. Najczęściej dotyczyły one przewracania małego stołeczka, bicia łyżką w podłogę, lub bujania kołyską. Ponieważ zaś przez jakiś czas sypiali w niej razem z młodym Kurtą, pies więc, zobaczywszy kołysanie, wskakiwał na sienniczek i rozkładał się jak hrabia! To bezczelne nadużycie praw doprowadzało Stasia do zazdrości; krzyczał więc dopóty, dopóki psa nie wypędzono i nie ułożono jego samego w kołysce.
Później zaczęto go uczyć bardzo trudnej sztuki chodzenia. Chłopca bawiło to, że się tak wysoko wznosi nad ziemią; rozumiał jednak związane z przyjemnością niebezpieczeństwa i nader rzadko oddawał się jej bez pomocy osób starszych. W takim razie naprzód — stawał; potem podnosił lewą rękę i prawą nogę, wyginał ją ku środkowi i prawym brzegiem stopy — plusk! o ziemię. Następnie podnosił prawą rękę i lewą nogę, wyginał ją do środka, kulił palce i lewą krawędzią stopy — plusk o ziemię! Po kilku tak skomplikowanych ruchach, nie posunął się ani na krok z miejsca, ale zato dostawał zawrotu głowy i upadał. Wówczas myślał, że jakkolwiek chodzenie na dwóch nogach dogadza ludzkiej próżności, niemniej jednak tylko suwanie się na czworakach ma wartość praktyczną. Widok osób, chodzących na dwóch nogach, budził w nim takie uczucia, jakich doświadczaćby musiał człowiek rozsądny, dostawszy się między gromadkę skoczków na linie. Z tego powodu bardzo szanował Kurtę, posługującego się wszystkiemi czterema kończynami, i marzył o tem tylko, aby mu dorównać kiedyś w bieganiu.
Widząc niepospolity rozwój duchowych i fizycznych przymiotów dziecka, poczęto myśleć o jego edukacji. Nauczono go mówić: „tata“, „mama“ i „Kurta“, który przez pewien czas nazywał się tak samo jak „tata“; kupiono mu wysoki stołek z poręczą i podarowano piękną łyżkę lipową, którą Staś od biedy mógłby sobie głowę nakrywać. Ojciec, naśladujący we wszystkiem matkę, chciał też jedynakowi swemu prezent zrobić i w tej myśli przyniósł pewnego dnia śliczną dyscyplinę na sarniej nóżce. Gdy Staś wziął do rąk cenny podarunek i zaczął ogryzać czarne dwuzębne kopytko, matka zapytała męża:
— Pocoś ty to przyniósł, Józik?
— A na Staszka.
— Jakże? to ty go będziesz walił?
— Co go nie mam walić, kiedy on będzie taki wisus, jak ja.
— Widzicie go!... — krzyknęła matka, tuląc syna. — A skądże ty wiesz, że on będzie wisus?...
— Niechnoby nie był... tobym go dopiero prał!... — odparł dobrodusznie kowal.
Ponieważ w tej chwili Staś zaczął krzyczeć, rozgniewał więc matkę i nagiął ją do opinij ojcowskich. Rodzice nie sprzeczali się już, uznali środek za niezbędny i — zawiesili dyscyplinę na ścianie, między świętym Florjanem, który od niepamiętnych czasów jakiś pożar gasił, i zegarem, który od dwudziestu lat napróżno usiłował chodzić dobrze.


∗             ∗

Niezależnie od pierwszych zasad moralności, opartych na sarniej nóżce, starał się kowal o nauczyciela dla syna. Był wprawdzie we wsi stały pedagog, ale ten więcej zajmował się pisaniem denuncjacyj i próbowaniem dobroci wódek, aniżeli elementarzem i dziećmi. Chłopi i Żydzi gardzili nim, a cóż dopiero Szarak, który nie myślał bynajmniej obciążać nauczyciela edukacją swego syna, lecz odrazu zwrócił się do organisty.
— Ma teraz Staszek piętnaście miesięcy — myślał kowal — za jakie trzy lata matka nauczy go czytać, a za cztery — trzeba go oddać organiście...
Tylko cztery lata!... Dziś więc już wypadało zaskarbić sobie względy sługi Bożego, który golił się jak ksiądz, nosił długie czarne surduty, mówił przez gardło i wtrącał do rozmowy łacińskie wyrazy z ministrantury.
Nie zwłócząc tedy, zaprosił Szarak jednego razu organistę do Szulima na miodek. Pełen namaszczenia artysta kościelny utarł nos w kraciastą chustkę, odchrząknął i — zrobiwszy taką minę, jakby chciał wypowiedzieć kazanie przeciw trunkom gorącym — doniósł Szarakowi, że dziś, i zawsze, i przez wieki wieków gotów jest chodzić z nim do Szulima na miodek.
Organista był dumny, drażliwy, a nadewszystko — miał słabą głowę. Już przy pierwszej butelce zaczął bredzić, a przy drugiej rozczulił się i zawiadomił Szaraka, że go uważa prawie za równego sobie.
— Bo to widzisz, mój... Panie święty!... jest tak. Mnie, jako organiście, miechem dmą, i tobie, jako kowalowi... Panie święty!... także miechem dmą... Więc... niby już wiesz, co chcę powiedzieć? Oto, że kowal i organista — to bracia... Cha! cha!... bracia! Ja, organista, i ty — smoluch!... Misereatur tui omnipotetis Deus!
Szarak, zwykle wesoły, przy butelce robił się ponurym. Nie zdołał więc ocenić komplementu współbiesiadnika i odparł tak głośno, że go Szulim i paru gospodarzy usłyszało:
— Bracia — nie bracia!... kowal to prędzej do ślusarza przytyka, a organista... jak zwyczajnie organista — do dziada!...
— Co?... ja do dziada?... — krzyknął obrażony mistrz, przeszywając kowala płomieniejącym wzrokiem.
— A jużci tak!... Przecież wy się nawet modlicie za pieniądze i gracie ładniej, kiedy wam kto...
Nie dokończył Szarak, w tej chwili bowiem otrzymał butelką tęgi cios powyżej ciemienia, tak, że szkło na sufit bryznęło, a lepki miód rozlał się po twarzy i świątecznych szatach kowala.
— Łapajcie go! — krzyknął poszkodowany, nie wiedząc, czy się obcierać, czy gonić organistę, który uciekał po linji, według jego zdania, najkrótszej, lecz w każdym razie bardzo pogiętej.
Teraz obecni wdali się między obrażonych. Wyrzucili za drzwi organistę i poczęli mitygować kowala, który nie posiadał się z gniewu.
— Dam ja ci, dławidudo!... — wrzeszczał Szarak, ujrzawszy za oknem uroczystszą niż kiedy fizjognomją organisty.
— Józefie!... kumie!... panie kowalu!... — perswadowali pośrednicy — uspokójta się!... Co się wam gniewać na pijanego?... On durny, on sam nie wie, co robi...
— Zbiję rozbójnika na nic!...
— Dajta spokój, panie Szaraku!... Co to bić?... bić nie każdego wypada... On-ci także duchowna osoba i zaraz po wikarym pierwszy!... Jeszczeby was Bóg skarał...
— Nic mi nie będzie!... — odparł kowal.
— No, że wam nic... Ale macie żonę, dziecko!...
Ostatnie wyrazy cudowny wywarły skutek. Na myśl o żonie i dziecku rozbestwiony kowal uspokoił się i nawet usiłował stłumić w sobie uczucie zemsty. Jużci co prawda, to prawda, że organista idzie zaraz po wikarym; a nużby się Pan Bóg za obicie go rozgniewał i na żonie lub dziecku krzywdy dochodził?...
Wyszedł z karczmy okrutnie markotny.
— Oj! z temi dziećmi — myślał — to ci kłopot!... Mam dopiero jednego, a już muszę suszyć głowę o wynalezienie nauczyciela, tracić pieniądze na miód!... Jeszcze mnie za to przy ludziach poniewierają, i swego oddać nie mogę, bo mi o dziecko strach...
Oj! Stachu, Stachu!... żebyś ty choć wiedział kiedy, co ja za ciebie wycierpiałem!... Daj Boże, żeby mnie choć żona nie zbeształa!...
W domu nie obeszło się bez hałasu, ale odtąd Szarak jeszcze bardziej kochał syna, o którego edukacji myślał tak wcześnie, i za co mu na głowie flaszkę miodu rozbito. Poczciwy kowal w parę miesięcy zapomniał o swojej krzywdzie, lecz strasznie było mu przykro, że się pogniewał z organistą, jedynym mężem, który mógł pokierować wychowaniem synka, co już sam chodził, gadać umiał i wogóle niepospolite okazywał zdolności.
Tymczasem nadeszło lato, a wraz z niem chwila, w której nadspodziewanie dobrze miały zakończyć się ojcowskie kłopoty kowala.


∗             ∗

Pewnego dnia położyła matka Stasia w sadzie pod gruszą, podesłała mu płachtę, podwinęła koszulkę i mówi:
— Śpijże tu, chłopak, i nie drzyj się, ty jagódko moja najsłodsza, jaką kiedy Pan Bóg stworzył i słońce wygrzało!... A ty, Kurta, ligaj przy nim i pilnuj, żeby mi go kura nie dziobnęła, albo pszczoła nie ugryzła, albo jaki zły człowiek nie urzekł. Ja pójdę buraki pleć, a jak mi się tu nie będziecie dobrze sprawowali, to złapę tyczki i tak wam kości porachuję!...
Ale na samą myśl wykonania groźby, schwyciła chłopca na ręce, jakby mu kto miał istotnie krzywdę zrobić, utuliła go, wycałowała i wyhuśtała, wołając pieszczotliwym głosem:
— Jabym ciebie miała bić tyczką?... To Kurtę psubrata, nie ciebie!... Mój ty pączku... mój gołąbku... mój synusiu jedyneńki, złoty!... Nie śmiej się ty, Kurto, sobako kudłata!... nie przymykaj ślepiów, nie wymachuj ogonem, bo ty wiesz, że jabym prędzej z ciebie trzy skóry zdarła, niż na niego, na Stasieńka mego serdecznego, jeden patyczek ułamała... Lu!... lu!... lu!... lu!.... lu!...
A Kurta tył pod siebie zawinął, pysk z gorąca otworzył i czerwony jęzor wywiesił na lewo, jak chustkę. Wyrozumiały pies i chytry!... On myśli sobie: „Gadaj ty zdrowa, a ja co wiem, to wiem, że ile razy sienniczek Staszkowi suszyć wypadło, tyle razy dostawał chłopak takie bicie, że w kuźni słychać było!...“
Tak sobie myślał Kurta pyskaty, ale milczał, wiedząc, że od najlepszych racyj mocniejszy jest — ożóg, którym wszyscy domownicy, a gospodyni najpierwsza, mitygowali jego psie pretensje.
Staś tymczasem tarł oczy tłustemi pięstuszkami i lnianowłosą głowę pokładał na ramieniu matki. Gdyby umiał mówić rozsądnie, niechybnieby jej powiedział:
— Macie mnie kłaść, to kładźcie, bo po tem garnczysku kaszy z mlekiem dobrze człowiekowi spać się chce!...

Chłopiecby już sam zasnął z własnego przeświadczenia, ale matce wydawało się, że go usypiać potrzeba, więc znowu huśtała go i lulała, śpiewając:

Cóżeś wskórała,
Żeś wędrowała
Po zielonej olszynie?
Jam choć to zyskał,
Iżem się wyspał
Na puchowej pierzynie!...

Dopiero, gdy jej zaciążył i wetknął głowę między ramię a piersi, położyła go na płachcie, targnęła Kurtę za mokry język i, oglądając się, poszła w głąb sadu.
Staśkowi płachta zgrzebna, a pod nią ziemia, wydały się trochę zimne i twarde po matczynych objęciach. Więc, choć mu nogi doskonale spały, głową ocknął się jeszcze i podźwignął na tłustych rączkach. Chciało się dziecko rozejrzeć: gdzie matka?... a może i popłakać za nią. Ale że był mały jeszcze, więc dobrze rozglądać się nie umiał i zamiast przed siebie, patrzył pod siebie, na murawę. Tymczasem uczciwy Kurta raz i drugi oblizał go zawiesiście po opalonej twarzy i zaczął iskać w głowę tak serdecznie, że Staś upadł na lewy bok, podłożywszy sobie tłusty łokieć pod skroń. Jeszcze chciał się podźwignąć, oparł nawet prawą rękę na płachcie i usiłował rozplątać nożęta. Ale w tej chwili palce u rączki rozbiegły mu się, wiśniowe usta rozchyliły, oczy gwałtem przymknęły i — zasnął. W jego wieku sen bywa mocny, jak najtęższy chłop: pokłada człeka pierwej, nim się z nim zacznie borykać...
Wtedy od łąki świeżo skoszonej, gdzie długiemi rzędami najeżone i pękate kopice dumały, powiał wiatr gorący, jak dmuchanie słońca. Połaskotał przysadziste kopy, pogwizdał w dziuple spróchniałym wierzbom, które napróżno chciały go machaniem gałązek odstraszyć, przecedził się przez pleciony płot i pociągnął po kowalowym sadzie. Zielone liście buraków z ponsowemi wypustkami, wysmukły koper i pierzasta pietruszka zaczęły się trząść, jak w febrze, prawdopodobnie ze złości, bo to leniwy naród i nie lubi, aby go dotykano. A rozczochrana nać kartofli, jaskrawe słoneczniki i blado-różowe makówki kiwały się, jak Żydzi w bożnicy, zgorszone widać lekkomyślnością wiatru, który pszczoły od ulów het odpędzał, a samej kowalowej czepiec na głowie przekręcał, choć ona, mimo dwudziestu jeden lat, matka przecie Stasiowa, pani i gospodyni wszystkiego, co tylko jest w sadzie, w chacie, w oborze i na sześciu morgach pola!...
— Aj! zbytki! zbytki!... aj, jakie zbytki ten wiatr wyrabia! — szemrały czerwonogłowe makówki, poglądające w niebo słoneczniki i tęga nać kartoflana.
A okrągłe listki gruszy, pod którą Stasia ułożyła matka na spoczynek, jak uczciwe piastunki, szeptały:
— Cicho!... cicho!... cicho!... bo mi dziecinę rozbudzicie!...
Kurcie, który lubił być czynnym i w najgorszym razie przynajmniej karbował wieprzkom kłapciaste uszy, poczęło się okrutnie nudzić.
— Co to za świat! — myślał — na którym dzieci tylko śpią, gospodyni bawi się rwaniem listków, drzewa, zamiast uczciwie pracować, kiwają się i szeleszczą, bocian na klekotanie zrywa piersi, a gospodarz z chłopakami nie robią w kuźni nic, tylko ruszają miechem i kują?... On małym młotkiem bije w kowadło: dyń! dyń! dyń! dyń!... a chłopcy wielkiemi młotami w żelazo: łup! łup! łup! łup!... aż iskry lecą. Stałem nieraz przed kuźnią, tom widział...
I z rozpaczy nad powszechnem lenistwem upadł pracowity Kurta na bok, aż ziemia jękła, spłaszczył się i nogi wyciągnął przed siebie, a chcąc lepiej uwydatnić pogardę dla świata, przymknął oboje oczu, aby na nic nie patrzeć...
Wtedy przed wzrokiem jego niespracowanej duszy rozwinęło się pole, pełne kapusty, należącej do gospodarza, wśród której żerowały stada zajęcy, przebierających łapkami i nastawiających uszy, jak palce...
— Ach, damże ja wam, hultaje! — szczeknął Kurta i dalejże gonić szkodników na wszystkie strony!...
Gonił i gonił, a pole przeciągało się do nieskończoności, zające mnożyły się, jak krople deszczu ulewnego, a gospodarz, gospodyni i chłopcy, patrząc na tę jego bieganinę, wołali: „Aj! Kurta, jaki to pies pracowity, ani godzinki nie odpocznie!...“
A Kurta wyciągnął się i cwałował tak, że aż ogon, który nie mógł podążyć za nim, został gdzieś zdaleka. Ledwie dyszał, ale gonił.
Wtem nad głową marzącego psiska poczęła krążyć mucha i wymyślać mu cieniutkim głosikiem:
— Oj! ty... ty... kundlu jakiś!... próżniaku!... Najadłeś się osypki i, kiedy cały świat rusza się na słońcu, ty leżysz, jak kłoda, i drzemiesz!...
Ocknął się pies i kłap na muchę zębami.
— Widzicie ją, darmozjada!... Ona mi tu będzie leżenie wymawiała, kiedy ja zające wyganiam z kapusty!...
I nie chcąc na obronę swego honoru czasu tracić, wyciągnął się jeszcze lepiej i — wrócił do czynności. A mucha wciąż krążyła nad nim, choć się marszczył i pazury nadstawiał, i piszczała:
— Oj! ty!... ty... kundlu jakiś, legarcie!... Kazali ci dziecka pilnować, a ty się sam wysypiasz, próżniaku!...
I od tej chwili koper i pietruszka, nać kartoflana, makówki i słoneczniki, wiatr na niebie, oddech śpiącego Stasia, bociany na szopie i młoty w kuźni — wszystko to w takt szemrało :
— Leń Kurta!... leń Kurta... leń Kurta!...
Ale pracowity Kurta wyciągał się pod gruszą i precz gonił zające!


∗             ∗

Gdy tak Staś i Kurta spali ładnie pod chuchaniem ciepłego wiatru, Szarakowa obrała liszki z kapusty, oporządziła buraki i poczęła rwać w przetak sałatę na obiad. Dobre to ziele żyło sobie w kącie sadu, przy chróścianym płocie, co biegł wzdłuż drogi. Gospodyni klękła nad niem ostrożnie i wybierając młode listki, myślała: jak się też sałata ucieszy, kiedy ją w gorącej wodzie z kurzu obmyją, poleją octem i słoniną okraszą?
Narwała już z pół przetaka, prawie tyle, ile było potrzeba, gdy na drodze rozległ się szmer drobnego, powłóczystego chodu i stukanie kija o ziemię. Jednocześnie usłyszała Szarakowa jakby rozmowę:
— Ustatkujesz ty się wkońcu, ha?... — pytał zmęczony głos niewieści.
Kowalowej zdawało się, że odpowiedział na to krótki, niewyraźny szelest, jakby kto kij ciągnął po piasku. Potem znowu nastąpiło kilka kroków i stukanie, połączone z owym osobliwym szelestem.
— Psia wiara! — mówił głos gniewnie. — Tak mi się wywdzięcza, żem mu tyle świata pokazała!... Zgniłby gdzie pod płotem, alboby się palił w żarze, jak dusza potępiona, żeby nie ja... Durny!...
Zaszeleściło znowu.
— A durny jesteś! mówię ci. Z pastuchami tobie najlepsza kompanja, nie ze mną... Byłbyś mądry, gdyby cię psy zgryzły, albo na świńskich kościach połamali. Kuternoga!...
Kowalowa podniosła się i o kilkanaście kroków od płotu ujrzała na drodze zgrzybiałą starowinę z wysokim kijem w ręku. Baba dźwigała na plecach wypchaną płachtę, a z pod chusty wymykało jej się parę siwych kosmyków, trzęsących się wraz z głową.
— Komu tak, matulu, klniecie?... Grzybino!... — zawołała ze śmiechem Szarakowa.
Stara zwróciła się do niej.
— To wy, kowalowo?... — rzekła, idąc do płotu. — Niech będzie pochwalony!... A ja właściwie też do was chciałam wstąpić — od ojca i byłabym na śmierć zapomniała przez tego Judasza!...
Mówiąc to, podniosła swój kij i potrząsnęła nim gniewnie.
— Cóż tam tatunio do mnie nakazał? — spytała prędko Szarakowa.
— A no... plącze mi się przy nogach i nietylko nie pomaga, ale jeszcze przeszkadza chodzić. Za to, żem go z gnoju wydobyła!...
— A co tatunio mówił przez was?... — powtórzyła niecierpliwie kowalowa. — Byliście we młynie dzisiaj?...
— Jużci że byłam... Ligaj podlec!... — gniewała się dalej baba, rzucając kij na krawędź płotu. — Zamawiałam Sołtysiakowi frybrę, co go już drugi tydzień trzęsie, i wstąpiłam wczoraj, po drodze, do młyna.
— Tatunio zdrowi?...
— Oj! oj!... Kazał ino, żeby Małgosia przyjechała do niego jutro, ze Staszkiem, a wasz — żeby także na niedzielę był we młynie...
Babina, zapomniawszy widać o swym kiju, oparła się na płocie i mówiła dalej:
— Widzicie tak: organista ten niby wasz, Zawada, kupuje grunt i chce od Stawińskiego, niby od tatunia waszego, pożyczyć pięćset złotych. Był we środę we młynie i prosił, ale Stawiński mu na to: „A poco ja wasanowi mam pożyczać pieniądze, kiedy wasan pokrzywdziłeś kowala i gniewasz się z nim?...“
— Sprawiedliwie mu tatunio powiedział!... — wtrąciła Szarakowa.
— Więc organista na to: „Ja się z kowalem pogodzę i będę mu syna uczył“. A stary na to: „Więc się wasan pogódź!“ A on na to: „Kiej boję się pójść do kuźni, bo mnie potyra. U was byłbym śmielszy, jeszczebym nawet za to parę butelek miodu postawił, żeby się pogodzić...“
— Wykrętacz! — przerwała kowalowa. — A dawne to czasy, kiedy gadał, co w Piśmie Świętem stoi, że kowale i kominiarze od Kaina i od Chama pochodzą i że się rodzą na bratobójców?... Bodaj on zczezł!...
— No, jeśli tak w Piśmie Świętem stoi, to organista temu nie winien — zauważyła stara.
— Szczeka! — zawołała w uniesieniu Szarakowa. — My także wiemy, co gdzie stoi... Od Chama pochodzą chłopy, a mój przecie nie chłop, a od Kaina — Turki, a mój przecie nie Turek. Nikogo nie zabił!...
Grzybina lubiła popisywać się wiadomościami wobec „potomków Chama“, tym razem jednak milczała dyskretnie, pamiętając, że ma do czynienia z osobą piśmienną, z kowalową, a do tego — córą młynarzy Stawińskich!
— Wstąpcie do chaty, odpocznijcie — rzekła nagle gościnna Szarakowa, patrząc na zmęczoną staruszkę.
— Nie mogę! — odparła baba i pochwyciła kij. — Muszę iść do Mateuszowej, krowę jej okadzić, bo ją rozdęło... No — dodała, wstrząsając kij — a ty się dobrze sprawuj na resztę drogi, bo cię...
— Co wy gadacie?... — ostrzegła ją kowalowa.
— A co nie mam gadać?... To niech bestja skacze prosto, a nie powłóczy się jak pijany...
— Wasze to nogi, matulu, nie statkują; kij temu nie poradzi!
— Ale!... — odparła stara, machając niecierpliwie ręką. — Chodziły one przez osiemdziesiąt lat, a terazby miały zwodzić?... Zostańcie z Bogiem!...
— Idźcie z Bogiem!... — rzekła kowalowa za uciekającą babką.
Gdy została sama, znowu ją gniew porwał na organistę.
— Patrzajcie! — myślała — chłopa mi skrzywdził, odzienie mu poplamił, a teraz chce się godzić, kiedy mu pieniędzy potrzeba... Nie bój się! — szepnęła, wygrażając pięścią w stronę szarej dzwonniczki — i pieniędzy nie dostaniesz, i gruntu nie kupisz, i jeszcze ci przy ludziach wszystko wypomnę!... Akurat dla niego tatunio pięćset złotych uzbierał... Niedoczekanie twoje, dziadowodzie!...
Chcąc czem prędzej zakomunikować uwagi swoje mężowi, przeskoczyła przez płot i pobiegła do kuźni. Zdawało jej się, że już cały świat wie o przewrotności organisty, bo nawet pękaty, połatany miech gniewniej niż kiedy sapał i ział z paszczy płonące iskry.
Wywołała męża i opowiedziała mu wiadomość, przyniesioną przez babę.
— A to chwała Bogu, kiedy się organista chce pogodzić — odparł dobrodusznie zasmolony olbrzym, wysłuchawszy opowiadania żony.
Młoda gosposia aż ręce załamała ze zgrozy.
— I ty byś się z nim pogodził?... — krzyknęła.
— Ma się wiedzieć!... A kto będzie uczył Staszka? może profesor?...
— Ty się z nim pogodzisz za to, że ci butelkę o łeb rozbił?...
— Przecież nie łeb pękł, ino butelka...
— Za to, że cię od smoluchów wyzywa, z kominiarzem równa?...
— Jakem nieumyty, tom smoluch; wszyscy o tem wiedzą, a ty najpierwsza — mówił kowal, nie mogąc dojść powodu zawziętości żony.
Szarakowa wstrząsnęła głową.
— Doloż moja! — zaczęła biadać — otom ci los zrobiła!... Toś ty chłop?... To twój ojciec z moim stryjem służył w wojsku, a ty nie masz ambicji?... Ja baba jestem — mówiła zadyszana — a oczybym mu wydrapała, a ty się chcesz godzić?... Toś ty mąż Stawińszczanki, ze szlacheckiego gniazda żonę wziąłeś, a wstydu nie masz w oczach?...
Kowal zachmurzył się.
— Co nie mam mieć wstydu w oczach?... — mruknął.
— Przecież godzić się chcesz z organistą...
— Co mam chcieć?...
— Przecie dopiero co mówiłeś?...
— Co miałem mówić?... Toś ty gadała, że ojciec tak kazał, no — a nam wypada go słuchać...
— Albo mój tatunio to twój ojciec?... Ty go nie potrzebujesz słuchać, tylko ja... Tyś nie powinien godzić się z organistą, choćbym ja nawet chciała na rozkazanie tatunia...
Ponieważ od kilku minut chłopcy w kuźni wodzili się za łby, co robiło dość wielki szelest, kowal więc pragnął już wrócić do roboty, a może i uwolnić się od kłopotliwej rozprawy z żoną. Rzekł więc energicznie:
— No, kiedy tak, to niema zgody z organistą! Ojciec niech sobie chce, czy nie chce, mnie tam wszystko jedno. Ale ja nie chcę!... Nie będę się godził!... nie pojadę na niedzielę do młyna, ani ty jutro ze Staszkiem, i bast!...
— A właśnie, że ja pojadę jutro, a ty w niedzielę — przerwała żona.
— Hę?... — spytał Szarak, i chciał się wziąć ręką pod bok, ale go w porę odeszło.
— Będziemy oboje we młynie i niech organista przyjedzie, ale po to, żeby przy ludziach usłyszał, co ja mu powiem!... Tak!...
Mąż popatrzył na nią zukosa, może nawet chciał plunąć przez zęby, ale dał spokój i zawrócił powoli do kuźni, skrobiąc się w głowę. Tam chłopcy jeszcze się czubili; Szarakowi jednak łatwiej przyszło uspokoić ich, aniżeli przed chwilą wyrozumieć swoją małżonkę.
Gdy kowalowa wróciła do sadu, Staś już nie spał, lecz borykał się z Kurtą. Matka, ucałowawszy żwawego dzieciaka, zostawiła go pod psim dozorem na dworze, sama zaś z uzbieraną sałatą poszła do izby obiad kończyć. Cały czas aż do nocy zeszedł jej na przygotowaniach do jutrzejszej podróży i na układaniu planów zemsty. Jeżeli się uda, organista zostanie skompromitowany na wieki!


∗             ∗
Na drugi dzień w chacie kowala był zamęt od świtu. Gospodyni wychodziła na dwie doby do ojca, musiała zatem gruntownie opatrzyć gospodarstwo. Zdawało się, że wszystko czuje jej odejście. Kurta jakoś mało jadł i tylko wyskakiwał około Stasia. Krowy, odchodząc na paszę ryczały bardzo żałośnie, a wieprzki aż wysadzały drzwi chlewka, tak im się chciało gospodynią pożegnać.

W dodatku, trzeba było wcześniej podać obiad i kłócić się z mężem, który co moment przychodził z kuźni i mruczał:
— Także djabli nadali z temi chodzeniami napróżno! Mamy się godzić z organistą, to idźmy do młyna, a nie mamy się godzić, to nie idźmy. Poco sobie większego nieprzyjaciela robić?... Jeszcze nas przeklnie w czasie Podniesienia i ogień sprowadzi na dom, albo choroby na nas i na bydło?...
Wówczas kowalowa brała męża za ramię i wypychała go z izby, mówiąc:
— Już ino ty się nie wtrącaj.... Ty masz serce kowalskie, ale ja mam rozum szlachecki i tak dogodzę organiście, że się pierwej on spali ze wstydu, aniżeli my od ognia!...
Po obiedzie, umywszy razem z dziewuchą statki, Szarakowa jeszcze raz obeszła wszystkie zakątki i została na pożegnanie ucięta od pszczoły, aż się jej łzy w oczach zakręciły. Potem wyciągnęła wózek na podwórze, włożyła na dno sienniczek, na sienniczek poduszeczkę, a na wierzch Stasia, i — ucałowawszy męża, ruszyła w drogę.
Wszystkie te przygotowania niezmiernie cieszyły Kurtę, a gdy gospodyni wzięła dyszel wózka do ręki, pies wpadł w szał. Skoczył naprzód na Stasia i zdarł mu chusteczkę z głowy, potem o mało co nie oberwał wąsa kowalowi, a zgromiony przez niego, rzucił się z wielkim impetem na gospodynią i ledwie jej nie przewrócił.
Tak gwałtowne oznaki radości na złe wyszły Kurcie. Szarakowa bowiem przypomniała sobie, że nie można domu bez psa zostawić, i — kazała go wziąć do izby. Dziewucha Magda z niemałym trudem zaniosła Kurtę do kuchni, psisko jednak w tej samej chwili wyskoczył na dwór oknem i weselił się jeszcze bardziej. W rezultacie dostał niebożę w kark chustką od pani, w bok obcasem od pana, w grzbiet drewnem od dziewuchy, poczem zaniesiono go do pustego chlewa i zamknięto na kołek. Pies wył tak strasznie, że niejedna baba w polu, usłyszawszy go, przewidywała nieszczęście i zawczasu modliła się za dusze zmarłych.
Dzień był skwarny. Tu i owdzie na niebie stały białe obłoki, jakby rozmyślając: gdzie ukryć się przed spiekotą? Pod nogami Szarakowej i kołami wózka cicho skwierczały ziarna ciepłego piasku. Niedostrzeżony w górze skowronek świergotem witał podróżną matkę i jej syna, a z pomiędzy zboża makówki i chabry ciekawie wychylały się na drogę, jakby chcąc sprawdzić, czy nie jedzie kto znajomy?
Zatrzymała się i spojrzała za siebie. Oto ich dom na wzgórzu, jak sukienką odziany winogradem. W tej chwili żóraw studni zniża się: pewnie Magda poszła po wodę. Przed kuźnią stoi jakiś człeczyna z konikiem, ale ich kowal widać jeszcze nie spostrzegł, bo bez przerwy biją młoty, nad których stukiem i brzękiem góruje żałosne skomlenie Kurty...
Istny obrazek! Zdało się, że Szarakowa zaczerpnęła w nim nowych sił i, ciągnąc wózek, pędem zbiegła ze wzgórka.
Droga szła kręto i falisto. Co kilkadziesiąt kroków wznosiły się pagórki coraz większe. Najwyższy przypada wśród brzozowego lasku, który leży tam w dole tak blisko, że napozór dosyć rękę wyciągnąć, aby schwycić go za gałązki. W rzeczywistości było do niego z pół godziny marszu.
Powoli chatka i kuźnia znikły, a nawet lament Kurty ucichnął. Piasek pogłębiał się, słońce piekło coraz mocniej, obłoki stały w jednem miejscu, jak puste promy na brzegu Wisły, i tylko coraz inny skowronek życzył wędrowcom szczęśliwej drogi.
Szarakowej tak było dobrze w tej chwili na świecie, że z jej serca ustępował nawet gniew na organistę. A gdyby też się pogodzić z nim?... „Niedoczekanie jego! — mruknęła. — Nie poto ja się męczę dziś na skwarze, żeby mu pięćset złotych wypracować“...
Staś tymczasem leżał w wózku, oczarowany nowemi wrażeniami. Pierwszy raz wprost oczu widział nieograniczony horyzont i niezmierną głębię szafirowego nieba. Nie umiał jeszcze pytać: co to jest? — ani dziwić się; czuł tylko rzeczy niezwykłe. Ziemia, po której dotychczas chodził, znikła; gdzie zwrócił spojrzenie, spotykał niebo. Zdawało mu się, że leci, że tonie wśród ogromu, którego nie umiał jeszcze nazwać przestrzenią. Dusza jego zapełniała się treścią nieokreśloną i spokojną.
Był on, jak anioł, złożony z głowy i skrzydeł; unosił się wśród bezmiarów, nie pamiętał przeszłości, nie myślał o przyszłości, lecz w każdej chwili czuł nieskończoność. Taką formę bytu musi mieć — życie wieczne.
Nagle horyzont zaciemniły mnogie zielone gałązki, na wózek padł cień. Wjechali w las i zbliżali się do najwyższego wzgórka.
Spiekota, ciężar wózka i gniew na organistę wywarły pewny wpływ na kowalową. Uczuła zmęczenie. Chciała usiąść między drzewami i odpocząć, ale bała się opóźnienia w drodze, a przytem... w lesie?... Gdyby była sama, nicby jej las nie obchodził; ale obecność Stasia robiła ją ostrożną, niewiadomo przed czem. O wilkach i zbójcach nikt tu nie słyszał; kobieta jednak zlękłaby się teraz nawet zająca, gdyby wyskoczył...
Ach! ten las... długi na jakie dziesięć pacierzy... Żeby choć Kurtę wzięła z domu, byłoby jej weselej... On tam płakał zamknięty, a w tej chwili nawet psia krzywda padła na duszę kowalowej ciężkiem brzemieniem.
Ach! żeby z tego lasu prędzej wyjechać!... Żeby choć na ten wzgórek dostać się!... Szarakowa zdjęła chustkę i położyła ją na wózku. Mała ulga. Pot spływał z niej strumieniami, a wraz z nim i siły. Zdawało jej się, że chyba nie dosięgnie do wzgórka, a cóż dopiero mówić o szczycie!
Przed samym wzgórkiem, na prawo od podróżnej, biegła z głębi lasu inna droga, i w tej właśnie chwili, na tamtej bocznej drodze, rozległ się łoskot lekkiego powozika. W Szarakową wstąpiła otucha; teraz przynajmniej nie będzie samą!... Pospieszyła się i niebawem ujrzała powozik, nakształt biedki, ale bardzo ładnie zbudowany i skórzanym daszkiem okryty. Biedkę tę, na resorach, ciągnął piękny koń gniady; wewnątrz siedział jakiś pan, którego jednak Szarakowa dobrze zobaczyć nie mogła, ponieważ w tej chwili ekwipaż zawrócił na drogę i stanął do niej tyłem.
— Oj! żebyś ty mnie podwiózł!... — pomyślała kowalowa, lecz nie śmiała odezwać się do właściciela dryndulki, choć szła tuż za nią.
Biedką ową, zbudowaną tak kunsztownie, jechał pan Łoski, obywatel ziemski i sędzia gminny. Wracał on z sądów do siebie i niewątpliwie chętnieby podwiózł zmęczoną a ładną kobietę, gdyby ją spostrzegł! Nieszczęściem, pan sędzia był głęboko zamyślony i nietylko nie zauważył Szarakowej na zakręcie drogi, ale nawet nie słyszał jej przyśpieszonego oddechu.
Podróżni dotarli do stóp wzgórka. Powozik toczył się noga za nogą; krok w krok za nim szła kowalowa, ciągnąc swoje brzemię.
Wzgórze miało ze dwieście kroków wzwyż i było dość przykre. Skutkiem tego Szarakowej przyszła myśl ulżyć sobie na koszt konia. Nie zastanawiając się długo, zaczepiła dyszelek wózka o oś biedki.
Plan był cudowny: zahaczony dyszelek trzymał się doskonale, wózek ze Stasiem jechał jeszcze lepiej, a kobiecina przynajmniej odetchnęła. Byle na szczyt!...
Sama szła z tyłu wózka i, ulegając głosowi znużenia, mocno, obiema rękoma oparła się na krawędzi. Było jej znakomicie lżej, tak lekko, że chętnie przeszłaby tym sposobem nawet dwa razy dłuższą drogę, niż z domu do młyna. Ale i cóż, kiedy na tym świecie zadowolenia ludzkie trwają bardzo krótko!... Już przejechali połowę wysokości pagórka... Już tylko z pięćdziesiąt kroków do szczytu... Bóg ci zapłać, koniku, żeś nas tu wciągnął!... Pora odpiąć wózek od biedki...
Nagle koń ruszył kłusem i biedka, za nią wózek, a w nim Staś — zjechali nadół!...
Szarakowa skamieniała. Nim zdążyła krzyknąć: „Stójcie!“ — już biedka sędziego i wózek Stasia były na dole.
— Ratunku! — jęknęła kobieta, puszczając się z rozpostartemi rękoma nadół. Jak błyskawica przemknęła jej myśl, że o byle kamień przewrócić się może wózek...
Ale wózek płynął w piasku jak w puchu, małe kółka kręciły się i chwiały jak szalone, Stasiowi zaś szybka jazda sprawiała niezmierne zadowolenie... Sędzia, nie wiedzący o niczem, był niemniej wesół, a jego koń, któremu nagle ubyło ciężaru, aż parskał z radości i rwał się do galopa.
Przez chwilę zdawało się Szarakowej, że uciekających dopędzi, że ją choć usłyszą. Ale gdzie tam.... Zatrzymała się, chcąc krzyknąć ze wszystkich sił, choćby jej płuca pękły. Lecz zaledwie otworzyła usta, głos w niej zamarł... Ujrzała, że coś wypadło z wózka. Dobiegła bliżej — to tylko jej chustka... Koń zwolnił... Zbliżyła się jeszcze bardziej. Już widzi wyraźnie główkę Stasia i jego rączki, ślicznie ułożone około boczków...
— Stasieńku mój!... Ratujcie!...
Wózek zachwiał się i potoczył jeszcze prędzej. Już dziecku rączek nie widać, już główka niewyraźna, już wózek coraz mniejszy...
Szarakowa nie mogła pojąć, dlaczego przed koniem nie wyrasta wał ziemi, dlaczego niebo drogi nie zagradza, dlaczego drzewa nie zabiegają jadącym. Ileż tu ptaków siedzi na gniazdach i widzi jej macierzyńską rozpacz, a żaden nie śpieszy z pomocą. Żeby choć który ptaszek odezwał się do pana: stój!... żeby choć który kamień na tę ciężką chwilę ocknął się ze swej drzemki... Napróżno! wszystko milczy...
Spojrzała w niebo. Nad jej głową wiewiórka spokojnie gryzie szyszki. Obłoki stoją na miejscach. Słońce pali jak dawniej... Spojrzała na drogę, a tam — biedka już niewyraźna, a wózek ledwie żółcieje. Zdawało się, że na tym nieszczęsnym wózku leży jej serce, gwałtem z piersi wydarte, bez miłosierdzia niewiadomo gdzie ciągnione, a przywiązane do niej nitką, która coraz bardziej cieńczała. Jeszcze chwilę — i pęknie nitka, a wraz z nią serce i życie biednej matki!
Powozik stopniowo malał i tonął między chwiejącą się zielenią drzew. Już jest taki — jak ptak... Teraz na chwilę znowu znikł, lecz znowu się pokazał... Znowu znikł...
Szarakowa przetarła oczy, pełne kurzu i łez. Nie widać nic!... Wybiegła na środek drogi. Nic... Przeszła na drugą stronę... Coś w dali mignęło, lecz wnet znikło... Wyczerpana z sił, przywalona bólem, upadła twarzą na ziemię i, zwinięta w kłębek, poczęła wyć, jak samica, której od przepełnionych piersi oderwano szczenię.
Wówczas na pagórku, gdzie ją takie nieszczęście spotkało, ukazał się konik w hołobli, a za nim świątobliwie ogolona fizjognomja, należąca do człowieka, który siedział w niewielkiej, lecz mocno trajkoczącej bryczce. Szarakowa nie słyszała turkotu, nie widziała podróżnika, ale zato on spostrzegł skurczoną postać ludzką na drodze i zatrzymał konia.
— Pijana, czy umarła?... — myślał uroczyście ogolony wędrowiec. — Cholery dostała, czy ją kto zabił?... Jechać, czy wrócić?...
Patrzący z wysokości swego siedzenia na padół ludzkiej nędzy lękał się zbójców, cholery i sądów, i już pociągnął za lejc, aby skręcić, gdy wtem — przyszła mu na myśl ewangelja na niedzielę dwunastą po Świątkach, zapisana u świętego Łukasza w rozdziale dziesiątym, O zranionym i Samarytaninie: „A przystąpiwszy, zawiązał rany jego, nalawszy oliwy i wina; a włożywszy go na bydlę swoje, wprowadził do gospody i miał pieczę o nim“.
Dzięki temu wspomnieniu, bryczka potoczyła się naprzód, jednak bardzo powoli i ostrożnie, aż do kobiety. Potem stanęła, i siedzący w niej Samarytanin, pochyliwszy się, szturchnął zlekka kowalową biczyskiem.
— Hej! hej!... — krzyknął. — In nomine Patris et...
Szarakowa zerwała się na równe nogi, i patrząc błędnemi oczyma w ogoloną twarz podróżnego, szepnęła:
— Pan organista?...
— A ja!... — odparł — ale co się stało?...
— Staś mi zginął!... O dla Boga!... — jęknęła i oparła się na krawędzi bryczki.
— Cóż to?... cygany go porwały?... Panie święty!...
Szarakowa opowiedziała w kilku słowach wypadek.
— Eh! kpij pani z tego!... — zawołał organista. — To wyraźnie jakiś szlachcic jechał... Panie święty!... no a tacy nie kradną dzieci. Siadaj pani do bryczki!... Et cum spiritu Tuo.
— Poco?...
— Jakto poco? Panie święty!... Będziemy szukać chłopca i amen!...
— Może on już?...
— Co może on już? Myślisz pani, że nie żyje?... A kogóż jabym uczył?... Jeżeli ja go mam uczyć, gdy będzie miał — Panie święty — lat sześć, to jużci chłopak nie umrze w drugim roku... In saecula saeculorum...
Dowodzenie organisty, a nadewszystko jego łacina, były tak niepokonane, że kowalowa, milcząc, siadła na bryczkę i pokornie umieściła się na koziołku, twarzą do organisty. Ale wierny, choć popędliwy, sługa kościoła nie pozwolił na to.
— Bardzo proszę... Panie święty!... — zawołał. — Bardzo proszę na siedzenie, a ja — na koziołek pójdę... Introibo ad altare Dei...
— Panie organisto, co też pan robi?...
— Tak!... Byłbym chyba, Panie święty, człowiek bez edukacji, żebyś pani, żona i córka moich przyjaciół, siedziała na koźle... Ja powożę, ja idę na kozioł... Sicut erat in principio...
Szarakowa wykonała rozkaz organisty, nie śmiejąc mu w oczy spojrzeć. Wszakże to dla dokuczenia mu wybrała się dziś w podróż!... Ale Bóg, dbały o sługi swoje, pomieszał plany zemsty i sprawił, że właśnie organista wydobędzie ją z niedoli.
— Uważa pani Szarakowa — mówił szlachetny opiekun. — Ja, Panie święty, mam interes od jegomości do pana Łoskiego, tego, co to jest sędzią gminnym, ale pierwej odwiozę panią do miasteczka, i tam dowiemy się od Żydów: który szlachcic z tych stron jeździ krytą biedką? Potem wynajdziemy Staszka, potem odbierzemy go, i panią odtransportuję z dzieckiem do młyna. Indulgentiam, absolutionem et remissionem peccatorum nostrorum...
Ale Szarakowa nie słuchała już jego programatu, kaznodziejskim wygłoszonego tonem, lecz oparła głowę na rękach i zaniosła się od płaczu. To ją uspokoiło nieco.
W pół godziny później bryczka wjechała na miejski rynek, przy akompanjamencie trzaskania batem i łaciny, hojniej niż zwykle szafowanej przez wzruszonego organistę.


∗             ∗

Pan Łoski był to mężczyzna w średnim wieku, uczciwy i przyzwoity; miał przytem dużo rozwagi, spory majątek i angielskie faworyty. Niewielka łysina świadczyła, że dobry ten obywatel musiał niejednokrotnie za młodych lat mury głową przebijać i wogóle nie pędzić bogobojnego życia. Okoliczność ta jednak nie podkopywała szacunku, jaki miał u sąsiadów; dla żony zaś robiła go jeszcze droższym, mieszając do obecnego szczęścia w pożyciu małżeńskiem — odrobinę żalu za wczoraj i niepokoju o jutro.
Wybrany na sędziego gminnego, pan Łoski pełnił urząd wśród powszechnego zadowolenia. Nie chcąc zaś ludzi odrywać od pracy, sprawił sobie elegancką, krytą biedkę na resorach i do sądu, o dwie mile odległego, jeździł sam. To też ile razy wracał z posiedzeń zbyt późno, pani miała zwyczaj zapytywać go odniechcenia:
— Wstępowałeś do sąsiadów?
— O nie!... — odpowiadał. — Wracam prosto z biura.
— Ach!... — kończyła pani, żałując w duchu, że mężowi do owego biura nie towarzyszy stangret, a przynajmniej jaki chłopczyna.
Nie miniemy się z prawdą, nadmieniając, że i znajomi sędziego, a najbardziej damy podzielały do pewnego stopnia wątpliwości pani Łoskiej co do niewinnego trybu życia jej małżonka. Sława, raz zdobyta, trwa wiecznie!
W dniu, w którym zdarzył się opowiedziany wypadek na drodze, pan Łoski wracał do siebie około drugiej po południu. Spraw w sądzie miał dziś niewiele, w domu oczekiwało go kilka osób z sąsiedztwa, więc pośpieszał. W chwili, gdy Szarakowa przyczepiła mu wózek do biedki, zastanawiał się nad procesem dwóch gospodarzy o kurę; później myślał o sposobach zabawienia swoich gości i ani przypuszczał, że może się stać niewinnym powodem ciężkiego zmartwienia kowalowej i przedmiotem uciechy dla sąsiadów.
W końcu lasu droga do majątku sędziego zbaczała od gościńca na lewo. Łoski wjechał na nią bez przygody i wydostał się na otwarte pole. W jednem miejscu kilku ludzi kopało rowy, i sędzia zauważył, że ludzie ci z wielkiem ożywieniem pokazują sobie nawzajem jego biedkę.
Później spotkał babę z małym chłopcem, którzy zatrzymali się na drodze i tak szeroko otworzyli usta, jakby mieli zamiar połknąć gniadego konia wraz z powozikiem. Te znaki podziwu niezmiernie pochlebiały sędziemu, który z pociechą przekonał się, że ulubiony jego ekwipaż zaczyna zwracać uwagę.
Staś, z początku zachwycony prędką jazdą i podskakiwaniem wózka, znudził się i zasnął, marząc pewnie o figlach Kurty i pocałunkach matki. Niebawem biedka, stuknąwszy o próg bramy, wjechała na podwórze.
Przede dworem, wśród kwiatów, pod płócienną werendą, pani sędzina i towarzystwo dam i mężczyzn czekało na gospodarza. Sędzia spostrzegł to, i pragnąc zajechać z szykiem, postanowił okrążyć dokoła duży gazon. Ściągnięty lejcami koń począł wyrzucać dogóry piękny łeb i przebierać nogami do taktu. Sędzia, nie chcąc być gorszym od niego, także wyprężył nogi, wyprostował się wdzięcznie i przybrał postawę dżentelmena.
Rzeczywiście obrachowany efekt nie zawiódł go. Gdy bowiem, okrążając dziedziniec, znalazł się naprzeciw werendy, całe towarzystwo poczęło klaskać, wołać: brawo! — i manifestować różne inne oznaki zadowolenia.
Łoski ściągnął lejce jeszcze mocniej, koń wyrzucił łbem jeszcze zręczniej, biedka i przyczepiony do niej wózek z dzieckiem toczyły się jeszcze uroczyściej, a aplauzy widzów przybrały pozory szalonej wesołości. To już zdziwiło sędziego, tem bardziej, gdy spostrzegł, że nawet stary jego sługa gryzie sobie wargi, aby nie wybuchnąć śmiechem.
— Brawo!... brawo!... winszujemy!... cha!... cha!... — wołali mężczyźni.
Łoski wysiadł z biedki i osłupiał, widząc, że damy przybrały minki bardzo dwuznaczne, a jego żona, jasna blondynka, istny anioł dobroci, ma niewyraźny uśmiech na ustach i — bardzo wyraźne łzy w dużych, łagodnych oczach.
— Odprowadź konia do stajni! — rzekł, na dobre zakłopotany, sędzia do służącego.
— A z tem co zrobimy, jaśnie panie?... — zapytał stary frant, pokazując serwetą na wózek.
Łoski obejrzał się i struchlał, zobaczywszy przedmiot, tak mało mający związku z jego stanowiskiem męża i stróża sprawiedliwości. Fatalna sprawa wikłała się jeszcze bardziej przez to, że państwo Łoscy nie mieli własnych dzieci.
— Winszujemy znaleźnego!... — wołali mężczyźni.
— A zróbcież mnie choć ławnikiem!... — krzyczał 80-letni eks-pułkownik, stary kawaler.
Damy tymczasem otoczyły wózek, na którym Staś obudził się i zaczął płakać.
— Śliczne dziecko! — mówiła jedna.
— Jakie delikatne!
— Musi mieć przynajmniej rok — dodała trzecia.
— To też sędzia akurat dwa lata pracuje dla publicznego dobra!... — huknął tubalnym głosem pułkownik.
— Ależ panowie, to musi być omyłka!... — tłomaczył się zmienionym głosem nieszczęśliwy sędzia.
— W takim adresie nie może być pomyłki! — wtrącił niepoprawny pułkownik. — Ale niema co mówić, chłopiec śliczny, jak malowidło!
Korzystając z rejwachu, pani Łoska wymknęła się do pokoju. W kilka minut wróciła stamtąd z mocno zaczerwienionemi oczyma, ale już spokojniejsza i jakby zrezygnowana. Za nią toczyła się stara, gruba szafarka.
Gdy sędzina drżącemi rękoma wydobyła Stasia z wózka i oddała go szafarce, biedny mąż niezwykle pokornym głosem zapytał:
— Co z nim myślisz robić?...
— Przecież go nie oddam na folwark... — odparła cicho żona, z odcieniem wyrzutu w głosie.
Usłyszawszy to, młode panie zarumieniły się, starsze spojrzały po sobie, nawet mężczyźni spoważnieli, a pułkownik odezwał się:
— No, kochana sędzino, odkładając żarty na stronę, dobrze pani zrobisz nakarmiwszy zaraz chłopca, który musi być głodny. Swoją drogą jednak trzeba dać znać do parafji i do wójta, ponieważ jest oczywiste nieporozumienie, a rodzice tego malca muszą być w djabelnych opałach...
Szafarka tymczasem, pilnie przyglądając się dziecku, mruczała:
— Jak rany Chrystusa kocham, wykapany nasz pan!... Nasz pan był taki sam, kiedy miał rok!... Pamiętam go przecie: nos, oczy, a nawet pieprzyk na szyi... Takuteńki sam! Oho!... to nie chłopskie dziecko...
Aby przerwać niesmaczne uwagi, sędzina lekko popchnęła gadatliwą kobietę na ganek i kazała dziecko nakarmić i umyć. Towarzystwo już ochłonęło, i wszyscy zaczęli narzekać na prawdopodobną nieuwagę piastunki, która wózek przypięła do biedki, a zarazem ubolewać nad zmartwieniem rodziców. Sędzia potakiwał im, usiłował odgadnąć, w której wsi malca przyczepiono; a gdy rozmowa przeszła na inny temat, i żona uspokoiła się, przynajmniej napozór, Łoski opuścił na chwilę gości i pobiegł do garderoby.
Tam szafarka, rozpędziwszy służbę, trzymała malca na kolanach i karmiła go bułką z mlekiem. Staś jadł, lecz zarazem oglądał się niespokojnie po nieznanym pokoju, jakby szukając matki. Gdy sędzia wszedł, chłopiec, ujrzawszy mężczyznę, z wyciągniętemi rękoma rzucił się gwałtownie naprzód i zawołał w swoim pieszczotliwym języku:
— Tata!... tata!...
— Głos krwi!... Jak rany Chrystusa kocham! — krzyknęła szafarka. — Ach! co to za mądre dziecko... rychtyczek jak pan.
Sędzia zbliżył się do malca, popatrzył na niego uważnie, delikatnie dotknął jego opalonej buzi, a potem, obejrzawszy się na prawo i na lewo, pocałował Stasia. Zrobiwszy to, ku nieopisanemu rozczuleniu szafarki, wyszedł do sieni.
W sercu jego budziło się dziwne uczucie. Był roztkliwiony, niespokojny, ale zarazem kontent i dumny. Staś podobał mu się bardziej, niż jakiekolwiek inne dziecko.
Na kurytarzu spotkał żonę, lecz nie śmiał jej spojrzeć w oczy. Widząc to, podała mu rękę i rzekła półgłosem:
— Ja już się nie gniewam.
Łoski przycisnął ją mocno do piersi i nagle wyszedł na ganek, obawiając się, by nie spostrzegła, że jest wzruszony.


∗             ∗

Sobota w małych miasteczkach bywa dniem ciszy i wypoczynku. Z tego powodu pan burmistrz mieściny X., pani burmistrzowa i rejent, ich przyjaciel, wyszli popołudniu na spacer.
Burmistrz, człek mały i pękaty, szedł naprzód. Prawą rękę, w której trzymał laskę, założył na plecy; lewą, zgiętą w łokciu, niósł przed sobą w taki sposób, jak kwestujący w czasie sumy dziad nosi tackę. Przytem uśmiechał się ciągle i przymykał oczy; ludzie mówili, że robi tak, aby „nie wiedzieć skąd pada“, naturalnie na ową wyciągniętą rękę.
O kilkanaście kroków za nim postępował rejent, wysoki, podstarzały kawaler, z panią burmistrzową pod rękę. Wątpimy bardzo, aby taki sposób spacerowania dziwił kogo w miasteczku. Wszyscy do niego przywykli, nie wyłączając burmistrza, który był zawsze kontent i myślał o tem tylko, ażeby „gęsto padało.“
Na cześć tej trójki miejscowych znakomitości, pod drewnianemi domami rynku, ziewało paru szabasujących Żydków, a obok zepsutej pompy drapał się leniwie pies, którego wyraźnie zarysowane żebra stanowiły ilustracją tutejszego dobrobytu.
W chwili, gdy spacerujący dosięgali granicy rynku, wpadła prawie na nich z ogromnym impetem bryczka organisty. Pan burmistrz aż na bok uskoczył, a pan rejent, widocznie ze wzruszenia, poprawił sobie kołnierzyk.
Jednocześnie bryczka stanęła naprzeciw rejenta.
— Zwarjowałeś acan, że tak pędzisz?... — zapytał rejent.
— Laudetur Jesus Christus!... — odparł organista, dotykając biczyskiem czapki.
Burmistrz spostrzegł zapłakaną Szarakową, i zbliżywszy się do bryczki, uśmiechnięty, jak zwykle:
— A co to? — rzekł — stało się jakie nieszczęście? Umarł kto?... Spaliło się co?...
— Jaki nieprzytomny człowiek! — ciągnął rejent swoje.— O mało, że nie przejechał mnie i Jó... to jest prezydentowej.
— Synek mi zginął... Stasieczek mój! — zawołała kowalowa, znowu zalewając się łzami.
— Co to za jedna?... — spytała pani burmistrzowa.
— Zdaje się, że to będzie córka młynarza Stawińskiego — objaśnił rejent.
— A tak... Stawińszczanka, a teraz kowalowa. O, pomóżcież mi go znaleźć, moiście wy państwo złote! — mówiła Szarakowa, trzęsąc się z płaczu na bryczce.
— Hi! hi! hi! — zaśmiał się burmistrz — ma też czego płakać!... Takaś młoda, da ci Pan Bóg jeszcze z dziesięcioro!...
— André, soyez convenable! — zgromiła go pani burmistrzowa, była wychowanka pensji wyższej w mieście gubernjalnem.
— O ratujcież mnie, moi złoci państwo! — jęczała kowalowa i, pochyliwszy się na bryczce, wyciągnęła ręce, jakby chcąc uścisnąć najprzód panią prezydentową, a następnie jej męża.
Ale pani prezydentowa, która ukończyła pensją, z gestem oburzenia cofnęła się w tył, a niemniej obrażony mąż jej zawołał:
— Cóż u djabła za poufałość!... Nie wiesz, kto jestem?...
— Jużci wiem, że pan — wielmożny burmistrz. Pomóż-że mi znaleźć mojego syneczka... Już nie wiem, od kiedy go nie widzę, nieszczęśliwa! Może gdzie wyleciał z wózka i jeszcze go kto rozjedzie!
— A cóż mię to obchodzi? — spytał burmistrz. — Idź sobie do strażnika!... Ona myśli, że ja będę za jej bębnem chodził!... Słyszałeś rejent?
Wyraz „bęben“ obraził kowalową. Oczy jej obeschły, na twarz wybiegła krew.
— A od czegożeś pan burmistrz? — krzyknęła — może nie od tego. żebyś biednym ludziom pomoc dawał w nieszczęściu?... To mój Staszek bęben?... Paneś przecie taki sam był, a i on może kiedy, jeżeli się znajdzie...
W tem miejscu płacz zatamował jej mowę.
— Niedoświadczona kobieta! — mruknął organista, widocznie myśląc o tem, że burmistrz z wyciągniętą ręką nie jest od tego, ażeby biednym ludziom dawał pomoc w nieszczęściu.
Bądź co bądź, skutkiem wybuchu kowalowej, sytuacja stałaby się bardzo drażliwą, gdyby nie wmieszał się rejent, który miewał interesa ze Stawińskim. Przerwał on kłótnię, wzywając organistę, aby opowiedział, co się stało ze Stasiem.
Tymczasem dokoła bryczki zebrał się tłum Żydków, jakby z pod ziemi wyrosłych, organista zaś całemu zgromadzeniu kaznodziejskim tonem opisał wypadek Stasia. Gdy wkońcu podniesionym głosem zapytał obecnych: czy nie zna kto obywatela, mającego krytą biedkę na resorach — jeden z Żydków zawołał:
— Ja wiem! to pan Łoski, sędzia...
— A słowo stało się ciałem — krzyknął organista. — A toż ja właśnie do niego miałem interes, i Bóg wie, pocom tutaj wstępował!...
Z temi słowy zawrócił konia.
— O jedźcież prędzej, kumeńku serdeczny! — mówiła kowalowa, targając organistę za połę długiego surduta.
Na bryczce oparł się Żydek i rzekł:
— Pani Szarakowa! a niech pani pamięta, że to ja powiedziałem... Ja tam jutro przyjdę do kuźni...
— Cóż to znowu za szachrajstwo? — oburzył się organista. — Przecież ja sam doskonale wiedziałem, że pan Łoski jeździ do sądu krytą biedką, zaprzężoną w gniadego konia...
— To poco się pan pytał, jeżeli pan sam wiedział?... — zawołał rozgniewany Żydek.
— Nie tłomaczę się przed takimi łachmytami! — odparł wyniośle organista, zabierając się do jazdy.
— Jedźmy już, jedźmy!... — błagała Szarakowa.
— Aj! waj! jaki wielki pan!... — krzyczał Żydek, chwytając lejce. — Panie organisto! ja panu coś powiem!... Możeby pan przychodził do mnie co niedziela grać na katarynce?...
Otaczająca wózek gromada wybuchnęła śmiechem.
Dumny organista zbladł, ugodzony w najdrażliwszy punkt swojej ambicji, a w oczach błysnęła mu chęć zemsty. Podniósł się z kozła i, wyprostowawszy swoją długą figurę, zawołał potężnym i uroczystym głosem:
— Lejbuś! ja ciebie chrzczę... In nomine Patris...
— Aj waj!... Dy lobuz! Dy świńskie uches! — zawołała gromada, rozbiegając się po rynku.
Organista w tej chwili zaciął konia, i bryczka umknęła wśród tumanów kurzawy, śmiechów i wymyślań gawiedzi.
Jechali dobrym kłusem z dziesięć minut. Co moment Szarakowa stawała i, chwiejąc się na podskakującym wózku, patrzyła na drogę.
— Panie organisto!..
— A czego?
— Daleko to?...
— Mała milka, zajedziemy wnet!
Konik był mocny i zwinny, ale już i na jego gładkiej sierści ukazywały się wielkie plamy potu.
— Wio mały! — krzyczał organista.
Niekiedy tuman, wlokący się za nimi, jak ogon, równał się z bryczką, zabiegał im drogę i trzy pary oczu zasypywał drobnym piaskiem. Wtedy konik schylał głowę między kolana i parskał, organista przecierał oczy grubym rękawem, i tylko biedna matka, nie przymykając nawet powieki, patrzyła na drogę.
— Panie organisto!...
Organista wiedział już, o co chodzi i, nie czekając, odparł:
— Oto tam, między drzewami!... Widzi pani?... Za dziesięć pacierzy zajedziemy.
Skręcono na prawo. W polu kilku ludzi kopało rów.
Wózek stanął.
— Hej! hej!... — zawołał organista, kiwając na kopacza.
Jeden z nich odłożył łopatę i szedł ku bryczce. W Szararakowej tętna biły, jak młoty w kuźni, i drżała tak, jakgdyby wózek jeszcze pędził, choć on stał.
— Pan wrócił do domu? — zapytał organista nadchodzącego kopacza.
— A jużci!
— A nie widzieliśta wózka za jego biedką?
— A jakże, widzieliśmy!
— I dziecko było tam?
— Musi że było, bo się cosik trzęsło we środku.
— Bóg wam zapłać.
— Jedźta z Bogiem!... To wasze?
— Nie moje... tej pani! — odparł organista, wskazując batem za siebie.
— Panie organisto... — odezwała się kowalowa.
— Czego?
— Puśćcie mnie z bryczki... ja pójdę piechotą, bo mi się widzi, że prędzej zajdę...
— At! nie barłożyłabyś pani... Wio, mały!
— O Jezu! Jezuniu!... czy choć ja go aby znajdę!... — szeptała kowalowa, klękając na ruchliwem dnie bryczki.
Koń pędził galopem.
Może o wiorstę ode dwora, organista spostrzegł jakiś bury przedmiot, prędko toczący się od jednego brzegu drogi do drugiego. Gdy podjechali bliżej, poznał psa, który, ze spuszczoną ku ziemi głową, biegł przed bryczką.
— Kurta!... — krzyknął organista. — Patrzaj pani, wasz Kurta tu jest!
Pies, zobaczywszy kowalową, począł wyć, szczekać, rzucać się do wózka i skakać do pyska koniowi, który, parskając, oganiał się, jak umiał. Poczciwe psisko, wypuszczone z chlewa, za śladem Stasiowego wózka aż tu przybiegło.
— Wszystko idzie dobrze! — zawołał organista i ściągnął lejce.
Stanęli pod bramą dworską.
Kowalowa wysiadła, podeszła parę kroków i nagle oparła się o słup bramy, czując zawrót głowy. Organista wziął ją za rękę, i tak poszli ku dworowi, poprzedzani przez Kurtę, który wciąż szczekał, skakał i obracał się w kółko.
Właśnie całe towarzystwo siedziało pod werendą przy obiedzie. Podróżni zatrzymali się u płotu, nieśmiało patrząc w stronę państwa, gdy nagle Kurta pocwałował naprzód.
Za nim pobiegła kowalowa i, zadyszana, z podniesionemi rękoma, uklękła przy końcu stołu, gdzie na kolanach szafarki siedział Staś, żywy, wyspany i uśmiechnięty.
— A pójdziesz! ty zbrodniarzu!... — wołała przestraszona szafarka na Kurtę, który gwałtem usiłował na nią wskoczyć.
— Matka! matka! — zawołali państwo, widząc kobietę, która przypadła do ziemi i z krzykiem całowała tłuste nożęta Stasiowe.
Przerwano obiad; wszyscy powstali i zbliżyli się do drugiego końca stołu, gdzie rozgrywała się zabawna scena: dwie kobiety kłóciły się o dziecko.
Szarakowa chciała odebrać swoją własność, szafarka znowu nie oddawała jej chłopca.
— To mój syn! mój Stasieńko! — wołała matka.
— Coś acani za jedna?... — krzyczała, mocując się z nią szafarka. — Także... ordynaryjność!... Łapie takie delikatne dzieciątko, jak połeć słoniny!
— Bo to moje!...
— Co panine?... To syn naszego pana, wszyscy tu poświadczą!... Taki śliczny... O, widzisz pani... Pan przyszedł... Oddaj pani chłopca!...
Całe towarzystwo śmiało się bez ceremonji.
— Ale, państwo się śmieją — mówiła zaperzona szafarka — a to przecie jest syn pana!... Podobniuteńki!... A nie pójdziesz, psia wiaro!... — krzyknęła znowu na Kurtę.
Szarakowa, klęcząc, odwróciła głowę i ze zdumieniem spojrzała na tego, którego ojcem Stasia nazywano. Przypatrzywszy się, rzekła z naiwną prostotą:
— Nie byłby on taki śliczny, jak jest, żeby był waszego pana. To syn kowala... Szaraka Józefa!...
W tem miejscu odezwał się organista i w mowie pełnej namaszczenia potwierdził, jako zgubione dziecię, które na chrzcie świętym otrzymało imię Stanisława, jest prawym synem Józefa i Małgorzaty ze Stawińskich małżonków Szaraków.
Wiadomość, z tak poważnego źródła płynącą, pani sędzina przyjęła z oznakami wielkiego zadowolenia, pan sędzia zaś — uśmiechnął się, jakgdyby po spożyciu kwaterki niedojrzałych tarek.
— Fiu! fiut! — gwizdnął stary pułkownik i dodał: — Poszło!...
Sędzia skrzywił się jeszcze lepiej i machnął niedbale ręką.
— Cieszę się bardzo — rzekł — iż biedny ten malec tak prędko odzyskał rodzinę!...
— To mi przypomina bajkę pod tytułem: Lis i winogrona — wtrącił pułkownik.
Panie przygryzały wargi, sędzia kręcił się, jak na szpilkach, organista niczego nie rozumiał, a Szarakowa nie słyszała, zajęta pieszczeniem Stasia.
Zbytecznem byłoby nadmieniać, że organista zmuszony był po raz drugi opowiedzieć przygodę Stasiową.
Nalitowawszy się nad matką, wszyscy śmieli się teraz z wypadku, z wyjątkiem szafarki, której wielką boleść sprawiło to, że Staś nie jest synem jej pana.
— A taki mądry!... A taki podobny!... Ma nawet pieprzyk na szyjce — mruczała stara.


∗             ∗

Dla uzupełnienia dodamy, że organista, załatwiwszy u sędziego interes jegomości, odwiózł Szarakową do jej ojca i tam po raz trzeci opowiedział wiadomą historją struchlałemu Stawińskiemu. Wyjechawszy z młyna, tego samego dnia opowiedział ją po raz czwarty kowalowi, a po raz piąty jegomości.
W niedzielę, po nabożeństwie, Stawiński z córką i wnukiem, tudzież wszystkie młynarczyki wylegli na most, przypatrywać się jadącej od strony miasta jednokonnej bryczce, w której — o dziwo! — kowal Szarak siedział obok organisty Zawady, jak rodzeni bracia...
Stary młynarz obu pogodzonym przeciwnikom wypalił długą i nudną oracją o potrzebie wzajemnego przebaczania uraz, co w tej chwili było całkiem zbyteczne. Potem wezwał wszystkich na obiad, po obiedzie zaś doręczył organiście sumę pięciuset złotych, jako bezprocentową pożyczkę na lat trzy. Skutkiem tego organista często później powtarzał ludziom, w formie nauki moralnej, następującą sentencją:
— Kochani bracia! Gdy rozpamiętywam swoje życie, widzę dokładnie, jako Pan Bóg miłosierny nigdy nie opuszcza ludzi takich, jak ja — cnotliwych i sprawiedliwych. In saecula saeculorum!...
W poniedziałek organista był już przy kościele, Szarak w kuźni, Staś bawił się z Kurtą na podwórzu pod okiem Magdy, a kowalowa pracowała w sadzie.
Około południa przed ich dom zajechała furka, z której jakiś człek, nie z tej wsi, zdjął piękne kasztanowate cielątko z białą gwiazdką na czole. Ponieważ małoletni czworonóg widocznie bał się szczekającego psa i iść nie chciał, furman więc ujął go jedną ręką za kark, drugą za ogon i w taki sposób przyprowadził do zdziwionej Szarakowej.
— Co to?... skąd to?... — pytała gospodyni.
— A to wam pani Łoska podarowała na posag dla waszego chłopaka — odpowiedział człowiek.
— Józek!... Magda!... a chodźcie ino!... Staś będzie miał krowę!... Przysłali mu ją ze dworu — wołała zachwycona kobieta, całując cielątko, któremu niemniej zachwycony Kurta potrochu oskubywał ogon.
Tym epilogiem zakończyła się przygoda Stasia.
Warszawa 1878 w grudniu.



ANTEK.

Antek urodził się we wsi, nad Wisłą.
Wieś leżała w niewielkiej dolinie. Od północy otaczały ją wzgórza spadziste, porosłe sosnowym lasem, a od południa wzgórza garbate, zasypane leszczyną, tarniną i głogiem. Tam najgłośniej śpiewały ptaki i najczęściej chodziły wiejskie dzieci rwać orzechy, albo wybierać gniazda.
Kiedyś stanął na środku wsi, zdawało ci się, że oba pasma gór biegną ku sobie, ażeby zetknąć się tam, gdzie zrana wstaje czerwone słońce. Ale było to złudzenie.
Za wsią bowiem ciągnęła się między wzgórzami dolina, przecięta rzeczułką i przykryta zieloną łąką.
Tam pasano bydlątka i tam cienkonogie bociany chodziły polować na żaby, kukające wieczorami.
Od zachodu wieś miała tamę, za tamą Wisłę, a za Wisłą znowu wzgórza wapienne, nagie.
Każdy chłopski dom, szarą słomą pokryty, miał ogródek, a w ogródku śliwki węgierki, z pomiędzy których widać było komin, sadzą uczerniony, i pożarną drabinkę. Drabiny te zaprowadzono nieoddawna, a ludzie myśleli, że one lepiej chronić będą chaty od ognia, niż dawniej bocianie gniazda. To też gdy płonął jaki budynek, dziwili się bardzo, ale go nie ratowali.
— Widać, że na tego gospodarza był dopust boski — mówili między sobą. — Spalił się, choć miał przecie nową drabinę i choć zapłacił śtraf za starą, co to były u niej połamane szczeble.
W takiej wsi urodził się Antek. Położyli go w niemalowanej kołysce, co została po zmarłym bracie, i sypiał w niej przez dwa lata. Potem przyszła mu na świat siostra, Rozalja, więc musiał jej miejsca ustąpić, a sam, jako osoba dorosła, przenieść się na ławę.
Przez ten rok kołysał siostrę, a przez cały następny — rozglądał się po świecie. Raz wpadł w rzekę, drugi raz dostał batem od przejezdnego furmana za to, że go o mało konie nie stratowały, a trzeci raz psy tak go pogryzły, że dwa tygodnie leżał na piecu. Doświadczył więc niemało. Zato, w czwartym roku życia, ojciec podarował mu swoją sukienną kamizelkę z mosiężnym guzikiem, a matka — kazała mu siostrę nosić.
Gdy miał pięć lat, użyto go już — do pasania świń. Ale Antek niebardzo się za niemi oglądał. Wolał patrzeć na drugą stronę Wisły, gdzie za wapiennem wzgórzem raz na raz pokazywało się coś wysokiego i czarnego. Wyłaziło to z lewej strony, jakby z pod ziemi, szło wgórę i upadało na prawo. Za tem pierwszem szło zaraz drugie i trzecie, takie same czarne i wysokie.
Tymczasem świnie, swoim obyczajem, wlazły w kartofle. Matka, spostrzegłszy to, zawinęła się wedle sukiennej kamizelki Antkowej tak, że chłopiec prawie tchu nie mógł złapać. Ale że nie miał w sercu zawziętości, bo było z niego dziecko dobre, więc wykrzyczawszy się i wydrapawszy — kamizelkę, zapytał matki:
— Matulu! a co to takie czarne chodzi za Wisłą?
Matka spojrzała w kierunku Antkowego palca, przysłoniła oczy ręką i odparła:
— Tam za Wisłą? Cóż to nie widzisz, że wiatrak chodzi? A na drugi raz pilnuj świń, bo cię pokrzywami wysmaruję.
— Aha, wiatrak! A co on, matulu, za jeden?
— At głupiś! — odparła matka i uciekła do swojej roboty. Gdzie ona miała czas i rozum do udzielania objaśnień o wiatrakach!...
Ale chłopcu wiatrak spokojności nie dawał. Antek widywał go przecie codzień. Widywał go i w nocy, przez sen. Więc taka straszna urosła w chłopcu ciekawość, że jednego dnia zakradł się do promu, co ludzi na drugą stronę rzeki przewoził, i popłynął za Wisłę.
Popłynął, wdrapał się na wapienną górę, akurat w tem miejscu, gdzie stało ogłoszenie, aby tędy nie chodzić, i zobaczył wiatrak. Wydał mu się budynek ten jakby dzwonnica, tylko w sobie był grubszy, a tam, gdzie na dzwonnicy jest okno, miał cztery tęgie skrzydła, ustawione na krzyż. Z początku nie rozumiał nic — co to i naco to? Ale wnet objaśnili mu rzecz pastusi, więc dowiedział się o wszystkiem. Naprzód o tem, że na skrzydła dmucha wiater i kręci niemi jak liśćmi. Dalej o tem, że w wiatraku miele się zboże na mąkę, i nareszcie o tem, że przy wiatraku siedzi młynarz, co żonę bije, a taki jest mądry, że wie, jakim sposobem ze śpichrzów wyprowadza się szczury.
Po takiej poglądowej lekcji Antek wrócił do domu tą samą drogą, co pierwej. Dali mu tam przewoźnicy parę razy w łeb, za swoją krwawą pracę, dała mu i matka coś na sukienną kamizelkę, ale to nic: Antek był kontent, bo zaspokoił ciekawość. Więc choć położył się spać o głodzie, marzył całą noc, to o wiatraku, co miele zboże, to o młynarzu, co bije żonę i szczury wyprowadza ze śpichrzów.
Drobny ten wypadek stanowczo wpłynął na całe życie chłopca. Od tej pory — od wschodu do zachodu słońca — strugał on patyki i układał je na krzyż. Potem wystrugał sobie kolumnę; próbował, obciosywał, ustawiał, aż nareszcie wybudował mały wiatraczek, który na wietrze obracał mu się tak, jak tamten za Wisłą.
Cóż to była za radość! Teraz brakowało Antkowi tylko żony, żeby mógł ją bić, i już byłby z niego prawdziwy młynarz!
Do dziesiątego roku życia zepsuł ze cztery koziki, ale też strugał niemi dziwne rzeczy. Robił wiatraki, płoty, drabiny, studnie, a nawet całe chałupy. Aż się ludzie zastanawiali i mówili do matki, że z Antka albo będzie majster, albo wielki gałgan.
Przez ten czas urodził mu się jeszcze jeden brat, Wojtek, siostra podrosła, a ojca drzewo przytłukło — w lesie.
W chacie była z Rozalją wielka wygoda. Dziewczyna zimą zamiatała izbę, nosiła wodę, a nawet potrafiła krupnik ugotować. Latem posyłano ją do bydła z Antkiem, bo chłopak, zajęty struganiem, nigdy się nie dopilnował. Co go nie nabili, nie naprosili, nie napłakali się nad nim! Chłopak krzyczał, obiecywał, płakał nawet razem z matką, ale robił swoje, a bydło wciąż w szkodę właziło.
Dopiero gdy siostra razem z nim pasła, było lepiej: on strugał patyki, a ona pilnowała krów.
Nieraz matka, widząc, że dziewucha choć młodsza ma więcej rozumu i chęci, aniżeli Antek, załamywała z żalu ręce i lamentowała przed starym kumem, Andrzejem:
— Co ja pocznę, nieszczęsna, z tym Antkiem odmieńcem? Ani to w chacie nic nie zrobi, ani bydła doglądnie, ino wciąż kraje te patyki, jakby co w niego wstąpiło. Już z niego, mój Andrzeju, nie będzie chyba gospodarz, ani nawet parobek, tylko darmozjad, na śmiech ludziom i obrazę boską!...
Andrzej, który za młodu praktykował flisactwo i dużo świata widział, tak pocieszał strapioną wdowę:
— Jużci gospodarzem on nie będzie, to darmo, bo on na to nie ma nawet dobrego rozumu. Jegoby zatem trza naprzód do szkoły, a potem do majstra. Nauczy się z książki, nauczy się rzemiosła i, jeżeli nie zgałganieje, będzie żył.
Na to wdowa odpowiedziała, wciąż łamiąc ręce:
— Oj, kumie, co wy też gadacie! A czy to nie wstyd gospodarskiemu dziecku rzemiosła się imać i byle komu na obstalunek robotę robić?
Andrzej puścił dym z drewnianej fajeczki i rzekł:
— Jużci że wstyd, ale rady na to niema nijakiej.
Potem, zwracając się do Antka, siedzącego na podłodze przy ławie, zapytał:
— No gadaj, wisus, czem ty chcesz być? Gospodarzem, czy u majstra?
A Antek na to:
— Ja będę stawiał wiatraki, co zboże mielą.
I odpowiadał tak zawsze, choć nad nim kiwano głowami, a jak czasem to i miotłą.
Miał już dziesięć lat, kiedy pewnego razu ośmioletnia wówczas siostra jego, Rozalja, strasznie zaniemogła. Jak się położyła z wieczora, to się jej na drugi dzień dobudzić było trudno. Ciało miała gorące, oczy błędne i gadała od rzeczy.
Matka z początku myślała, że dziewczyna przyczaja się; dała jej więc parę szturchańców. Ale gdy to nie pomogło, wytarła ją gorącym octem, a na drugi dzień napoiła wódką z piołunem. Wszystko na nic, a nawet gorzej, bo po wódce wystąpiły na dziewuchę sine plamy. Wtedy wdowa, przetrząsnąwszy szmaty, jakie tylko były w skrzyni i w komorze, wybrała sześć groszy i wezwała na ratunek Grzegorzową, wielką znachorkę.
Mądra baba obejrzała chorą uważnie, opluła koło niej podłogę, jak należy, posmarowała ją nawet sadłem, ale — i to nie pomogło.
Wtedy rzekła do matki:
— Napalcie, kumo, w piecu do chleba. Trza dziewczynie zadać na dobre poty, to ją odejdzie.
Wdowa napaliła w piecu, jak się patrzy, i wygarnęła węgle, czekając dalszych rozkazów.
— No, teraz — rzekła znachorka — położyć dziewuchę na sosnowej desce i wsadzić ją w piec, na trzy Zdrowaśki. Ozdrowieje wnet, jakby kto ręką odjął!
Istotnie, położono Rozalję na sosnowej desce (Antek patrzył na to z rogu izby) i wsadzono ją, nogami naprzód, do pieca.
Dziewczyna, gdy ją gorąco owiało, ocknęła się.
— Matulu, co wy ze mną robicie? — zawołała.
— Cicho, głupia, to ci przecie wyjdzie na zdrowie.
Już ją wsunęły baby do połowy; dziewczyna poczęła się rzucać, jak ryba w sieci. Uderzyła znachorkę, schwyciła matkę obu rękami za szyję i wniebogłosy krzyczała:
— A dyć wy mnie spalicie, matulu!...
Już ją całkiem wsunięto, piec założono deską, i baby poczęły odmawiać trzy Zdrowaśki...
— Zdrowaś Panno Marjo, łaski pełna...
— Matulu! matulu moja!... — jęczała nieszczęśliwa dziewczyna. — O matulu!...
— Pan z tobą, błogosławionaś ty między niewiastami...
Teraz Antek podbiegł do pieca i schwycił matkę za spódnicę.
— Matulu! — zawołał z płaczem — a dyć ją tam na śmierć zaboli!...
Ale tyle tylko zyskał, że dostał w łeb, ażeby nie przeszkadzał odmawiać Zdrowasiek. Jakoś i chora przestała bić w deskę, rzucać się i krzyczeć. Trzy Zdrowaśki odmówiono, deskę odstawiono.
W głębi pieca leżał trup ze skórą czerwoną, gdzie niegdzie oblazłą.
— Jezu! — krzyknęła matka, ujrzawszy dziewczynę niepodobną do ludzi.
I taki ogarnął ją żal za dzieckiem, że ledwie pomogła znachorce przenieść zwłoki na tapczan. Potem uklękła na środku izby i, bijąc głową w klepisko, wołała:
— Oj! Grzegorzowa!... A cóż wyście najlepszego zrobili!...
Znachorka była markotna.
— Et!... cichobyście lepiej byli. Wy może myślicie, że dziewuszysko od gorąca tak zczerwieniało? To tak z niej choroba wylazła, ino że trochę za prędko, więc i umorzyła niebogę. To wszystko przecie z mocy boskiej.
We wsi nikt nie wiedział o przyczynie śmierci Rozalji. Umarła dziewucha — to trudno. Widać, że już tak było przeznaczone. Alboż to jedno dziecko co rok we wsi umiera, a przecie zawsze ich jest pełno!
Na trzeci dzień włożono Rozalję w świeżo zheblowaną trumienkę, z czarnym krzyżem, trumnę ustawiono w gnojownicach i powieziono dwoma wołami za wieś, tam, gdzie nad zapadniętemi mogiłami czuwają spróchniałe krzyże i białokore brzozy. Na nierównej drodze trumienka skrzywiła się trochę na bok, a Antek, trzymający się fałdów spódnicy matczynej, idąc za wozem, myślał:
— Musi tam być źle Rozalce, kiedy się tak poprawia i na bok przewraca!...
Potem — pokropił ksiądz trumnę święconą wodą, czterech parobków spuściło ją na szalach do grobu, przywaliło ziemią — i tyle wszystkiego.
Wzgórza z lasem szumiącym i te, na których krzaki rosły, zostały tam, gdzie były. Pastusi, jak dawniej, grali na fujarkach w dolinie, i życie szło, wciąż szło swoją koleją, choć we wsi nie stało jednej dziewuchy.
Przez tydzień mówiono o niej, potem zapomniano i opuszczono świeży grób, na którym tylko wiatr wzdychał i świergotały polne koniki.
A jeszcze potem spadł śnieg i nawet koniki wystraszył.
W zimie gospodarskie dzieci chodziły do szkoły. A że z Antka nie spodziewała się matka żadnej pomocy w gospodarstwie, raczej zawadę, więc poradziwszy się kuma Andrzeja, postanowiła oddać chłopca na naukę.
— A czy mnie we szkole nauczą wiatraki budować? — pytał Antek.
— Oho! nauczą cię nawet w kancelarji pisać, byleś ino był chętny.
Wzięła tedy wdowa czterdzieści groszy w węzełek, chłopca w garść i, ze strachem, poszła do nauczyciela. Wszedłszy do izby, zastała go, jak sobie łatał stary kożuch. Pokłoniła mu się do nóg, doręczyła przyniesione pieniądze i rzekła:
— Kłaniam się też panu profesorowi i ślicznie proszę, żeby mi wielmożny pan tego oto wisusa wziął do nauki, a ręki na niego nie żałował, jak rodzony ojciec...
Wielmożny pan, któremu słoma wyglądała z dziurawych butów, wziął Antka pod brodę, popatrzył mu w oczy i poklepał.
— Ładny chłopak — rzekł. — A co ty umiesz?
— Jużci prawda, że ładny — pochwyciła zadowolona matka — ale musi, że chyba nic nie umie.
— Jakże więc wy jesteście jego matką i nie wiecie, co on umie i czego się nauczył? — spytał nauczyciel.
— A skądbym ja miała wiedzieć, co on umie? Przecie ja baba, to mi do tych rzeczy nic. A co uczył się on, niby mój Antek, to wiem, że uczył się bydło paść, drwa szczypać, wodę ze studni ciągnąć i chyba już nic więcej.
W taki sposób zainstalowano chłopca do szkoły. Ale że matce żal było wydanych czterdziestu groszy, więc, dla uspokojenia się, zebrała pod domem paru sąsiadów i radziła się ich, czy to dobrze, że Antek będzie chodzić do szkoły i że taki wydatek na niego poniosła.
— Te!... — odezwał się jeden z gospodarzy — niby to nauczycielowi z gminy się płaci, więc na upartego moglibyście mu nic nie dawać. Ale zawsze on się upomina, a takich, co nie płacą mu osobno, gorzej uczy.
— A dobry też z niego profesor?
— No! niczego!... On niby, jak z nim gadać, to taki jest trochę głupowaty, ale uczy — jak wypada. Mój przecie chłopak chodzi do niego dopiero trzeci rok i już zna całe abecadło — zgóry na dół i zdołu do góry.
— E! cóż to znaczy abecadło — odezwał się drugi gospodarz.
— Jużci że znaczy — rzekł pierwszy. — Nibyście to nie słyszeli, co nieraz nasz wójt powiadają: „Żebym ja choć umiał abecadło, tobym z takiej gminy miał dochodu więcej niż tysiąc rubli, tyle co pisarz!“
W parę dni potem, Antek poszedł pierwszy raz do szkoły. Wydała mu się taka prawie porządna, jak ta izba w karczmie, co w niej szynkwas stoi, a ławki były w niej jedna za drugą, jak w kościele. Tylko, że piec pękł i drzwi się nie domykały, więc trochę ziębiło. Dzieci miały czerwone twarze i ręce trzymały w rękawach — nauczyciel chodził w kożuchu na sobie i w baraniej czapce na głowie. A po kątach szkoły siedział biały mróz i wytrzeszczał na wszystko iskrzące ślepie.
Usadzono Antka między tymi, co nie znali jeszcze liter, i zaczęła się lekcja.
Antek, upomniany przez matkę, ślubował sobie, że musi się odznaczyć.
Nauczyciel wziął kredę w skostniałe palce i na zdezelowanej tablicy napisał jakiś znak.
— Patrzcie dzieci! — mówił. — Tę literę spamiętać łatwo, bo wygląda tak, jakby kto kozaka tańcował, i czyta się A. Cicho tam, osły!... Powtórzcie: a... a... a...
— A!... a!... a!... — zawołali chórem uczniowie pierwszego oddziału.
Nad ich piskiem górował głos Antka. Ale nauczyciel nie zauważył go jeszcze.
Chłopca trochę to ubodło; ambicja jego została podrażniona.
Nauczyciel wyrysował drugi znak.
— Tę literę — mówił — zapamiętać jeszcze łatwiej, bo wygląda jak precel. Widzieliście precel?
— Wojtek widział, ale my to chyba nie... — odezwał się jeden.
— No, to pamiętajcie sobie, że precel jest podobny do tej litery, która nazywa się B. Wołajcie: be! be!
Chór zawołał: be! be! — ale Antek tym razem rzeczywiście się odznaczył. Zwinął obie ręce w trąbkę i beknął, jak roczne cielę.
Śmiech wybuchnął w szkole, a nauczyciel aż zatrząsł się ze złości.
— Hę! — krzyknął do Antka. — Toś ty taki zuch? Ze szkoły robisz cielętnik? Dajcie go tu na rozgrzewkę!
Chłopiec ze zdziwienia aż osłupiał, ale nim się upamiętał, już go dwaj najsilniejsi ze szkoły chwycili pod ramiona, wyciągnęli na środek i położyli.
Jeszcze Antek niedobrze zrozumiał o co chodzi, gdy nagle uczuł kilka tęgich razów i usłyszał przestrogę:
— A nie becz, hultaju! a nie becz!
Puścili go. Chłopiec otrząsnął się, jak pies wydobyty z zimnej wody, i poszedł na miejsce.
Nauczyciel wyrysował trzecią i czwartą literę, dzieci nazywały je chórem, a potem nastąpił egzamin.
Pierwszy odpowiadał Antek.
— Jak się ta litera nazywa? — pytał nauczyciel.
— A! — odparł chłopiec.
— A ta druga?
Antek milczał.
— Ta druga nazywa się be. Powtórz, ośle.
Antek znowu milczał.
— Powtórz, ośle, be!
— Albo ja głupi! — mruknął chłopiec, dobrze pamiętając, że w szkole beczyć nie wolno.
— Co, hultaju jakiś, jesteś hardy? Na rozgrzewkę go!...
I znowu ci sami co pierwej koledzy pochwycili go, położyli, a nauczyciel udzielił mu taką samą liczbę prętów, ale już z upomnieniem:
— Nie bądź hardy!... nie bądź hardy!...
W kwadrans później zaczęła się nauka oddziału wyższego, a niższy poszedł na rekreacją, do kuchni profesora. Tam jedni pod dyrekcją gospodyni skrobali kartofle, drudzy nosili wodę, inni pokarm dla krowy, i na tem zajęciu upłynął im czas do południa.
Kiedy Antek wrócił do domu, matka zapytała go:
— A co? uczyłeś się?
— Uczyłem.
— A dostałeś?
— O! i jeszcze jak! Dwa razy.
— Za naukę?
— Nie, ino na rozgrzewkę.
— Bo widzisz to początek. Dopiero później będziesz brał i za naukę! — pocieszyła go matka.
Antek zamyślił się frasobliwie.
— Ha, trudno — rzekł w duchu. — Bije bo bije, ale przynajmniej pokaże, jak się wiatraki stawiają.
Od tej pory dzieci najniższego oddziału uczyły się wciąż czterech pierwszych liter, a potem szły do kuchni i na podwórze pomagać profesorskiej gospodyni. O wiatrakach mowy nie było.
Jednego dnia na dworze mróz był lżejszy, profesorowi także jakoś serce odtajało, więc chciał wytłomaczyć najmłodszym swoim wychowańcom pożytek pisma.
— Patrzcie, dzieci — mówił, pisząc na tablicy wyraz dom — jaka to mądra rzecz pisanie. Te trzy znaczki takie małe i tak niewiele miejsca zajmują, a jednak oznaczają — dom. Jak tylko na ten wyraz popatrzysz, to zaraz widzisz przed oczami cały budynek, drzwi, okna, sień, izby, piece, ławy, obrazy na ścianach, krótko mówiąc — widzisz dom ze wszystkiem, co się w nim znajduje.
Antek przecierał oczy, wychylał się, oglądał napisany na tablicy wyraz, ale domu żadnym sposobem zobaczyć nie mógł. Wreszcie trącił swego sąsiada i spytał:
— Widzisz ty tę chałupę, co o niej profesor gadają?
— Nie widzę — odparł sąsiad.
— Musi to chyba być łgarstwo! — zakonkludował Antek.
Ostatnie zdanie usłyszał nauczyciel i krzyknął:
— Jakie łgarstwo? Co łgarstwo?
— A to, że na tablicy jest dom. Przecie tam jest ino trochę kredy, ale domu nie widno — odparł naiwnie Antek.
Nauczyciel porwał go za ucho i wyciągnął na środek szkoły.
— Na rozgrzewkę go! — zawołał, i znowu powtórzyła się, z najdrobniejszemi szczegółami, dobrze już chłopakowi znana ceremonja.
Gdy Antek wrócił do domu czerwony, spłakany i jakoś niemogący znaleźć miejsca, matka znowu go zapytała:
— Dostałeś?
— A może matula myślą, że nie? — stęknął chłopiec.
— Za naukę?
— Nie za naukę, ino na rozgrzewkę!
Matka machnęła ręką.
— Ha! — rzekła po namyśle — musisz jeszcze poczekać, to ci tam kiedy dadzą i za naukę.
A potem, dokładając drew do ognia na kominie, mruczała sama do siebie:
— Tak to zawsze wdowie i sierocie na tej ziemi doczesnej! Żebym ja profesorowi miała dać z pół rubla, a nie czterdzieści groszy, toby mi chłopca odrazu wziął. A tak baraszkuje sobie z nim i tyle.
A Antek, słysząc to, myślał:
— No, no! jeżeli on tak baraszkuje ze mną, to dopiero będzie, jak mnie uczyć zacznie!
Na szczęście czy nieszczęście, obawy chłopca nie miały się nigdy ziścić.
Jednego dnia, było to już we dwa miesiące po wstąpieniu Antka do szkoły, przyszedł do jego matki nauczyciel i po zwykłych przywitaniach zapytał:
— Jakże, moja kobieto, będzie z waszym chłopakiem? Daliście za niego czterdzieści groszy, ale na początku, i już trzeci miesiąc idzie, a ja szeląga więcej nie widzę! To się tak przecie nie godzi; płaćcie choć i po czterdzieści groszy, ale co miesiąc.
A wdowa na to:
— Skądże ja wezmę, kiedy nie mam! Co jaki grosz zarobię, to wszystko idzie do gminy. Nawet dzieciskom szmaty niema za co kupić.
Nauczyciel wstał z ławy, nałożył czapkę w izbie i odparł:
— Jeżeli tak, to Antek nie ma poco chodzić do szkoły. Ja tam sobie nad nim darmo ręki zrywać nie będę. Taka nauka jak moja, to nie dla biedaków.
Zabrał się i wyszedł, a wdowa, patrząc za nim, myślała:
— Jużci prawda. Jak świat światem, to ino pańskie dzieci chodziły do nauki. A gdzie zaś prosty człowiek mógłby na to wystarczyć!...
Zawołała znowu kuma Andrzeja na radę, i poczęli oboje egzaminować chłopca.
— Cóżeś się ty, wisusie, nauczył przez te dwa miesiące? — pytał go Andrzej. — Przecie matka wydali na cię czterdzieści groszy...
— Jeszcze jak! — wtrąciła wdowa.
— Com się tam miał nauczyć! — odparł chłopiec. — Kartofle skrobią się tak we szkole jak i w domu, świniom tak samo daje się jeść. Tyle tylko, żem parę razy profesorowi buty wyczyścił. Ale zato porwali na mnie odzienie przy tych tam... rozgrzewkach...
— No, a z nauki toś nic nie połapał?
— Kto tam co połapie! — mówił Antek. — Jak nas uczy po chłopsku — to łże. Napisze se na tablicy jakiś znak i mówi, że to dom z izbą, sienią, z obrazami. Człowiek przecie ma oczy i widzi, że to nie jest dom. A jak nas uczy po szkolnemu, to kat go zrozumie! Jest tam paru starszych, co po szkolnemu pieśni śpiewają, ale młodszy to dobrze jak się trochę kląć nauczy...
— Ino kiedy spróbuj gadać tak paskudnie, to ja ci dam! — wtrąciła matka.
— No, a do gospodarstwa nigdy, chłopaku, nie nabierzesz ochoty? — spytał Andrzej.
Antek pocałował go w rękę i rzekł:
— Poślijcie mnie już tam, gdzie uczą budować wiatraki.
Starzy, jak na komendę, wzruszyli ramionami.
Nieszczęsny wiatrak, po drugiej stronie Wisły mielący zboże, tak ugrzązł w duszy chłopca, że go już stamtąd żadna siła wydobyć nie mogła.
Po długiej naradzie postanowiono czekać. I czekano.
Upływał tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, nareszcie chłopak doszedł do dwunastu lat, ale w gospodarstwie wciąż niewielkie oddawał usługi. Strugał swoje patyki, a nawet rzeźbił cudackie figury. I dopiero gdy mu się kozik zepsuł, a matka na nowy nie dawała pieniędzy, wynajmował się do roboty. Jednemu nocą koni na łące pilnował, zatopiony w siwej mgle wieczornej i zapatrzony na gwiazdy; innemu woły prowadził przy orce; czasem poszedł do lasu po jagody lub grzyby i sprzedawał szynkarzowi Mordce za kilka groszy cały kosz.
W chacie im się nie wiodło. Gospodarstwo bez chłopa, to jak ciało bez duszy; a wiadomo, że ojciec Antka już od kilku lat wypoczywał na tem wzgórzu, gdzie, przez żywopłot czerwonemi jagodami okryty, spoglądają na wioskę smutne krzyże.
Wdowa do obrządzenia roli najmowała parobka, resztę pieniędzy musiała odnosić do gminy, a dopiero za to, co zostało, karmić siebie i chłopców.
Jadali też codzień barszcz z chleba i kartofle, czasem kaszę i kluski, rzadziej groch, a mięso — chyba tylko na Wielkanoc. Niekiedy i tego w chacie nie stało, a wówczas wdowa, nie potrzebując pilnować komina, łatała synom sukmanki. Mały Wojtek płakał, a Antek z nudów, w porze obiadowej, łapał muchy i po takiej uczcie znowu szedł na dwór do strugania swoich drabin, płotów, wiatraków i świętych. Bo także wystrugiwał i świętych, coprawda, na początek bez twarzy i rąk.
Nareszcie kum Andrzej, wierny przyjaciel osieroconej rodziny, wyrobił Antkowi miejsce u kowala, w drugiej wsi. Jednej niedzieli poszli tam z wdową i chłopcem. Kowal przyjął ich niezgorzej. Wypróbował chłopca w rękach i krzyżu, a widząc, że na swój wiek jest wcale mocny, przyjął go do terminu, bez zapłaty, i tylko na sześć lat.
Straszno i smutno było chłopcu patrzeć, jak płacząca matka i stary Andrzej, pożegnawszy jego i kowala, skryli się już za sadami, idąc zpowrotem do domu. Było mu jeszcze smutniej, kiedy spał pierwszą noc pod cudzym dachem, w stodółce, między nieznanymi sobie chłopakami kowala, którzy zjedli jego kolacją i jeszcze dali mu do snu parę kułaków, na zadatek dobrej przyjaźni.
Ale kiedy na drugi dzień, równo ze świtem, poszli gromadą do kuźni, gdy rozniecili ognisko, Antek począł dąć pękatym miechem, a inni, śpiewając z majstrem: „Kiedy ranne wstają zorze“, poczęli kuć młotami rozpalone żelazo — w chłopcu zbudził się jakby nowy duch. Dźwięk metalu, rytmiczny huk, pieśń, której aż las odpowiadał echem — wszystko to upoiło chłopca... Zdaje się, że w sercu jego aniołowie niebiescy naciągnęli kilka strun, nieznanych innym chłopskim dzieciom, i że struny te odezwały się dopiero dziś, przy sapaniu miecha, tętnieniu młotów i pryskających z żelaza iskrach.
Ach, jakiby z niego był dziarski kowal, a może i co więcej... Bo chłopak, choć nowa robota podobała mu się okrutnie, wciąż myślał o swoich wiatrakach.
Kowal, dzisiejszy opiekun Antka, był człowiek nijaki. Kuł żelazo i piłował je ani źle, ani dobrze. Czasami walił chłopców aż puchli, a najwięcej dbał o to, ażeby się zbyt prędko nie wyuczyli kunsztu. Bo taki młodzik, wyszedłszy z terminu, mógłby pod bokiem swemu rodzonemu majstrowi kuźnię założyć i zmusić go do staranniejszej roboty!...
A trzeba wiedzieć, że majster miał jeszcze jeden obyczaj.
Na drugim końcu wsi mieszkał wielki przyjaciel kowala — sołtys, który w zwykłe dnie prawie nie odchodził od pracy, ale gdy mu co kapnęło z urzędu, rzucał gospodarstwo i szedł do karczmy mimo kuźni. Bywało tego raz, albo i dwa razy na tydzień.
Idzie sobie tedy sołtys, z zapracowanym na urzędzie groszem, pod sosnową wiechę, i niechcący zbacza do kuźni.
— Pochwalony! — woła do kowala, stojąc za progiem.
— Pochwalony! — odpowiada kowal. — A jak tam w polu?
— Niczego — mówi sołtys. — A jak u was w kuźni?
— Niczego — mówi kowal. — Chwała Bogu, żeście choć aby raz wyleźli z chałupy.
— A tak — odpowiada sołtys. — Takem ci się zgadał w kancelarji, że muszę choć odrobinę zęby popłókać. Może pójdziecie i wy od tego kurzu?
— Ma się rozumieć, że pójdę, przecie zdrowie jest najpierwsze — odpowiadał kowal i, nie zdejmując fartucha, szedł wraz z sołtysem do karczmy.
A kiedy już raz wyszedł, mogli chłopcy na pewno gasić ognisko. Żeby robota była najpilniejsza, żeby się walił świat, ani majster, ani sołtys przed wieczorem nie wyszli z karczmy, chyba że sołtysowi narzuciła się jaka urzędowa czynność.
Dopiero późno w nocy wracali do domu.
Zwykle sołtys wiódł kowala pod rękę, a ten dźwigał butelkę „płókania“ na jutro. Na drugi dzień sołtys był zupełnie trzeźwy i gospodarował aż do nowego zarobku na urzędzie, ale kowal wciąż zaglądał w przyniesioną butelkę, dopóki się dno nie pokazało, i tym sposobem od jednego zamachu wypoczywał przez dwa dni.
Już półtora roku nadymał Antek miechy w kuźni, nie robiąc zdaje się nic więcej, i półtora roku majster z sołtysem regularnie płókali zęby pod sosnową wiechą. Aż raz zdarzył się wypadek.
Kiedy sołtys z kowalem siedzieli w karczmie, nagle po pierwszym półkwaterku dano znać, że ktoś tam powiesił się — i gwałtem wyciągnięto sołtysa z za stołu. Kowal, nie mając odpowiedniego towarzystwa, musiał zaprzestać płókania, ale kupił niezbędną butelkę i powoli wracał z nią ku domowi.
Tymczasem do kuźni przyszedł chłop z koniem do okucia.
Ujrzawszy go, terminatorzy zawołali:
— Niema majstra, dziś robi z sołtysem płókanie!
— A z was to żaden nie potrafi szkapy okuć? — spytał markotnie gospodarz.
— Kto tam potrafi! — odparł najstarszy terminator.
— Ja wam okuję — odezwał się nagle Antek.
Tonący chwyta się brzytwy, więc i chłop zgodził się na propozycją Antka, choć niewiele mu ufał, a jeszcze inni terminatorzy wyśmiewali go i wymyślali.
— Widzisz go, niedorostka! — mówił najstarszy. — Jak żyje, nie trzymał młota w garści, tylko dymał i węgli dokładał, a dziś porywa się na kucie koni!...
Widać jednak, że Antek miewał młot w garści, bo zawinąwszy się, w niedługim nawet czasie odkuł kilka gwoździ i podkowę. Wprawdzie podkowa była za wielka i niezbyt foremna, ale swoją drogą terminatorzy pootwierali gęby.
Jak raz, przyszedł na tę chwilę i majster. Opowiedziano mu, co się stało, okazano podkowę i gwoździe.
Kowal obejrzał i aż przetarł krwią nabiegłe oczy.
— A ty gdzieś się tego nauczył, złodzieju? — zapytał Antka.
— A w kuźni — odparł chłopiec, zadowolony z komplimentu. — Jak pan majster poszedł na płókanie, a oni rozbiegli się, to ja wykuwałem różne rzeczy z ołowiu, albo i z żelaza.
Majster tak był zmieszany, że nawet zapomniał zbić Antka za psucie materjałów i narzędzi. Aż poszedł na radę do żony, skutkiem czego chłopca wydalono z kuźni i przeznaczono do gospodarstwa.
— Za mądryś ty, kochanku! — mówił mu kowal. — Nauczyłbyś się fachu we trzy lata i późniejbyś uciekł. A przecież matka oddała mi cię na sześć lat — do służby.
Pół roku jeszcze był Antek u kowala. Kopał w ogrodzie, pełł, rąbał drzewo, kołysał dzieci, ale już nie przestąpił progu kuźni. Pod tym względem wszyscy go rzetelnie pilnowali: i majster, i majstrowa, i chłopcy. Nawet własna matka Antkowa i kum Andrzej, choć wiedzieli o dekrecie kowalskim, nic przeciw niemu nie mówili. Według umowy i obyczaju, chłopiec dopiero po sześciu latach miał prawo jako tako fuszerować kowalstwo. A że był dziwnie bystry i nie uczony przez nikogo nauczył się kowalstwa sam, w ciągu roku, więc tem gorzej dla niego!
Swoją drogą Antkowi uprzykrzył się taki tryb życia.
— Mam ja tu kopać i drwa rąbać, więc wolę to samo robić u matki!
Tak sobie myślał przez tydzień, przez miesiąc. Wahał się. Ale wkońcu -— uciekł od kowala i wrócił do domu.
Te jednak parę lat wyszły mu na dobre. Chłopak wyrósł, zmężniał, poznał trochę więcej ludzi, aniżeli w swojej dolinie, a nadewszystko poznał więcej rzemieślniczych narzędzi.
Teraz, siedząc w domu, pomagał czasem przy gospodarstwie, ale przeważnie robił swoje maszyny i rzeźbił figury. Tylko już prócz kozika miał dłótko, pilnik i świderek, i władał niemi tak biegle, że niektóre z jego wyrobów począł nawet kupować Mordko szynkarz. Na co?... Antek o tem nie wiedział, chociaż jego wiatraki, chaty, sztuczne skrzynki, święci i rzeźbione fajki rozchodziły się po całej okolicy. Dziwiono się talentowi nieznanego samouka, niezgorzej nawet płacono za wyroby Mordce, ale o chłopca nikt się nie pytał, a tem bardziej nikt nie myślał o podaniu mu pomocnej ręki.
Alboż kto pielęgnuje polne kwiaty, dzikie gruszki i wiśnie, choć niby wiadomo, że przy staraniu i z nich byłby większy pożytek?...
Tymczasem chłopiec podrastał, a dziewuchy i kobiety wiejskie coraz milej na niego spoglądały i coraz częściej mówiły między sobą:
— Ładny bestyja, bo ładny!
Rzeczywiście Antek był ładny. Był dobrze zbudowany, w sobie zręczny i prosto się trzymał, nie tak jak chłopi, którym ramiona zwieszają się, a nogi ledwie posuwają się od ciężkiej pracy. Twarz także miał nie taką jak inni, ale rysy bardzo regularne, cerę świeżą, wyraz rozumny. Miał też jasne kędzierzawe włosy, ciemnawe brwi i ciemno-szafirowe oczy, marzące.
Mężczyźni dziwili się jego sile i sarkali na to, że próżnował. Ale kobiety wolały mu patrzeć w oczy.
— Jak on bestyja spoglądnie na człowieka — mówiła jedna z bab — to aż cię mrowie przechodzi. Taki jeszcze młodziak, a już patrzy na cię, jak dorosły szlachcic!...
— Bo to prawda! — zaprzeczyła druga. — On patrzy zwyczajnie jak niedorostek, ino ma taką słodkość w ślipiach, że aż cię rozbiera. Ja się na tem znam!...
— Chyba ja się lepiej znam — odparła pierwsza. — Przeciem służyła we dworze...
A gdy się kobiety spierały tak o patrzenie Antkowe, on tymczasem na nie nie patrzył wcale. U niego więcej jeszcze znaczył dobry pilnik, aniżeli najładniejsza kobieta.
W tym czasie wójt, stary wdowiec, który już córkę z pierwszego małżeństwa wydał zamąż i miał jeszcze w domu kilkoro małych dzieci z drugiego małżeństwa, ożenił się trzeci raz. A jako zwykle łysi miewają szczęście, więc wynalazł sobie za Wisłą żonkę młodą, piękną i bogatą.
Kiedy para ta stanęła przed ołtarzem, ludzie poczęli się śmiać; a i sam ksiądz trochę pokiwał głową, że tak nie pasowali do siebie.
Wójt trząsł się jak dziad, co ze szpitala wyjdzie, i dlatego tylko był mało siwy, że miał głowę łysą jak dynia. Wójtowa była jak iskra. Czysta cyganka, z wiśniowemi ustami, nieco odchylonemi, i z oczami czarnemi, w których niby ogień paliła się jej młodość.
Po weselu dom wójta, zwykle cichy, bardzo się ożywił, bo raz w raz przybywali goście. To strażnik, który częstsze miewał niż zwykle interesa do gminy; to pisarz, który, znać, nie dosyć nacieszywszy się wójtem w kancelarji, jeszcze go w domu odwiedzał; to znów strzelcy rządowi, których dotąd we wsi niebardzo kiedy widywano. Nawet sam profesor, odebrawszy miesięczną pensją, cisnął w kąt stary kożuch i ubrał się — jak magnat, tak że niejeden wiejski człowiek począł go tytułować wielmożnym dziedzicem.
I wszyscy owi strażnicy, strzelcy, pisarze i nauczyciele ciągnęli do wójtowej, jak szczury do młyna. Ledwie jeden wszedł do izby, już drugi wystawał za płotem, trzeci sunął z końca wsi, a czwarty kręcił się koło wójta. Jejmość rada była wszystkim, śmiała się, karmiła i poiła gości. Ale też czasem wytargała którego za włosy, a nawet i wybiła, bo humor u niej łatwo się zmieniał.
Nareszcie, po półrocznem weselu, zaczęło być trochę spokojniej. Jedni goście znudzili się, drugich wójtowa przepędziła, i tylko podstarzały profesor, sam licho jedząc i morząc głodem swoją gospodynią, za każdą pensją miesięczną kupował sobie jakiś figlas do ubrania i siadywał u wójtowej na progu (bo go z izby wyganiano), albo klął i wzdychał pomiędzy opłotkami.
Jednej niedzieli poszedł Antek na sumę, jak zwykle, z matką i bratem. W kościele było już ciasno, ale dla nich znalazło się jeszcze trochę miejsca. Matka uklękła między kobietami na prawo, Antek z Wojtkiem między chłopami na lewo, i każdy modlił się jak umiał. Naprzód do świętego w wielkim ołtarzu, potem do świętego, co stoi wyżej nad tamtym, potem do świętych w ołtarzach bocznych. Modlił się za ojca, co go przytłukło drzewo, i za siostrę, co z niej za prędko choroba w piecu wyszła, i za to, ażeby Pan Bóg miłosierny i jego święci ze wszystkich ołtarzów dali mu szczęście w życiu, jeżeli taka będzie ich wola.
Wtem, gdy Antek już czwarty raz zkolei powtarzał swoje pacierze, uczuł nagle, że ktoś udeptał go w nogę i ciężko oparł mu się na ramieniu. Podniósł głowę. Przeciskająca się pomiędzy ciżbą ludu, stała nad nim wójtowa, na twarzy smagła, zaczerwieniona, zadyszana z pośpiechu. Ubierała się jak chłopka, a z pod chustki, spadającej z ramion, widać było koszulę z cieniutkiego płótna i sznury paciorków z bursztynów i korali.
I popatrzyli sobie w oczy. Ona wciąż nie zdejmowała mu ręki z ramion, a on... klęczał, patrzył na nią, jak na cudowne zjawisko, nie śmiejąc ruszyć się, aby mu nagle nie znikła.
Między ludźmi poczęto szeptać.
— Usuńcie się, kumie, pani wójtowa idą...
Kumowie usunęli się, i wójtowa poszła dalej, aż przed wielki ołtarz. W drodze niby potknęła się i znowu spojrzała na Antka, a chłopca aż gorąco oblało od jej oczów. Potem usiadła na ławce i modliła się z książki, czasami podnosząc głowę i spoglądając na kościół. A kiedy na podniesienie zrobiło się cicho, jakby makiem zasiał, i pobożni upadli na twarze, ona złożyła książkę i znowu odwróciła się do Antka, topiąc w nim ogniste źrenice. Na jej cygańską twarz i sznur paciorków spłynął z okna snop światła, i wydała się chłopcu jako święta, wobec której ludzie milkną i rzucają się w proch.
Po sumie ludzie tłumem poszli do domów. Wójtową otoczyli pisarz, nauczyciel i gorzelnik z trzeciej wsi, i już Antek nie mógł jej zobaczyć.
W chacie postawiła matka chłopakom doskonały krupnik, zabielony mlekiem, i wielkie pierogi z kaszą. Ale Antek, choć lubił to, jadł ledwie jednym zębem. Potem zabrał się, poleciał w góry i, położywszy się na najwyższym szczycie, patrzył stamtąd na wójtową chatę. Ale widział tylko słomiany dach i mały niebieski dymek, wydobywający się powoli z obielonego komina. Więc zrobiło mu się tak czegoś tęskno, że schował twarz w starą sukmanę i zapłakał.
Pierwszy raz w życiu uczuł wielką swoją nędzę. Chata ich była najbiedniejszą we wsi, a pole najgorsze. Matka, choć przecie gospodyni, pracować musiała jak komornica i odziewała się prawie w łachmany. Na niego samego patrzono we wsi, jak na straceńca, który niewiadomo poco innym chleb zjada. A co go się nie nabili, co go się nawet psy nie nagryzły!...
Jakże daleko było mu do profesora, gorzelnika, a choćby i do pisarza, którzy, ile razy chcieli, mogli wejść do wójtowskiej chaty i gadać z wójtową. Jemu zaś nie o wiele chodziło. Pragnął tylko, żeby jeszcze choć raz jeden, jedyny i ostatni raz w życiu, oparła mu kiedy wójtowa na ramieniu rękę i spojrzała w oczy tak, jak w kościele. Bo w jej spojrzeniu mignęło mu coś dziwnego, coś jak błyskawica, przy której na krótką chwilę odsłaniają się niebieskie głębokości, pełne tajemnic. Gdyby je kto dobrze obejrzał, wiedziałby wszystko, co jest na tym świecie, i byłby bogaty jak król.
Antek w kościele nie przypatrzył się dobrze temu, co mignęło w oczach wójtowej. Był nieprzygotowany, olśniony i szczęśliwą sposobność stracił. Ale gdyby ona tak jeszcze kiedy na niego chciała spojrzeć!...
Marzyło mu się, że zobaczył przelatujące szczęście i strasznie do niego zatęsknił. Zbudziło się drzemiące serce i wśród boleści poczęło się — jakby przeciągać. Teraz świat wydał mu się całkiem odmienny. Dolina była za szczupła, góry za niskie, a niebo — bodaj czy się nie opuściło, bo zamiast porywać ku sobie, zaczęło go przygniatać. Chłopiec zeszedł z góry pijany, nie wiedząc, jakim sposobem znalazł się nad brzegiem Wisły i, patrząc w rzeczne wiry, czuł, że go coś pociąga ku nim.
Miłość, której nawet nazwać nie umiał, spadła nań jak burza, rozniecając w duszy strach, żal, zdziwienie i — albo on wiedział co jeszcze?
Odtąd co niedzielę chodził do kościoła na sumę i z drżeniem serca czekał na wójtową, myśląc, że jak wtedy położy mu rękę na ramieniu i spojrzy w oczy. Ale wypadki nie powtarzają się, a zresztą uwagę wójtowej pochłaniał teraz gorzelnik, chłop młody i zdrowy, który aż z trzeciej wsi przyjeżdżał... na nabożeństwo.
Wówczas Antek wpadł na osobliwy pomysł. Postanowił zrobić piękny krzyżyk i ofiarować wójtowej. Wtedy ona chyba spojrzy na niego i może uleczy z tej tęsknicy, która mu wypijała życie.
Za ich wsią, na rozstajnych drogach, znajdował się dziwny krzyż. Od podstawy owijały go powoje. Nieco wyżej była drabinka, włócznia i cierniowa korona, a u szczytu, przy lewem ramieniu, wisiała jedna ręka Chrystusa, bo resztę figury ktoś ukradł — pewnie na czary. Ten to krzyż wziął Antek za model.
Strugał więc, przerabiał i na nowo zaczynał swój krzyżyk, starając się, ażeby był piękny i wójtowej godny.
Tymczasem na wieś spadło nieszczęście. Wisła wylała, przerwała tamę i zniszczyła przybrzeżne pola. Ludzie wiele stracili, ale najwięcej Antkowa matka. W chacie jej pokazał się nawet głód. Trzeba było iść na zarobek; chodziła więc i sama nieboga, i Wojtusia oddała na pastucha. Ale wszystko to nie wystarczało. Antek, nie chcący jąć się pracy gospodarskiej, był dla niej prawdziwym ciężarem.
Widząc to, stary Andrzej począł nalegać na chłopca, ażeby poszedł w świat.
— Jesteś przecie chłopak bystry, silny, zręczny do rzemiosła, więc udaj się między miejskich ludzi. Tam nauczysz się czego i jeszcze matce będziesz pomocny, a tu ostatni kęs chleba odejmujesz jej od gęby.
Antek aż pobladł na myśl, że przyjdzie mu opuścić wieś, bez zobaczenia się choć raz z wójtową. Rozumiał jednak, że inaczej być nie może, i tylko prosił, żeby mu zostawili kilka dni.
Przez ten czas z podwojoną gorliwością rzeźbił swój krzyżyk i wyrzeźbił bardzo ładny, z powojem u dołu, z narzędziami męki i z ręką Pańską przy lewem ramieniu. Ale gdy skończył robotę, żadną miarą nie miał odwagi pójść do wójtowskiego mieszkania i swój dar ofiarować wójtowej.
Przez ten czas matka połatała mu odzienie, pożyczyła od Mordki rubla na drogę, wystarała się o chleb i ser do kobiałki, wypłakała się. Ale Antek wciąż marudził, z dnia na dzień odwlekając swoje wyjście.
Zniecierpliwiło to Andrzeja, który jednej soboty wywołał chłopca z chaty i rzekł mu surowo:
— No, a kiedyż ty, chłopaku, opamiętasz się? Czy chcesz, żeby przez ciebie matka z głodu i z pracy zmarła? Przecie ona swojemi staremi rękoma nie wykarmi siebie i takiego jak ty draba, co próżnuje po całych dniach!...
Antek schylił mu się do nóg.
— Poszedłbym już, Andrzeju, ale kiedy mi strasznie żal porzucać swoich!
Nie powiedział jednak, kogo mu żal najwięcej.
— Oho! — zawołał Andrzej. — A cóżeś ty dziecko przy piersi, że nie możesz się obejść bez matki? Dobry z ciebie chłopak, ani słowa, ale masz w sobie takiego niechcieja, coby cię tu do siwych włosów trzymał matce na karku. Dlatego ja ci powiem: jutro święta niedziela, wszyscy będziemy wolni i odprowadzimy cię. Więc po nabożeństwie zjesz obiad i pójdziesz. Dłużej tu z założonemi rękami niema co siedzieć. Ty najlepiej wiesz, że mówię prawdę.
Antek, upokorzony, wrócił do chaty i powiedział, że już jutro pójdzie w świat szukać roboty i nauki. Biedna kobieta, połykając łzy, poczęła szykować go do drogi. Dała mu starą kobiałkę, jedyną w chacie, i torbę parcianą. W kobiałkę włożyła trochę jadła, a w torbę pilniki, młotek, dłótka i inne narzędzia, któremi Antek od tylu lat wyrabiał swoje zabawki.
Nadeszła noc. Antek legł na twardej ławie, ale zasnąć nie mógł. Uniósłszy głowę, patrzył na dogasające w kominie węgle, słuchał dalekiego szczekania psów, albo świerkania świerszcza w chacie, który nad nim tak wołał, jak wołają polne koniki nad opuszczonym grobem małej jego siostry, Rozalji.
Wtem usłyszał jeszcze jakiś szmer w rogu izby. To bezsenna matka jego pocichu szlochała...
Antek ukrył głowę pod sukmanę.
Słońce było wysoko, kiedy się obudził. Matka już wstała i drżącemi rękoma ustawiała garnuszki przy ogniu.
Potem wszyscy razem usiedli za stół, do śniadania i, trochę podjadłszy, poszli do kościoła.
Antek miał na piersiach pod sukmaną swój krzyżyk. Co chwilę przyciskał go, oglądając się niespokojnie, czy gdzie wójtowej nie widać, i myśląc z trwogą, jak też on jej swój dar doręczy?
W kościele nie było wójtowej. Chłopak, klęcząc na środku, machinalnie odmawiał modlitwy, ale co mówił?... nie rozumiał. Gra organów, śpiew ludu, dźwięk dzwonków i własne cierpienie w duszy jego zlały się w jedną wielką zawieruchę. Zdawało mu się, że cały świat drży w posadach w tej chwili, kiedy on ma opuścić tę wieś, ten kościół i wszystkich, których ukochał.
Ale na świecie było spokojnie, tylko w nim tak kipiał żal.
Nagle organy ucichły, a ludzie pochylili głowy. Antek ocknął się, spojrzał. Jak wówczas, tak i dziś było podniesienie, i jak wówczas, w ławce przy wielkim ołtarzu, siedziała wójtowa.
Wtedy chłopiec ruszył ze swego miejsca między ciżbą ludu, zaczołgał się na kolanach aż do owej ławki i znalazł się u nóg wójtowej. Sięgnął za pazuchę i wydobył krzyżyk. Ale odbiegła go wszelka śmiałość, a głos mu zamarł tak, że jednego wyrazu nie mógł przemówić. Więc, zamiast oddać krzyżyk tej, dla której rzeźbił go przez parę miesięcy, wziął i zawiesił swoją pracę na gwoździu, wbitym w ścianę obok ławki. W tej chwili ofiarował Bogu drewniany krzyżyk, a razem z nim swoją tajemną miłość i niepewną przyszłość.
Wójtowa zauważyła szmer i spojrzała na chłopca ciekawie, tak samo jak wtedy. Ale on nic nie widział, bo mu się oczy zasłoniły łzami.
Po sumie, matka z dziećmi wróciła do chaty. Ledwie zjedli kartoflankę i trochę klusków, ukazał się w izbie kum Andrzej i po przywitaniu rzekł:
— No, chłopcze! zabieraj się! Komu w drogę, temu czas.
Antek podpasał sukmanę rzemykiem, przewiesił torbę z narzędziami przez jedno ramię, a kobiałkę przez drugie. Gdy już wszyscy gotowi byli do drogi, chłopiec ukląkł, przeżegnał się i ucałował klepisko chaty, jak podłogę kościelną. Potem matka wzięła go za jedną rękę, brat Wojtuś za drugą i jak pana młodego do ślubu, wiedli go oboje najukochańsi na próg świata.
Stary Andrzej wlókł się za nimi.
— Masz tu rubla, Antku — mówiła matka, wciskając chłopcu w rękę gałganek, pełen miedzianych pieniędzy. — Nie kupuj za to, dziecko, statków do krajania, ino schowaj se ten grosz na złe czasy, kiedy ci się jeść zachce. A jeżeli kiedy zarobisz taki pieniądz, to daj go na mszę świętą, ażeby ci Bóg błogosławił.
I szli tak wolno, wąwozem pod górę, aż im wieś z oczu znikła; tylko z karczmy dolatywało ciche granie skrzypków i dudnienie bębna z dzwonkami. Wreszcie i to ucichło; znaleźli się na wyżynie.
— No, wróćwa się już — rzekł Andrzej — a ty, chłopaku, idź wciąż drogą i pytaj się o miasto. Bo tobie nie na wsi mieszkać, ino w mieście, gdzie ludzie chętniejsi są do młotka, niż do roli.
Wdowa na to odezwała się z płaczem:
— Kumie Andrzeju, doprowadźmyż go choć do figury świętej, gdzieby pobłogosławić go można.
A potem biadała:
— Czy kto kiedy słyszał, żeby rodzona matka dziecko swoje wiodła na stracenie? Wychodzili, prawda, od nas chłopacy do wojska, ale to był mus. Nigdy przecie nie widziano, żeby kto z własnej woli opuszczał wieś, gdzie się urodził i gdzie go przyjąć powinna święta ziemia. Oj! doloż ty moja, dolo! że ja już trzecią osobę z chaty wyprowadzam, a sama jeszcze żyję na świecie!... A schowałeś, synusiu, pieniądze?
— Schowałem, matulu.
Doszli do figury i poczęli się żegnać.
— Kumie Andrzeju — mówiła wdowa, łkając — wyście tyle świata widzieli, wyście z bractwa, pobłogosławcież tego sierotę — a dobrze, żeby się nim Pan Bóg opiekował.
Andrzej popatrzył w ziemię, przypomniał sobie modlitwę za podróżnych, zdjął czapkę i położył ją pod figurą. Potem wzniósł ręce ku niebu, a gdy wdowa i obaj jej synowie uklękli, począł mówić:
— O Boże święty, Ojcze nasz, któryś naród swój wyprowadził z ziemi egipskiej i z domu niewoli, który każdemu stworzeniu, co się rucha, dajesz pokarm, który ptaki powietrzne do ich starodawnych gniazd powracasz, Ciebie prosimy, bądź miłościw temu podróżnemu, ubogiemu i strapionemu! Opiekuj się nad nim, Boże nasz święty, w złych przygodach pocieszaj, w chorobie uzdrów, w głodzie nakarm i w nieszczęściu ratuj. Bądź mu, Panie, miłościw pośród obcych, jakoś był Tobjaszowi i Józefowi. Bądź mu Ojcem i Matką. Za przewodników daj mu aniołów Twoich, a gdy spełni, co sobie zamierzył — do naszej wsi i do jego domu szczęśliwie go powróć.
Tak się modlił chłop w świątyni, gdzie polne zioła pachniały, śpiewały ptaki, gdzie pod nimi błyszczała w ogromnych skrętach Wisła, a nad nimi stary krzyż szeroko otwierał ramiona.
Antek upadł do nóg matce, potem Andrzejowi, ucałował brata i — poszedł drogą.
Ledwie uszedł kilkadziesiąt kroków, aż wdowa zawołała za nim:
— Antku!...
— Co, matulu?...
— A jak ci tam będzie źle u obcych, wracaj do nas... Niech cię Bóg błogosławi!...
— Zostańcie z Bogiem! — odparł chłopak.
Znowu uszedł kawałek drogi, i znowu zawołała za nim smutna matka:
— Antku!... Antku!...
— Co, matulu? — spytał chłopiec.
Głos jego już słabiej dolatywał.
— A nie zapomnij o nas, synusiu! Niech cię Bóg błogosławi!
— Zostańcie z Bogiem!
I szedł, szedł, szedł, jak ów chłopak, co wybrał się po cyrograf, wystawiony na własną duszę. Wreszcie za wzgórkiem znikł. Na polu rozlegał się jęk zbolałej matki.
Ku wieczorowi niebo zaciągnęło się chmurami, i spadł drobny deszcz. Ale że chmury nie były gęste, więc przedarły się przez nie blaski zachodzącego słońca. Zdawało się, że nad szarem polem i nad grząską gliniastą drogą unosi się złote sklepienie, powleczone żałobną krepą.
Po tem polu szarem i cichem, bez drzew, po drodze grząskiej, posuwał się zwolna strudzony chłopiec, w siwej sukmance, z kobiałką i torbą na plecach.
Zdawało się, że wśród głębokiego milczenia krople deszczu nucą tęskną melodją znanej pieśni:

Przez dolinę, przez pole,
Idzie sobie pacholę,
Idzie sobie i śpiewa,
Wiatr mu z deszczem przygrywa!

Może spotkacie kiedy wiejskiego chłopca, który szuka zarobku i takiej nauki, jakiej między swoimi nie mógł znaleźć. W jego oczach zobaczycie jakby odblask nieba, które przegląda się w powierzchni spokojnych wód; w jego myślach poznacie naiwną prostotę, a w sercu tajemną i prawie bezświadomą miłość.
Wówczas podajcie rękę pomocy temu dziecku. Będzie to nasz mały brat, Antek, któremu w rodzinnej wsi stało się już za ciasno, więc wyszedł w świat, oddając się w opiekę Bogu i dobrym ludziom.



POWRACAJĄCA FALA.
I.

Gdyby zacność pastora Böhme posiadała trzy zwykłe geometryczne wymiary i ciężar odpowiedni wielkości, wielebny ten mąż apostolskie i cywilne podróże odbywaćby musiał towarowym pociągiem. Ale ponieważ zacność jest przymiotem substancji duchowej i posiada tylko jeden wymiar: czwarty, który dużo miejsca zajmuje w głowach matematyków, lecz w świecie rzeczywistym nic nie znaczy, więc pastor Böhme bez trudności mógł podróżować bryczuszką, zaprzężoną w jednego konia.
Spasiony i czysto utrzymany koń, po gładkiej szosie fabrycznej, biegł wolnego truchta i zdawał się być więcej zajęty odpędzaniem much, aniżeli cnotami szczupłej osoby duchownego pasterza. Gruby chomąt, hołoble, letnia spiekota i drożny pył wydatniejsze zajmowały stanowisko w wyobraźni zwierzęcia, aniżeli wielebny Böhme, jego dwa małe faworyciki, jego panamski kapelusz, jego perkalowy kitel w białe i różowe paski, a nawet lakierowany bicz, zatknięty z prawej strony siedzenia. Pastor tylko przez obawę śmieszności nie zostawiał bata w domu, ale go też w drodze nie używał. Coprawda, nie miał go czem używać. Jedną bowiem ręką trzymał lejce, ażeby mu się koń nie potknął, a drugą zlewał życzliwe i mało skuteczne błogosławieństwa na wszystkich przejezdnych i przechodniów, którzy, bez względu na wyznanie, uchylali przed „poczciwym Szwabem“ głowy i czapki.
Obecnie (jest to dzień czerwcowy, godzina piąta po południu) wielebny miał do spełnienia mniejszą misją religijną, polegającą na tem, ażeby naprzód — zmartwić bliźniego, a następnie — pocieszyć go, gdy już będzie strapiony. Jechał do swego przyjaciela Gotlieba Adlera, żeby mu donieść, że jego jedyny syn, Ferdynand Adler, narobił długów zagranicą. Doniósłszy zaś o tem ojcu, miał go później uspakajać i — wyjednać przebaczenie dla lekkomyślnego młodzieńca.
Gotlieb Adler był właścicielem fabryki bawełnianych tkanin. Szosa, nie wysadzona wprawdzie drzewami, ale starannie utrzymana, łączy fabrykę ze stacją kolei żelaznej. To, co z szosy widać na lewo, za gajem drzew, to nie jest jeszcze fabryka, ale miasteczko. Fabryka leży na prawo od szosy. Z pomiędzy klonów, lip i topoli wyglądają czarne i czerwone dachy kilkudziesięciu robotniczych domków, a za niemi — gmach czteropiętrowy, zbudowany w podkowę i otoczony innemi gmachami. To właśnie fabryka. W długich szeregach okien przeziera się słońce i oblewa je plamami złota. Wysoki, ciemno-wiśniowy komin wyziewa czarne kłęby gęstego dymu. Gdyby wiatr powiał z tamtej strony, pastor usłyszałby huk machin parowych i chaotyczny szmer tkackich warsztatów. Ale wiatr wieje z innej strony, i dlatego słychać tylko świst odległej lokomotywy, turkot bryczki Böhma, parskanie jego konia i śpiew ptaszka — może przepiórki, nurzającej się w zielonem zbożu.
Tuż przy fabryce widać większe, niż gdzie indziej skupienie drzew. Jest to ogród Adlera, z którego gdzie niegdzie przeglądają białemi płatami — ściany wykwintnego pałacyku i budynków gospodarskich.
Ciągłe zwracanie uwagi na tłustego konia, ażeby się nie potknął, znużyło wreszcie pastora. Ufając miłosierdziu Tego, który wydobył Daniela ze lwiej jamy, a Jonasza z wielorybiej paszczy, wielebny przywiązał lejce do poręczy kozła i złożył ręce jak do modlitwy. Böhme lubił marzyć, ale marzył tylko wówczas, gdy mógł puścić w młynka dwa wielkie palce u rąk, co zrobił obecnie. Taki młynek otwierał mu czarodziejskie wrota krainy wspomnień.
I otóż przypomniało mu się (zapewne czterdziesty raz w tym roku i w tym punkcie szosy), że fabryka Adlera i jej otoczenie bardzo przypominają inną fabrykę, gdzieś aż na brandenburskiej równinie stojącą, w której on, pastor Marcin Böhme, i jego przyjaciel, Gotlieb Adler, spędzili razem wiek dziecinny. Byli oni synami średnio zamożnych majstrów tkackich, urodzili się w jednym roku i chodzili do tej samej elementarnej szkoły. Potem rozeszli się na całe ćwierć wieku, w ciągu której Böhme skończył wydział teologiczny w Tybindze, a Adler zebrał kilkadziesiąt tysięcy talarów.
Potem znowu zeszli się, zdaleka od ojczyzny, na ziemi polskiej, gdzie Böhme został pasterzem protestanckiej parafji, Adler zaś założył małą fabrykę tkacką.
Od tej pory, przez drugie ćwierć wieku, nie rozłączyli się i odwiedzali wzajemnie po kilka razy na tydzień. Przez ten czas mała fabryka Adlera stała się ogromną; obecnie zajmowała 600 robotników, a właścicielowi przynosiła po kilkadziesiąt tysięcy rubli czystego zysku na rok. Ale Böhme został tem, czem był: niebogatym pastorem. Tylko, ponieważ skarby duszy ludzkiej zawsze procentować muszą, więc i pastor miał dochody, wynoszące rocznie kilkadziesiąt tysięcy — błogosławieństw.
Były jeszcze między dwoma przyjaciółmi i inne różnice.
Pastor miał syna, który kończył obecnie technikę ryską i marzył o zapewnieniu sobie, obojgu rodzicom i siostrze — chleba na dalszy bieg życia; Adler zaś miał syna jedynaka, który nie ukończył gimnazjum, podróżował zagranicą i marzył o jak najobfitszem korzystaniu z ojcowskiej kasy. Pastor frasował się tem: czy jego 18-letnia Anneta dobrze wyjdzie zamąż? Adler frasował się tem: co ostatecznie będzie z jego syna? Pastor był wogóle zadowolony ze swej majątkowej mierności i kilkudziesięciu tysięcy błogosławieństw rocznie; Adlerowi nie wystarczało kilkadziesiąt tysięcy rubli na rok, a fundusz, złożony w banku, zbyt powolnie zbliżał się do upragnionej liczby: miljona rubli.
Ale Böhme już o tylu szczegółach nie myślał. On był kontent, że widzi dokoła siebie zielone zboże, nad sobą niebiosa, obrzucone białemi i siwemi obłokami, i że ogólny wygląd fabryki Adlera przypomina mu miejscowość z dziecinnych lat. Takie same piętrowe domy, ustawione we dwa szeregi, takie drzewa, taki zakład fabryczny, zbudowany w podkowę, pałacyk właściciela, sadzawka w ogrodzie...
Szkoda, że niema tu ochrony dla małych dzieci, szkoły dla większych, domu dla starców, szpitala.. Szkoda, że Adler nie pomyślał o tych budynkach, chociaż swoją fabrykę ukształtował na wzór brandenburskiej. A należałoby przynajmniej zbudować szkołę. Boć gdyby nie istniała szkoła tam... ani on nie byłby pastorem, ani Adler miljonerem!
Wózek zbliżył się do fabryki tak, że hałas jej obudził zadumanego pastora. Gromada dzieci brudnych i w podarte sukienki albo koszule odzianych, bawiła się obok gościńca. Za murem, otaczającym fabrykę, widać było kilka wozów, na których ustawiano paki tkanin. Na lewo w całym wdzięku ukazał się pałacyk Adlera, zbudowany w stylu włoskim. Jeszcze kilkanaście kroków, i otóż wychyla się z pomiędzy drzew stojąca nad sadzawką altana, kędy fabrykant i jego przyjaciel piją zwykle reńskie wino, gawędząc o dawnych czasach, albo o wiadomościach bieżących.
Gdzie niegdzie, z otwartych okien mieszkań robotniczych, zwieszają się szmaty świeżo upranej bielizny. Prawie cała ludność tych mieszkań jest obecnie przy warsztatach, i ledwie kilka bladych kobiet z zapadłemi piersiami wita pastora słowy:
— Niech będzie pochwalony!...
— Na wieki wieków!... — odpowiada szczupły staruszek, uchylając swój wieloletni panamski kapelusz.
W tej chwili bryczka skręciła na lewo, koń wesoło wyrzucił łbem i już kłusem, nie kierowany, wbiegł na dziedziniec pałacyku. Wnet ukazał się stajenny chłopiec, obtarł nos rękawem i pomógł wysiąść wielebnemu.
— Pan w domu? — spytał Böhme.
— Na fabryce. Zaraz powiem, że jegomość przyjechał.
Pastor wszedł na ganek, gdzie oczekujący lokaj zdjął z niego podróżny kitel. Teraz cały świat mógł przekonać się, że duchowny ma długi surdut, ale krótkie nogi, wobec których jego nos, ozdabiający zwiędłe i pełne dobroci oblicze, wydaje się nieco za duży.
Wielebny znowu ułożył ręce na piersiowym dołku i puścił w ruch dwa palce. Przypomniał sobie, że przyjechał tu celem zranienia, a następnie zagojenia ojcowskiego serca i z planem dobrze obmyślanym, który, wedle prawideł retoryki, dzielił się na trzy części. Pierwsza, przygotowawcza, miała obejmować rzut oka na niezbadane wyroki Opatrzności, która przez ciernie żywota wiedzie istotę ludzką do wiekuistego szczęścia. W drugiej miało być powiedziane, że młody Ferdynand Adler nie może wrócić z zagranicy na łono ojca, dopóki nie zostaną zaspokojeni jego wierzyciele na sumę taką a taką. (Tu powinien nastąpić wybuch ojcowskiego gniewu i wyliczenie przez starego Adlera wszystkich błędów, jakich się syn dopuścił). W chwili przecież, gdy zagniewany fabrykant bawełnianych tkanin zapragnąłby wyrodnego jedynaka wyprzeć się, wydziedziczyć i wykląć, wyszłaby najaw trzecia część misji pastora, pojednawcza. Böhme chciał przypomnieć historją marnotrawnego syna, zlekka nadmienić, że przyjaciel źle wychował potomka, i że za ten grzech powinien bez szemrania ofiarować Bogu, rozumie się na ręce wierzycieli Ferdynanda, wymaganą przez nich sumę.
Gdy Böhme przepowiadał sobie plan działania, na drodze, do pałacyku wiodącej, ukazał się stary Adler. Był to człowiek olbrzymiego wzrostu, nieco zgięty, niezgrabny, z wielkiemi nogami, odziany w długi, popielaty surdut niemodnego kroju i takież spodnie. Na jednostajnie czerwonej twarzy jego uwydatniał się duży, okrągły nos i niemniejsze wargi, wywinięte jak u murzyna. Wąsów nie nosił, tylko rzadkie jasno-blond faworyty. Gdy zdjął kapelusz, aby obetrzeć pot z czoła, widać było wypukłe, jasno-niebieskie oczy bez brwi i krótko ostrzyżone włosy, koloru lnianego.
Miljoner szedł krokiem ciężkim, miarowym, chwiejąc się na potężnych nogach, jak kawalerzysta. Gdy nie obcierał spoconej twarzy, albo czerwonej szyi, zwieszone ręce z wielkiemi dłońmi i krótkiemi palcami odstawały mu od tułowia, tworząc dwa zgięte łuki, niby żebra przedpotopowego zwierzęcia. Szeroka pierś widocznie wznosiła się i opadała, dysząc jak kowalski miech. Zdaleka witał pastora flegmatycznemi ruchami głowy; otworzył przytem szeroko usta i grubym głosem wołał: „ha! ha! ha!“ — ale nie uśmiechnął się. Wogóle trudno nawet zgadnąć, jakby wyglądał uśmiech na tej mięsistej i apatycznej twarzy, na której wszechwładnie zdawały się panować surowość i bezmyślność.
Z tem wszystkiem ta grubo przez naturę wyciosana osoba nie była wstrętną, ale raczej dziwną. Nie budził on obawy, tylko uczucie, że mu się niepodobna oprzeć. Zdawało się, że w jego nieforemnych rękach żelazne sztaby powinnyby giąć się z takiem smutnem skrzypieniem, jak podłoga sal fabrycznych gięła się pod jego stopami. Na pierwszy rzut oka widać było, że do serca tego taranu o ludzkiej formie dopukać się niepodobna, ale że gdyby kto zranił mu serce, cała machina runęłaby jak gmach, któremu nagle zabrakło podstawy.
— No! jak się ty masz, Marcinie! — zawołał Adler z najniższego stopnia schodów, chwytając za rękę pastora, którą potrząsnął mocno i niezgrabnie. — Prawda! — dodał — ty ale byłeś wczoraj w Warszawie... Czy nie słyszałeś czego o moim chłopcu? Ten warjat tak rzadko pisuje, że chyba tylko bank wie, gdzie on się obraca!...
Gdy stanął na ganku, wątły Böhme wyglądał przy nim, jak — wedle słów Biblji — szarańcza przy wielbłądzie.
— No, ale gadaj co!... — powtórzył Adler, siadając na żelaznej kanapce, która zatrzeszczała. Tubalny głos jego dziwnie harmonizował z rytmicznym łoskotem fabryki, przypominającym odległe grzmoty.
— Czy mój Ferdynand nie pisał do banku?
Böhme mimowolnie znalazł się w środku kwestji, z którą tu przyjechał. Siadł na drugiej kanapce naprzeciw Adlera. Z zastanawiającą przytomnością umysłu przypomniał sobie początek pierwszej części mowy: o niezbadanych wyrokach...
Pastor miał jedną wadę. Oto — nie umiał płynnie mówić bez okularów, które zawsze w niewłaściwe miejsce chował. Czuł, że wypada zacząć wstęp, ale jakże zacząć bez okularów?... Odchrząknął, powstał z kanapy, zakręcił się wkoło... Niema okularów!
Sięgnął ręką do lewej kieszeni spodni, potem do prawej... Okularów ani śladu!... Czyby je zostawił w domu?... Gdzież znowu! miał je przecie w rękach, siadając na bryczkę... Sięgnął do jednej tylnej kieszeni surduta: niema... do drugiej — znowu niema! Biedny pastor całkiem zapomniał początkowych zdań części przygotowawczej.
Adler, który znał przyjaciela na wyrywki, zaniepokoił się.
— Czego ty się tak, Marcinie, ale kręcisz?... — spytał go.
— Ech, mam kłopot... Gdzieś zostawiłem okulary...
— Na co tobie okulary? Kazania przecież nie będziesz do mnie mówił.
— Ale, bo widzisz...
— No, ja ale pytam się o Ferdynanda: czy niema od niego wiadomości?...
— Zaraz ci powiem!... — mówił Böhme, krzywiąc się.
Sięgnął do bocznej kieszeni i nie znalazł okularów. Odpiął surdut i z kieszeni wewnętrznej dobył jakiś papier, wielki pugilares, wreszcie wywrócił kieszeń, ale i tu okularów nie było.
— Czybym zostawił w bryczce? — rzekł do siebie i zwrócił się, chcąc zejść z ganku.
Adler, który wiedział, że pastor w wewnętrznej kieszeni nosi tylko ważne dokumenta, wyrwał mu papier z ręki.
— Mój ty Gotliebie — mówił skłopotany Böhme — oddajże mi to, ja ci sam przeczytam, tylko... muszę pierwej znaleźć moje okulary... Gdzie one podzieć się mogły?
Zbiegł na dziedziniec, kierując się ku stajni.
— Proszę cię, zaczekaj, aż ja wrócę, bo to trzeba przedewszystkiem wyjaśnić...
I poszedł, trąc obiema rękami szpakowatą głowę.
W kilka minut później wrócił ze stajni, zupełnie zgnębiony.
— Musiałem zgubić okulary — mruczał. — Pamiętam, że kiedym siadł na bryczkę, miałem w jednej ręce chustkę, a w drugiej bat i okulary...
Rzucił się z niechęcią na kanapkę i przelotnie spojrzał na Adlera.
Staremu fabrykantowi żyły nabrzmiały na czole, a oczy stały się wypuklejsze niż zwykle. Czytał on papier z wielkiem zajęciem, wreszcie skończył czytanie i z gniewu — plunął na ganek.
— Och! jaki to szelma ten Ferdynand! — mruknął. — W ciągu dwu lat zrobił pięćdziesiąt osiem tysięcy trzydzieści jeden rubli długów, chociaż ja dawałem mu dziesięć tysięcy rubli rocznie!
— A wiem! — zawołał nagle pastor i wbiegł do przedpokoju.
Po chwili wrócił z triumfującą miną, niosąc swoje okulary w czarnej pochwie.
— Naturalnie! — mówił Böhme — że nie mogłem ich włożyć gdzie indziej, tylko w kitel. Co za roztargnienie!
— Ty zawsze gubisz swoje okulary i potem je znajdujesz! — rzekł Adler, oparłszy głowę na ręku.
Wydawał się zamyślonym i smutnym.
— Pięćdziesiąt osiem i dwadzieścia: siedemdziesiąt osiem tysięcy trzydzieści jeden rubli w ciągu dwu lat! — mruczał fabrykant. — Kiedy ja to wszystko załatam? dalibóg, nie wiem!
Pastor włożył już okulary i odzyskał właściwą sobie przytomność umysłu. Część pierwsza, przygotowawcza, mowy, z którą do Adlera przyjechał, była stracona. Część druga tak samo. Pozostała część trzecia.
Böhme orjentował się w położeniu bardzo szybko i niemniej szybko czynił postanowienia. Odchrząknął więc, rozkraczył nogi i zaczął:
— Jakkolwiek, miły Gotliebie, ojcowskie serce twoje błędami jedynego syna twojego ciężko musi być zranione; jakkolwiek na los poniekąd sprawiedliwie wyrzekać...
Adler ocknął się z zamyślenia i odparł spokojnie:
— Gorzej niż wyrzekać, bo trzeba ale płacić!... Johann! — krzyknął nagle głosem, od którego daszek ganku drgnął.
Służący ukazał się we drzwiach, prowadzących do przedpokoju.
— Szklankę wody!
W okamgnieniu podano wodę; Adler wypił ją, zażądał drugiej szklanki, i tę wypił, a potem mówił już bez cienia gniewu:
— Trzeba telegrafować do Rotszyldów... Jeszcze dziś wyślę depeszę, i... niech już ten warjat wraca. Dosyć podróży!
Teraz Böhme poznał, że nietylko trzecia część jego mowy jest bezpowrotnie stracona, ale co gorsza, że ojciec zanadto pobłażliwie traktuje postępek syna. Bądź co bądź, zrobienie pięćdziesięciu ośmiu tysięcy rubli długów stanowi nietylko stratę, ale i nadużycie rodzicielskiego zaufania, a więc niemały grzech. Kto wie, czy Adler, mając te pieniądze w kieszeni, nie pomyślałby o założeniu szkoły, bez której dzieci fabrycznych robotników dziczeją i uczą się próżniactwa.
Z tych powodów pastor postanowił z obrońcy stać się — oskarżycielem lekkomyślnego młokosa, co mu tem łatwiej mogło się udać, że znał go jako urwisa od niemowlęcia — i że miał okulary na nosie, bez których ciężko mu było czegokolwiek dowodzić.
Adler tymczasem oparł się szerokiemi plecami o poręcz ławki, splótł ręce na karku i, pochyliwszy w tył ogromną głowę, patrzył w sufit daszku.
Böhme odchrząknął, położył dłonie na kolanach i, patrząc na krawat swego przyjaciela, mówił:
— Jakkolwiek, miły Gotliebie, budujące jest twoje chrześcijańskie poddanie się nieszczęściu, z tem wszystkiem człowiek, dla osiągnięcia zupełnej doskonałości, na tym świecie możliwej (a jest ona, ach! bardzo niedoskonałą wobec Stwórcy), człowiek tedy nietylko musi być zrezygnowanym, ale i działającym. Pan nasz, Jezus Chrystus, nietylko poświęcił się na śmierć, ale jeszcze nauczał, poprawiał. Więc i my, sługi jego, winniśmy nietylko znosić cierpienia, ale jeszcze poprawiać błądzących...
Adler oparł ręce na kanapie i spuścił głowę na piersi.
— Syn twój cielesny, a mój duchowny, Ferdynand, pomimo wielu zalet serca i przyrodzonych zdolności, wcale nie pełni przykazania, które człowiekowi z raju wygnanemu zaleciło pracę.
— Johann! — krzyknął Adler.
Służący wbiegł na ganek.
— Tam maszyna idzie za prędko! Oni tak zawsze robią, jak mnie nie widzą. Kazać, żeby wolniej szła!
Służący znikł; pastor, niezrażony, mówił dalej:
— Syn twój nie pracuje, ale dane mu przez Stwórcę siły duchowe, fizyczne i pieniężne, trwoni marnie. Mówiłem ci to już, miły Gotliebie, nieraz, a wychowaniem mego Józefa nie zaprzeczyłem własnym zasadom.
Adler posępnie rzucił głową.
— Co twój Józef będzie robił, gdy skończy technikę? — spytał nagle.
— Pójdzie do jakiej fabryki i może kiedy zostanie dyrektorem.
— A gdy zostanie dyrektorem, to co?
— Będzie dalej pracował.
— Na co ale on będzie pracował?
Pastor zmieszał się.
— Na to — odparł — żeby być użytecznym sobie i ludziom.
— No, a mój Ferdynand, jak tylko wróci, może u mnie zostać dyrektorem. No, on już dziś ludziom jest użyteczny, jeżeli siedemdziesiąt osiem tysięcy trzydzieści jeden rubli wydaje w ciągu dwu lat. A zapewne i sobie jest użyteczny!
— Ale nie pracuje! — zauważył pastor, wznosząc palec do góry.
— Prawda! Ale ja pracuję za niego i za siebie. Ja przez całe życie pracowałem za pięciu ludzi, więc dlaczego mój jedyny syn nie ma użyć trochę świata za młodu? — Czego teraz nie użyje — dodał — później nie użyje... Wiem to z doświadczenia! — Praca jest przekleństwem. Ja całe to przekleństwo wziąłem na siebie, a że dobrze wziąłem, świadczy mój majątek. Jeżeli prawda, że Ferdynand powinienby tak męczyć się jak ja, to naco mi Pan Bóg dał pieniądze? Co chłopcu po tem, że z mego miljona zrobi dziesięć, jeżeli znowu jego syn ma żyć na to tylko, żeby do naszych dorobił — drugie dziesięć miljonów? — Pan Bóg stworzył tak samo bogatych, jak i ubogich. Wszyscy bogaci używają życia. Ja go już chyba nie użyję, bo nie mam sił i nie nauczyłem się tego. Ale dlaczego mój syn nie ma używać?
Służący wrócił już z fabryki. Maszyna parowa szła wolniej.
— Miły Gotliebie — rzekł pastor — dobry chrześcijanin...
— Johann! — przerwał mu fabrykant. — Wynieś do altanki butelkę reńskiego i piernik... Chodźmy do ogrodu, Marcinie!
Poklepał Böhmego ciężką ręką po ramieniu i zawołał:
— Ha! ha! ha!
Szli do ogrodu. W drodze zastąpiła im jakaś nędzna kobiecina i, upadając do nóg Adlerowi, szepnęła z płaczem:
— Jaśnie panie! choć trzy ruble na pogrzeb.
Adler bez trudności wyrwał jej nogę z objęć i odparł spokojnie:
— Idź do szynkarza, bo tam twój głupi mąż codzień zostawiał pieniądze.
— Jaśnie panie!
— W kantorze załatwiają się interesa, nie tutaj — przerwał Adler — tam pójdź.
— Byłam, panie, ale mnie za drzwi wyrzucili.
I znowu objęła go za nogi.
— Precz! — krzyknął fabrykant. — Do warsztatów was niema, a na chrzty i pogrzeby umiecie żebrać!
— Po słabości byłam, panie; jakże mogłam iść na robotę?
— No, to niech ci się ale dzieci nie zachciewa, kiedy im nie masz za co sprawić pogrzebu.
I poszedł do ogrodu, pchając przed sobą oburzonego tą sceną pastora.
Za furtką Böhme zatrzymał się.
— Wiesz, Gotliebie — rzekł — ja nie będę pił.
— O? — zdziwił się Adler. — Dlaczego tak?
— Łzy biednych psują smak wina.
— Nie bój się! Kieliszki są czyste, a butelki dobrze zakorkowane. Ha! ha! ha!
Pastor zaczerwienił się, odwrócił się od niego z gniewem i szybko wybiegł na dziedziniec.
— Stój, ty warjacie! — krzyknął Adler.
Pastor biegł ku stajni.
— Wróćże się!... Hej! ty głupia! — zawołał na nędzną kobietę, która płakała w bramie — masz rubla i wynoś się stąd, pókiś cała!
Rzucił jej papierek.
— Marcin! Böhme! wróć się. Już wino jest w altance.
Ale pastor siadł na swój wózek i bez kitla wyjechał za bramę.
— Warjat! — mówił do siebie Adler.
Zresztą, nie gniewał się na pastora, który po kilkanaście razy na rok robił mu podobne sceny, w podobnych okolicznościach.
— Tym uczonym zawsze jakiegoś trybu w głowie brakuje — myślał Adler, patrząc na pył, wzniecony bryczką przyjaciela. — Gdybym ja był uczonym, miałbym dziś tyle, co Böhme, a Ferdynand męczyłby się w szkole technicznej. Jakie szczęście, że i on nie jest uczony!
Obrócił się dokoła, spojrzał na stajnią, przed którą parobek udawał, że pilnie bruk zamiata, wciągnął w nos trochę fabrycznego dymu, który mu wiatr przyniósł, popatrzył na ładowne wozy i poszedł do budynku administracji.
Tam kazał odpisać w księdze pięćdziesiąt dziewięć tysięcy rubli dla Ferdynanda i wysłać do niego telegram, ażeby, skoro tylko odbierze pieniądze, spłacił dług i natychmiast wracał do domu.
Gdy Adler wyszedł z kancelarji, stary buchalter, Niemiec, który od kilku lat nosił umbrelkę, a od kilkunastu siadywał na skórzanym krążku, obejrzał się podejrzliwie i szepnął do innego urzędnika:
— Oho! będziemy znowu mieli oszczędności! Młody stracił pięćdziesiąt dziewięć tysięcy rubli, a my zapłacimy...
W kwadrans później w biurze technicznem szeptano, że Adler obetnie pensje, bo syn jego stracił sto tysięcy.
W godzinę we wszystkich oddziałach fabryki o tem tylko mówiono, że mają zniżyć pensje i zarobki, a wieczorem — Adler wiedział, co mówiono. Jeden groził, że połamie kości pryncypałowi, drugi, że go zabije, trzeci, że spali fabrykę. Niektórzy radzili wyjść tłumem z warsztatów, ale tych zakrzyczano. Bo i dokąd wyjść?
Większość kobiet płakała, a większość mężczyzn przeklinała Adlera, życząc mu, żeby go Bóg skarał.
Fabrykant był zadowolony z raportu. Ponieważ robotnicy tylko przeklinali, więc znaczy, że — można bez obawy zniżyć zarobki. Ci zaś, którzy grozili, ci w części byli najwierniejszymi jego sługami.
W ciągu nocy plan oszczędności był przygotowany. Im kto więcej zarabiał, tem większy procent strącano mu z wynadgrodzenia. Ponieważ zaś przy fabryce od paru lat mieszkał doktór (sprowadzony tu w czasie cholery) i felczer, którzy, według Adlera, nie mieli dziś nic do roboty, doktór więc z końcem miesiąca czerwca otrzymał dymisją, a felczerowi zniżono pensją do połowy.
Gdy na drugi dzień dowiedziano się o szczegółach planu oszczędności, wybuchło ogólne wzburzenie. Kilkunastu ludzi wyszło z fabryki, inni robili mniej niż zwykle, ale za to dużo gadali. Doktór zwymyślał Adlera i natychmiast przeniósł się do miasteczka; toż samo zrobił felczer. W południe i nad wieczorem tłum robotników chodził do pałacyku pryncypała z prośbą, ażeby ich nie krzywdził. Płakali przytem, klęli, grozili, ale Adler pozostał niewzruszony. Straciwszy pięćdziesiąt dziewięć tysięcy rubli przez syna, musiał je odzyskać; oszczędności zaś miały mu przynieść piętnaście do dwudziestu tysięcy rocznie. Postanowienie żadną miarą nie mogło być cofnięte. Zresztą, dlaczego miałoby być cofniętem — co mu groziło?
Rzeczywiście, po kilku dniach fabryka uspokoiła się. Niektórzy robotnicy wyszli sami, kilku niespokojniejszych wydalono, a miejsce ich zajęli nowi kandydaci, którym zarobek wydał się bardzo dobrym. W owej epoce panowała na wsiach bieda, i ludzie natrętnie dopraszali się o robotę.
Miejsce felczera zajął „tymczasowo“ stary robotnik, który według opinji Adlera był o tyle obeznany z chirurgją, że jakieś lekkie skaleczenie mógł opatrzyć. W wypadkach cięższych, nader rzadkich, miano posyłać do miasteczka, gdzie również udawać się musieli, na własny koszt, chorzy robotnicy, ich żony i dzieci.
Było więc w fabryce pomimo tak wielkiego przewrotu, wszystko dobrze. Najdokładniej zebrane informacje wskazywały Adlerowi, że bez względu na krzywdy, jakie ludziom wyrządził, nie spotka go nic złego, że niema siły, któraby mu mogła zaszkodzić.
Tylko pastor Böhme, do którego fabrykant pojechał pierwszy na zgodę, kręcił głową i, poprawiając okulary, mówił:
— Złe wyradza złe, mój miły Gotliebie. Tyś zaniedbał wychowania Ferdynanda, więc zrobiłeś źle. On stracił twoje pieniądze, i zrobił gorzej. Teraz znowu ty, z jego powodu, zniżyłeś ludziom zarobki i zrobiłeś najgorzej. A co z tego jeszcze wyniknie?
— Nic! — mruknął Adler.
— Nie może być nic! — odparł Böhme, trzęsąc rękami nad głową. — Najwyższy tak świat urządził, że w nim każda przyczyna musi mieć właściwy skutek: dobra — dobry, zła — zły!
— Przynajmniej nie dla mnie — wtrącił fabrykant. — Bo i cóż mi się stanie? Kapitały leżą w depozycie. Fabryki mi nie spalą, a choćby i spalili, to jest asekurowana. Roboty nie porzucą, bo na ich miejsce znajdę innych, a zresztą — gdzież sami pójdą? Chyba myślisz, że mnie zabiją? Marcinie, czy tak myślisz? Ha! ha! ha! Mnie oni! — mówił olbrzym, klaszcząc w potężne dłonie.
— Nie kuś Boga! — przerwał mu surowo pastor i zwrócił rozmowę na inny przedmiot.

II.

Historja Adlera jest tak dziwna, jak on sam.
Gdy ukończył szkołę elementarną (do której chodził razem z dzisiejszym pastorem Böhme), Adler nauczył się tkactwa i w 20-tym roku miał niezłe zarobki. Już wówczas był to chłopak czerwonoskóry, silny, napozór niezgrabny, w istocie sprytny i zręczny, który pracować mógł za kilku. Zwierzchnicy byli z niego zadowoleni, choć miał wadę, że lubił hulać.
Każde święto młody Adler przepędzać musiał w jakiemś miejscu zabaw, w towarzystwie kolegów i kobiet, bo miał wiele kochanek. Jeżdżono tam na karuzeli, huśtano się, pływano, objadano się i spijano, Adler zaś przodował. Hulał tak namiętnie, bawił się z takim szałem, że niekiedy przestraszał swoich towarzyszów. Ale w dzień powszedni pracował także szalenie.
Był to potężny organizm, w którym grały tylko muskuły i nerwy, a dusza spała. Adler czytać nie lubił, sztuki nie rozumiał, śpiewać nawet nie umiał. Potrzebował tylko zużywać nagromadzone siły zwierzęce i robił to, nie zachowując żadnych granic, ani miary.
Z uczuć ludzkich panowało w nim jedno tylko: zazdrościł bogatym. Słyszał on, że na świecie są wielkie miasta, a w nich piękne kobiety, które można kochać, pijąc szampańskie wino, wśród salonów, błyszczących od złota i kryształów. Słyszał, że bogaci podróżują po górach, na których kark można skręcić, albo paść ze znużenia, i — tęsknił do tych gór. Gdyby on był bogatym, zamęczałby wierzchowe konie; kupiłby okręt, ażeby pełnić na nim obowiązki majtka; obszedłby cały świat od równika do biegunów; pędziłby na pola bitew i nurzałby się w krwi ludzkiej, a przy tem wszystkiem — piłby i jadł najwykwintniejsze potrawy i woziłby ze sobą cały harem.
Ale gdzie jemu myśleć o bogactwach, kiedy puszczał wszystkie zarobki i jeszcze zaciągał długi!
W owym czasie zdarzył się szczególny wypadek.
W jednym z budynków fabryki, w której pracował, wybuchł pożar na drugiem piętrze. Robotnicy uciekli, ale nie wszyscy: dwie kobiety i chłopiec zostali na czwartem piętrze, i dopiero wówczas zobaczono ich, gdy ze wszystkich niższych okien buchały płomienie.
O daniu pomocy nikt nie myślał, i może dlatego właściciel fabryki krzyknął do robotników:
— Trzysta talarów temu, kto ich ocali!
Wśród tłumu gwar i ruch spotęgował się. Radzono, zachęcano, ale — nie ratowano ofiar, które wyciągały ręce do stojących na ziemi i rozpaczały z bojaźni.
Wtedy wystąpił Adler. Zażądał długiej liny i drabinki z hakami. Liną przepasał się i podszedł do ognia.
Tłum oniemiał, nie rozumiejąc, jakim sposobem Adler wejdzie na czwarte piętro? Naco mu lina?
Ale on miał sposób. Zaczepił drabinę na szerokim gzemsie pierwszego piętra i wbiegł tam jak kot. Stojąc na gzemsie, zahaczył drabinkę o gzems drugiego piętra i po chwili był już tam. Płomienie opalały mu włosy i odzież, dym gęsty owijał go jak płachta, ale on drapał się coraz wyżej, zawieszony nad ogniem i nad przepaścią jak pająk.
Gdy dosięgnął czwartego piętra, tłum wykrzyknął: „hura!“ i zaklaskał. Adler zaczepił drabinę na krawędzi dachu i z niepojętą zręcznością, on, chłopak niezgrabny i ciężki, wyniósł pokolei skazańców na dach.
Jedna ściana budynku nie miała okien. Adler tędy spuścił, zapomocą liny, ocalonych przez siebie, a wreszcie — zlazł sam. Gdy stanął na ziemi, poparzony, oblany krwią, tłum porwał go na ręce i poniósł, krzycząc.
Za ten czyn, prawie bezprzykładny, Adler dostał od rządu złoty medal, a od fabrykanta lepszą posadę i obiecane trzysta talarów.
Teraz w życiu Adlera nastąpił zwrot. Zobaczywszy się panem tak wielkiej sumy, uczuł on przywiązanie do pieniędzy. Nie dlatego, że je nabył, narażając się na śmierć, nie dlatego, że mu one przypominały ludzi, którym życie uratował, ale dlatego — że było ich aż trzysta talarów!... Jakby to pohulać można za taką masę pieniędzy... O ile świetniejszą byłaby hulanka za tysiąc talarów i jak to już do tysiąca talarów niedaleko!...
Pieniądz obudził w nim nową namiętność. Adler wyrzekł się swoich nałogów: stał się skąpym i lichwiarzem. Zaczął pożyczać kolegom pieniądze na krótkie termina, ale na wielkie procenta, a ponieważ obok tego bardzo pracował i szybko postępował naprzód, więc po upływie kilku lat miał już nie trzysta, ale trzy tysiące talarów.
Wszystko to robił z myślą, że gdy zbierze większą sumę, pohula raz jak bogacz. Lecz gdy suma urosła, wyznaczał dla niej nową granicę, do której szedł z taką samą zawziętością, jak pierwej. W tem zbliżaniu się do ideału, którym miało być najwyższe użycie, Adler powoli zatracił zmysłowe instynkta. Olbrzymie swoje siły topił w pracy, pozbył się dawnych marzeń i myślał o jednem tylko: o pieniądzach. Przez jakiś czas uważał je tylko za środek, widział poza niemi inny cel. Ale stopniowo i to znikło, a całą duszę jego wypełniły dwa pragnienia: pracy i pieniędzy.
W czterdziestym roku życia miał już pięćdziesiąt tysięcy talarów, zebranych krwawym trudem, uporem, niezwykłym sprytem, skąpstwem i lichwą. W tym czasie przeniósł się do Polski, gdzie, jak słyszał, przemysł wielkie daje procenta. Tu założył niedużą fabrykę tkacką, ożenił się z kobietą posażną, która, wydawszy na świat jedynego syna, Ferdynanda, umarła — i począł dążyć do miljonowej fortuny.
Nowa ojczyzna okazała się dla Adlera prawdziwą ziemią obiecaną. On, wyćwiczony w zawodzie tkackim i w wyścigu za groszem, znalazł się między ludźmi, z których jedni dawali się wyzyskiwać dlatego, że nie mieli pieniędzy, drudzy dlatego, że im łatwo przyszły i że mieli ich za dużo, inni dlatego, że im brakło sprytu, jeszcze inni dlatego, że wydawało się im, iż mają spryt. Adler gardził społeczeństwem, pozbawionem najelementarniejszych przymiotów ekonomicznych i siły do walczenia z nim; lecz, poznawszy grunt dokładnie, umiał z niego korzystać. Majątek rósł, a ludzie myśleli, że szczęśliwemu fabrykantowi, do jego zarobków, dopływają z Niemiec jakieś fundusze.
Wraz z urodzeniem się Ferdynanda, w drewnianem sercu Adlera zbudziło się uczucie nieograniczonej miłości ojcowskiej. Osierocone niemowlę nosił on na rękach, często nawet do fabryki, gdzie chłopak, przestraszony hałasem, siniał z krzyku. Gdy podrósł, ojciec spełniał wszystkie jego życzenia, obsypywał go łakociami, otaczał służbą, dawał mu do zabawy złote pieniądze.
Im więcej rozwijało się dziecko, tem mocniej kochał je. Zabawy Ferdynanda przypomniały mu własne dzieciństwo, zbudziły w jego duszy jakieś echa dawnych instynktów i marzeń. I otóż Adler, patrząc na syna, myślał, że on za niego użyje świata, on prawdziwą korzyść odniesie z bogactw, on spełni wygasłe, a tak niegdyś silne, pragnienia owych odległych podróży, kosztownych uczt, niebezpiecznych wypraw...
— Byle podrósł — myślał ojciec — sprzedam fabrykę i pojadę z nim w świat. On będzie hulał, a ja będę patrzył i chronił go od niebezpieczeństw.
Ponieważ człowiek nie może dać innym więcej nad to, co sam posiada, więc Adler dał synowi żelazną organizacją, fizyczne zdrowie, egoistyczne popędy, majątek i nieprzepartą skłonność do hulatyki; ale nie rozwinął w nim wyższych instynktów. Ani ojciec, ani syn nie rozumieli przyjemności, płynących z badania prawdy, nie odczuwali piękna w naturze ani sztuce, a ludźmi obaj pogardzali. W organizmie społecznym, w którym każdą jednostkę, świadomie czy bezświadomie, łączą tysiączne węzły sympatji i współczucia, oni dwaj nie byli z niczem związani, zupełnie wolni. Ojciec kochał pieniądze nadewszystko, a syna więcej niż pieniądze; syn — lubił ojca, ale kochał tylko siebie i te przedmioty, które zaspakajały jego pragnienia.
Zresztą, chłopiec miał guwernerów i uczęszczał do szkół, włącznie do szóstej klasy. Nauczył się kilku języków, tańczyć, gustownie ubierać, elegancko mówić. Był łatwy w obejściu, jeżeli mu przeszkód nie stawiano, dowcipny, pieniędzmi hojnie rzucał. Lubiono go więc, chociaż głębiej na rzeczy patrzący Böhme twierdził, że chłopak niewiele umie i jest na złej drodze.
Ferdynand w 17-tym roku życia był już don Juanem, w 18-tym wydalony został ze szkół, w 19-tym kilka razy zgrał się w karty, a raz wygrał około tysiąca rubli, nareszcie w 20-tym roku wyjechał zagranicę. Tam, oprócz dużej sumy, wyznaczonej mu przez ojca, zrobił około sześćdziesięciu tysięcy rubli długów, i tym sposobem, coprawda mimowoli, przyczynił się do zaprowadzenia w fabryce oszczędności, za które obu ich: ojca i syna, przeklinały setki ludzi.
W ciągu dwuletniej nieobecności w domu Ferdynand zwiedził całą prawie Europę. Wdrapywał się na alpejskie lodniki, był na Wezuwjuszu, puszczał się raz balonem, nudził się parę tygodni w Londynie, gdzie domy są z czerwonej cegły, a w niedzielę niema zabaw. Ale najdłużej i najweselej przepędził czas w Paryżu.
Do ojca pisywał nieczęsto. Ile razy jednak jakieś silniejsze wrażenie potrąciło jego stalowe nerwy, tyle razy donosił o tem z najdrobniejszemi szczegółami. To też listy jego bywały dla Adlera prawdziwemi uroczystościami. Stary fabrykant odczytywał je bez końca, nasycał się każdym wyrazem, bo czuł, że każdy wskrzesza w nim dawne i gorące marzenia.
Jeździć balonem, zaglądać do wulkanu, tańczyć w tysiąc par kankana w przebogatych salonach paryskich, kąpać kobiety w szampanie, wygrywać albo przegrywać na jedną kartę setki rubli: czyż to nie stanowiło ideałów jego życia, czy ich nie przewyższało?... Listy Ferdynanda były jakby tchnieniami jego własnej młodości i budziły w nim, zamiast uniesienia, do którego był za stary, nowe, a dotychczas nieznane uczucie: rozrzewnienie.
Kiedy czytał opisy hulanek, kreślone na gorąco, pod wpływem pierwszych wrażeń, w jego surowym i realnym umyśle poruszało się coś nakształt poetyckiej fantazji. Chwilami widział to, co czytał. Ale wnet znikały widzenia, spłoszone rytmicznym łoskotem machin i szelestem tkackich warsztatów.
Adler miał teraz jedno tylko pragnienie, nadzieję i wiarę: zebrać miljon rubli gotówką, sprzedać fabrykę i z całą masą pieniędzy wyjechać w świat, razem z synem.
— On będzie używał, a ja będę patrzył po całych dniach!
Pastorowi Böhme wcale nie podobał się ten program, godny zniszczonych starców Sodomy, albo cesarstwa rzymskiego.
— Gdy wyczerpiecie wszystkie rozkosze i wszystkie pieniądze, co wam zostanie? — pytał Adlera.
— Ach! takie ale pieniądze nie wyczerpują się łatwo — odpowiedział fabrykant.


III.

Dzień powrotu Ferdynanda został oznaczony.
Adler wstał, jak zwykle, o piątej rano. O ósmej wypił kawę z kwartowego fajansowego kubka, na którym niebieskiemi literami było wypisane: Mit Gott für König und Vaterland. Potem zwiedził fabrykę, a około jedenastej wysłał na stacją drogi żelaznej powozik dla syna i bryczkę pod jego bagaże. Potem usiadł na ganku przed pałacykiem, z twarzą jak zwykle apatyczną i bezmyślną, chociaż — niecierpliwie spoglądał na zegarek.
Dzień był gorący. Na dziedzińcu woń rezedy i akacji mieszała się z ostrym zapachem dymu. Nieustannemu grzmotowi fabryki odpowiadał dwusylabowy krzyk pantarek. Niebo było czyste, powietrze spokojne.
Adler ocierał spoconą twarz i ciągle zmieniał pozycje na żelaznej ławeczce, która za każdym razem zgrzytała, jak z bólu. Stary fabrykant nie jadł dziś mięsnego śniadania o dwunastej i nie pił piwa z wielkiego kufla, zamkniętego cynową nakrywką, jak to robił codzień od lat trzydziestu.
Po godzinie pierwszej zajechał na dziedziniec powozik z Ferdynandem i — próżna bryczka.
Ferdynand był to wysoki, trochę mizerny, lecz tęgo zbudowany młodzieniec, blondyn z jasno-niebieskiemi oczami. Miał na głowie szkocką czapkę z dwiema wstęgami, a na reszcie ciała lekki płaszcz kolisty z peleryną, bez rękawów.
Na jego widok fabrykant wyprostował olbrzymią postać i, rozkładając ręce, zawołał:
— Ha! ha! ha! No, jak się ty miewasz, Ferdynand?
Syn wyskoczył z powoziku, pobiegł na ganek, uścisnął ojca i pocałował go w oba policzki, mówiąc:
— Cóż to deszcz padał, że papa masz spodnie u dołu zawinięte?
Ojciec spojrzał na spodnie.
— Jak ten warjat wszystko zaraz musi zobaczyć! — rzekł. — Ha! ha! No, jak się ty masz?... Johann! śniadanie!...
Zdjął z syna płaszczyk i torbę podróżną i podał mu rękę, jak damie. Wchodząc do przedpokoju, jeszcze raz rzucił okiem na dziedziniec i spytał:
— Cóż to bryczka pusta?... Dlaczego nie odebrałeś rzeczy ze stacji?...
— Rzeczy? — odparł Ferdynand. — Papa myślisz, żem się ożenił i wożę ze sobą kufry, kosze i pudełka?... Moje rzeczy mieszczą się w ręcznej walizce. Dwie koszule: kolorowa do podróży i biała do salonu, garnitur frakowy, neseserka, krawat i kilka par rękawiczek — oto wszystko.
Mówił żywo, głośno, ze śmiechem. Uścisnął kilka razy ojca za rękę i dalej ciągnął:
— Jakże się papa miewasz?... Co tu słychać?... Mówiono mi, że papa robisz świetne interesa na swoich perkalikach i barchanach? Ale siadajmy!
Zjedli śniadanie prędko, trącili się kieliszkami, a następnie przeszli do gabinetu ojca.
— Muszę tu zaprowadzić francuski tryb życia, a nadewszystko francuską kuchnię — mówił Ferdynand, zapalając cygaro.
Ojciec skrzywił się pogardliwie.
— Na co nam ale to wszystko! — odparł. — Alboż Niemcy mają złą kuchnię?
— To świnie!...
— Hę! — zapytał stary.
— Mówię, że Niemcy są świnie — ciągnął syn ze śmiechem. — Ani jeść, ani bawić się...
— No! — przerwał ojciec — więc co ale ty jesteś?...
— Ja? Ja jestem człowiek, kosmopolita, czyli obywatel świata.
To, że syn mianował się kosmopolitą, niewiele obchodziło Adlera, ale tak hurtowne zaliczenie Niemców do rzędu nieczystych zwierząt ubodło go.
— Ja myślałem, mój Ferdynand — rzekł — że za te siedemdziesiąt dziewięć tysięcy rubli niemieckich, któreś wydał, ty nauczysz się trochę rozumu.
Syn rzucił cygaro na popielniczkę i skoczył ojcu na szyję.
— Ach! wyborny papa jesteś! — krzyknął, całując go. — Cóż to za nieoceniony wzór konserwatysty! Prawdziwy baron średniowieczny!... No, niech się papa nie chmurzy. Dalej!... uszy do góry, mina gęsta...
Porwał go za ręce, wyciągnął na środek pokoju, wyprostował jak żołnierza i mówił:
— Z taką piersią!...
Poklepał go po piersi.
— Z takiemi łydkami!...
Uszczypnął go w łydkę.
— Gdybym miał młodą żonę, zamykałbym ją przed papą w okratowanym pokoju. A papa mimo to masz odwagę solidaryzować się z teorjami, pachnącemi o milę trupem?... A pal djabli Niemców z ich kuchnią! — oto hasło godne wieku i ludzi prawdziwie silnych.
— Warjat! — przerwał mu nieco udobruchany ojciec. — Cóż ale ty jesteś, jeżeliś przestał być niemieckim patrjotą?
— Ja? — odparł z udaną powagą Ferdynand. — Ja tutaj jestem — polski przemysłowiec; między Niemcami — polski szlachcic: Adler von Adlersdorf; a między Francuzami — republikanin i demokrata.
Takie było przywitanie Ferdynanda z ojcem i takie duchowe zdobycze, kupione za siedemdziesiąt dziewięć tysięcy rubli zagranicą; chłopiec tyle zyskał, że we wszystkiem umiał upatrywać stronę uprzyjemniającą życie.
Tego samego dnia ojciec i syn pojechali do pastora Böhme. Fabrykant przedstawił mu Ferdynanda, jako nawróconego grzesznika, który stracił dużo pieniędzy, ale nabył za to doświadczenia. Pastor chrześniaka swego czule uściskał i radził mu, ażeby wstąpił w ślady jego syna Józefa, który wciąż pracuje i pracować myśli do końca życia.
Ferdynand odpowiedział, że istotnie tylko praca nadaje człowiekowi racją bytu w społeczeństwie, i że on dlatego był nieco trzpiotowatym dotychczas, ponieważ spędził młodość wśród narodu, który chełpi się lekkomyślnością i próżniactwem. Dodał wkońcu, że jeden Anglik robi tyle, ile dwu Francuzów, albo trzech Niemców, i że z tego powodu on, Ferdynand, nabrał w ostatnich czasach wielkiego szacunku dla Anglików.
Stary Adler był zdumiony powagą, szczerością i siłę przekonań syna, a Böhme zauważył, że młode piwko musi się wyszumieć, i że korzystna zmiana, jaką swojem doświadczonem okiem spostrzega w Ferdynandzie, warta jest więcej nawet, aniżeli siedemdziesięt kilka tysięcy rubli.
Po uroczystych przemówieniach, pastor, jego żona i przyjaciel zasiedli do butelki reńskiego wina i poczęli rozmawiać o dzieciach.
— Wiesz, miły Gotliebie — mówił Böhme — że zaczynam podziwiać Ferdynanda. Z tego, powiem ci, wietrznika wyrobił się, jak widzę, prawdziwy mąż, verus vir. Sąd o rzeczach ma wytrawny, samopoznanie także — zasady zdrowe...
— O tak! — potwierdziła pastorowa — on mi całkiem przypomina naszego Józia. Czy pamiętasz, ojcze, że Józio, jak był zeszłego roku na wakacjach, mówił o Anglikach zupełnie to samo, co Ferdynand? Poczciwe dziecko!...
I dobra, szczupła żona duchownego westchnęła, poprawiając stanik czarnej sukni, szytej, zdaje się, w przewidywaniu lepszej tuszy.
Tymczasem Ferdynand spacerował po ogrodzie z ładną Annetą, osiemnastoletnią córką państwa Böhme. Oboje znali się od dziecka, i młoda panna życzliwie, a nawet z zapałem, powitała dawno niewidzianego towarzysza. Chodzili z godzinę, ale że dzień był gorący, Anneta dostała widać nagłego bólu głowy i poszła do swego pokoiku, a Ferdynand wrócił do kółka starszych. Tym razem mówił niewiele, był skwaszony, czemu nikt się nie dziwił (najmniej zaś oboje pastorstwo), ponieważ młodemu milszem jest towarzystwo ładnej panienki, aniżeli najuczciwszych starców.
Gdy Adlerowie wrócili do siebie, Ferdynand powiedział ojcu, że musi jutro jechać do Warszawy.
— Po co? — krzyknął ojciec. — Czyby ci się w ciągu ośmiu godzin dom sprzykrzył?
— Ależ bynajmniej! Niech jednak papa zwróci uwagę, że potrzebuję bielizny, ubrania, a wreszcie powozu, w którymbym mógł składać wizyty sąsiadom.
Ojca wszelako nie przekonały te dowody. Powiedział, że do Warszawy pojedzie gospodyni po bieliznę, i że o powóz on sam napisze do znajomego fabrykanta. Z garderobą było nieco trudniej; postanowiono jednak wysłać do krawca garnitur frakowy i według niego wybrać co potrzeba.
Ferdynand skwasił się jeszcze bardziej.
— Czy masz papa choć aby jakiego wierzchowca na stajni?
— Co mi po nim? — odparł fabrykant.
— No, ale ja muszę go mieć i spodziewam się, że tego przynajmniej papa mi nie odmówisz...
— Bardzo naturalnie.
— Chciałbym zaraz jutro pojechać do miasteczka i dowiedzieć się: czy kto ze szlachty nie ma dobrego konia na sprzedaż. Myślę, że chyba i tego papa mi nie zabroni.
— Bardzo ale naturalnie.
Na drugi dzień Ferdynand już o dziesiątej rano wyjechał do miasteczka, a w kilka minut później, na dziedzińcu ukazał się Böhme ze swoim wózkiem i konikiem. Pastor wydawał się niezwykle ożywiony; wbiegł do pokoju prędko. Między jego małemi faworycikami i nieco przydługim nosem paliły się mocne rumieńce.
Ledwie zobaczył Adlera, wykrzyknął:
— Jest ten twój Ferdynand?
Adler zdziwił się, zauważywszy, że pastorowi drży głos.
— Co ty ale chcesz od Ferdynanda? — zapytał.
— A to hultaj jakiś... nic dobrego! — krzyknął Böhme. — Czy ty wiesz, co on wczoraj powiedział naszej Annetce?
Z miny fabrykanta widać było, że nic nie wie, i że nawet niczego się nie domyśla.
— Oto — ciągnął pastor, zapalając się — prosił ją, ażeby mu... — w tem miejscu urwał. — Co za zuchwalstwo!... nieprzyzwoitość!...
— Co tobie jest, Marcinie? — pytał go zaniepokojony Adler. — Co Ferdynand powiedział?
— Powiedział... żeby mu w nocy okno otworzyła do swego pokoju!...
I biedny pastor, z nadmiaru oburzenia, rzucił panamski kapelusz na podłogę.
Adler, o rzeczach nie mających związku z fabrykacją i sprzedażą bawełnianych tkanin, myślał bardzo powoli. Jego serce nie posiadało włókna, zdolnego natychmiast odczuć krzywdę dziewczęcia; ale tkwiło w niem uczucie przyjaźni dla pastora. Adler więc na tej podstawie, rozumując flegmatycznie, lecz logicznie, doszedł do wniosku, że gdyby panna usłuchała rad Ferdynanda, to jego syn musiałby się z nią ożenić.
Ale to koniecznie musiałby się ożenić!... Stary nie pojmował innego wyjścia.
Więc Ferdynand w kilka godzin po przyjeździe do domu, i w kilkanaście minut po świetnej mówce o poprawie, postawił się w tej pozycji, że on, syn miljonera, musiałby połączyć się z panną bez posagu, z córką pastora?... On, żenić się?... On, który miał hulać pod bokiem ojca, używać świata, pieniędzy, młodości i niczem niekrępowanej swobody? To też dopiero wówczas, gdy nerwowy Böhme już wyzłościł się, wykrzyczał i ochłonął, w Adlerze wybuchnął gniew. W starym tkaczu zbudził się tygrys.
— Ach! ten łajdak! — krzyknął Adler. — Tydzień temu zapłaciłem za niego pięćdziesiąt dziewięć tysięcy rubli, dziś znowu wyciąga ode mnie pieniądze i jeszcze takie historje wyrabia!
Podniósł obie ręce do góry i trząsnął niemi, jak Mojżesz w chwili, kiedy rzucał kamienne tablice na głowy czcicieli złotego cielca.
— Kijem zbiję tego łotra!... — ryknął fabrykant.
Widząc uniesienie i odgadując, że kij w ręku Adlera opłakane może wywołać skutki, pastor zmiękł.
— Mój miły Gotliebie! — rzekł — to już jest całkiem niepotrzebne. Zostaw mnie tę sprawę, a ja Ferdynanda sam poproszę, ażeby albo omijał nasz dom, albo zachowywał się w nim z uczciwością i po chrześcijańsku.
— Johann! — wrzasnął fabrykant, a gdy służący ukazał się, rzekł podniesionym głosem: — Posłać mi zaraz do miasteczka po Ferdynanda. Kije dam temu łajdakowi!
Lokaj patrzył na pana zdziwiony i przestraszony. Pastor jednak mrugnął znacząco, i domyślny Johann wyszedł.
— Miły Gotliebie! — mówił Böhme. — Ferdynand jest już za stary na to, ażebyś go bił kijem, a nawet strofował zbyt gwałtownie. Niepomierna surowość nietylko go nie poprawi, ale, powiem ci, może go popchnąć do rozpaczy i... do targnięcia się na własne życie... To chłopak ambitny...
Uwaga ta w okamgnieniu oddziałała na Adlera. Starzec otworzył szeroko oczy i upadł na krzesło.
— Co ty mówisz ale, Marcinie? — zapytał stłumionym głosem. — Johann! karafkę wody...
Johann przyniósł wodę, a fabrykant wypił ją chciwie i stopniowo począł się uspokajać. Już nie kazał sprowadzać Ferdynanda.
— Tak! ten warjat mógłby to zrobić — szepnął tkacz i zgnębiony spuścił głowę na piersi.
Olbrzymi i energiczny starzec jasno zrozumiał w tej chwili, że syn jest na złej drodze, z której należałoby go sprowadzić. Ale w jaki sposób? — nie wiedział.
Pastor spostrzegł, że wybiła godzina, w której upomnienia jego mogą wywrzeć stanowczy wpływ na postępowanie fabrykanta z synem, a więc i na poprawę lekkomyślnego młodzieńca. W jednej chwili, przy pomocy właściwych mu szybkich kombinacyj, ułożył stosowną mowę, wezwał Boga na pomoc i...
Wsadził prędko rękę do lewej kieszeni spodni, a drugą ręką pomacał prawą kieszeń... Potem zaczął rewidować tylne kieszenie surduta, następnie — boczną zewnętrzną, boczną wewnętrzną... Nareszcie zaczął kręcić się niespokojnie.
— Czego ty chcesz, Marcinie? — spytał Adler, zauważywszy skomplikowane ruchy pastora.
— Znowu gdzieś zgubiłem okulary! — szepnął zgryziony Böhme.
— Okulary masz przecie na czole...
— Prawda! — krzyknął pastor, chwytając oburącz cenne narzędzie optyczne. — Co za roztargnienie!... jakie śmieszne roztargnienie!...
Zdjął z czoła okulary i wydobył żółtą fularową chustkę, aby wytrzeć zapocone szkła.
Jednocześnie wszedł buchalter fabryki z depeszą, którą odczytawszy, Adler zawiadomił przyjaciela, że musi go zostawić i odejść do kancelarji, dla wydania niecierpiących zwłoki rozporządzeń. Prosił go przytem, aby został na obiedzie. Ale Böhme także miał obowiązki, więc wyjechał, nie nauczywszy starego fabrykanta, jak winien postępować z synem, w celu naprowadzenia go na drogę poczciwego i chrześcijańskiego żywota.
Późno wieczorem wrócił Ferdynand do domu w brylantowym humorze. Szukając po pokojach ojca, zostawiał wszystkie drzwi otwarte, uderzał do taktu laską w stoły i krzesła jak w bęben, i śpiewał mocnym, lecz fałszywym barytonem:

Allons, enfants de la patrie,
Le jour de la gloire est arrivé...

Doszedł do gabinetu i stanął przed ojcem, w czapce szkockiej, osadzonej trochę na tył głowy, trochę nabakier, w rozpiętej kamizelce, spocony i ziejący winem. W oczach paliły mu się iskry wesołości, niekrępowanej chłodnym rozsądkiem. Gdy zaś w śpiewie doszedł do wyrazów:

Aux armes, citoyens!...

wpadł w taki zapał, że machnął parę razy laską nad głową życiodawcy.

Stary Adler nie przywykł do tego, aby nad nim machano kijem. Zerwał się z fotelu i, groźnie patrząc na syna, krzyknął:
— Tyś pijany, łajdaku!
Ferdynand cofnął się.
— Mój papo — rzekł chłodno — proszę mnie nie nazywać łajdakiem. Bo jeżeli nawyknę w domu do podobnych wyrazów, to później nie zrobi mi to żadnej różnicy, gdy ktoś obcy nazwie łajdakiem mnie, albo mojego ojca... Człowiek przyzwyczaja się do wszystkiego.
Umiarkowany ton i jasny wykład zrobiły wrażenie na tkaczu.
— Hultaj jesteś! — odezwał się po chwili. — Bałamucisz córkę Böhmego.
— A cóż papa chciał, żebym bałamucił pastorową? — zapytał zdziwiony Ferdynand. — Stare babsko, sama skóra i kości!
— No, bez konceptów ale! — zgromił go ojciec. — Właśnie był tu dziś u mnie pastor i prosił, ażeby noga twoja w jego domu nie postała. Nie chce cię znać!
Ferdynand rzucił czapkę i laskę na jakieś dokumenta fabryczne, sam legł na szezlągu, wyciągnął się jak był długi, a pod głowę złożył ręce.
— A to mnie Böhme zmartwił! — rzekł, śmiejąc się. — Owszem, zrobi mi łaskę, jeżeli uwolni mnie od nudnych wizyt. To rodzina dziwaków! Stary myśli, że mieszka między ludożercami i wiecznie chce kogoś nawracać, albo cieszyć się z czyjegoś nawrócenia. Stara ma w głowie wodę, po której ciągle pływa ten uczony ślimak — Józio. A panna jest święta, jak ołtarz, na którym tylko pastorom wolno odprawiać nabożeństwa. Po dwojgu dzieciach schudnie biedactwo, jak jej matka, a wtedy — winszuję mężowi! Co on będzie robił z takim klekotem?... Nudni ludzie... Obrzydliwi pedanci!...
— No tak, pedanci! — przerwał ojciec. — Z nimi ale nie puściłbyś we dwa lata siedemdziesięciu dziewięciu tysięcy rubli.
Ferdynand chciał w tej chwili ziewnąć, lecz nie dokończył. Siadł na szezlągu, nie zdejmując z niego nóg, i spojrzał na ojca z wyrzutem.
— Papa, widzę, nigdy nie zapomnisz tych kilku tysięcy rubli? — spytał.
— Naturalnie, że nie zapomnę! — krzyknął stary. — Co to jest, żeby ale człowiek, mający rozum, strwonił taką masę pieniędzy, djabeł wie na co?... Ja ci już wczoraj chciałem to samo powiedzieć.
Ferdynand czuł, że ojciec gniewa się nieszczerze. Opuścił nogi na podłogę, uderzył ręką w kolano i począł mówić:
— Mój ojcze, pogadajmy, choć raz w życiu, jak ludzie rozumni, bo sądzę, że papa nie uważa mnie już za dziecko...
— Warjat jesteś! — mruknął stary, którego powaga syna chwyciła za serce.
— Otóż papa — ciągnął syn — jako człowiek, głębiej patrzący na rzeczy, pojmujesz, choć wyznać tego nie chcesz, że ja — jestem takim, jakim mnie zrobiła natura i nasz ród. Ród nasz nie składał się z jednostek podobnych do pastora, albo jego syna. Ród nasz nazwano niegdyś: Adlerami, a więc ani żabami, ani rakami, ale istotami, posiadającemi naturę orłów. Ród nasz, nawet fizycznie biorąc, składa się z ludzi olbrzymiego wzrostu i w gronie swem posiada jednostkę, która dziesięcioma palcami zdobyła miljony i znakomite stanowisko w obcym kraju. A więc ród nasz ma siłę, ma fantazją...
Ferdynand mówił to z prawdziwem czy fałszywem uniesieniem, a ojciec słuchał go wzruszony.
— Cóż jestem ja winien — ciągnął chłopak, stopniowo podnosząc głos — żem po przodkach odziedziczył siłę i fantazją? Ja muszę żyć, ruszać się i działać więcej, aniżeli jakieś Steiny, Blumy i zwykłe Vogle, bo ja jestem — Adler. Mnie ciasny kąt nie wystarcza: ja potrzebuję świata. Moja siła wymaga wielkich przeszkód do zwalczania, trudnych warunków bytu, albo — hulatyki, bo inaczej pękłbym... Ludzie mojego temperamentu trzęsą państwami, albo zostają zbrodniarzami... Bismarck, zanim rozbił Austrją i Francją, rozbijał kufle na łbach filistrów, był tem — czem ja dziś jestem... Ja zaś, ażeby wypłynąć na wierzch i być prawdziwym Adlerem, muszę znaleźć odpowiednie warunki. Dziś — żyję w nieswoim świecie. Nie mam czem zająć uwagi, zużyć siły, i dlatego hulam, muszę hulać, bo inaczej zdechłbym, jak orzeł w klatce... Papa miałeś w życiu swoje cele: rozkazywałeś setkom ludzi, puszczałeś w ruch machiny, szarpałeś się z innymi o pieniądze. Ja i tej przyjemności nie mam!... Cóż będę robił?
— A któż ci broni zajmować się fabryką, dyrygować ludźmi i mnożyć kapitały? — spytał ojciec. — To byłoby lepsze, niż przedwczesna hulatyka, która zjada pieniądze.
— Owszem! — wykrzyknął Ferdynand, zrywając się na nogi. — Niech mi ojciec odda część swej władzy, a zaraz jutro wezmę się do pracy. Ja czuję jej potrzebę... W pracy, ale ciężkiej, rozwinęłyby mi się skrzydła... A więc, oddaje mi ojciec kierunek nad fabryką? Obejmę go jutro, byle działać, bo mnie już męczy takie puste życie!
Gdyby stary Adler miał do rozporządzenia trochę łez, zapłakałby z radości. Tym razem musiał ograniczyć się na wielokrotnem uściskaniu ręki syna, który przeszedł jego nadzieje.
Ferdynand chce kierować fabryką! Co za szczęście! Za kilka lat majątek ich podwoi się, a wówczas — zamieniwszy go na pieniądze, pójdą obaj w świat, szukać szerszych widnokręgów dla młodego orlęcia.
Fabrykant źle spał tej nocy.
Na drugi dzień Ferdynand istotnie poszedł do fabryki i począł zwiedzać wszystkie oddziały. Robotnicy patrzyli na niego ciekawie, prześcigali się w udzielaniu mu objaśnień i spełnianiu rozkazów. Wesoły i przyjacielski chłopak, w porównaniu ze swym groźnym ojcem, dobre robił na nich wrażenie.
Z tem wszystkiem, około godziny dziewiątej rano przyszedł do kancelarji jeden z podmajstrzych ze skargą, że panicz żonę mu bałamuci, i że między pracującemi kobietami zachowuje się niesfornie.
— To głupstwo! — mruknął Adler.
W godzinę po nim wbiegł ober-majster przędzalni, przestraszony i zaperzony.
— Panie pryncypale! — zawołał do Adlera. — Pan Ferdynand, dowiedziawszy się, że robotnikom zniżono płacę, namawia ich, ażeby opuścili fabrykę. Powtarza to we wszystkich salach i opowiada inne niesłychane rzeczy.
— Czy zwarjował ten hultaj? — wykrzyknął stary.
Posłał natychmiast po syna i sam wybiegł naprzeciw niego.
Zetknęli się przed składami. Ferdynand miał w ustach zapalone cygaro.
— Co?... ty palisz cygaro w fabryce! — Rzuć mi zaraz!
I począł tupać nogami.
— Jak to, więc mnie nie wolno palić cygar? — zapytał Ferdynand. — Mnie? mnie?
— Nikomu nie wolno palić w obrębie fabrycznego muru! — wrzeszczał Adler. — Ty mi cały majątek puścisz z dymem, ty mi ludzi buntujesz! Wynoś się stąd!
Ponieważ zajście miało mnóstwo świadków, Ferdynand obraził się.
— O! — zawołał — jeżeli papa myślisz mnie w taki sposób traktować, to basta! Daję słowo honoru, że odtąd nie przestąpię progu fabryki. Dosyć mam w domu podobnych przyjemności.
Zadeptał cygaro i poszedł do pałacyku, nie spojrzawszy na ojca, który sapał rozgniewany, a trochę i zawstydzony.
Gdy powtórnie zeszli się przy obiedzie, stary rzekł:
— No! daj ty mi spokój z twoją pomocą. Będę ci wypłacał trzysta rubli miesięcznie; dam ci powóz, konie, służbę i — rób sobie, co ci się podoba, byleś do fabryki nie chodził.
Ferdynand oparł łokcie na stole, brodę na rękach i począł mówić:
— Mój papo! pogadajmy, jak ludzie rozsądni. Ja w tym pałacyku życia marnować nie mogę. Nie wspomniałem papie dotąd, że jestem zagrożony chorobą spleenu, i że doktorzy kazali mi unikać nudów. Tymczasem u nas życie jest bardzo jednostajne, a ja zaczynam wpadać w tęsknotę. Nie chciałem martwić papy, ale jeżeli jestem przez niego skazany na śmierć...
Ojciec przestraszył się.
— Daję ci przecież, warjacie, trzysta rubli na miesiąc! — krzyknął.
Ferdynand machnął ręką.
— No, więc czterysta...
Syn smutnie pokiwał głową.
— Sześćset do djabła! — wrzasnął Adler, uderzając pięścią w stół. — Więcej nie mogę, bo oszczędności fabryczne wyciągnięte są jak struna. Ty mnie doprowadzisz do bankructwa!
— Ha! spróbuję żyć za sześćset rubli miesięcznie — odparł syn. — O! gdyby nie moja choroba!...
Wiedział biedak, że z podobnemi dochodami do Warszawy jechać nie warto. Tu jednak, na prowincji, mógł być królem miejscowej złotej młodzieży, i — na tem obecnie poprzestał.
Był to młodzieniec na swój wiek rozsądny.
Od owego dnia Ferdynand począł znowu hulać, coprawda w szczuplejszym niż dawniej zakresie. Przedewszystkiem złożył wizyty okolicznym obywatelom ziemskim. Poważniejsi nie przyjęli go, przyjęli chłodno, albo nie rewizytowali, ponieważ stary Adler nie cieszył się dobrą opinją w okolicy, młodego zaś uważano za łobuza. Pomimo to udało mu się zawiązać albo odświeżyć znajomość z kilkunastu młodszymi i starszymi panami, tego co on stylu. Odwiedzał ich, zjeżdżał się z nimi w miasteczku, albo przyjmował ich hucznie w domu ojca, którego piwnica i kuchnia w krótkim czasie wielką zyskały popularność.
Podczas takich uroczystości stary fabrykant wymykał się z domu. Pochlebiały mu wprawdzie tytuły i ułożenie niektórych przyjaciół Ferdynanda, wogóle jednak nie lubił ich i często mawiał do buchaltera:
— Gdyby ci panowie razem złożyli swoje długi, mielibyśmy pod bokiem trzy fabryki, takie jak nasza.
— Znakomite towarzystwo! — szepnął uniżony buchalter.
— Błazny! — odparł Adler.
— Ja też w tem znaczeniu mówiłem — dorzucił buchalter, uśmiechając się pokornie i szyderczo z pod zielonej umbrelki.
Ferdynandowi całe noce schodziły na grze w karty i pijaństwie. Miewał też miłosne przygody i zdobył sobie wielki rozgłos. W fabryce tymczasem ugniatały ludzi wszelkiego rodzaju oszczędności. Ściągano kary za spóźnianie się, za rozmawianie, za szkody, niekiedy urojone; tym zaś, którzy nie umieli rachować, wprost urywano zarobki. Urzędnicy i robotnicy klęli pryncypała i jego syna, którego rozpustę widzieli, a co gorsza — sami ją musieli opłacać.


IV.

Przed kilkudziesięcioma laty mieszkał w tej okolicy majętny szlachcic, którego sąsiedzi nazywali „dziwakiem“. Istotnie, musiał to być osobliwy człowiek. Nie ożenił się, choć go swatano do późnej starości; nie hulał i — co stanowiło najciemniejszą plamę jego życia — bawił się w nauczanie chłopów.
Otworzył elementarną szkołę, w której dzieci przedewszystkiem uczyły się czytania, pisania, religji, rachunków, tudzież szewctwa i krawiectwa. Każdy chłopiec musiał umieć szyć buty, sukmany, koszule, czapki, kapelusze, i to stanowiło początek edukacji. Potem sprowadził ogrodnika, a następnie: kowala, ślusarza, stolarza i kołodzieja. I znowu każdy wychowaniec, który poznał krawiectwo i szewctwo, musiał uczyć się ogrodnictwa, kowalstwa, ślusarstwa i kołodziejstwa, a obok tego: arytmetyki w obszernym zakresie, jeometrji i rysunku.
Sam pan wykładał im jeografją i historją, czytał książki naukowe i opowiadał — mnóstwo anegdot, z których zawsze wypływała zasada: że trzeba być pracowitym, uczciwym, rozumnym, cierpliwym, oszczędnym i posiadać wiele innych przymiotów, ażeby zostać prawdziwym człowiekiem.
Okoliczni panowie sarkali na niego, że psuł chłopów, a ludzie fachowi wyśmiewali go, że dzieci uczył wszystkich rzemiosł. Ale on na zarzuty wzruszał ramionami i twierdził, że gdyby na świecie było wielu Robinsonów, którzy zamłodu ze wszelkiemi rzemiosłami obeznaćby się musieli, to — byłoby mniej ludzi ograniczonych, hultajów i przykutych do jednego miejsca niewolników.
— Zresztą — mówił dziwak — taki jest mój kaprys, jeżeli chcecie. Wam wolno hodować pewne gatunki psów, bydła i koni, niechże mnie będzie wolno hodować pewien gatunek ludzi.
Szlachcic umarł nagle. Majątek po nim odziedziczyła rodzina, strwoniła go w ciągu kilku lat, a o szkole zapomniano. Ale szkoła wydała pewną liczbę jednostek dużej wartości ekonomicznej, umysłowej i moralnej, choć żaden z nich nigdy nie zajął wybitnego stanowiska.
Duch szlachcica musiał cieszyć się w niebie z kierunku swoich wychowańców na ziemi; on bowiem nie kształcił ich na genjusze, ale na użytecznych obywateli średniej miary, jakich pewnym społeczeństwom zawsze braknie.
Jednym z wychowańców nieboszczyka był Kazimierz Gosławski. I on uczył się zamłodu różnych rzemiosł, ale głównie umiłował twarde, to jest ślusarstwo i kowalstwo. Obok tego umiał wyrysować plan machiny i budowli, zrobić powikłany rachunek, przygotować drewniany model do odlewni, a od biedy — uszyć sobie kapotę i buty. Gosławski, im dłużej żył, tem dokładniej rozumiał metodę swego mistrza i pojmował praktyczną doniosłość jego moralnych anegdot. Wspomnienie o nim czcił jak świętość i, wraz z żoną i czteroletnią córeczką, modlił się codzień za dobroczyńcę, bodaj czy nie goręcej, aniżeli za własnych rodziców.
Ten Gosławski od siedmiu lat pracował w mechanicznym oddziale fabryki Adlera; zarabiał po dwa, czasem i po trzy ruble na dzień i, coprawda, był duszą swego warsztatu. Kołatał się tam jakiś naczelny mechanik, Niemiec, biorący półtora tysiąca rubli rocznie; ale ten więcej zajmował się fabrycznemi plotkami, aniżeli mechaniką.
Rzecz prosta, że dla utrzymania powagi, ów naczelnik wydawał rozkazy i objaśniał robotników, ale w taki sposób, że nikt go nie rozumiał i nie słuchał. Było to dla fabryki szczęście; gdyby bowiem mechaniczne idee jego przyoblekano jak należy w stal, żelazo i drzewo, większa część machin po pierwszem zepsuciu się musiałaby iść na szmelc albo pod kocioł.
Dopiero, gdy Gosławski poznał się z machiną, wyrozumiał jej uszkodzenie i podał plan naprawy, a głównie, gdy sam przyłożył ręki, machina szła dobrze. Niejednokrotnie prosty ten ślusarz przekształcał pojedyncze organa machin na inne; czasami robił wynalazki, ale o tem ani on, ani nikt nie wiedział. Gdyby wiedziano, wynalazek porachowałby się na karb genjuszu naczelnego mechanika, który wciąż chwalił się robotami, jakie wykonywał zagranicą, i twierdził, że tylko w ciemnej Polsce nie może stworzyć nic nowego i wzbić się na stanowisko dyrektora kilku fabryk. Jakich? — mniejsza o to. Człowiek ten był pewny, że mógł kierować wszystkiem: fabryką lokomotyw i fabryką pudrety — byle nie w Polsce, gdzie polot jego genjuszu krępowały: dzikość robotników, klimat i tym podobne przeszkody.
Adler zanadto miał bystre oko, ażeby nie poznać się na wartości Gosławskiego, a nieudolności naczelnika warsztatu. Ponieważ jednak Gosławski wydawał mu się niebezpiecznym, jako materjał na samodzielnego pryncypała, a naczelny mechanik był dobrym plotkarzem, więc pierwszego trzymał w ukryciu, a drugiego na posadzie. Tym sposobem wszyscy byli zadowoleni, a świat ani domyślał się, że znakomita fabryka opiera się na głowie „eines dummen polnischen Arbeiters“.
Gosławski był średniego wzrostu. Kiedy z wywiniętemi rękawami pracował schylony przy śrubsztaku, wydawał się pospolitym robotnikiem, z grubemi rękami i nieco wygiętemi nogami. Ale gdy spojrzał z pod ciemnych włosów, które mu spadały na czoło, poznawałeś — rozwiniętego duchowo człowieka. Jego szczupła i blada twarz ujawniała nerwowe usposobienie, a spokój i szare, myślące oczy — panowanie rozsądku nad temperamentem.
Mówił — ani za wiele, ani za mało, niezbyt cicho i niezbyt głośno. Ożywiał się, ale nie wpadał w uniesienie, i umiał słuchać, patrząc przytem ciekawie i rozumnie w oczy mówiącemu. Tylko plotek fabrycznych słuchał, nie odrywając się od pracy: — „bo to — jak mówił — na nic!“ — ale najpilniejszą robotę przerywał, aby dowiedzieć się objaśnienia z zakresu swego zawodu. Względem kolegów trzymał się nieco na uboczu, ale życzliwie. Rad udzielał chętnie, nawet pomagał w drobnych robotach, ale sam o nic nikogo nie prosił: nie śmiał prosić, bo cudze wiadomości i czas tak szanował, jak i cudze pieniądze.
Celem jego życia było: założyć własny warsztat kowalsko-ślusarski. O tem zawsze myślał i głównie dlatego oszczędzał część zarobków. Pieniądze trzymał w domu, pożyczać innym nie lubił, wolał raczej darować jakieś parę złotówek. Ale skąpym nie był. Oboje z żoną mieli dostatek odzienia, jadali skromnie, lecz przyzwoicie, a sam Gosławski nie żałował sobie przy niedzieli kufelka piwa, czasami — kieliszka wina.
Żyjąc tym trybem, zebrał około półtora tysiąca rubli i przez znajomych wywiadywał się: czy który z obywateli ziemskich nie dałby mu budowli na otworzenie warsztatu w majątku? Wzamian za to Gosławski dworskim obstalunkom dawałby pierwszeństwo przed innemi. Układy takie między obywatelami i majstrami wyrobów żelaznych dokonywają się niekiedy, a Gosławski miał nawet upatrzone jedno miejsce, od św. Michała.
Zarobki jego w fabryce były dość chwiejne. Gdy przyszło wyrabiać nowy przedmiot, w czem Gosławski był nieporównany, płacono mu od sztuki doskonale; lecz gdy wyrobił kilka sztuk i poduczył innych, zniżano mu płacę do połowy, do czwartej, a niekiedy i do dziesiątej części. Czasami za to, za co przed kwartałem brał rubla, po kwartale brał 20 lub 10 kopiejek. Wówczas dla wyrównania zarobków przesiadywał w fabryce po kilka godzin dłużej; przychodził wcześniej i wychodził później.
Gdy inni skarżyli się, że pryncypał wyzyskuje wszystkich, Gosławski zwykle odpowiadał:
— Z nim tak samo robili, niema się czemu dziwić!
Ale niekiedy tracił cierpliwość i szeptał przez zaciśnięte zęby:
— Złodziej Szwab!
Żona, dla zrobienia mu ulgi, chciała także chodzić do fabryki, ale ją zgromił:
— Pilnuj lepiej dziecka i obiadu! Zarobisz dwa złote na fabryce, a w domu przez ten czas zginie rubel.
Wiedział on wprawdzie, że żona mogła zarobić i więcej, a dom straciłby mniej, ale — był ambitny i nie chciał, ażeby przyszła pani majstrowa zadawała się z pospolitemi robotnicami.
Mężem był dobrym. Czasami marudził, że jedzenie jest niesmaczne, albo późno ugotowane, że dziecko zawalało się, albo że bielizna zbyt mocno jest zafarbkowana. Ale nigdy nie wymyślał, a nawet nie podnosił głosu, jak inni. Co niedzielę prowadził żonę o parę wiorst do kościoła, a jeżeli dzień był pogodny, brał córeczkę i niósł ją na rękach. Ile razy był w mieście, przynosił gościńca: dziecku obwarzanek albo piernik, żonie tasiemkę, wstążkę, nici, albo cukier i herbatę.
Córeczkę kochał i pieścił się z nią, ale tęsknił do syna, którego nie miał.
— Co to za pociecha z dziewczyny? — mówił nieraz. — Chowa się ją dla ludzi i jeszcze dopłacać trzeba, ażeby ją wzięli. A syn — to podpora na starość, onby mógł i warsztat objąć...
— Miej ty najprzód warsztat, a syn się znajdzie — odpowiedziała żona.
— I, i, i!... gadasz mi to od trzech lat... Z ciebie już chyba nie będzie pociechy — kończył ślusarz.
Tymczasem żona nie napróżno chwaliła się, i w szóstym roku małżeństwa, właśnie gdy młody Adler powrócił z zagranicy, powiła syna. Ślusarz był zachwycony. Na chrzciny wydał ze trzydzieści rubli, a żonie sprawił nową suknię, nie licząc wydatków, jakie za sobą pociągnęła słabość. Z oszczędzonych pieniędzy ubyło mu około stu rubli, które do świętego Michała postanowił odzyskać.
Na nieszczęście w fabryce zaprowadzono oszczędności. Tym razem Gosławski klął pospołu z innymi, ale z podwojoną gorliwością pracował. Przychodził do fabryki o piątej, wracał do domu czasem o jedenastej w nocy, taki zmęczony i senny, że niekiedy z żoną się nie witał, dzieci nie ucałował, tylko upadał w ubraniu na łóżko i zasypiał jak kamień.
Taka nadzwyczajna gorliwość gniewała jego kolegów. Najbliższy zaś przyjaciel, Żalińaki, który prowadził maszynę parową (człowiek otyły i prędki), rzekł raz do Gosławskiego:
— Cóż ty Kazik, u djabła, tak podlizujesz się staremu i innym psujesz interes!... Kiedy wczoraj poszło do niego kilku skarżyć się, że zarobki są za małe, to im powiedział: „Róbcie jak Goslawski, to wam ale wystarczy.“
Gosławski tłomaczył się:
— Mój kochany! — mówił. — Żona mi była chorą, po doktora musiałem trzy razy posyłać do miasta i płacić mu po dwa ruble; inne wydatki także były spore. Chciałbym odbić co się da, bo przecież idę na swój chleb. A że jeszcze ten kundel zniżył zapłatę, więc cóż mam robić?... Muszę orać do czasu, choć mnie i w piersiach kole i w głowie się kręci.
— Bah! — wtrącił Żaliński — odbijesz to na czeladzi w swoim warsztacie.
Gosławski machnął ręką.
— Ja nie chcę korzystać z cudzej krzywdy. Nie dam swego, ale i nie zabiorę cudzego.
I wziął się znowu do roboty, która go tak już wyczerpywała, że czasami myśli zebrać nie mógł.
Byle doczekać własnego chleba, a wtedy o wszystkiem się zapomni!
Praca jednak była za ciężka. Można zdobywać utrzymanie dla kilku osób, można część sił zamieniać na oszczędności dla jutra. Ale żywić rodzinę, oszczędzać, odzyskiwać poniesione wydatki na słabość żony, i wkońcu — płacić za podróże młodego Adlera, to przechodziło siły zwyczajnego człowieka. Gosławski czerpał już z kapitału zdrowia. Schudł, pobladł, zesmutniał. Czasami, oblany potem, zwieszał ręce na śrubsztaku i dziwił się, że w myśli jego, tak zwykle pełnej ruchu i kombinacyj, dziś jest ciemno i pusto. Może ustałby w pracy, gdyby wśród owych ciemności nie czytał ognistego szyldu z napisem: „Mechaniczny warsztat Gosławskiego!“
Dalej!... już tylko trzy miesiące.
Tymczasem los znowu dopisał Adlerowi. Wyroby jego, rzeczywiście doskonałe, zyskały szerszy zbyt, a w lipcu fabryka otrzymała podwójną ilość obstalunków. Stary tkacz, po naradzie z zaufanymi urzędnikami, przyjął wszystkie zamówienia i jednocześnie, za całą prawie gotówkę, jaką posiadał w banku, kazał kupić bawełny. Robotnikom zapowiedziano, że będą pracowali do dziewiątej godziny co wieczór, i że za godziny dodatkowe otrzymają półtora raza większą zapłatę. Postanowiono także urządzić kilkanaście nowych warsztatów, i rozmyślano nad tem: w jakiby sposób zużytkować można było dni świąteczne? Adler i pod tym względem miał już gotowy plan. Za robotę w święta płaciłoby się z początku — ceny podwójne, w miarę zaś przyzwyczajania się robotników do nowości, zniżanoby im płacę.
Według obrachowań fabrykanta, gdyby wszystko szło pomyślnie, bez nieprzewidzianych wypadków, to rok bieżący pozwoliłby mu ostatecznie zamknąć rachunki z tkactwem. Wówczas sprzedałby fabrykę, na którą chętnych nie brakło, i, zabrawszy kilka miljonów rubli, wyjechałby z synem zagranicę.
W taki to sposób Gosławski i Adler, robotnik i pryncypał, prawie współcześnie zbliżali się do urzeczywistnienia swych nadziei: jeden do własnego warsztatu, drugi — do użycia nagromadzonych pieniędzy.
Spotęgowana działalność fabryki odbiła się przedewszystkiem na warsztatach mechanicznych. Przyjęto kilku nowych ludzi, czas pracy obowiązkowej przedłużono do godziny dziewiątej, a nadobowiązkowej — do dwunastej w nocy. Za pierwsze dwie godziny płacono półtora raza, za następne trzy — dwa razy więcej niż zwykle. Jednocześnie zaprowadzono ściślejszą kontrolę, a jeżeli kto opuścił robotę przed terminem, wytrącano mu w taki sposób, że zysk redukował się prawie do zera. To też robotnicy pilnowali się, a najwięcej Gosławski, który, jako najbieglejszy w zawodzie, musiał przesiadywać do północy.
Teraz już sam Gosławski uczuł, że ma za wiele obowiązków i poprosił Adlera o ulgę. Fabrykant przyznał mu słuszność i zaproponował nowy układ. Gosławski odtąd miał brać zapłatę dzienną, robić własnoręcznie tylko te części machin, które wymagały największej dokładności, przeważnie zaś — pilnować biegu prac i udzielać objaśnień. Faktycznie więc był naczelnikiem warsztatu, do czego jednak dołączono mu zajęcia zwykłego robotnika z pensją majstra.
Takie warunki, których nie przyjąłby żaden Niemiec, z początku pochlebiały Gosławskiemu. Niebawem jednak przekonał się, że go i tym razem wyzyskano: pracę bowiem fizyczną miał wciąż tak wielką jak dawniej, a nadto — musiał wytężać umysł. Cały dzień upływał mu na przebieganiu od kowadła do śrubsztaka, od śrubsztaka do tokarni, przyczem nieustannie nachodzili go koledzy, którym zdawało się, że Gosławski nietylko powinien ich objaśniać, ale i sam wszystko robić.
W końcu lipca Gosławski wyglądał jak automat. Nie uśmiechał się, o rzeczach nie mających związku z warsztatem prawie nie rozmawiał, a nawet zaniedbał się w ubraniu, on, tak lubiący porządek. Z żoną nie chodził w niedzielę do kościoła, a natomiast spał do południa. W stosunkach bywał opryskliwym.
Największą przyjemność znajdował w spaniu, jak człowiek powracający do zdrowia. Żywsze zaś uczucie błyskało w nim chyba wówczas, gdy całował syna na dzieńdobry i na dobranoc.
Gosławski rozumiał swój stan, wiedział, że pożera go praca, ale usunąć się od niej nie miał sposobu. Z owym obywatelem, który dawał mu budowle na warsztat, umowa miała być podpisana dopiero w sierpniu, a przeprowadzić się na miejsce mógł dopiero w październiku.
Cóż zatem robić? Jeżeli dziś rzuci fabrykę, musi żyć z gotówki i przez dwa miesiące straci paręset rubli, tak ciężko zapracowanych i tak na początek niezbędnych. Trzeba więc trzymać się obecnego stanowiska i wytężać siły. Miał zresztą nadzieję, że tygodniowy odpoczynek po przeprowadzeniu się na własne gospodarstwo, orzeźwi go i przywróci zachwianą równowagę sił.
Swoją drogą, tak dalece obrzydła mu fabryka, że nosił przy sobie kalendarzyk i każdy upłyniony dzień wykreślał. Już tylko półtrzecia miesiąca... Już sześćdziesiąt pięć dni... Już dwa miesiące!...


V.

Pewnej soboty, w sierpniu, w nocy, warsztat mechaniczny kipiał bieganiną i pracą.
Warsztat składał się z obszernej sali, pełnej okien, jak oranżerja. Pod jedną ścianą leżała parowa machina, nadająca ruch wykonawczym mechanizmom, pod drugą — stały dwa ogniska kowalskie. Znajdował się tu jeszcze mały młotek, podrzucany palczastem kołem, kilkanaście śrubsztaków ślusarskich, tokarnia, bormaszyny i inne przyrządy.
Zbliżała się północ. W reszcie fabryki światła dawno pogasły, znużeni tkacze spali w mieszkaniach; ale tu panował ruch. Przyśpieszony oddech machiny parowej, tętnienie tłoków, huk młotów, turkot tokarni, zgrzyt pilników — potęgowały się na tle nocnej ciszy. W atmosferze nasyconej parą, pyłem węgla i delikatnemi opiłkami żelaza, jak błędne ognie migotały płomienie kilkudziesięciu lamp gazowych. Przez wielkie okna, nieustannie drgające od łoskotu, zaglądał księżyc.
W sali prawie nie rozmawiano. Robota była pilna, godzina późna, więc ludzie spieszyli się w milczeniu. Tu grupa czarnych kowali dźwiga wielką, rozpaloną do białości sztabę żelaza pod młot. Tam szereg ślusarzy, jak na komendę, schyla się i podnosi nad szeregiem śrubsztaków. Naprzeciw nich zgięci tokarze pilnują obrotu swoich machin. Z pod młotów pryskają iskry. Czasami rozlega się rozkaz albo przekleństwo. Niekiedy kucie i piłowanie przycicha, a wówczas słychać żałosny jęk wiatraków, dmuchających na kowalskie ogniska.
Największą tokarnią obsługuje Gosławski. Obtacza on duży, stalowy walec, który musi być wyrobiony bardzo dokładnie. Ale praca idzie niesporo. Gosławski dziś miał tyle zajęcia, że nie mógł nawet opuścić warsztatu w czasie pauzy wieczornej: jest więc bardzo zmęczony i senny. Trapi go lekka gorączka; strugi potu oblewają mu ciało.
Chwilami, skutkiem zmęczenia, doświadcza sennych halucynacyj, i zdaje mu się, że jest gdzie indziej, nie w warsztacie. Wnet jednak otrząsa się, zasmolonemi rękami przeciera oczy i z trwogą spogląda: czy nóż nie za wiele zebrał z walca?
— Oto spać się chce! — rzekł do niego sąsiad.
— Prawda! — odparł Gosławski, siadając na stołku.
— Chyba tak z gorąca — zauważył sąsiad. — Maszyna ogromnie rozpalona, kowale robią przy obu ogniskach... Zresztą, już późno... Zażyj pan tabaki!
— Bóg zapłać! — podziękował Gosławski. — Fajkaby mnie orzeźwiła, ale nie tabaka... Napiję się lepiej wody.
Odszedł parę kroków i zardzewiałym kubkiem zaczerpnął wody z beczki. Ale woda była ciepła, i Gosławski, zamiast orzeźwić się, uczuł, że jeszcze bardziej potnieje i opada z sił.
— Która u pana godzina? — zapytał sąsiada.
— Trzy kwadranse na dwunastą... Skończysz pan dziś robotę?
— Zdaje się, że skończę — odparł Gosławski. — Jeszcze trzeba na jaki włos zebrać... a tu mi się tak dwoi w oczach.
— Z gorąca! z gorąca! — mówił sąsiad.
Zażył znowu tabaki i poszedł do swojej tokarni.
Gosławski zmierzył średnicę toczonego walca, posunął nóż, ścisnął go śrubą i znowu puścił w ruch machinę. Po chwilowym wysiłku uwagi nastąpiła w nim reakcja i począł drzemać stojąc, z oczyma wlepionemi w błyszczącą powierzchnię walca, na którą upadały krople wody.
— Czyś pan do mnie co mówił? — zapytał nagle sąsiada.
Ale sąsiad, pochylony nad swoim warsztatem, nie słyszał pytania.
Teraz wydało się Gosławskiemu, że jest u siebie w domu. Żona i dzieci śpią, na komodzie pali się przykręcona lampa, jego łóżko już rozebrane. Oto stół, przy nim krzesło... Znużony, chciał usiąść na krześle, więc — oparł ciężką rękę na krawędzi stołu...
...W tej chwili tokarnia dziwnie zgrzytnęła. Coś w niej pękło, zaczęło się łamać i — straszny jęk ludzki rozległ się po warsztacie...
Prawa ręka Gosławskiego dostała się między tryby, które zajęły mu naprzód palce, potem dłoń, potem kość łokciową. Krew trysnęła. Nieszczęśliwy oprzytomniał, jęknął, szarpnął się i — padł obok tokarni. Przez mgnienie oka wisiał jak przykuty do machiny, ale zmiażdżone kości i poszarpane muskuły nie mogły utrzymać ciężaru, przerwały się i Gosławski runął na ziemię.
Wszystko to stało się w ciągu kilkunastu sekund.
— Wstrzymać maszynę! — krzyknął sąsiad Gosławskiego.
Ślusarze, tokarze, kowale porzucili robotę i zbiegli się do rannego. Maszynę wstrzymano. Jeden z robotników wylał na Gosławskiego konewkę wody. Jakiś młody robotnik, zobaczywszy fontannę krwi, tryskającą na tokarnią, na podłogę i na obecnych, dostał spazmów; kilku wybiegło z warsztatu, niewiadomo po co.
— Doktora!... — zawołał zmienionym głosem ranny.
— Bierzcie konie! biegnijcie do miasteczka! — krzyczeli robotnicy, jak nieprzytomni.
— Krew! krew! — jęczał ranny.
Obecni nie wiedzieli, czego chciał.
— Na miłość boską, zatamujcie krew! Zwiążcie rękę.
Ale nikt się nie ruszył. Jedni nie wiedzieli, jak związać rękę, drudzy osłupieli.
— Oto fabryka! — krzyknął sąsiad Gosławskiego. — Ani doktora, ani felczera. Gdzie Szmit? biegnijcie po Szmita!
Kilku ruszyło po Szmita, owego robotnika, który miał zastępować felczera. Tymczasem stary kowal, przytomniejszy widać od innych, ukląkł przy rannym i ścisnął mu palcami rękę powyżej łokcia. Krew poczęła spływać wolniej. Rana była straszna. Zamiast dłoni, zostały tylko dwa palce: wskazujący i wielki.
Reszta ręki prawie do łokcia była poszarpana i jakby usiekana z zakrwawionemi szmatami koszuli.
Ledwie w kwadrans zjawił się Szmit, przerażony nie mniej od innych. Obwiązał on zmiażdżoną rękę mnóstwem gałganów, które natychmiast przesiąkły krwią, i kazał zanieść rannego do domu.
Koledzy położyli go na warsztatowych noszach; dwu niosło go, dwu podtrzymywało mu głowę; reszta otoczyła ich — i tak szli gromadą.
W kantorze nie było nikogo; w pałacyku Adlera nie świeciło się. Psy, zwietrzywszy krew, zaczęły wyć. Nocny stróż zdjął czapkę i patrzył wybladły na orszak, posuwający się zwolna po gościńcu, oświeconym blaskami księżyca.
W otwartem oknie robotniczego domu ukazał się człowiek, ubrany w bieliznę, i zapytał:
— Hej! a co tam?
— Gosławskiemu urwało rękę! — odpowiedziano z gromady.
Chory cicho jęczał.
Zdaleka na gościńcu rozległ się turkot i kłus. Ujrzano parę siwych koni, stangreta w liberji na koźle, a w głębi powozu — rozwalonego Ferdynanda Adlera, który z pijatyki wracał do domu.
— Na bok! — krzyknął stangret na gromadę.
— To ty zjedź na bok, bo my niesiemy rannego.
Smutny orszak zrównał się z powozem. Młody Adler ocknął się z drzemki, wychylił się z powozu i zapytał:
— A to co?
— Gosławskiemu urwało rękę.
— Czy temu, co ma ładną żonę?
Chwila milczenia.
— Widzisz, jaki mądry! — mruknął ktoś.
Ferdynand oprzytomniał i, zmieniając ton mowy, zapytał:
— Doktór opatrzył go?
— Doktora niema przecież w fabryce.
— Ach, prawda!... A felczer?
— I felczera niema!
— Aha! To trzeba posłać konie do miasteczka.
— Jużci że trzeba — odpowiedział ktoś. — Może wielmożny pan zaraz z miejsca każe zawrócić?
— Moje konie są zmęczone — odparł Ferdynand — ale wyślę inne.
Powozik ruszył.
— Podły! — rzekł jeden z robotników. — Jak my zmęczymy się przy robocie, to nas nie zmienia, ale o konie to dba!
— Bo konia trzeba kupić, a ludzie są darmo — wtrącił inny.
Gromada doszła do domu, w którym mieszkał Gosławski. W oknie paliła się jeszcze lampa. Jeden z robotników ostrożnie zapukał.
— Kto tam?
— Niech pani Gosławska otworzy!
Po chwili we drzwiach ukazała się do połowy rozebrana kobieta.
— Co to jest? — zapytała, patrząc na gromadę przerażona.
— Mąż pani trochę skaleczył się, i przynieśliśmy go.
Gosławska podbiegła do noszów.
— Jezu mój! — krzyknęła. — Co tobie, Kaziu?
— Nie budź dzieci — szepnął mąż.
— Matko miłosierna, krew!... Tyle krwi!
— Cicho! cicho! — szeptał ranny. — Rękę mi urwało, ale to nic. Poszlijcie po doktora.
Kobieta zaczęła łkać, trząść się. Dwaj robotnicy wzięli ją pod rękę i wprowadzili do pokoju. Inni wnieśli rannego, który siniał z bólu i gryzł wargi, lecz obawiał się jęknąć, aby nie obudzić dzieci.
Zrana doniesiono Adlerowi o wypadku. Wysłuchał, pogrążony w zamyśleniu, i spytał:
— A doktór był?
— Posłano do miasta w nocy, ale i doktór i felczer rozjechali się do chorych.
— Trzeba sprowadzić innego. Trzeba także wysłać ale depeszę do Warszawy po ślusarza na miejsce Gosławskiego.
Około godziny dziesiątej poszedł do warsztatu obejrzeć tokarnią, która zepsuła się.
Przy nieszczęsnej machinie stąpił niechcący w kałużę krwi i drgnął, ale wnet zapanował nad sobą. Uważnie przypatrzył się zębatym kołom, na których widać było zsiadłą krew, ciało ludzkie, parę kawałków płótna z koszuli i kilka szczerb.
— Czy mamy jeszcze takie same kółko? — zapytał mechanika.
— Tak! — szepnął blady Niemiec, którego widok krwi przyprawiał o mdłości.
— A doktór jest?
— Jeszcze niema.
Adler syknął. Nieobecność lekarza robiła na nim przykre wrażenie.
Około południa dano znać fabrykantowi, że doktór przyjechał. Stary szybko wyszedł z domu. Przechodząc około drzwi Ferdynanda, który po pijatyce jeszcze spał, zapukał w nie kijem; ale syn nie odezwał się.
Przed mieszkaniem Gosławskiego stało dużo robotników. W kościele mało kto był. Wszyscy pragnęli dowiedzieć się o losie rannego i usłyszeć szczegóły wypadku. Gosławską i dzieci wzięła do siebie sąsiadka.
Tłum szemrał, ale gdy zobaczono Adlera, umilkły rozmowy. Tylko najbojaźliwsi witali się z nim, inni odwracali się, a śmielsi patrzyli na niego, nie uchylając czapek.
Fabrykanta coś tknęło.
— Czego oni chcą ode mnie? — pomyślał.
Zaczepił jednego z robotników Niemców i spytał, jak się chory ma.
— Niewiadomo — odparł zapytany pochmurnie. — Podobno mu odjęli całą rękę.
Adler posłał po doktora, aby wyszedł do niego.
— No, jak tam? — zapytał fabrykant.
— Umiera — odpowiedział lekarz.
Adler zatoczył się i rzekł podniesionym głosem:
— To nie może być! Ludzie przecież tracą obie ręce, nawet obie nogi, a jednak nie umierają...
— Opatrunek był zły, krew uszła. Przytem, chory jest przepracowany.
Odpowiedź ta rozeszła się prędko między stojącymi przy domu. Tłum znowu począł szemrać.
— Ja ale dobrze panu zapłacę! — rzekł Adler. — Niech pan tylko jego pilnuje starannie. To nie może być, ażeby mężczyzna z takiego skaleczenia umierał!
W tej chwili chory odezwał się. Lekarz pobiegł do mieszkania, a fabrykant zwrócił się zpowrotem ku domowi.
— Gdyby doktór był przy fabryce, nie stałoby się nieszczęście! — zawołał ktoś z tłumu.
— Nam wszystkim zejdzie na taki koniec, jeżeli będą nas trzymali w warsztatach do północka! — krzyknął drugi.
Tu i owdzie poczęto kląć i grozić. Ale olbrzymi tkacz włożył ręce do kieszeni i z podniesioną głową szedł przez największy tłum. Tylko oczy miał przymknięte, i szyja mu zbladła. Zdawał się nie słyszeć tego, co mówią dalsi, a bliżsi rozstępowali się przed nim, instynktownie odgadując, że człowiek ten nie lęka się ani klątw, ani pogróżek, ani nawet otwartej napaści.
Nad wieczorem Gosławski, którego nie odstępował doktór, wezwał żonę; weszła na palcach, chwiejąc się i powstrzymując łzy, które jej wzrok zasłaniały.
Ranny leżał dziwnie wynędzniały, z osłupiałemi oczyma. Przy mroku zdawało się, że twarz jego ma barwę ziemi.
— Gdzie jesteś, Magdziu? — spytał niewyraźnie, a potem mówił z długiemi przerwami — Już nic z naszego warsztatu! Niema ręki! Za nią i ja pójdę, bo pocobym miał darmo chleb zjadać?
Żona zapłakała.
— Czy jesteś tu, Magdziu?... Pamiętaj o dzieciach. Pieniądze są w tej szufladce, wiesz... Na mój pogrzeb... Tyle much lata mi przed oczami... Tak piszczy...
Zaczął się niespokojnie poruszać i chrapać, jak człowiek, który twardo zasypia. Doktór dał znak ręką, i ktoś gwałtem wyprowadził Gosławską do mieszkania sąsiadów.
W kilka minut wszedł tam lekarz. Biedna kobieta spojrzała mu w oczy i z płaczem uklękła na ziemi.
— O panie! dlaczego pan wyszedł od niego?... Czy z nim tak źle? Czy może...
— Bóg panią pocieszy — rzekł doktór.
Otoczyły ją kobiety i starały się uspokoić.
— Nie płaczcie, pani Gosławska. Bóg dał, Bóg wziął!... Wstańcie. Nie płaczcie, bo was dzieci usłyszą.
Wdowa aż zatchnęła się.
— O, zostawcie mnie na ziemi, mnie tu lżej — szeptała. — Niech wam Bóg da wszystko dobre, tak jak mnie dał złe. Już niema Kazika!... O mój ty człowieku kochany, pocóżeś tyle pracował i cierpiał?... Jeszcze onegdaj mówił, że w październiku będziemy na swojem... Masz swój grób, ale nie warsztat... Och...
Aż czkawki dostała z płaczu i poczęła gryźć chustkę, byle łkań nie usłyszały dzieci.
Ale gdy do mieszkania nieboszczyka weszło kilku robotników i poczęli odsuwać sprzęty, gdy zrozumiała, że męża jej żaden hałas już nie obudzi, jęknęła strasznym głosem i wpadła w omdlenie.
Śmierć Gosławskiego stała się źródłem zaburzeń w fabryce i kłopotów dla Adlera. We wtorek przyszła do niego deputacja, prosząc, aby pozwolił wszystkim robotnikom wyjść na pogrzeb. Fabrykant uniósł się gniewem, pozwolił wysłać po kilku delegatów z każdej sali, a jednocześnie zapowiedział, że każdy inny robotnik, który poważy się opuścić warsztat, zapłaci karę.
Pomimo to większa część robotników tłumem wyszła. Adler nakazał zrobić apel, każdemu nieobecnemu strącić z płacy połowę dziennego zarobku i dwa złote za karę.
Wówczas gorętsi zaczęli namawiać kolegów do porzucenia fabryki, a jeden z palaczy bąknął, że wartoby kocioł wysadzić w powietrze. W każdym innym razie Adler gawędy te puściłby mimo uszu, ale teraz wściekłość go ogarnęła. Szemrania nazwał buntem, zażądał straży z miasta, śmielszych wygnał z fabryki raz na zawsze, a palaczowi wytoczył proces.
Wobec tak stanowczych kroków robotnicy zmiękli. Przestali grozić bezrobociem, lecz natomiast żądali, ażeby Adler przyjął napowrót wygnanych, a za pieniądze z kar ażeby choć felczera ugodził do fabryki.
Adler odpowiedział na to, że zrobi tak, jak jemu się podoba i kiedy mu się podoba, a o wypędzonych ani chciał słuchać.
W następny poniedziałek było już cicho w fabryce, a pastor Böhme przyjechał do Adlera, ażeby go udobruchać i skłonić do słusznych ustępstw dla robotników. Nadspodziewanie zastał przyjaciela swego bardziej zaciętym, niż kiedykolwiek. Na wszystkie przedstawienia stary tkacz odpowiadał, że jeżeli miał co zrobić, to już teraz nic nie zrobi. Raczej zamknie fabrykę.
— Ty ale wiesz, Marcinie — mówił Adler — że oni nas w gazetach opisali? W jakiemś piśmie humorystycznem wyśmiewają mego Ferdynanda, a w dziennikach mówią, że Gosławski zginął z powodu nadmiaru pracy i braku doktora!...
— Jużci w tem jest część racji... — odparł Böhme.
— Niema żadnej! — krzyknął fabrykant. — Ja więcej pracowałem niż Gosławski, i każdy niemiecki robotnik więcej pracuje. A doktór mógł był tak samo wyjechać z fabryki do chorego, jak wyjechał z miasteczka...
— Zostałby jednak felczer... — wtrącił pastor.
Adler na ten zarzut nic nie odpowiedział. Chodził po pokoju wielkiemi krokami i sapał; wkońcu zaproponował gościowi, ażeby przenieśli się z mieszkania do ogrodu.
— Johann! — krzyknął na odchodnem — wynieść flaszkę reńskiego wina do altanki.
Przyszli do altany, która stała nad sadzawką. Łagodny powiew wiatru, chłód drzew, a może i kielich dobrego wina, uspokoiły Adlera. Böhme przypatrywał się olbrzymowi przez wierzch złotych okularów, a widząc w nim zmianę na lepsze, umyślił przypuścić jeszcze jeden atak.
— No! — rzekł, trącając jego kieliszek swoim. — Człowiek, który pije takie doskonałe wino, nie może mieć twardego serca. Daruj im karę, miły Gotliebie, przyjmij wypędzonych i zgódź doktora... Za twoje zdrowie!...
— Piję za twoje zdrowie, Marcinie, i powiadam: nic z tego!... — odparł fabrykant już bez gniewu.
Pastor potrząsł głową.
— Hm!... — mruknął — to źle, żeś taki zacięty.
— Nie mogę moich interesów poświęcać dla sentymentu. Jeżeli dziś ustąpię im na tysiąc rubli, to oni jutro zechcą miljona.
— Przesadzasz! — odparł Böhme kwaśno. — A ja ci powiem, że jeżeli za dziesięć tysięcy rubli możesz skończyć tę historją, to daj piętnaście — i kończ!...
— Już się ale wszystko skończyło — rzekł Adler. — Hultaje poszli precz, a inni dowiedzieli się, że u mnie jest rygor. Gdybym ja był taki miękki, jak ty, cała fabryka chodziłaby mi po głowie.
Pastor umilknął, podniósł oczy dogóry, zamyślił się. Potem począł rzucać na czystą powierzchnią sadzawki to korek, to kawałki drzewa...
— Czego ty ale, Marcinie, rzucasz śmiecie na wodę? — spytał go Adler.
Pastor pokiwał głową i wyciągnął rękę w kierunku sadzawki, na której każdy rzucony przedmiot wytwarzał coraz szersze koła.
— Czy widzisz, Gotliebie, te fale?... — spytał fabrykanta. — Widzisz, jak one rosną i płyną coraz dalej?...
— Tak się zawsze robi — odparł Adler. — Cóż w tem dziwnego?
— Masz racją — rzekł pastor. — Tak się robi zawsze i wszędzie: na sadzawce i w naszem życiu. Kiedy złe, czy dobre upadnie na świat, powstają około niego fale coraz większe i idą dalej a dalej...
— Nic nie rozumiem! — przerwał Adler, pijąc flegmatycznie wino z kielicha.
— Zaraz ci wytłomaczę, tylko nie gniewaj się.
— Ja się na ciebie nigdy przecie nie gniewam — odpowiedział fabrykant.
— Otóż, widzisz, jest tak. Ty źle wychowałeś syna i rzuciłeś go w świat, jak ten patyk na wodę. On narobił długów, i to jest pierwsza fala. Ty zniżyłeś płace robotnikom i oddaliłeś lekarza, a to jest druga fala. Śmierć Gosławskiego — to trzecia. Nieporządki w fabryce i opisy w gazetach — czwarta. Wypędzanie robotników, procesy — to piąta fala... A jaka będzie szósta i dziesiąta?...
— Nic mnie to nie obchodzi! — rzekł Adler. — Niech sobie twoje fale idą w świat i trapią głupich, mnie nic do tego...
Pastor rzucił korek przy brzegu sadzawki i znowu wskazał go tkaczowi.
— Patrz, Gotliebie! Niekiedy dziesiąta fala odbija się od brzegu i wraca... tam, skąd wyszła.
Starego fabrykanta zastanowiło to porównanie, bardzo zresztą jasne. Przez chwilę można było myśleć, że się waha, że zbudziła się w nim jakaś nieokreślona obawa.
Ale trwało to tylko chwilę. Adler miał umysł zbyt realny i zbyt słabą wyobraźnią, ażeby mógł bawić się w przeczuwanie odległych wypadków. Osądził więc, że pastor bredzi po kaznodziejsku, i odparł, śmiejąc się, grubym głosem:
— Ho! ho! mój Marcinie, to też ja postarałem się, ażeby twoja fala nie wróciła do mnie.
— Kto wie?...
— Ani doktór nie wróci, ani podżegacze do bezrobocia, ani pieniądze za kary, ani... ani nawet Gosławski!...
— Nieszczęście może wrócić...
— Ho! ho!... nie wróci, nie!... A jeżeli wróci, rozbije się o moją pięść, o fabrykę, o towarzystwo asekuracyj, o policją, a nareszcie — o mój majątek...
Późno w nocy rozeszli się przyjaciele.
— Jaki to warjat z tego Marcina! — myślał fabrykant. — On mnie chce nastraszyć!...
A pastor, jadąc swoim wózkiem do domu, patrzył w niebo i z trwogą zapytywał:
— Jaka tu fala powróci?...
Porównanie to przyszło mu na myśl znienacka, i Böhme uważał je za pewien rodzaj objawienia. Wierzył, że fala krzywdy wrócić musi, ale kiedy i która?...
Tej nocy miał niespokojne sny. Rzucał się i krzyczał, aż zbudziła go żona.
— Marcinie! co ty wygadujesz?... czyś chory?...
Böhme siadł na łóżku, oblany zimnym potem.
— Czy ci się śniło co strasznego?... — zapytała żona.
— Tak, ale nie pamiętam... Czy ja co mówiłem?...
— Wołałeś coś nie do rzeczy: „Fala!... wraca!... wraca!...“
— Niech nas Bóg ma w swojej opiece! — szepnął pastor, czując w głębi serca wielką trwogę.


VI.

W oczach ludzkich złe czy dobre życiowe fakta wówczas dopiero zdają się nabierać znaczenia, gdy odbiją się w druku.
O starym Adlerze oddawna wiedziano, że jest egoistą i wyzyskiwaczem, o Ferdynandzie, że jest egoistą i rozpustnikiem; ale dopiero artykuły, wydrukowane z powodu śmierci Gosławskiego, oburzyły przeciw nim opinją.
Teraz cała okolica poczęła zajmować się fabryką. Opowiadano o wszystkiem, co się tam działo, i komentowano w odpowiedni sposób. Ludzie wiedzieli o najdrobniejszych szczegółach. Wiedzieli, ile Ferdynand narobił długów zagranicą, ile obecnie tracił, i co jego ojciec odbijał na zmniejszaniu zarobków, a powiększaniu pracy robotnikom. Nadewszystko jednak oburzano się z powodu śmierci Gosławskiego, który, w oczach ogółu, był ofiarą chciwości starego fabrykanta i rozpusty jego syna.
Wprawdzie niektórzy wspominali, że w każdym zakładzie przemysłowym i przy każdej machinie, nie wyłączając młocarni i sieczkarni, może trafić się nieszczęście. Ale ich łatwo pokonywano. Jakto, mówiono, więc w fabryce godzi się trzymać robotników od świtu do północy? Więc w zakładzie, posiadającym setki machin, nie powinien być lekarz i felczer? Czy Adler jest tak ubogi, że tysiąc rubli wydanych na obsługę sanitarną, zrobi mu różnicę? Wszakże dawniej był tam lekarz i felczer, i dopiero, gdy młody narobił długów, stary spłaca je krwią ludzi, których i bez tego wyzyskiwał.
Taki nastrój opinji niebawem dał się uczuć Ferdynandowi. Paru ludzi młodych, na wyraźny rozkaz swoich rodziców, zerwało z nim stosunki. Inni bardzo ochłodli i postępowali z Ferdynandem raczej przyzwoicie, aniżeli serdecznie. Nawet i od tych przyjaciół, jacy mu pozostali, a pozostali nie najświetniejsi, słyszał nieraz zdania, wyglądające na przycinki.
Niedość na tem. W hotelu, w restauracji, winiarni, cukierni, które to zakłady wiele na nim zarabiały, podsuwano mu, jakby umyślnie, pisma, w których znajdowały się korespondencje o przyczynach śmierci Gosławskiego. A gdy raz, otoczony swoim sztabem, zapytał subjekta: czy jest w sklepie dobre czerwone wino? — odpowiedziano mu:
— Jest panie!... czerwoniutkie, jak krew...
Może w kim innym podobne objawy zbudziłyby zastanowienie. Ktoś inny, widząc powszechną niechęć, może usunąłby się na jakiś czas, a nawet zmienił tryb życia i starał się oddziaływać na ojca. Ale Ferdynand nie należał do rzędu tych innych. On przedewszystkiem nie mógł pracować, chciał hulać, nie słuchał opinji, lecz przeciwnie — drażnił ją i wyzywał. Sądząc po swoich marnych przyjaciołach, był pewny, że prędzej lub później wszyscy ugną się przed nim, że nikt nie ośmieli się stawić mu oporu. Głucha walka, tocząca się między nim i ogółem, gniewała go i podniecała. Widział w niej nietylko źródła przykrości, ale i przyszłego triumfu; był bowiem zdecydowany pierwszemu człowiekowi, który mu wejdzie w drogę, zrobić awanturę. A tak czuł potrzebę awantury, czegoś, coby mu wstrząsnęło nerwy i wyrobiło opinją niebezpiecznego!
Był to syn ojca, który także lubował się w druzgotaniu przeszkód, chociaż na innej drodze.
Niemiłą osobą dla Ferdynanda był niejaki Zapora, obywatel ziemski i sędzia gminy. Człowiek ten, wzrostu średniego, gruby, niezręczny, miał powierzchowność surową i odpychającą. Patrzył z pod oka, mówił niewiele, głosem stanowczym, nie robiąc z nikim ceremonij i nazywając ludzi i rzeczy po imieniu. Pod tą jednak skorupą ukrywał się wielki rozum i obszerna wiedza, serce pełne szlachetnych uczuć i nieugięty charakter.
Zapory nie można było przekupić uprzejmością, dowcipem, stanowiskiem, ani ładnemi teorjami. Słuchał wszystkiego obojętnie, ponuro patrząc na mówcę. Ale rachował tylko czyny i starał się wniknąć w głąb człowieka. W kim poznał prawość, ten stawał się jego przyjacielem w dobrej i złej doli. Ale ludźmi złymi, pozbawionymi charakteru, próżnującymi, hulakami, gardził i nie starał się tego ukrywać.
Młody Adler spotykał niekiedy chmurną osobę sędziego, ale nie rozmawiał z nim ani razu — nie miał sposobności. Zapora ze swej strony nie szukał go i nie unikał, nie zajmował się nim, a w rozmowie z przyjaciółmi nazywał go „błaznem“.
Ludzie, żyjący w bliższych stosunkach z Zaporą, wiedzieli, że słówko: „ten błazen“, oznaczało młodego Adlera. Doświadczeńsi przewidywali, że wcześniej lub później Zapora i Ferdynand w ciasnej sferze małomiasteczkowego życia zetknąć się muszą, i że młody hulaka usłyszy niejedną gorzką prawdę.
Jak zwykle w podobnych wypadkach, Ferdynand podejrzewał, że Zapora nie lubi go; z robieniem więc znajomości nie spieszył się. Zresztą, posądzał on Zaporę o pisanie korespondencyj o Gosławskim i obiecywał sobie, że przy okazji odpłaci mu pięknem za nadobne.
W początkach września był w miasteczku jarmark. Zjechało się dużo szlachty z kilku powiatów, przyjechał i Zapora, który miał w mieście kancelarją. Załatwił najpilniejsze sprawy urzędowe, kupił, co mu było potrzeba, i około drugiej w południe poszedł do restauracji na obiad.
W największej sali znalazł tłum znajomych. Wszystkie stoły, ustawione w jeden szereg, nakryto i ozdobiono mnóstwem butelek wina, przeważnie szampańskiego. Przygotowania zdawały się zapowiadać niezwykłą pijatykę.
— Cóż to znaczy? — spytał Zapora. — Czy kto zamówił obiad?
Otoczyli go znajomi, a między nimi kilku przyjaciół Adlera.
— Wyobraź sobie — rzekł ktoś ze śmiechem — że młody Adler zakupił wszystkie obiady i każdego, kto tu wejdzie, zaprasza na bankiet.
— Spodziewam się, że i sędzia nie odmówi nam swego towarzystwa — odezwał się jeden z przyjaciół Adlera.
Zapora spojrzał na niego z boku.
— Odmówię! — odparł.
Młody człowiek, nie odznaczający się nadmiarem taktu, począł nalegać.
— Dlaczegóż to, szanowny sędzio?
— Dlatego, że na obiad, wydany za pieniądze starego Adlera, mógłby mnie prosić tylko stary Adler, a gdyby on mnie zaprosił — takżebym odmówił.
Do rozmowy wmieszał się drugi przyjaciel Ferdynanda.
— Czy sędzia masz co do zarzucenia Adlerowi?
— Nie wiele. Stary jest eksploatorem, młody próżniakiem, a obaj przynoszą nam więcej szkody, aniżeli pożytku.
Sumienie publiczne pierwszy raz odezwało się tak wyraźnie, przez usta człowieka, mającego cywilną odwagę. Przyjaciele Adlera umilkli, inni goście byli zakłopotani, kilku wrażliwszych wzięło kapelusze, z zamiarem opuszczenia sali.
W tej chwili wbiegł młody Adler z innym swoim przyjacielem. Przy pierwszym kroku spostrzegł on oryginalną figurę sędziego i, nie wiedząc o tem, co się stało, szepnął do towarzysza:
— Zapoznaj mnie z nim!... Podobno dobrze pije?
— Cudownie! — odparł towarzysz i, nie zwłócząc, poskoczył do Zapory.
— Cóż to za szczęśliwy traf! — rzekł. — Adler w tej knajpie wyprawia dziś miastu ucztę, sędzia zatem wpadłeś w sidła, z których go nie wypuścimy. Ale panowie jeszcze nie znają się...
W sali zrobiła się cisza. Wszyscy patrzyli.
— Pan Adler!... Pan Zapora!
— Dawno już pragnąłem poznać sędziego — rzekł Ferdynand i wyciągnął rękę.
— Miło mi! — odparł Zapora i swoją rękę cofnął.
Niektórzy z obecnych poczęli sznurować usta. Ferdynand pobladł; przez chwilę stał zmieszany, ale odzyskał przytomność i nagle zmienił grę.
— Pragnąłem poznać sędziego — mówił dalej — ażeby podziękować mu za... korespondencją o moim ojcu do pism...
Zapora utopił w nim surowe spojrzenie.
— O pańskim ojcu — rzekł spokojnie — pisałem jedną tylko korespondencją, mianowicie: do wójta gminy, ażeby go wezwał na sprawę.
Adler zakipiał z gniewu.
— Ach! Więc w takim razie pisywałeś pan tylko o mnie do pism humorystycznych?
Zapora ani na chwilę nie stracił zimnej krwi. Ścisnął w ręku laskę i odparł:
— Mylisz się pan. Korespondencje do pism humorystycznych zostawiam młodym ludziom bez zajęcia, którzy chcą zostać sławnymi w jakikolwiek sposób.
Adler już nie panował nad sobą.
— Pan mnie obrażasz! — krzyknął.
— Przeciwnie. Nawet nie zaprzeczę ostatniemu twierdzeniu, ażeby nie obrażać pana.
Zdawało się, że rozdrażniony młodzieniec rzuci się na Zaporę.
— Pan mi dasz satysfakcją! — krzyczał Adler.
— Z przyjemnością.
— Ale natychmiast!
— No, naprzód muszę zjeść obiad, bom głodny. Zresztą za godzinę będę u siebie na pańskie usługi — odpowiedział Zapora chłodno.
Potem kiwnął głową paru znajomym i zwolna opuścił salę.
Uczta, urządzona przez Adlera, odbyła się dosyć kwaśno.
Wielu z gości wyszło przed obiadem, inni udawali wesołość. Ale za to Ferdynand miał doskonały humor. Pierwszy kieliszek wina uspokoił go, a dalsze podnieciły. Był kontent, że ma pojedynek, jeszcze z Zaporą! — i ani wątpił o triumfie.
— Dam mu lekcją strzelania — szepnął do jednego z sekundantów — i basta!...
A w duchu pomyślał:
— To mi lepiej wyreguluje stosunki, aniżeli wszystkie obiady.
Doświadczeńsi awanturnicy, jakich nie brakło w sali, patrząc na młodego siłacza, przyznawali mu charakter i fantazją.
— Dzięki niebu — mówił jeden z nich — i nasz partykularz będzie miał głośną sprawę.
— Żal mi tylko... — rzekł inny.
— Czego?
— Tych butelek, które padną trupem...
— Myślę, że im sprawimy świetny pogrzeb.
— Byle nie któremu z przeciwników.
— Wątpię. A jakież są warunki?
— Pistolety i walka do pierwszej krwi.
— Aj, do djabła! Czyjże to pomysł?
— Adlera.
— Czy on taki pewny siebie?
— Ogromnie strzela!...
W ten sposób rozmawiali przyjaciele Ferdynanda, ludzie obeznani z pojedynkami. Przy końcu obiadu dowiedziano się, że Zapora przyjął wszelkie warunki, i że walka odbędzie się nazajutrz rano.
— Panowie! — rzekł na zakończenie Adler — proszę was dziś na stypę. Będziemy pili całą noc.
— Czy to praktycznie? — spytał ktoś.
— Ja tak zawsze robię przed kontredansem, wprawdzie... dopiero czwarty raz! — odpowiedział Ferdynand.
W innej restauracji zebrali się ludzie poważniejsi, przyjaciele Zapory; i ci także rozprawiali o zajściu.
— Fatalność! — mówił jeden — ażeby taki poważny człowiek musiał strzelać się z chłystkiem.
— Coprawda, to Zapora niepotrzebnie właził w ten pasztet.
— Wlazł przypadkiem, a cofnąć się już nie mógł.
— Dziwna historja — odezwał się milczący dotąd siwy szlachcic — że świszczypałka i, powiem nawet, ladaco, jak Adler, nietylko wchodzi w towarzystwa ludzi przyzwoitych, ale nawet ma sposobność zrobić awanturkę takiemu Zaporze. Dawniej nie ścierpianoby między ludźmi podobnej osobistości, choćby ze względu na postępowanie jego ojca.
— To też dlatego, panie radco, że opinja jest u nas trochę za miękka, ludzie uczciwi i silniejszego charakteru muszą nadstawiać głowy. Mnie poprostu żal Zapory.
— Czy on nie umie strzelać?
— Strzela jako tako, ale tamten jest artystą.
— Za pozwoleniem! — krzyknął młody blondyn. — Ponieważ panowie weszliście na moje terytorjum, więc mam honor przypomnieć, że niezawsze ten ginie, kto źle strzela. Pamiętam, jakem był sekundantem Stasia w pojedynku z Edziem, Staś nie umiał trzymać pistoletu, a przecież...
— No, ale w każdym razie bezpieczniej jest dobrze strzelać.
— Naturalnie! naturalnie! — pochwycił młody blondyn.— Ja, kiedy miałem pojedynek z jednym austrjackim kapitanem, to zapowiedziałem mu, że dostanie kulą...
Tu szepnął coś do ucha staremu szlachcicowi.
— I trafiłeś?
— Jak w tarczę, panie radco, jak w tarczę.
— A może to źle, że Zapora jest mańkut? — odezwał się ktoś inny.
— Przy pistoletach nic nie szkodzi — mówił blondyn — a przy pałaszach nawet dużo pomaga. Ja, kiedym się bił na rapiery z jednym mańkutem, to mnie tak trzepnął w czoło, że doktorzy przez dwie godziny uważali mnie za umarłego... O, tu jest blizna.
— Bój się Boga! przez dwie?
— No, może przez półtorej.
— Półtorej godziny nie biło ci serce?
— No, może przez pół godziny. Tego przecież nie pamiętam... leżałem jak trup. Jeszcze mi wtedy mój służący, Niemiec, wyciągnął sakiewkę z lewej kieszeni.
— Skądże wiesz, że on?
— Jakże, skąd? Złapałem hultaja na gorącym uczynku. Ja nie jestem skory do posądzania kogoś na wiatr!
Około godziny 6-ej wieczorem Ferdynand wrócił z restauracji do swego numeru. Chciał podrzemać trochę między pijatyką dzienną i nocną, ale nie mógł zasnąć. Począł chodzić po pokoju i wtedy spostrzegł, że naprzeciw jego okien leżą okna kancelarji Zapory.
Ulica była wąska, kancelarja znajdowała się na dole, a numer, w którym stał, na piętrze. Ferdynand jak na dłoni miał przed sobą mieszkanie Zapory i począł je obserwować.
Sędzia był tam i w tej chwili rozmawiał z ławnikiem i pisarzem, pokazując im jakieś papiery. Trwało to przez pewien czas. Potem ławnik pożegnał Zaporę, pisarz wyszedł do siebie, a sędzia został sam.
Ustawił lampę na biurku, zapalił cygaro i zaczął pisać na arkuszu papieru. Naprzód dość długi tytuł, potem dalszy ciąg, szybko i równo. Adler był pewny, że sędzia, na wszelki wypadek, pisze testament.
Pomimo młodego wieku, pojedynkował się już kilka razy. Walki te uważał za pewien rodzaj niebezpiecznej zabawy. Teraz przecie uczuł, że pojedynek może być posępną uroczystością, do której wypada się przygotować.
W jaki sposób?
Oto pisząc testament!
Położył się na kanapie.
Na korytarzu hotelowym słychać było co chwila głosy dzwonków i bieganinę służby. Ferdynand począł marzyć.
Kiedy był jeszcze małym chłopcem (działo się to w początkach rozwoju fabryki), zauważył w budynku machiny parowej niewielkie drzwi, przybite gwoździem. Drzwi te zaciekawiały go i niepokoiły. Pewnego dnia zdobył się jednak na odwagę, odchylił zgięty gwóźdź, drzwi odskoczyły — i ujrzał za niemi kilka miedzianych rur, zwiniętą linę i miotłę.
Wypadek ten utkwił mu w pamięci i przypominał się przy każdym pojedynku. Ile razy świadkowie postawili go już na mecie, gdy ujrzał wymierzoną lufę przeciwnika i uczuł swój palec na cynglu, przychodziły mu na myśl owe niepokojące drzwi i zgięty gwóźdź. Wtedy przyciskał cyngiel, jak niegdyś gwóźdź, i — sprawa się kończyła. Za tajemniczemi drzwiami losu, jakie czasem otwiera kula, Ferdynand nie spotykał nic osobliwego: co najwyżej rannego przeciwnika, albo — kilkanaście butelek szampana, wypitych w dobrem towarzystwie.
Takie też to i bywały owe pojedynki. Strzelało się o śpiewaczkę, o zakład na wyścigach, o potrącenie na ulicy...
Ale jutrzejszy pojedynek miał być różny od poprzednich. Tu występował do walki z jednej strony on, syn nielubianego ojca, a z drugiej strony człowiek szanowny, niejako reprezentant obrażonego ogółu. Za jego przeciwnikiem stali wszyscy ci, którzy mieli odwagę unikać Adlera, wszyscy robotnicy i prawie wszyscy oficjaliści fabryki. A za nim kto?
Nie ojciec, bo ten nie pozwoliłby mu strzelać się. Nie przyjaciele, którzy z nim pili, ponieważ ci zdawali się zakłopotanymi i czekali tylko na możność opuszczenia go przy lada sposobności.
Któż więc jest z nim? — nikt. A przeciw niemu cały tłum. Jeżeli rani Zaporę, da powód wrogom do nowych krzyków. Jeżeli sam zostanie raniony, powiedzą, że jest to kara boska na niego i na ojca.
Co to znaczy? Jakim sposobem znalazł się sam przeciw wszystkim, on, który chciał tylko hulać ze wszystkimi! Skąd między zbiorowiskiem ludzi delikatnych, miękkich, bojaźliwych, pobłażliwych, zresztą w najgorszym razie odwracających się od niego, wziął się człowiek szorstki, który mu w oczy mówił impertynencje? Jeżeli on istotnie był złym, to dlaczegóż inni go nie ostrzegli? Dlaczego błędy młodości mają kończyć się tragicznie?
Jak niegdyś, tak i dziś, ale już w wigilją pojedynku, Ferdynand przypomniał sobie owe drzwi w fabryce ojca, lecz tym razem wyglądały one inaczej. Zdawało mu się, że gdyby je otworzył, zobaczyłby zamiast rur, liny i miotły — trumnę z napisem: „Mieszkanie dla osoby pojedynczej“. Trumnę z taką kartką widział raz przed sklepem stolarza w Warszawie.
— Mieszkanie dla osoby pojedynczej! — szepnął Ferdynand. — Zabawny stolarz!
Kanapa hotelowa nie odznaczała się miękkością. Ferdynand trzymał głowę na krawędzi i przypomniał sobie swój powozik, którym po pijanemu wracał niekiedy do domu. Powozik, wygodny dla siedzącego, dla leżącego był tak niewygodnym, jak ta kanapa. Zdawało mu się, że jedzie nim, że czuje lekkie drganie, słyszy turkot, tętent koni...
Jest już północ; szosę oświeca księżyc, stojący wysoko. Powozik drży i turkocze, nagle — staje.
„Co to znaczy?“ — pyta Ferdynand w marzeniu.
„Gosławskiemu urwało rękę“ — odpowiada mu jakiś cichy głos.
„Czy temu, co ma ładną żonę?...“ — pyta znowu Ferdynand, jak wówczas na jawie.
„Widzisz, jaki mądry!“ — odpowiada mu ten sam głos.
„Mądry? co to jest mądrość?...“ — mówi do siebie Ferdynand, przewracając się na kanapie, jak gdyby nie chciał patrzeć na widziadła.
Ale widziadła nie znikają. I widzi, jak wówczas na jawie, gromadę ludzi, otaczających kogoś, co leżał na noszach. Widzi jego rękę, sterczącą nad piersiami i owiniętą w gałgany, na których czernią się wielkie płaty krwi. Przeciera oczy... Napróżno! Ludzie stoją i nosze stoją, a wszystko jest tak wyraźne, że na tle szosy widać nawet skrócone cienie przedmiotów i osób.
— Jak ten człowiek cierpi — szepnął Ferdynand. — I musi umrzeć! — dodał. — Ach! umrzeć.
Zdawało mu się, że on jest człowiekiem na noszach, ze zdruzgotaną ręką, bolejącym, pozbawionym nadziei, że to jego wybladłe ciało oświetla ten straszny księżyc.
Skąd podobne myśli? Od kiedyż to szampan nasuwa tak smutne wizje?
Nagle doświadczył nieznanego dotychczas wrażenia. Czuł, że coś go nęka, obezwładnia, szarpie mu serce, świdruje w mózgu. Czuł, że chce krzyczeć, uciekać, schować się gdzieś.
Ferdynand skoczył na równe nogi. W pokoju był już zmrok.
— Do djabła! Ależ ja się boję!... — szepnął. — Ja się boję?... Ja?...
Z trudnością znalazł zapałki, rozsypał je, podniósł jedną, potarł — zgasła; drugą zapalił, a od niej świecę.
Spojrzał w lustro. Miał twarz szarą, oczy podkrojone, źrenice bardzo rozszerzone.
— Ja się boję? — pytał.
Świeca trzęsła mu się w ręku.
— Jeżeli jutro pistolet będzie mi tak skakał, to dobrze wyjdę! — rzekł.
Spojrzał przez okno. Tam w mieszkaniu na dole, po drugiej stronie ulicy, siedział Zapora przy biurku i pisał wciąż — równo i spokojnie.
Widok ten otrzeźwił Ferdynanda. Dzielny temperament wziął górę nad przywidzeniami.
— Pisz sobie, kochanku — pomyślał, patrząc na sędziego — a ja ci postawię kropkę!
Na korytarzu rozległo się stąpanie. Zapukano do drzwi.
— Wstawaj, Ferdynandzie, biba gotowa! — zawołał ktoś.
Usłyszawszy znajomy głos, Ferdynand był już zupełnie sobą. Gdyby mu przyszło skoczyć w przepaść, najeżoną bagnetami, nie zmrużyłby oka. Czuł znowu siłę lwa i tę szaloną odwagę młodości, dla której niema niebezpieczeństw, niema granic.
Kiedy otworzył drzwi i zobaczył swoich towarzyszów, wybuchnął serdecznym śmiechem. Śmiał się z chwilowego rozdrażnienia, z przywidzeń i z tego, że mógł pytać siebie: „Czy ja się boję?“
Nie — on się niczego nie boi, nawet tego, ażeby niebieskie sklepienie nie upadło mu na głowę. Jeżeli nie genjuszem, którego bynajmniej nie posiadał, to odwagą był on prawdziwym orłem, który siada na piorunach, jak na gałęziach, i śmiało patrzy w boskie oblicze samego Jowisza.
Do wschodu słońca biesiadowali towarzysze Adlera pod jego przywództwem. W restauracji okna drżały od śmiechów i wiwatów, a po wina trzeba było chodzić do obcych sklepów.
Około godziny szóstej wyjechały z miasta cztery powozy.



VII.

Od kilku dni do składów fabrycznych nadchodziły wielkie transporta bawełny. Adler, w przewidywaniu podwyżki cen, całą gotówkę obrócił na zakup tego produktu. Do fabryki sprowadzono obecnie ledwie cząstkę nabytku, którego ogromna ilość znajdowała się jeszcze w składach angielskich i niemieckich.
Rachuby tkacza nie zawiodły go. Już w kilka tygodni po zawarciu umów o dostawę, cena bawełny podniosła się i od tej pory podnosiła się wciąż. Zapytywano go: czyby nie odstąpił produktu o dwa procent wyżej? — lecz Adler słuchać o tem nie chciał. Zacierał tylko ręce z zadowolenia. Dawno nie pamiętał tak korzystnej operacji i dziś widział, że nim przerobi surowy towar, majątek jego powiększy się przynajmniej o trzecią część.
— Wkrótce skończę z fabryką! — mówił do siebie.
Dziwna rzecz. Od chwili, w której zobaczył na odległym widnokręgu kres swojej kilkudziesięcioletniej pracy, uczuł nieznane dotychczas osłabienie. Fabryka poczynała mu się przykrzyć. Chciał gdzieś wyjechać; tęsknił. Nieraz prosił syna, ażeby tak ciągle nie przebywał za domem, ale raczej siedział z ojcem i opowiadał mu o swoich podróżach. Coraz częściej wymykał się do pastora Böhme i tam całemi godzinami rozprawiał o czekającym go wypoczynku.
— Jestem znużony — mówił. — Śmierć Gosławskiego i fabryczne awantury stoją mi już kością w gardle.
Zamyślił się i nagle dodał:
— Czy ty uwierzysz ale, mój Marcinie, że niekiedy, szczególniej zrana, gdy o człowieka kłóci się praca z łóżkiem, zazdroszczę ci twego trybu życia. I nieraz mówię sobie: czy nie lepiej być pastorem, któremu ludzie nie klną, syn nie traci pieniędzy i nie wymyślają gazety?... Ale to głupstwo! Widać, że się zestarzałem.
I jak niedawno Gosławski, na którego grobie nie osiadła jeszcze ziemia, liczył dni pobytu w fabryce, tak dziś stary tkacz rachował miesiące.
— Do lipca roku przyszłego powinienem wyrobić wszystką bawełnę. W czerwcu trzeba ogłosić sprzedaż fabryki. Najdalej w sierpniu wypłacą mi, bo w kredyta bawić się nie myślę, a we wrześniu... No! ja nic nie powiem Ferdynandowi do ostatniej chwili. Dopiero chłopak ucieszy się!... Swoją drogą pieniądze oddam do banków i żyć będę tylko z procentu, bo inaczej ten hultaj straciłby wszystko w parę lat, a ja musiałbym jeszcze zostać gdzie obermajstrem... Ha! ha!
Niekiedy śniła mu się wielka góra, sięgająca prawie do nieba, z której buchał ogień, i na którą on wdrapywał się ze zwykłą mu zaciętością. Czasami marzył, że jedzie balonem coraz wyżej i wyżej, aż tam — skąd gwiazdy zdają się być większemi. To znowu widział tłumy tancerzy strojnych i pięknych, przebiegających bogate salony, które ciągnęły się nieskończenie daleko. Ale wszędzie był sam, Ferdynanda nie spostrzegał przy sobie.
Wtedy myślał:
— Ten hultaj tak odzwyczaił mnie od swego towarzystwa, że mi się nawet nie śni. Gdybyśmy jeszcze kilka lat pomieszkali w tej okolicy, zapomniałbym, jak wygląda.
Mimo to, syna swego coraz mocniej kochał, i jedynie dlatego pozwalał mu szaleć za domem i nie śmiał dłużej zatrzymywać przy sobie, że — go bardzo kochał.
— Co ja mam chłopca przykuwać do fabryki, która obmierzła mnie samemu? Co go może obchodzić, że ja za nim tęsknię? On przecież młody, a ja — stary dziad! On musi bawić się z młodymi, a ja mam także swoją zabawę — pracę.
Na drugi dzień po jarmarku w mieście, stary tkacz obchodził, jak zwykle, wszystkie warsztaty i biura. Kilkudziesięciu robotników było na kiermaszu, więc w fabryce opowiadano sobie o figlu pana Ferdynanda, wiele przesadzając. Mówiono, że panicz zakupił obiady we wszystkich restauracjach, i że każdy szlachcic, chcący co zjeść albo wypić, musiał pierwej kłaniać się młodemu panu.
Adler z początku śmiał się z figla, ale później, obliczywszy naprędce, ile podobna zabawa mogła kosztować, spochmurniał.
— Hultaj Ferdynand — rzekł do buchaltera — wszystko nam ale strwoni, co zyskamy na podwyżce cen bawełny. Wielki kłopot mam z tym warjatem!
Na podwórzu stały fury z bawełną, którą najęci robotnicy przenosili do składów. Adler przypatrywał się robocie, obszedł składy, surowo nakazując, aby nikt nie ważył się palić papierosów, i powrócił do kantoru.
Przy bramie dwie kobiety żywo rozmawiały ze szwajcarem, lecz, zobaczywszy Adlera, uciekły.
Tkacz nie zwrócił na to uwagi.
Z kantoru wybiegł urzędnik, jakiś zmieszany. W kasie — buchalter, jego pomocnik i płatnik, zbici w kąt, naradzali się nad czemś, z wyraźnemi oznakami wzburzenia. Ale na widok pryncypała rzucili się szybko do swych biurek, pochylając twarze ku papierom.
Adlerowi i to nie wydało się dziwne. Wczoraj był jarmark, więc pewnie urzędnicy opowiadają sobie jakieś plotki.
W salonie dla interesantów Adler spotkał się oko w oko z nieznanym mężczyzną. Gość był zniecierpliwiony i niespokojny. Chodził prędko po sali i rzucał rękoma. Spostrzegłszy olbrzymiego fabrykanta, nagle stanął i zapytał zmieszany:
— Wszak pan Adler?
— Tak! — odparł tkacz. — Pan ma do mnie interes?
Gość przez długą chwilę nic nie odpowiadał, tylko mu usta lekko drżały.
Fabrykant pilnie mu się przypatrywał, chcąc odgadnąć: kim jest i czego chce? Nie był to wcale kandydat na posadę fabryczną. Wyglądał raczej na bogatego panicza.
— Mam do pana ważny interes — rzekł gość.
— Może pan chcesz, ażebyśmy przeszli do mego domu? — spytał Adler, domyślając się, że z tak wzburzonym człowiekiem lepiej będzie nie rozmawiać przy urzędnikach: może ma jaką pretensją?
Gość zawahał się, ale wnet odparł:
— Ha!... to pójdźmy do domu... Ja już tam byłem...
— Pan mnie szukał?
— Tak... Bo... widzi pan, panie Adler, my... przywieźliśmy Ferdynanda...
Myśl o jakiemkolwiek nieszczęściu była tak daleką od fabrykanta, że prawie wesoło spytał:
— Czy Ferdynand tak się spił na jarmarku, że go aż odwieźć było potrzeba?
— On jest ranny — odparł gość.
Byli już na dziedzińcu przed domem. Adler zatrzymał się nagle.
— Kto ranny? — zapytał.
— Ferdynand.
Starzec rozłożył ręce.
— Połamał nogi, kark skręcił? Co to znaczy?
— Ranny jest... kulą.
— Kulą? On? Jakim sposobem?
— Miał pojedynek.
Czerwona twarz fabrykanta miała teraz kolor cegły. Byli na ganku. Adler rzucił w sieni kapelusz i wpadł w otwarte drzwi. Nawet nie spytał: przez kogo syn został raniony? Cóż go to obchodziło?
W pierwszym pokoju zobaczył służących i jeszcze jednego nieznanego mężczyznę. Fabrykant odepchnął ich i stanął przed szezlongiem, na którym leżał Ferdynand.
Ranny nie miał na sobie surduta, ani kamizelki. Twarz jego była tak strasznie zmieniona, że tkacz w pierwszej chwili nie mógł poznać własnego syna. W głowach siedział doktór.
Adler patrzył... patrzył... Potem upadł na niezajęte krzesło i, oparłszy potężne dłonie na kolanach, rzekł stłumionym głosem:
— Co ty wyrabiasz, łajdaku!
Ferdynand spojrzał na niego z nieopisanym smutkiem. Ujął ojcowską rękę i — pierwszy raz od bardzo dawna — pocałował ją.
Adler wstrząsnął się. Oniemiał.
Ferdynand począł mówić cicho, z przerwami:
— Musiałem, papo... musiałem!... Wszyscy na nas krzyczeli... szlachta, kelnerzy, gazety. Mówili, że ja tracę pieniądze, a ty obdzierasz robotników... Niedługo... pluliby nam w oczy...
— Nie męcz się pan! — szepnął doktór.
Starzec otworzył duże usta, pochylił się nad synem, patrzył, słuchał. Postawa jego wyrażała najwyższe zdziwienie, żal.
— Ratuj mnie, papo! — rzekł Ferdynand podniesionym głosem. — Ja obiecałem doktorowi dziesięć tysięcy...
Chmura niezadowolenia przemknęła po twarzy Adlera.
— Dlaczego aż tyle? — zapytał machinalnie.
— Bo ja... ginę... Czuję, że ginę!...
Starzec zerwał się.
— Tyś warjat! — zawołał. — Zrobiłeś głupstwo, łajdactwo!... No, ale jeszcze nie umierasz...
— Umieram! — jęknął ranny.
Adler klasnął w ręce.
— Oszalał! jak Boga kocham, oszalał!
Zaczął biegać po pokoju, wyciągać palce aż trzeszczały, i nagle, stając przed doktorem, zawołał:
— No, powiedzże mu pan, że on jest głupi... Mówi o śmierci i myśli, że ja mu dam umrzeć!... Tobie umrzeć?... Obiecałeś doktorowi dziesięć tysięcy? To za mało. Doktorze — mówił starzec gorączkowo — ja za mego syna dam sto tysięcy rubli, jeżeli jest chociaż cień niebezpieczeństwa. Bo za to tylko, że on głupi, ja płacić nie będę. Jakiż jego stan?
— Nic wprawdzie niebezpiecznego — mówił doktór — zawsze jednak kuracja musi być staranna.
— No, tak! — przerwał mu Adler. — Czy słyszałeś, Ferdynand, co powiedział doktór?... A jeżeliś słyszał, więc mnie i sobie głowy nie zawracaj... Johann! Wysłać depesze do Warszawy, niech zjadą się najlepsi doktorzy, ekstracugiem. Jeżeli potrzeba, posłać do Berlina i Wiednia, wreszcie do Paryża. Pan doktór niech da adresy najsławniejszych. Ja zapłacę... ja mam czem płacić!
— O! jak mi straszno! — jęknął Ferdynand, rzucając się na szezlongu.
Ojciec przypadł do niego.
— Uspokój się pan! — mówił lekarz.
— Papo! — krzyknął ranny. — Papo mój, ja już ciebie nie widzę...
Na ustach pokazała mu się krwawa piana. W oczach i na twarzy malowała się trwoga i rozpacz,
— Powietrza! — zawołał.
Zerwał się z szezlonga i, wystawiając ręce naprzód, jak ślepy, pobiegł do okna. Wtem ręce zwisły mu. Zwrócił się znowu, zatoczył do szezlonga i upadł nań, uderzając głową o ścianę.
Jeszcze raz zwrócił się do ojca, szeroko i z trudem roztworzył oczy, i dwie łzy zwisły mu na powiekach.
Adler, cały drżący, obezwładniony, usiadł przy nim i swojemi wielkiemi rękoma otarł mu łzy i pianę z ust.
— Ferdynandzie! Ferdynandzie! — szeptał — uspokój się. Będziesz żył; ja oddam cały majątek.
Wtem uczuł, że syn cięży mu w objęciach i upada.
— Doktorze! ocuć go, on mdleje!
— Panie Adler, wyjdź stąd! — rzekł doktór.
— Dlaczego mam wyjść? Ja nie mogę wyjść, kiedy syn potrzebuje mojej pomocy...
— Już nie potrzebuje — odparł cicho lekarz.
Adler patrzył na syna, trząsł go, szczypał. Na bandażu, okrywającym piersi, ukazała się duża plama krwi. Ferdynand był trupem.
Starca szał ogarnął. Zerwał się z szezlonga, kopnął nogą krzesło, potrącił lekarza i wybiegł na dziedziniec, potem na szosę.
Na szosie spotkał jednego z furmanów, którzy przywieźli bawełnę. Schwycił go za ramiona i krzyknął:
— Czy ty wiesz?... Syn mój umarł!
Rzucił człowieka na szosę i pobiegł do budki szwajcara.
— Hej! zwołać mi przed dom wszystkich ludzi, niech przyjdą... Natychmiast!
Tym samym pędem wrócił do pokoju, gdzie leżał zmarły syn, usiadł naprzeciw niego i patrzył, patrzył...
Ocknął się dopiero w jakie pół godziny.
— Dlaczego tak cicho? — zapytał. — Czy się maszyna zepsuła?
— Pan kazał zwołać robotników, więc maszynę zatrzymali, i wszyscy czekają na dziedzińcu — odparł Johann.
— Poco? Naco? Niech idą do roboty! Ja nie chcę, żeby było tak cicho. Puścić maszynę i wszystkie warsztaty w ruch. Niech tkają, niech przędą, niech się kręcą, niech krzyczą!...
Schwycił się oburącz za głowę.
— Mój syn... syn... syn! — szeptał.
Oddawna już wysłano po pastora, który w tej chwili przyjechał i wbiegł z płaczem do pokoju.
— Gotliebie! — zawołał — ciężko nas dotknął Bóg, ale ufajmy Jego miłosierdziu...
Adler przeciągle spojrzał na niego i rzekł, wskazując na zwłoki syna:
— Patrz, Marcinie! to ja jestem. To nie jego, to mój trup. Gdybym nie wierzył w to, chybabym oszalał!... — Patrz — mówił dalej — to leży moja fabryka, mój majątek, moja nadzieja. Ale on żyje! Mów mi to, i wy wszyscy... To mnie uspokoi... O serce, serce moje! Jak mnie boli!
Fala krzywdy wróciła.
Gdy doktór i sekundanci wyjechali, pastor począł namawiać Adlera, ażeby wyszedł. Usłuchał go, i wyszli do ogrodu. Tam stary fabrykant stanął na jednym wzgórku, rozejrzał się i począł mówić:
— Gdybym mógł objąć...
Rozkrzyżował ręce.
— Gdybym mógł objąć wszystko, zdusić, rzucić na ziemię i skopać nogami, o tak, o!... Gdybym mógł! gdybym mógł!... Marcinie, ty nie wiesz, co się dzieje w mojej głowie i jak mnie serce boli!...
Upadł na ławkę i ciągnął dalej:
— Tam leży martwy syn mój, a ja — nic mu poradzić nie mogę. I wiesz, co ci powiem? Zdaje mi się, że za rok, za miesiąc, a może za tydzień, doktorzy wynajdą sposób budzenia i leczenia takich rannych. Ale cóż, kiedy mnie nic z tego, choć za taki sposób oddałbym cały majątek i siebie!... Sprzedałbym siebie jak psa, jak sztukę perkalu. A jednak — nic zrobić nie mogę!
Pastor wziął go za rękę.
— Gotliebie, dawno ty się modliłeś?
— Czy ja wiem? Może trzydzieści, a może czterdzieści lat.
— Pamiętasz pacierz?
— Pamiętam, że... miałem syna.
— Syn twój jest u Boga.
Adler spuścił głowę.
— Jaki ten wasz Bóg drapieżny!...
— Nie bluźnij! Jeszcze spotkasz się z nim.
— Kiedy?
— Kiedy wybije twoja godzina.
Starzec zamyślił się, potem wydobył repetjer z kieszeni, nacisnął sprężynę, przysłuchał się dźwiękowi zegarka i rzekł:
— Moja godzina już wybiła, a ty, Marcinie, wróć do domu. Żona czeka cię, córka, kościół. Ciesz się niemi, odprawiaj swoje nabożeństwa, pij reńskie wino, a mnie — zostaw... Zdaje mi się, że czekam na pogrzeb całego świata i tylko słucham, rychło uderzą w jakiś wielki dzwon, od którego głowa mi pęknie. Zginie cały świat i ja w nim... Wróć do domu, Marcinie! Mnie przyjaciel nie potrzebny, a jeszcze mniej — pastor! Twoja wylękniona twarz nudzi mnie i drażni. Zresztą — ja obejdę się bez niańki; sam przecie wypiastowałem mego syna.
— Gotliebie, uspokój się — pomódl!
Adler zerwał się z ławki.
— Idź do licha! — krzyknął.
Potem szybko pobiegł w głąb ogrodu i przez furtkę wymknął się na pole.
Pastor nie wiedział, co począć. Wrócił do pałacu, pełen złych przeczuć. Chciał wysłać kogo, aby zdaleka pilnował Adlera, ale służba lękała się swego pana.
Pastor wezwał do siebie buchaltera i opowiedział mu, że jego pryncypał niezupełnie przytomny wybiegł w pole.
— Ech! to nic — odparł buchalter. — Zmęczy się i wróci spokojniejszy. On tak zawsze robił, jeżeli się czem bardzo zmartwił.
Upłynęło kilka godzin, nadszedł wieczór, ale starego tkacza nie było widać.
Nigdy jeszcze nie rozprawiano z takiem zajęciem we wszystkich warsztatach, jak dziś, od chwili przywiezienia rannego Adlera i jego śmierci. Nieszczęście Gosławskiego poruszyło wprawdzie całą fabrykę, przypomniało ludziom ich krzywdy, a surowość pryncypała rozdrażniła ich; ale w obecnym wypadku działo się wcale inaczej.
Pierwszem wrażeniem tłumu, na wieść o szybkiej śmierci Ferdynanda, było zdziwienie i przestrach. Zdawało im się, że z pogodnego nieba uderzył piorun, że fabryka zachwiała się w posadach, że słońce cofnęło się w biegu. Nikomu, począwszy od naczelnego buchaltera, a skończywszy na ostatniej robotnicy i nocnym stróżu, nie mogło pomieścić się w głowach, że Ferdynand nie żyje. On, taki młody, silny, wesoły, bogaty! On, który nic nie robił, przy żadnej maszynie nie wystawał! On, syn potężnego ojca, nie żyje! Zginął prędzej, aniżeli mizerny robotnik Gosławski, zginął jak zając od strzału, prawie w okamgnieniu !
Ci ludzie prości, ubodzy, zależni, dla których Adler był bóstwem groźnem, wyższem nad wszelkie władze, największym magnatem i najsilniejszym człowiekiem — ci ludzie przestraszyli się. Zdawało im się w pierwszej chwili, że średni szlachcic i skromny sędzia gminny Zapora, który zabił Ferdynanda, popełnił świętokradztwo. Jak on śmiał strzelać do panicza, wobec którego najzuchwalsi robotnicy spuszczali oczy, najmocniejsi tracili siłę? Co się to dzieje?
I zdarzyła się rzecz osobliwa. Ci sami, którzy codzień przeklinali fabrykanta i jego syna, ci sami złorzeczyli jego zabójcy. Niejeden gorętszy wołał, że takiego łotra trzeba zabić, jak psa. Ale — gdyby ów łotr ukazał się nagle między nimi — uciekliby.
Po pierwszym wybuchu nastąpiła chwila rozwagi. Maszyniści i obermajstrzy wytłomaczyli im, że Zapora nie strzelał do Ferdynanda, jak myśliwy do ptaka, ale że Ferdynand sam chciał, ażeby do niego strzelano, i sam strzelał pierwszy. Była to więc walka. Ale poco Ferdynand mieszał się do takiej walki, jeżeli nie mógł zabić przeciwnika? dlaczego chybił? Za co ci dwaj ludzie, a raczej dwie potęgi nadziemskie — starły się ze sobą?
Ktoś szepnął, że tu chodziło o nich, o robotników, że Zapora zabił panicza, bo on tracił pieniądze, zebrane z krzywdy ludzkiej. „Zresztą — dodawali starsi — Bóg skarał Adlera. Przekleństwa zostały wysłuchane.“
Tym sposobem w ciągu kilku godzin utworzyła się legenda. Łzy i krew ludzka doszły do boskiego tronu, i cud się stał, tu, w oczach całej okolicy. Pobożni zatrwożyli się, libertyni nadrabiali miną, ale w sercu czuli jakiś dreszcz.
— Co to jeszcze będzie? — pytali wszyscy.
— A wiecie wy, że podobno stary zwarjował?
— Jużci chyba tak, kiedy furmana cisnął na szosę, nas wszystkich zawołał niewiadomo poco, a teraz wyleciał z domu i tuła się po polu.
— On tak zawsze robi, jak jest czego zły...
— Na kogóż on jest zły?... chyba na Pana Boga!
— Nie pyskuj tam!... Nie wzywaj imienia boskiego, bo się jeszcze co stanie!...
— Ciekawość, co teraz zrobi stary?
— A cóż?... może nas już krzywdzić nie będzie?
— W kantorze mówię, że pewnie sprzeda fabrykę i wyjedzie do swoich.
— Przecież on nikogo nie ma.
— Oj! znajdzie... Szwaby są plenne.
Tak szeptali robotnicy. Obermajstrzy byli powarzeni. Nie pytali o robotę, tylko biegali do kantoru po wiadomości. Jeden radził, ażeby na znak żałoby wstrzymać fabrykę; ale stary buchalter zgromił go.
— Niech wszystko idzie, jak szło — rzekł. — Pryncypał i tak jest niespełna rozumu: pocóż go drażnić?... Mnie samego największy żal i strach ogarnął wtedy, gdy fabryka stanęła i wszyscy poszli do pałacu. Kiedy trajkoczą maszyny, człowiekowi na sercu lżej i wydaje mu się, że się nic złego nie stało.
— Prawda!... prawda!... — potakiwali obecni.
Około szóstej wieczorem w kantorze ukazał się Adler. Wszedł jak widmo, niewiadomo kiedy. Jego odzież powalana była ziemią, jak gdyby się tarzał. Krótkie lniane włosy jeżyły mu się. Był spocony i zadyszany. Białka oczu zaszły mu krwią; źrenice miał nierówno rozszerzone.
Wszedł do kantoru, począł prędko obiegać wszystkie sale i strzelać z palców. Urzędnicy drżeli na krzesłach.
Młody korespondent czytał jakąś depeszę. Adler przystąpił do niego i spytał zmienionym głosem, choć spokojnie:
— Co to jest?
— Znowu bawełna poszła wgórę — odparł korespondent. — Zyskaliśmy dziś sześć tysięcy...
Nie dokończył. Adler wyrwał mu depeszę z ręki, zmiął ją i rzucił mu w twarz.
— Podły jesteś!... — krzyknął na urzędnika. — Podły! jak śmiesz mi coś podobnego mówić?...
Począł znowu biegać po salonach i mruczyć:
— Człowiek jest najgorszem bydlęciem!... Psy, widząc moją boleść, nie śmią łasić się i uciekają z podtulonemi ogonami... A on mówi o sześciu tysiącach rubli!...
Stanął nad wylęknionym urzędnikiem i, wytrząsając rękoma, mówił chrapliwie:
— Zrób mi to, ty kamienny łbie, ażeby czas cofnął się o jeden tydzień... o jeden dzień, a ja ci oddam wszystkie moje zarobki. Wyjdę z przeklętego kraju bosy i nagi, wyczołgam się na kolanach, będę tłukł kamienie przy drodze, będę marł głód i jeszcze będę szczęśliwy... No, ty!... czy potrafisz czas cofnąć o jeden dzień?... O pół dnia!...
Do kantoru wbiegł Böhme, zawiadomiony, że Adler wrócił.
— Gotliebie — rzekł pastor — konie czekają, jedź do mnie...
Fabrykant wyprostował się, włożył obie ręce do kieszeni i zabłocony, zziajany, patrząc zgóry na niego, mówił z ironją:
— Mój ty święty Marcinie, ja nie pojadę do ciebie!... Więcej ci powiem: ja — ani tobie, ani twojej Annecie, ani twemu Józiowi nie zapiszę jednego grosza!... Słyszysz?... Ja wiem, że ty jesteś sługa boży i że twoim językiem przemawia mądrość Pańska... Ale ja ci nie dam złamanego szeląga!... Mój majątek należy do mego syna i wcale nie jest przeznaczony na to, ażeby wspierał cnotę pastorskich dzieci... Idź ty, poczciwy Böhme, idź!... Idź do swojej chudej żony i do skromnej Annety, opowiadać im, żeś trafił na bardzo mądrego warjata, którego nikt nie oszuka, ani sztucznemi łzami, ani prawdziwie głupią miną!... Albo idź ty, Böhme, tam... do trupa... i mrucz nad nim pacierze... Ale ja ci powiadam, że prędzej jego znudzi twoja modlitwa, aniżeli mnie opęta twoja świątobliwa przezorność...
— Co ty mówisz, Gotliebie?... — pytał zdziwiony pastor.
— No, przecież ja mówię wyraźnie!... Spiknęliście się wszyscy, ażeby zabrać mój majątek, ażeby kiedyś twój Józio, technik, rządził się jak szara gęś w tej fabryce... Zabiliście mi syna... Chcecie zabić mnie... Ale nic z tego!... Ja nie należę do rzędu głupców, którzy za miljony rubli kupują zbawienie duszy u księży, albo pastorów!...
— Gotliebie!... — przerwał mu pastor — ty mnie posądzasz?... mnie?...
Adler schwycił go za rękę i, z wściekłością patrząc w oczy, mówił:
— Czy ty pamiętasz, Böhme, ile razy groziłeś mi karą bożą?... Dawniej robili to samo jezuici z głupimi bogaczami i wydrwiwali od nich majątki... Ale ja nie dałem się odrwić, trzymałem mój majątek, więc... Bóg mnie skarał!... Nie udawaj zdziwionego, Böhme!... Wszak nie tak dawno rzucałeś na sadzawkę korki i drzewo i pokazywałeś mi jakieś fale, mówiłeś, że powrócą... No — i powróciły twoje fale!... Tylko mój biedny syn już nie wróci... Pojechał w podróż, na którą potrzeba wiele, bardzo wiele pieniędzy i serca ojcowskiego, ażeby go strzegło od jezuitów i pastorów!... Idź, Böhme!... Mdło mi się robi, kiedy patrzę na twój długi nos, który ci się tak brzydko zaczerwienił... Idź, Böhme, do mego syna, a ponieważ głos twój słychać podobno aż na tamtym świecie, więc powiedz mu...
Adler nigdy nie był tak wymownym, jak w tej chwili, gdy go opuszczał rozum. Chwycił pastora za ramię i wyprowadził go za drzwi. Potem zaczął znowu obchodzić wszystkie biura.
Nareszcie wybiegł z kantoru. Wieczorny mrok zasłonił go, a huk maszyn fabrycznych zagłuszył jego kroki.
Urzędnicy byli przerażeni. Nikt już nie wątpił, że Adler jest obłąkany, przynajmniej chwilowo. Ale o śledzeniu go, o rozciągnięciu nad nim opieki nikt nie myślał. Wobec wielkich i szybko rozwijających się nieszczęść, wszyscy potracili głowy. Umieli machinalnie odrabiać zwykłe czynności, ale na jakiś samodzielny krok wobec pryncypała, nawet oszalałego, nikt zdobyć się nie potrafił.
Pastor Böhme rozumiał grozę położenia. Znając charakter Adlera, przewidywał jakieś nowe niebezpieczeństwa i choć w części zapobiegłby im, ale nie śmiał wydawać żadnych rozporządzeń. Komu tu rozkazywać? ktoby go słuchał?
Tymczasem wypadki szły naprzód. Około siódmej jeden z robotników spostrzegł, że małe drzwi do składu bawełny są otwarte. Lecz nim zawiadomił o tem magazyniera, nim ludzie przybiegli, drzwi zamknęły się.
W fabryce poczęto szeptać o kradzieży, to znowu o pokutującym duchu Ferdynanda... Dano znać urzędnikom, którzy już wyszli z biura. Paru z nich przybiegło. Tknięci przeczuciem, obejrzeli kantor i przekonali się, że braknie najważniejszych kluczy od fabryki.
Kto je zabrał?... Bez kwestji pryncypał. Ale gdzie on sam jest w tej chwili?... Szwajcar zapewniał, że widział Adlera wchodzącego przez bramę; pomimo jednak czujności, nie spostrzegł, ażeby wychodził. Adler więc znajdował się w obrębie fabryki; ale kto go zechce szukać w gmachu tak wielkim, wśród nocy?
Tym razem zdaje się, że stary buchalter odgadł rodzaj niebezpieczeństwa, grożącego fabryce. Zwołał obermajstrów, kazał ustawić wartę przy kantorze, wstrzymać machinę i cofnąć robotników ze wszystkich sal.
Nim jednak wysłuchano tych rozporządzeń, rozległ się głos dzwonu na trwogę. Ze składów bawełny przez wszystkie otwory począł wydobywać się gęsty dym i gdzie niegdzie płomyki ognia.
Na to hasło robotnicy, już zdemoralizowani dotychczasowemi wypadkami, ulegli panice i tłumem opuścili warsztaty. Przestrach był tak wielki i ucieczka tak szybka, że w żadnej sali nie zgaszono świateł, nie zamknięto drzwi, nie wstrzymano nawet machiny parowej.
Popłoch jednak był prawdziwem szczęściem uciekających. Zaledwie bowiem robotnicy zebrali się na dziedzińcu, w celu ratowania składów bawełny, a już ogień pokazał się w magazynie tkanin.
— Co to znaczy? To ktoś podpala! — odezwały się głosy wśród tłumu.
— Sam pryncypał podpala fabrykę! — odpowiedział ktoś.
— Gdzie on jest?
— Niewiadomo, ale jest w obrębie gmachów... Teraz ogień wybuchnął w gremplarni i w przędzalni.
— Widocznie sam Adler podpala!...
— Ale którędy wchodzi do sal?
— Zabrał klucze z kantoru.
— Więc pocóż my mamy ratować fabrykę, jeżeli on ją niszczy?
— Któż nam każe ratować?
— A co będziemy jutro jedli?
Takie wykrzykniki i płacz kobiet rozlegały się w zbitym tłumie kilkuset ludzi, bezsilnych wobec klęski. Rzeczywiście ratunek był niepodobny. Zebrani w osłupieniu przypatrywali się pożarowi, który w jednych miejscach potęgował się, w innych dopiero poczynał.
Fabryka przedstawiała szczególny obraz.
Na tle pochmurnej nocy jesiennej widać było kilkanaście olbrzymich gmachów, dziwnie uiluminowanych. Z każdego otworu składów wydobywały się czerwone płomyki, jak pochodnie. W budynku głównym, mającym kształt podkowy, na lewem skrzydle paliło się czwarte piętro, na prawem — dół. Wszystkie sale środkowego gmachu oświetlały lampy gazowe, przy których było widać szybko poruszające się tkackie warsztaty. Na podwórzu, oblanem czerwoną, coraz jaśniejszą łuną, stał ogromny tłum ludzi przestraszonych i narzekających.
Szmerowi głosów ludzkich wtórował huk, turkot i szelest machin.
Z każdą chwilą ogień potężniał; ściany składów prawie zniknęły pod zasłoną dymu i płomieni. Na lewem skrzydle zapalił się dach, na prawem pożar wdarł się na pierwsze piętro i wybuchał oknami parterowemi. Na dziedzińcu robiło się coraz widniej.
Nagle szmer ludzi umilkł. Wszystkich oczy zwróciły się na korpus główny, dotychczas nietknięty. Tam, na drugiem piętrze, między warsztatami, przy świetle gazowych lamp, ukazał się olbrzymi cień człowieka. Cień chodził tam i napowrót, a gdziekolwiek zatrzymał się dłużej, tam po chwili robiło się widniej. Wyciągnięte na warsztatach tkaniny i osnowy, podłoga napojona tłuszczem, drewniane ramy maszyn: wszystko to chwytało ogień z niesłychaną łatwością. Po upływie kilku minut drugie piętro głównego korpusu było już podpalone. Cień ludzki ukazał się na trzeciem piętrze, przeszedł je zwolna i znowu znikł. Wkrótce zobaczono go na sali najwyższej, na czwartem piętrze.
— To on! to on! — mówiono.
Teraz już cała fabryka stała w ogniu. Ze składów bawełny buchał płomień, jak z wulkanu, aż pod obłoki. Ze wszystkich okien prawego skrzydła wydobywał się dym i ogień; na lewem skrzydle dach wyginał się i trzeszczał. Szyby pryskały i z dźwiękiem wylatywały na dziedziniec. W niektórych salach pod cięższemi machinami załamywała się podłoga.
Wśród piekielnego łoskotu, deszczu iskier, obłoków dymu, nad powodzią płomieni, które w korpusie głównym ogarnęły wszystkie piętra, w najwyższej sali wyraźnie widać było cień ludzki. Poruszał się on spokojnie, bez pośpiechu, jak czuwający nad robotnikami dozorca. Niekiedy stawał w którem z mnogich okien i patrzył — niewiadomo czy na tłum zebranych, czy na pałacyk.
Wtem z ogromnym łoskotem zapadł się dach lewego skrzydła. W chwilę później runęło drugie piętro prawego skrzydła. Olbrzymie snopy iskier wzbiły się do góry. Było jasno jak w dzień. W składzie bawełny załamały się odrazu dwa piętra, i na tłum robotników spadł deszcz gorącego popiołu. Zrobiło się duszno. Niektóre machiny głównego korpusu poczęły dziwnie zgrzytać, nareszcie wywracać się. Skutkiem zmniejszenia się oporu, koło rozpędowe machiny parowej obracało się z szaloną prędkością, wydając przytem głos podobny do wycia. Ściany pękały, w jednem miejscu spadł komin, a gruzy jego zatoczyły się aż pod nogi zebranych.
W gmachu głównym dym i ogień chwilami zasłaniał czwarte piętro, na którem widać było cień człowieka, spokojnie chodzącego wzdłuż oświetlonej sali.
Wśród tłumu rozległ się szmer zgrozy, niepodobny do głosów ludzkich. Tłum zaczął poruszać się, krzyczeć, wskazywać na okna...
W stronie fabryki gazu rozległ się stłumiony huk. W sali na czwartem piętrze płomienie lamp błysnęły jaśniej i — zgasły. Ogień ukazał się w dymnikach głównego korpusu. Zatrzeszczał cały gmach i z łoskotem piorunu zapadło się kilka sufitów.
Na dziedzińcu zrobiło się tak gorąco, że tłum cofnął się. Koło rozpędowe machiny parowej toczyło się już wolniej, wreszcie — stanęło.
...W fabryce, jeszcze przed godziną bogatej i ożywionej, wszechwładnie panował ogień. Słychać było trzeszczenie płonących belek, pękanie murów i ciężkie upadki żelaznych części machin.
Adler, znakomity przemysłowiec, nieugięty wyznawca walki o byt, zebrawszy w ciągu kilkudziesięciu lat miljony, dobrowolnie przywalił się ich gruzami.

Fala krzywdy wróciła.

Warszawa w czerwcu 1880 r.


MICHAŁKO.

Roboty przy kolei skończono. Podradczyk wypłacił komu co należało, oszukał, kogo można, i ludzie poczęli rozchodzić się gromadami, każdy do swojej wsi.
Koło karczmy, co stała przy plancie, do południa było gwarno. Jeden obwarzankami napełniał kobiałkę, drugi kupował wódkę do domu, inny — upijał się na miejscu. Potem porobili zawiniątka z grubych płacht, i zawiesiwszy je przez ramiona, odeszli, wołając:
— Bywaj zdrów, „durny Michałku!...“
A on został.
Został na szarem polu i nie patrzył nawet za swoimi, tylko na błyszczące szyny, co biegły aż tam, het! niewiadomo gdzie. Wiatr rozrzucał mu ciemne włosy, rozwiewał białą parciankę i zdaleka przynosił — ostatnią zwrotkę pieśni odchodzących.
Wkrótce za krzakami jałowcu skryły się płachty, parcianki i okrągłe czapki. Wkońcu i pieśń umilkła, a on wciąż stał z założonemi rękoma, bo — nie miał gdzie iść. Jak ten zając, co w tej oto chwili przeskakuje szyny, tak on, chłopski sierota, gniazdo miał w polu, a spiżarnię — gdzie Bóg da.
Za piaszczystem wzgórzem rozległo się gwizdanie, zakłębił się dym, i zaturkotało. Nadjechał roboczy pociąg i zatrzymał się przed niewykończoną stacją. Otyły maszynista i jego młodziutki pomocnik zeskoczyli z lokomotywy i pobiegli do karczmy. Toż samo zrobili brekowi. Został tylko inżynier, który przypatrywał się, zamyślony, pustej okolicy i przysłuchiwał szmerowi pary w kotle.
Chłop znał inżyniera, więc ukłonił mu się nisko, do ziemi.
— A to ty, „durny Michałku!“ Cóż tutaj robisz? — zapytał inżynier.
— Nic, panie! — odparł chłop.
— Dlaczego nie wracasz do wsi?
— Nie mam poco, panie.
Inżynier zaczął nucić, a potem rzekł:
— Jedź do Warszawy. Tam zawsze znajdziesz robotę.
— Kiedy nie wiem, gdzie to.
— Siadaj na wagon, to się dowiesz.
„Durny Michałko“ skoczył na wagon jak kot, i usiadł na stosie kamieni.
— A pieniędzy trochę masz? — spytał inżynier.
— Mam, panie, rubla i czterdzieści groszy i złoty dziesiątkami...
Inżynier począł znowu nucić i oglądać się po okolicy, a w lokomotywie wciąż warczało. Wreszcie z karczmy wybiegła obsługa pociągu, z butelkami i węzełkami. Maszynista i jego pomocnik siedli na lokomotywę — i ruszono.
O jaką milę drogi stąd, na zakręcie, ukazały się dymy i wieś uboga, zbudowana między błotami. Na jej widok Michałko ożywił się. Zaczął się śmiać, wołać (choćby go nie usłyszano z takiej odległości), machać czapką... Aż jadący na wysokim koźle brekowy ofuknął go:
— A ty się czego wychylasz? Jeszcze zlecisz, i djabli cię wezmą...
— Bo to nasza wieś, panie, o tam o!...
— No, więc kiedy wasza, to siedź spokojnie — odparł brekowy.
Michałko usiadł spokojnie, jak mu kazano. Tylko, że go coś bardzo nudziło w sercu, więc zaczął mówić pacierz. Ach! jakżeby on wrócił do swojej wsi, z gliny i słomy ulepionej, tam — między błota... Ale nie miał poco. Choć go nazywali „durnym,“ tyle przecie rozumiał, że na świecie mniej przymiera się głodu i łatwiej o nocleg, aniżeli we wsi. O! na świecie chleb jest bielszy, na mięso można choć popatrzeć, domów więcej i ludzie nie tacy mizerni, jak u nich.
Wymijali stację za stacją, zatrzymując się tu dłużej, tam krócej. O zachodzie słońca kazał inżynier dać chłopu jeść, a on za to — do nóg mu się ukłonił.
Wjechali w nową całkiem okolicę. Nie było tu rozlewających się bagien, ale wzgórzyste pola, kręte i szybko płynące rzeczki. Znikły kurne chaty i stodoły plecione z wici, a ukazały się piękne dwory i murowane budynki, lepsze niż u nich kościoły — albo karczmy.
Nocą stanęli pod miastem, zbudowanem na górze. Zdawało się, że domy włażą jeden na drugi, a w każdym tyle światła, co gwiazd na niebie. Na stu pogrzebach nie zobaczyłby tylu świec, co w tem mieście...
Grało coś bardzo pięknie, ludzie chodzili tłumem, śmiejąc się i rzechocząc, choć już była taka noc wielka, że we wsi słyszałbyś tylko wołanie upiora i ujadanie strwożonych psów.
Michałko nie zasnął. Inżynier kazał mu dać funt kiełbasy i bułkę chleba, a potem — przepędzili go na inny wagon, który wiózł piasek. Było tu miękko, jak w puchu. Ale chłop nie kładł się, tylko siedział w kuczki, jadł kiełbasę z chlebem, aż mu oczy wyłaziły na wierzch, i myślał:
— Nie bój się, jakie to są dziwne rzeczy na świecie!...
Po kilkugodzinnym postoju, nad ranem, pociąg ruszył, i jechali truchtem. Na jednej stacji, wśród lasu, zatrzymali się dłużej, a brekowy powiedział chłopu, że inżynier pewnie wróci nazad, bo przyszła po niego depesza.
Istotnie inżynier zawołał do siebie chłopa.
— Ja muszę jechać napowrót — rzekł. — A ty sam czy puścisz się do Warszawy?
— Bo ja wiem! — szepnął chłop.
— No, przecie nie zginiesz między ludźmi?
— Komu ja, panie, zginę, kiedy nie mam nikogo?...
Rzeczywiście, komu on miał zginąć!
— A więc jedź — mówił inżynier. — Tam, zaraz przy stacji, budują nowe domy. Będziesz nosił cegłę i nie umrzesz z głodu, byleś się nie rozpił. Potem może ci być lepiej. — Na wszelki wypadek masz rubla.
Chłop wziął rubla, uścisnął inżynierowi kolana i usiadł na swój wagon z piaskiem.
Wnet ruszyli.
W drodze zapytał brekowego:
— Daleko stąd, panie, do naszej stacji?
— Chyba ze czterdzieści mil. Czy ja wiem!
— A piechotą, panie, długoby szedł?...
— Może ze trzy tygodnie. Wreszcie nie wiem.
Niezmierny strach ogarnął chłopa. Poco on puścił się nieszczęśliwy tak daleko, że aż trzy tygodnie iść potrzeba do domu!...
W ich wsi opowiadano nieraz o parobku, co go wicher porwał i prędzej, niż przeżegnać się można, zaniósł i cisnął o dwie mile — już trupa. Czy z nim nie stało się to samo? Czy ta maszyna, ziejąca ogniem, której boją się starzy ludzie, nie jest gorsza od wichru?... A gdzie go ona wyrzuci!
Na tę myśl schwycił się krawędzi wagonu i zamknął oczy. Teraz uczuł, jak go niesie, jak strasznie huczy, jak go wiatr bije po twarzy i śmieje się: hu! hu! hu!... hi! hi! hi !...
Porwałaż go dopiero burza, porwała!... Tyle że nie od matki, ani od ojca, ani od własnej chaty, tylko z pola, sierotę.
Rozumiał, że jest z nim coś niedobrze, ale — cóż na to poradzić? Źle mu jest, gorzej mu pewnie będzie, lecz że już było źle, gorzej i najgorzej, więc otworzył oczy i puścił się wagonu. Taka wola boska. Od tego on przecie biedny chłop, żeby dźwigał nędzę na karku, a w sercu obawę i żal...
Lokomotywa przeraźliwie zagwizdała. Michałko spojrzał przed siebie i zobaczył zdaleka jakby las domów, zasnutych płachtą dymu.
— Czy to pali się gdzie? — zapytał brekowego.
— To Warszawa!...
Chłopa znowu ścisnęło za piersi. Jak on tam ośmieli się wejść w ten dym?
Stacja. Michałko wysiadł. Pocałował brekowego w rękę i rozejrzawszy się, poszedł zwolna do sklepu, gdzie na szyldach wymalowane były kufle z czerwonem piwem i zielona wódka we flaszkach. Nie ciągnęła go tam pijatyka, ale co innego.
Za szynkiem widać było murujący się dom, a przed sklepem stali mularze. Więc przypomniał sobie radę inżyniera i poszedł zapytać o robotę.
Mularze, chwaty chłopcy, powalani wapnem i cegłą, sami go zaczepili.
— A cóżeś to za jeden?... A skądżeś to?... Jak twojej matce na imię?... Kto ci taką czapkę uszył?
Jeden ciągnął go za rękaw, drugi mu czapkę wbił na oczy. Parę razy obrócili go w kółko, tak, że nie wiedział już, skąd przyszedł.
— Skądeś to, chłopaku?...
— Z Wilczołyków, panie! — odparł Michałko.
Ale że mówił śpiewającym głosem i miał minę bardzo zakłopotaną, więc mularze poczęli się chórem śmiać.
On stał między nimi i, choć go trochę sponiewierali, śmiał się także.
— To ci dopiero wesoły naród, nie bój się! — myślał.
Ten jego śmiech i uczciwa mina przejednały mu ludzi.
Uspokoili się, zaczęli go wypytywać. A gdy powiedział, że szuka roboty, kazali mu iść za sobą.
— Głupi bestja, ale zdaje się, że dobry chłopak — mówił jeden z majstrów.
— Trza go wziąć — dodał drugi.
— A wkupisz się ty? — pytał Michałka czeladnik.
— Kiedy nie wiem jak?
— Postawisz garniec wódki — dodał drugi.
— Albo dostaniesz basarunek! — wtrącił trzeci ze śmiechem.
Po namyśle chłop odparł:
— Jużci wolę dostać, niż dawać...
Mularzom się i to podobało. Wsunęli mu znowu parę razy czapkę na oczy, ale ani upominali się o wódkę, ani mu nie sprawili basarunku.
Tak, zabawiając się, zaszli na miejsce i wzięli się do roboty. Majstrowie wleźli na wysokie rusztowania, a dziewuchy i wyrostki zaczęły cegłę nosić. Michałkowi, jako nowotnemu, kazano przerabiać gracą wapno z piaskiem.
Tym sposobem zaciągnął się do mularki.
Na drugi dzień dali mu do pomocy dziewuchę, tak ubogą, jak on. Za całe odzienie miała starą chustkę, dziurawą spódnicę i koszulinę — pożal się Boże! Nie była wcale ładna. Miała śniadą i chudą twarz, nos krótki, zadarty i niskie czoło. Ale Michałko nie był wybredny. Ledwie stanęła przy nim z gracą, zaraz nabrał do niej ciekawości, jak zwyczajnie chłop do dziewuchy. A kiedy spojrzała na niego z pod wypłowiałej chustki, uczuł, że mu jakoś ciepło we środku. Nawet ośmielił się tak, że do niej zagadał:
— Skądeście to? Zdalekaście od Warszawy? Dawno robicie z mularzami?
O takie ją tam rzeczy wypytywał, mówiąc: wy. Ale że ona zaczęła mu mówić: ty, więc i on jej — ty.
— Nie męcz się — mówił — już ja zrobię i za ciebie, i za siebie.
I robił sprawiedliwie, aż się z niego pot lał strumieniami; a dziewczyna tylko suwała gracą po wierzchu wapna tam i napowrót.
Od tej pory chodzili dwójką przez cały dzień zawsze razem i zawsze sami. Niekiedy łączył się z nimi jeden czeladnik. Dziewusze nawymyślał, z chłopa nakpił i tyle. Wieczorem zaś Michałko zostawał spać w murującym się domu, bo nie miał gdzie, a jego towarzyszka szła w miasto, razem z innymi i z owym czeladnikiem, który jej wciąż wymyślał, a czasem i dał w kark.
— Czegoś nie lubi dziewuchy — mówił sobie Michałko. — Ale trudna rada! Od tego przecie jest czeladnik, żeby nas poszturgiwał...
Zato on sam starał się jej wynagradzać krzywdę, jak umiał. Robił wciąż za siebie i za nią. Na śniadanie dzielił się z nią chlebem, a na obiad kupował jej barszczu za pięć groszy, bo dziewucha prawie nigdy nie miała pieniędzy.
Gdy przeznaczyli ich do noszenia cegieł na górę, chłop nie mógł już wyręczać swojej przyjaciółki, bo jej pilnowali majstrowie.
Ale po giętkich rusztowaniach chodził za nią krok w krok, a jak się bał, ażeby nie potknęła się, i żeby cegły jej nie przywaliły!
Widząc taką troskliwość chłopa, ów zły czeladnik drwił sobie i pokazywał go innym. Inni się także śmieli i krzyczeli na Michałka z góry:
— Na, głupi, na!...
Raz w południe odwołał czeladnik dziewkę na bok, czegoś od niej chciał, nawet poturbował ją mocniej niż zwykle. Po tej rozmowie, spłakana, przyszła do Michałka, pytając: czy nie ma pożyczyć jej dwudziestu groszy?
Czegoby on dla niej nie miał! Więc prędko rozwiązał węzełek, gdzie były pieniądze, przywiezione jeszcze ze stacji, i dał jej żądaną sumę.
Dziewucha odniosła dwadzieścia groszy czeladnikowi, i od tej pory nie było prawie dnia, ażeby jej chłop nie pożyczał na wieczne oddanie. A kiedy zapytał raz nieśmiało:
— Na co ty dajesz pieniądze temu piekielnikowi?
— A bo już tak! — odparła.
Jednego dnia czeladnik pokłócił się z pisarzem i rzucił robotę. Nie dosyć, że sam rzucił, ale jeszcze kazał dziewczynie, jakby jakiej słudze, zrobić to samo — i iść za nim.
Dziewczyna zawahała się. Lecz, gdy pisarz pogroził, że jeżeli nie dotrzyma do wieczora, to nie zapłaci jej za cały tydzień, wzięła się znowu do cegieł. Prostemu człowiekowi miły jest przecie grosz, jeszcze zapracowany tak krwawo.
Czeladnik wpadł w złość.
— Idziesz, psia wiaro — krzyczał — czy nie idziesz?
— Jakże pójdę, kiedy mi nie chcą zapłacić? Dobrzeby było za tego rubla spódniczynę sobie przynajmniej kupić!...
— No! — wrzasnął czeladnik — to terazże mi się na oczy nie pokazuj, progu nie przestąp, bo cię na śmierć zabiję!...
I poszedł ku miastu.
Wieczorem, jak zwykle, mularze rozbiegli się. W nowym domu został na nocleg Michałko i — dziewucha.
— Nie idziesz? — spytał ją chłop zdziwiony.
— Gdzież pójdę, kiedy powiedział, że mnie wygna...
Teraz dopiero Michałko zaczął się czegoś domyślać.
— Toś ty z nim siedziała? — rzekł z odcieniem żalu w głosie.
— A jużci — szepnęła zawstydzona.
— I jemuś wszystek swój zarobek oddawała, choć cię bijał?...
— A ino...
— Pocóżeś ty tak paskudnie robiła?...
— Bom go lubiła — odparła cicho dziewka, kryjąc się między słupy rusztowań.
Chłopu stało się tak, jakby go kto nożem kolnął. Niedarmo ludzie śmieli się z niego!...
Michałko przysunął się do dziewki.
— Ale teraz nie będziesz go lubić? — zapytał.
— Nie! — odparła i zaczęła rzewnie płakać.
— Ino mnie będziesz lubić?
— Tak.
— Ja cię nie będę rozbijał, ani twoich pieniędzy zabierał.
— Jużci prawda!
— Ze mną będzie ci ładniej...
Dziewucha nie odpowiadała nic, tylko płakała jeszcze mocniej i trzęsła się.
Noc była chłodna i wilgotna.
— Zimno ci? — spytał chłop.
— Zimno.
Posadził ją na kupie cegieł, szlochającą. Zdjął parciankę i otulił dziewuchę, a sam został w jednej koszuli.
— Nie płacz!... nie płacz! — mówił. — Tylko jedną noc przesiedzisz tak. Masz przecie rubla, to jutro wynajmiemy za niego stancją, a spódniczynę ja sam kupię ci za swoje. Ino nie płacz...
Ale dziewucha nie zważała na to, co mówił Michałko. Podniosła głowę i słuchała. Zdawało jej się, że z ulicy dolatuje odgłos znajomych kroków.
Stąpanie zbliżało się. Jednocześnie ktoś zaczął gwizdać i wołać:
— Chodź do domu... Ty!... Gdzie tam jesteś?
— Tu jestem! — zawołała dziewucha, zrywając się.
Wybiegła na ulicę, gdzie stał czeladnik.
— Tu jestem! — powtórzyła.
— A pieniądze masz? — spytał czeladnik.
— Mam! O tu... Naści! — rzekła, podając mu rubla.
Czeladnik schował rubla do kieszeni. Potem schwycił dziewkę za włosy i zaczął ją bić, mówiąc:
— A na drugi raz słuchaj się, bo cię na próg nie puszczę... Rublem się nie wykupisz!... A słuchaj!... a słuchaj! — powtarzał, okładając ją pięściami.
— O dla Boga!... — wołała dziewka.
— A słuchaj!... A słuchaj, co ci każę...
Nagle puścił dziewuchę, czując, że go ujęła za kark potężna ręka. Z trudnością odwrócił głowę i zobaczył roziskrzone oczy Michałka.
Czeladnik był chwat Mazur, więc grzebnął Michałka pięścią w łeb, aż mu w uszach zadzwoniło. Ale chłop nie popuścił mu karku. Owszem, ścisnął jeszcze lepiej.
— A uduś mnie, ty złodziejski portrecie... to zobaczysz! — stęknął chrapliwym głosem czeladnik.
— To jej nie bij! — rzekł chłop.
— Nie będę — mruknął i wysadził język.
Michałek otworzył garść, a czeladnik aż się zatoczył. Złapał kilka razy powietrza, a potem przemówił:
— Kiedy nie chce, żebym ją bił, to niech za mną nie chodzi. Lubi mnie, to i owszem, ale ja biję, bo mam taki obyczaj!... Co mi po dziewce, żeby jej walić nie można?... Niech idzie na złamanie karku!
— To pójdzie... Wielka rzecz! — odparł chlop.
Ale dziewucha złapała go za ręce.
— Daj ty już spokój — mówiła do Michałka, drżąc i ściskając go. — Nie mieszaj się między nas...
Chłop oniemiał.
— A ty chodź do domu — rzekła do czeladnika, biorąc go pod ramię. — Co cię tam ma kto poniewierać na ulicy...
Czeladnik wyrwał się jej i rzekł ze śmiechem:
— Idź sobie do niego! On cię nie będzie bił... On ci przecie pieniądze dawał...
— Iii! daj mi tam spokój... — ofuknęła dziewucha i poszła naprzód.
— Widzisz, z babą trzeba jak z psem!... — rzekł czeladnik, wskazując ręką na dziewuchę. — Wal ją, a ona za tobą w ogień pójdzie...
I zniknął. Tylko w ciszy nocnej rozlegał się jego złośliwy śmiech.
Chłop stał, spoglądał za nimi, przysłuchiwał się. Następnie wrócił między rusztowania i patrzył na to miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą siedziała dziewucha.
W głowie czuł zamęt, a piersiami nie mógł tchu złapać. Ledwie co powiedziała mu, że tylko jego będzie lubić — i zaraz odeszła. Dopiero co — on był tak szczęśliwy, tak było tu dobrze z żyjącą istotą, jeszcze z dziewuchą, a teraz — jak pusto i smutno!
Dlaczego ona odeszła?... Jużci dlatego, że taka jej wola, tak jej się podobało!... Cóż on na to poradzi, chociaż jest dobry i silny?... Instynktownie szanował jej przywiązanie do czeladnika, nie gniewał się, że daną mu obietnicę złamała, nie myślał narzucać gwałtem swoich uczuć. Ale pomimo to tak mu było żal jej, tak było żal...
Wyżartemi przez wapno rękami otarł oczy i podniósł swoją parciankę, rozrzuconą na stosie cegieł i jeszcze jakby ciepłą. Wyszedł znowu na ulicę, postał tam.
Nic nie widać, tylko wśród mgły połyskują czerwone ogniki latarń.
Wrócił między chłodne mury i legł na ziemi. Ale zamiast spać, wzdychał ciężko, samotny, tęskniący za swoją dziewuchą.
Za swoją, bo ona przecie sama powiedziała mu, że tylko jego będzie lubić!
Nazajutrz wziął się chłop, jak zwykle, do roboty.
Ale szła mu niesporo. Był znużony, a i ten budynek jakoś mu obmierzł. Gdzie stąpił, czego się dotknął, na co spojrzał, wszystko przypominało mu dziewuchę i gorzki zawód. Ludzie także kpili z niego i wołali:
— A co, głupi Michałku, prawda, że drogie dziewki w Warszawie?
Drogie, bo drogie! Chłop wydał na swoją wszystkie oszczędności, przymierał z głodu, nic sobie nie sprawił, nie miał z niej żadnej pociechy i jeszcze go tak brzydko opuściła.
Źle mu tu było, wstyd. Więc gdy usłyszał, że w Warszawie lepiej płacą pomocnikom mularskim, wybrał się tam, pierwszy raz.
Szedł za jednym czeladnikiem, który obiecał zaprowadzić go na ulicę, gdzie najwięcej stawiają domów.
Wybrali się wczesnym rankiem i tęgi kawał czasu sunęli się do Wisły. Chłop kiedy zobaczył most, aż gębę oworzył. Na tę chwilę i dziewucha wywietrzała mu z głowy.
Przy budce strażniczej zawahał się.
— Co ci to? — spytał ów czeladnik.
— Nie wiem, panie, czy mnie tędy puszczą? — odparł Michałko.
— Głupiś! — zgromił go czeladnik. — Jakby cię kto zaczepił, to mu powiedz, że idziesz ze mną!
— Jużci prawda — pomyślał chłop i dziwił się, że mu taka odpowiedź pierwej nie przyszła do głowy.
Potem dziwił się łazienkom i berlinkom, że nie tonęły na wodzie, choć wielkie, a potem nie mógł dać wiary, że cały most był — z czystego żelaza.
— Musi w tem być jakieś złodziejstwo — mówił do siebie. — Tyle żelaza, to chyba na świecie niema!...
Tak sobie szli, czeladnik i Michałko, jeden za drugim, przez most, przez Nowy Zjazd, przez ulicę. Koło zamku chłop zdjął czapkę i przeżegnał się, myśląc, że to kościół. Przed Bernardynami mało go omnibus nie rozjechał. Przed figurą Matki Boskiej, obok Dobroczynności, chciał uklęknąć i mówić pacierz, tak, że ledwie odciągnął go czeladnik.
Na ulicach hałas, powozów szeregi, ludzi tłum. Michałko jednym ustępował z drogi, na innych wpadał i aż bladł ze strachu, żeby go nie wyprali. Wkońcu, w głowie mu się na szczęt zamąciło — i zgubił czeladnika.
— Panie!... panie! — począł krzyczeć zrozpaczony i pędem biegł przez ulicę.
Ktoś go zatrzymał, mówiąc:
— Cicho ty, sobaka! Tu krzyczeć nie wolno!
— A bo mi mój pan zginął!
— Jaki pan?
— Czeladnik mularski.
— O to pan!... A gdzież tobie potrzeba?
— Tam, gdzie dom murują...
— Jaki dom?
— Taki... z cegły — odparł chłop.
— Ot głupi!... No, to i tutaj dom murują... I tam! I tu!
— Kiedy nie widzę...
Wzięto go za ramię i zaczęto pokazywać.
— O patrz! Tu jeden dom budują... Tu drugi...
— Aha! ha! — rzekł Michałko i poszedł do tego drugiego, bo nie trzeba było przebiegać przez ulicę.
Dobrawszy się na miejsce, zapytał o czeladnika. Tu go jednak nie znalazł, więc wskazano mu inny dom. Ale i tam o czeladniku Nastazym nie słyszano; musiał przeto chłop iść dalej.
Tym sposobem obiegł kilka ulic i obejrzał kilkanaście rozpoczętych budowli, pytając w duchu: gdzie mieszkają ci ludzie, co im dopiero teraz domy murują?
Stopniowo oddalał się od środka miasta. Gwar uliczny słabnął, przechodnie ukazywali się rzadziej, powozów prawie nie było. Za to liczba rusztowań, stosów cegieł i czerwonych murów powiększyła się.
Chłop stracił już nadzieję znalezienia czeladnika i pomyślał o wyszukaniu roboty.
Wstąpił do pierwszej fabryki przy drodze, stanął między robotnikami i patrzył. Czasami wmieszał się do rozmowy, albo komu usłużył. Jednemu pomógł układać cegłę, drugiemu podał szaflik, a tym, którzy gracowali wapno, powiedział, że nie tak się robi, tylko tak. I zaraz pokazał, aż ochlapał majstra od stóp do głów.
— Co się tu kręcisz, kundlu jakiś? — zapytał go pisarz.
— Roboty szukam, panie.
— Tu niema dla ciebie roboty.
— Niema teraz, to może znajdzie się potem. A państwu przecie nie ubędzie, jak któremu pomogę.
Pisarz, sprytna sztuka, zmiarkował, że chłop nie musi pachnąć groszem. Wyjął swoją książeczkę, ołówek, zaczął przekreślać, rachować — i wkońcu przyjął Michałka.
Ludzie mówili, że zarabiał na nim dwadzieścia groszy dziennie — extra.
W tej fabryce był chłop do jesieni. Z głodu nie umarł, za nocleg nie zapłacił, ale też nawet butów sobie nie kupił. Tyle tylko, że upił się parę razy przy świętej niedzieli, jak wieprzak. Chciał nawet awanturę zrobić w szynku, ale mu czasu zabrakło, bo go wyrzucili za drzwi.
Dom rósł jak rzeżucha. Jeszcze oficyn nie wykończyli mularze, a już front był dachem obity, otynkowany, oszklony, i nawet ludzie zaczęli się sprowadzać.
W końcu września rozpadały się deszcze. Robotę przerwano i pomocników odprawiono. W ich liczbie był Michałko.
Pisarz z tygodnia na tydzień urywał mu coś z płacy, mówiąc, że razem odda. Gdy zaś przyszedł obrachunek ostateczny, chłop, choć niepiśmienny, zmiarkował, że go chyba pisarz oszwabił. Dał mu trzy ruble, a należało się z pięć, albo i ze sześć.
Michałko wziął trzy ruble, zdjął czapkę i zaczął skrobać się w głowę, przestępując z nogi na nogę. Ale pisarz był tak zajęty swoją książeczką, że ledwie w dziesięć pacierzy spostrzegł chłopa i spytał go surowo:
— No, czego jeszcze chcesz?
— Musi, panie, mnie się więcej należy — rzekł chłop z pokorą.
Pisarz zaczerwienił się. Wlazł na Michałka, potrącił go piersiami i powiedział:
— A paszport ty masz?... Coś ty za jeden?...
Michałkowi zamknęło gębę; pisarz mówił dalej:
— Ty może myślisz, chamski gnacie, żem ja cię nakręcił?...
— A ino...
— Więc chodź ze mną na policją, a ja ci tam dokumentnie pokażę, żeś ty złodziej i obieżyświat...
Paszport i policja zaniepokoiły Michałka. Rzekł zatem:
— Niech tam moja krzywda będzie panu pisarzowi na zdrowie!
I opuścił fabrykę.
A że widać i pisarza nie bardzo ciągnęło do policji, choć go tam znali, więc skończyło się na strachu...
Chłop znalazł się teraz, jak w szczerem polu. Minął swoją ulicę, wszedł na drugą i trzecią, wszędzie wstępując, gdzie zobaczył czerwone ściany i parę słupów wbitych w ziemię. Ale roboty były już ukończone, albo kończyły się, a gdy pytał: czy go tu nie przyjmą? — nawet nie odpowiadano.
Przełaził tak jeden dzień i drugi, omijając stójkowych, żeby go nie zaczepili o paszport. Garkuchni z ciepłą strawą nie mógł znaleźć, więc żył kiszkami ze krwi i słoniny, chlebem, śledziem, a popijał wódką.
Wydał już rubla, nie używszy nic dobrego. Sypiał pod parkanami i tęsknił za towarzystwem ludzkiem, bo nie miał do kogo gęby otworzyć.
Przyszła mu myśl, że możeby lepiej wrócić do domu? Więc pytał przechodniów: gdzie tu do kolei? Idąc za ich wskazówkami, trafił na kolej, ale — nie na swoją.
Zobaczył jakąś stacją wielką, ludną i pełno domów wkoło niej, a szyn ani śladu.
Zmieszał się bardzo i zląkł, nie wiedząc, co się stało? Aż mu dopiero jakaś litościwa dusza wytłomaczyła, że są jeszcze trzy inne koleje, ale — za Wisłą.
Teraz przypomniał sobie, że szedł tu przez most. Więc przenocowawszy gdzieś w rowie, pytał się nazajutrz o drogę do mostu. Opowiedzieli mu dokładnie: gdzie trzeba iść prosto, gdzie na lewo, a gdzie na prawo i gdzie skręcić. Zapamiętał sobie wszystko, ale jak zaczął iść i skręcać, tak trafił do Wisły, a mostu nie znalazł.
Wrócił tedy ku miastu. Na nieszczęście, deszcz zaczął padać. Ludzie chowali się pod parasole, a kto parasola nie miał, uciekał. Michałko nie śmiał na taką ulewę zaczepiać przechodniów i pytać o drogę.
W czasie największej nawałnicy stanął pod murem skulony, zziębnięty w swojej przemokłej parciance, i pocieszał się tem, że deszcz choć umyje mu bose nogi.
I gdy tak stał pobladły, a z długich włosów woda spływała mu za koszulę, zatrzymał się przed nim jakiś pan.
— A co to — ubogi?... — zapytał pan.
Ni.
Pan zrobił parę kroków naprzód i znowu wrócił z pytaniem:
— Ale jeść ci się chce?
Ni.
— I nie zimno ci?
Ni.
— Osioł jakiś! — mruknął pan.
A potem dodał:
— Ale dziesiątkębyś wziął?
— Jakby pan dali, tobym wziął.
Pan dał mu złotówkę i odszedł, mrucząc.
Potem znowu zatrzymał się, patrzył na chłopa, jakby wahał się, ale nareszcie poszedł naprawdę.
Michałko trzymał w garści złotówkę i mówił do siebie zdziwiony:
— Nie bój się, jakie to tu są dobre panowie!...
Wtem przyszło mu na myśl, że taki dobry pan możeby mu pokazał drogę do mostu?... Ale — już było zapóźno.
Noc nadeszła, zapalono latarnie, i deszcz się wzmógł. Chłop szukał ulic, gdzie było najciemniej. Skręcił raz i drugi. Spostrzegł nowe budowle i nagle poznał ulicę, na której przed kilkoma dniami pracował.
Oto tu bruk się kończy. Tu parkan. Tam skład węgli, a tam jego dom. W kilku oknach palą się światła, a przez otwartą bramę widać niewykończone oficyny.
Chłop wszedł na podwórze. Gdzie jak gdzie, ale tu sprawiedliwie należał mu się nocleg. Przecie on ten dom budował.
— Hej! hej! a gdzie to? — krzyknął za nim, od schodów, człowiek odziany w tęgi kożuch.
Musiało już być chłodno na dworze. Michałko odwrócił się.
— To ja — rzekł. — Idę spać do piwnicy.
Człowiek w kożuchu oburzył się.
— A cóż to dziadowski hotel, żebyście noclegi odprawiali?
— Ja tu przecie robiłem całe lato — odparł zafrasowany chłop.
W sieni ukazała się stróżowa, niespokojna o męża.
— Co się tu dzieje?... Kto to?... Może złodziej? — pytała.
— I, nie! Tylko ten oto gada, że robił przy fabryce, więc mu się tu nocleg należy... Durnowaty!...
Michałkowi zaświeciły oczy. Roześmiał się i pobiegł do stróża.
— To wy z naszej wsi? — zawołał, przejęty radością.
— A bo co? — spytał stróż.
— A bo tak na mnie wołacie, jak w naszej wsi... Ja przecie „durny Michałko!“
Stróżowa zachichotała, a jej mąż wzruszył ramionami.
— Żeś ty durny, to widać — rzekł. — Ale ja nie ze wsi, ino z miasta... Z Łapów! — dodał takim tonem, że aż zesmutniały chłop westchnął:
— Oj! oj! To pewnie musi był takie miasto wielkie, jak Warszawa?
— Takie, nie takie — odparł stróż — ale zawsze miasto porządne.
Po chwili milczenia rzekł:
— A ty swoją drogą wynoś się, bo tu sypiać nie wolno.
Chłopu ręce opadły. Żałośnie spojrzał na stróża i spytał:
— Gdzież ja pójdę, kiedy tak leje?
Trafność tej uwagi uderzyła stróża. Jużci prawda: gdzie on pójdzie, kiedy tak leje?
— Ha! — odparł — to i zostań, kiedy tak leje. Ino niech ci się w nocy nie zechce kraść. A jutro, zmykaj skoro świt, żeby cię gospodarz nie wypatrzył. Bo to bystry pan!
Michałko podziękował, poszedł do oficyn i poomacku wlazł do znajomej piwnicy.
Roztarł skostniałe z zimna ręce, wykręcił zmoczoną parciankę i legł na okruchach cegieł i na wiórach, które sobie dawniej zniósł w to miejsce.
Gorąco mu nie było, owszem — nawet trochę chłodno i mokro. Ale on od dziecka przywykł do nędzy, więc na obecne niewygody wcale nie zważał. Gorzej go nudziła myśl: co począć? Czy szukać roboty w Warszawie, czy wracać do domu? Jeżeli szukać roboty, to gdzie i jakiej? A jeżeli wracać do domu, to którędy i poco?
Głodu nie obawiał się. Miał przecie dwa ruble, a zresztą alboż głód dla niego nowina?...
— Ha! wola boska — szepnął.
Przestał kłopotać się jutrem i cieszył się dniem dzisiejszym. Na dworze deszcz lał ciurkiem. Jakby to źle było spać dziś w rowie, a jak porządnie jest tutaj!
I zasnął, zwyczajnie jak strudzony chłop, który, gdy mu się co przyśni, to mówi, że go nawiedzały dusze.
A jutro... Będzie, co Bóg da!
Zrana wypogodziło się, nawet błysnęło słońce. Michałko jeszcze raz podziękował stróżowi za nocleg i wyszedł. Był zupełnie rzeźki, choć mu się od wczorajszego deszczu lepiły włosy, a parcianka stężała jak skóra.
Chwilę postał przed bramą, namyślając się, gdzie iść: w lewo, czy wprawo? Na rogu zobaczył otwarty szynk, więc wstąpił na śniadanie. Wypił duży kielich wódki i, weselszy, powlókł się w tę stronę, gdzie było widać rusztowania.
„Czy szukać roboty?... Czy wracać do domu?...“ — myślał.
Wtem, gdzieś niedaleko, rozległ się huk, podobny do krótkiego grzmotu; potem drugi — głośniejszy.
Chłop spojrzał.
O paręset kroków, na prawo, widać było szczyty rusztowań, a nad niemi jakby czerwony dym...
Stało się coś niezwykłego. Michałka ogarnęła ciekawość. Popędził w tamtą stronę, poślizgując się i brnąc w kałużach.
Na niebrukowanej ulicy, gdzie stało ledwie parę domów, kręcili się strwożeni ludzie. Krzyczeli i pokazywali rękami niewykończoną budowlę, przed którą leżały deski, połamane słupy i świeże gruzy. Nad wszystkiem unosił się czerwony pył cegły.
Chłop przybiegł bliżej. Tam już zobaczył, co się zdarzyło. Oto — nowy dom upadł.
Cała jedna ściana rozsypała się od góry do dołu, a druga — w większej połowie.
W poszczerbionych murach wisiały futryny, a duże belki, przeznaczone do dźwigania sufitów opadły, pogięły się i potrzaskały jak wióry.
W oknach sąsiednich domów ukazały się zalęknione kobiety. Ale na ulicy, prócz robotników, było ledwie kilka osób. Wieść o wypadku nie zdążyła jeszcze do środka miasta.
Pierwszy oprzytomniał główny majster.
— Czy nie zginął kto? — pytał drżący.
— Zdaje się, że nie. Wszyscy byli na śniadaniu.
Majster począł rachować swoich, ale wciąż mylił się.
— Czeladnicy są?...
— Jesteśmy!...
— A pomocnicy?...
— Jesteśwa!...
— Jędrzeja niema!... — odezwał się jeden głos.
Obecni na chwilę zaniemieli.
— Tak, on był we środku...
— Trzeba go szukać!... — rzekł majster ochrypniętym głosem.
I poszedł ku przewróconemu domowi, a za nim kilku śmielszych.
Michałko machinalnie zbliżył się także.
— Jędrzeju!... Jędrzeju!... — wołał majster.
— Usuń się pan! — ostrzegli go. — Ta ściana ledwo wisi.
— Jędrzeju!... Jędrzeju!...
Z wnętrza domu odpowiedział jęk.
W jednem miejscu ściana była rozdarta na szerokość drzwi. Majster zabiegł z tamtej strony, zajrzał, i schwycił się oburącz za głowę. Potem jak szalony popędził do miasta.
Za ścianą wił się w boleściach człowiek. Obie nogi zdruzgotała i przycisnęła mu belka. Nad nim wisiało urwisko muru, który pękał coraz mocniej i lada chwilę mógł się oberwać.
Jeden z cieślów począł oglądać miejscowość, a skamienieli z trwogi robotnicy patrzyli mu w oczy, gotowi pójść, jeżeli ratunek jest możliwy.
Ranny konwulsyjnie wykręcił się i stanął na dwu rękach. Był to chłop. Miał czarne z bólu usta, szarą twarz i zapadnięte oczy. Patrzył na ludzi, stojących o kilkanaście kroków od niego, jęczał, ale wzywać o ratunek nie śmiał. Mówił tylko:
— Boże mój!... Boże miłosierny!...
— Tu nie można wejść! — rzekł głucho cieśla.
Gromada cofnęła się wtył.
Między nimi stał Michałko, przerażony może więcej niż inni.
Strach, co się w nim działo!... Czuł wszystek ból rannego, jego bojaźń, rozpacz, a jednocześnie czuł jakąś siłę, która popychała go naprzód...
Zdawało mu się, że w tłumie nikt, tylko on jeden ma obowiązek i — musi ratować człowieka, co przyszedł tu ze wsi na zarobek. I w tej chwili, kiedy inni mówili sobie: „pójdę!“, on myślał:
— Nie pójdę! Nie chcę!...
Obejrzał się bojaźliwie. Stał sam jeden przed gromadą, bliżej muru niż inni.
— Nie pójdę!... — szeptał i — podniósł drąg, który leżał mu prawie przy nogach.
Między ludźmi zaszemrano:
— Patrzcie!... Co on robi?...
— Cicho!
— Boże miłosierny, zmiłuj się! — wołał ranny, szlochając z bólu.
— Idę! idę!... — rzekł Michałko, i — wszedł między gruzy.
— Zginiecie obaj!... — krzyknął cieśla.
Michałko już był przy nieszczęśliwym. Zobaczył jego zdruzgotane nogi, kałużę krwi, i pociemniało mu w oczach.
— Bracie mój! bracie!... — szeptał ranny i objął go za kolana.
Chłop podsunął drąg pod belkę i rozpaczliwym ruchem podważył ją. Rozległo się trzeszczenie, a z wysokości drugiego piętra spadło kilka kawałków cegły.
— Wali się!... — krzyknęli robotnicy, rozbiegając się.
Ale Michałko nie słyszał, nie myślał, nie czuł nic. Silnem ramieniem podparł znowu drąg i już całkiem usunął belkę ze zmiażdżonych nóg leżącego człowieka.
Z góry posypały się gruzy. Czerwony pył zakłębił się, zgęstniał i wypełnił wnętrze budynku. Za ścianą słychać było jakieś szamotanie się. Ranny jęknął głośniej i nagle ucichł.
W otworze rozdartej ściany ukazał się Michałko zgięty, z trudnością dźwigający rannego. Powoli przeszedł niebezpieczną granicę i, stanąwszy przed tłumem, zawołał z naiwną radością:
— Jedzie!... jedzie!... Ino mu tam jeden but ostał!...
Robotnicy schwycili rannego, który omdlał, i ostrożnie zanieśli do najbliższej bramy.
— Wody!... — wołali.
— Octu!...
— Po doktora!...
Michałko powlókł się za nimi, myśląc:
— To ci dobry naród w tej Warszawie. Nie bój się!
Zobaczył, że ma ręce zakrwawione, więc umył je w kałuży — i stanął pod bramą domu, gdzie leżał ranny. Do środka nie pchał się. Alboż on doktór? czy mu co poradzi?
Tymczasem ulica poczęła się bardzo zaludniać. Biegli ciekawi, pędziły dorożki, a nawet zdaleka słychać było dzwonki straży ogniowej, którą także ktoś zaalarmował.
Nowy tłum, już takich, co byli chciwi wrażeń, skupił się przed bramą, a gorętsi pięściami torowali sobie drogę dla zobaczenia krwawej hecy...
Jednemu z nich, stojący przy furtce Michałko, zawadzał.
— Usuń się, gapiu jakiś! — krzyknął jegomość, widząc, że bosy chłop niebardzo ustępuje pod naciskiem jego ręki.
— A bo co?... — spytał Michałko, zdziwiony tym zapędem.
— Coś ty za jeden, zuchwalcze jakiś? — wrzasnął ciekawy. — Co to, niema policji, żeby takich próżniaków rozpędzała?...
— Oj! na złe idzie!... — pomyślał chłop i zląkł się, żeby go za taki występek nie wsadzono do kozy.
I nie chcąc budzić licha, wcisnął się między gromadę...
W kilka minut później zaczęto z bramy wołać tego, który biedaka wyniósł z pośród gruzów.
Nie odezwał się nikt.
— Jak on wygląda? — pytano.
— To chłop. Miał białą sukmanę, okrągłą czapkę i był bosy...
— Niema tam takiego na ulicy?...
Poczęto szukać.
— Był tu taki — krzyknął ktoś — ale poszedł!...
Rozbiegła się policja, rozbiegli się robotnicy, i — nie znaleźli Michałka.

Warszawa 1880 roku.


SIEROCA DOLA.
I. JAŚ WYJEŻDŻA DO KREWNYCH.

Mój przyjacielu! Zarzucasz mi, że mam słabość do opisywania kłopotów ludzi uczciwych i radości hultajów; mówisz przytem, że widzę świat w ciemnych barwach. Ale robię to tylko dla oryginalności. W gruncie rzeczy sam nie wierzę w to, co piszę. Świat jest oceanem szczęścia — to wiadomo. Wszyscy, którzy pływają po nim, są bardzo zadowoleni, i — mają słuszność. Że się ten i ów zachłysnął, a ktoś inny utonął — to nie argument.
Z tej wychodząc zasady, postanowiłem zrobić się optymistą. Rzecz nader łatwa: potrzeba tylko, oglądając fakty, przechodzić na drugą stronę.
Ot i w tej chwili: alboż nie jesteśmy szczęśliwi? Zimno wprawdzie na dworze, ale tylko na naszej półkuli. Gdzie indziej klimat jest umiarkowany, a nawet tak gorący, że na wolnem powietrzu mogą piec chleb, naturalnie ci, którzy mają mąkę. Zresztą i zimno nie psuje ludziom humoru. Cieszy się składnik węgli, że będzie robił interesa; cieszy się pająk, że ostatnią w tym roku muchę złapał, a i mucha brzęczy tak, jakby była zupełnie kontenta.
Śmierć, naprzykład, uważają ludzie za najgorszy wypadek. Jest to przesąd, o czem najlepiej przekonał się pan Wincenty. Był on małym urzędnikiem, pobierał kilkaset rubli pensji, a śmierci bał się jak ognia. Jednak w chwili stanowczej, nie znać było na nim wielkiego wzruszenia. Machnął ręką, jakby chcąc powiedzieć: „Głupi świat!...“ — i umarł. Umarł tak dobrze, jak najznakomitszy aktor, ba!... nawet lepiej, bo nie wstał, choć go wywoływali.
Coprawda, nie wywoływała go publiczność, tylko własna żona i trochę syn, Jaś. Ale jego można nie liczyć, bo miał dopiero trzy lata.
Przy tej sposobności, pani Wincentowa poznała całą dobroć ludzkiej natury. Prawie wszyscy koledzy nieboszczyka zeszli się na pogrzeb. Zmarły wprawdzie za każdego odrabiał zaległości, dłużej przesiadywał w biurze, brał papiery do domu. Ale i tego liczyć nie warto. Zato żadnemu z nich nie oddał ostatniej chrześcijańskiej posługi, a oni mu ją przecie oddali!...
W ciągu reszty życia pozostało dla pani Wincentowej tajemnicą, jakim sposobem wróciła z cmentarza do domu? Okoliczność ta była dowodem litości pewnego pana Karola.
— Słowo honoru daję! — mówił do swoich znajomych pan Karol — sam ją odwiozłem i jeszcze cztery złote za dorożkę zapłaciłem. Ale ja się nie lubię chwalić!...
Wróciwszy do domu, pani Wincentowa załamała ręce i szepnęła z rozpaczą:
— Co ja tu pocznę nieszczęśliwa, ja — i... ten biedny sierota!
Mówiąc to, patrzyła na Jasia, który zmęczony, spłakany (choć płakał, sam nie wiedząc z jakiego powodu), upadł na kanapkę w żałobnej sukience i twardo zasnął.
Tymczasem, można się było smucić, ale nie wypadało rozpaczać. Rozpacz zdradza małe zaufanie do miłosierdzia ludzkiego, no! a ludzie są przecie miłosierni.
Zaraz w kilka dni po nieszczęściu, zjechali do Warszawy krewni zmarłego: pan Piotr i pani Piotrowa.
Pan Piotr, jako mężczyzna i człowiek praktyczny, wziął się do taksowania i sprzedawania ruchomości. Pani Piotrowa zaś, aby nie przeszkadzać mężowi i pofolgować własnym uczuciom, usiadła przy wdowie i poczęła płakać z nią — na współkę. Popłakawszy, ugotowała kawy na maszynce, napiła się sama, nakarmiła wdowę, sierotę i swego męża pana Piotra, a potem — popłókawszy szklanki i łyżeczki, wzięła się znowu do płaczu.
Taki podział zajęć i boleści zbawiennie oddziałał na wdowę, o czem przekonywamy się ze słów samego pana Piotra.
— Uspokoiła się biedna Zuzia!... — rzekł raz do swej małżonki.
— A tak!... A wszystko to zawdzięcza twojej przytomności umysłu — odpowiedziała pani Piotrowa.
— Ale gdzie tam!... Uspokoiła się, widząc twoje współczucie — twierdził pan Piotr.
— Powiadam ci, mężuniu, że to twoja praktyczność...
— Dosyć tego! — oburzył się pan Piotr. — Powiedziałem, że tyś ją pocieszyła i basta!...
Ponieważ małżonka winna być współmałżonkowi uległą, pani Piotrowa zatem głośno przyznała słuszność twórcy swojej rodziny. W duszy jej jednak pozostały pewne wątpliwości, dla usunięcia których, (gdy mąż wyszedł), spytała pani Wincentowej, ucałowawszy ją poprzednio:
— Powiedz mi też, kochana Zuziu, które z nas dwojga więcej cię uspakaja?... Prawda, że Piotruś?...
Wdowa w odpowiedzi zalała się łzami.
Stan jej coraz głębsze współczucie począł budzić w krewnych. Przyjechali tu bez żadnego ściśle określonego zamiaru, lecz zbadawszy rzecz na miejscu, przekonali się, że wypada coś zrobić.
— Biedactwo!... — rzekł pan Piotr. — Te kilkaset rubli, ze sprzedaży ruchomości, wystarczą jej najwyżej na pół roku.
— Nawet i na tyle nie wystarczą!... — odpowiedziała pani Piotrowa.
— Trzebaby ją wziąć do nas...
— I dać jakieś zajęcie.
— Tak!... Poprostu dla rozerwania myśli — zakończył pan Piotr.
Skutkiem tego, pani Wincentowa, wraz z Jasiem, wyjechała na wieś. Państwo Piotrowie mieli troje dzieci i przy nich guwernantkę. Po przyjeździe jednak z Warszawy odprawili guwernantkę, którą zastąpiła wdowa: poprostu dla rozerwania myśli. Ponieważ jednak pani Wincentowa tylko dnie przepędzała na nauce dzieci, a ranki i wieczory na łzach — krewni więc, dla ostatecznego uwolnienia jej od smutku, odprawili klucznicę.
Istotnie, przy pełnieniu tych podwójnych obowiązków i czuwaniu nad własnem dzieckiem, wdowa nietylko o smutku, ale nawet o samej sobie zapomniała.
Zresztą, było jej tam dobrze, jak w raju. Dla siebie i syna miała jedzenia po uszy. Do gości wychodziła, o ile czas pozwalał i ile razy chciała. Jako krewna, pensji nie brała żadnej; państwo Piotrowie nigdyby jej w taki sposób nie uchybili. Ale zato, ile razy potrzebowała czy to dla siebie, czy dla Jasia, na sukienkę, koszulę, albo trzewiki, dość jej było powiedzieć tylko słówko:
— Kochany wuju!... Możeby wuj był łaskaw dać mi dziesięć rubli...
— Naco to, kochana Zuziu?... — pytał pan Piotr.
— Chciałabym... — mówiła cicho, ze spuszczonemi oczyma — chciałabym kupić Jasiowi płótna i korciku na ubranie...
— Owszem, kochana Zuziu!... Przecieżeś ty nasza krewna, choć daleka, a on sierota... Ja wprawdzie nie wymawiam, zawsze jednak radziłbym oszczędność. Dlatego zamiast korciku, kup mu barchanu, a i płócienko może być trochę grubsze. Widzisz, ledwie półtora roku upłynęło od śmierci męża, a już wydałaś te kilkaset rubli, którem ci wydreptał... To ile chcesz, ile?...
— Dziesięć rubli... — szepnęła, tłumiąc westchnienie.
— Naco tyle?... Dosyć będzie siedem rubli!... Ja wprawdzie nie żałuję, ale żebyś, moje dziecko, wiedziała, jak teraz o grosz trudno! — mówił pan Piotr, wydobywając powoli najbardziej zatłuszczone papierki.
Serce człowieka składa się, jak wiadomo, z dwu części: w jednej mieszkają uczucia dla siebie, w drugiej dla bliźnich. Otóż pan Piotr, pomimo wrodzoną dobroć i praktyczność, ową drugą połowę serca miał nieco skostniałą. Z tego powodu kochał własne cnoty a nienawidził wad cudzych; czuł głęboko własne przykrości, lecz o tych, które innym wyrządzał, miał wyobrażenie dosyć słabe.
Pani Wincentowa, poznawszy psychiczną organizacją krewnego, straciła śmiałość i przywiązanie do swego opiekuna. Coraz rzadziej odwoływała się do niego z prośbą o pieniądze, a coraz częściej łatała ubranie swoje i syna.
Tymczasem Jaś rósł i, jak mówił pan Piotr, hartował się i odzwyczajał od zbytków. Miał już lat pięć, chodził w lecie boso, tudzież w barchanowych majtkach, które wraz z kaftanikiem, z tyłu zapinanym, stanowiły jedną całość. Zato w dni świąteczne nosił przykrótkie nieco, ale porządne ubranie po młodszym od siebie synu pana Piotra.
Jaś był dzieckiem potulnem, uczył się i słuchał. Ludzie obcy, jak naprzykład goście i folwarczna służba, mniemali, że chłopczyk ten był nierównie lepszy od dzieci pana Piotra i jego małżonki. Na nieszczęście, pan Piotr, odznaczający się, jak wiadomo, trzeźwym umysłem, dopatrywał w nim wiele wad. Według jego opinji, Jaś był dziki, bo uciekał przed gośćmi, był skryty — bo niewiele mówił, a choć robił, co mu kazano, musiał to zapewne robić niechętnie. Najbardziej potępiał go pan Piotr za zaciętość.
— Jeżeli mego chłopca wezmę za ucho — mówił — to on zaraz krzyczy. Tego nieraz porządnie oćwiczę, a on ani piśnie. Najwięksi zbrodniarze odznaczali się w dzieciństwie takim uporem!...
Najgorszem było to, że Jaś — kłamał.
Pewnego razu, synek państwa Piotrów przyleciał pędem z obory, wołając:
— Tatku!... tatku!... ja nie byłem w oborze, ja cieląt nie wypuściłem!
— To pewnie Jaś wypuścił! — rzekł surowo pan Piotr. — Prawda, synku, że Jaś?
Zdziwiony synek milczał.
— No, przyznaj się, synku — mówił dalej ojciec — prawda, że Jaś wypuścił?
— A Jaś, proszę tatki, Jaś! — odparł chłopiec, który przed oczyma duszy ujrzał w tej chwili widmo pięciopalczastej dyscypliny na sarniej nóżce.
Oburzony pan Piotr pobiegł szukać sprawcy złego i znalazł go w ogrodzie pod drzewem, gdzie Jaś spał, albo przynajmniej udawał, że śpi. Ale przenikliwy opiekun zrozumiał podstęp; porwał więc chytrego chłopca za ramię i krzyknął:
— Ty wypuściłeś cielęta?
Zbudzony Jaś szeroko otworzył oczy, wybornie udając zadziwienie i przestrach. Taka wielka bezczelność w tak małym chłopcu zrewoltowała cnotliwą duszę pana Piotra.
— O, sprawięż ja tobie łaźnię, hultaju! — mówił opiekun, ciągnąc go do swego pokoju.
— Ja nie wypuściłem cieląt!... Ja spałem w ogrodzie!... — wołał Jaś, zanosząc się od płaczu.
Ponieważ pani Wincentowej w tym czasie w domu nie było, a pani Piotrowa nie miała odwagi wstawiać się za przewrotnym chłopcem, Jaś więc dostał porządne cięgi. W kilka dni potem okazało się, że nie Jaś, lecz synek pana Piotra cielęta wypuścił, ale — już było za późno.
Małe to, jak mówił pan Piotr, nieporozumienie doreszty zniechęciło biedną wdowę. Stała się ona smutniejszą, niż kiedykolwiek, zżółkła, podupadła na zdrowiu i po całych dniach myślała o tem tylko, ażeby jak najrychlej wydobyć się z objęć poczciwych krewnych. Między nią a opiekunem długi czas toczyła się głucha walka, której widocznemi objawami były wybuchy gniewu ze strony pana Piotra i łzy wdowy.


II. JAŚ ZOSTAJE SYNEM GUWERNANTKI.

Częstymi gośćmi w domu pana Piotra bywali państwo Anzelmowie. Widzieli oni, że pani Wincentowa doskonale uczy dzieci, że jest cicha, pracowita i zręczna, i że pan Piotr, pomimo całą dobroć serca i przytomność umysłu, nie należy do smacznych opiekunów. Litowali się oni nad losem wdowy, a ponieważ sami mieli chłopczyka i trzy córeczki, więc umyślili wziąć panią Wincentowę do siebie.
Układ zrobiono pocichu. Że jednak pani Wincentowa bała się zawiadomić o nim krewnych, więc wyręczył ją pan Anzelm.
— Cobyś też powiedział, kochany sąsiedzie — rzekł pewnego razu do Piotra — gdybyśmy ci zabrali twoją kuzynkę?
— Co wam tam po niej! — odparł Piotr, pogardliwie machnąwszy ręką.
— Byłaby u nas tak samo guwernantką, jak i tutaj.
Pan Piotr poprawił wąsa i z pod oka spojrzał na mówiącego.
— Ona przecież u nas nie była guwernantką — rzekł — tylko... krewną.
— Dałbym jej dwieście rubli! — ciągnął dalej Anzelm, nie patrząc na sąsiada.
Pan Piotr oburzył się.
— Próżne gadanie! — zawołał z gniewem. — Onaby od nas nie odeszła za żadne pieniądze...
— Odejdzie! odejdzie!... A zresztą możemy ją zapytać.
— Dobrze... zapytajmy! — odparł zirytowany pan Piotr, trochę bojąc się, a trochę nie dowierzając temu, ażeby pani Wincentowa mogła okazać się niewdzięczną.
Niebawem wezwano biedaczkę, która, ku najwyższemu zdziwieniu pana Piotra, wyznała, że dom jego może opuścić.
— Co to znaczy, Zuziu? — krzyknął krewny. — Czy było ci u nas źle?...
— Owszem, dobrze... — odparła zmieszana — ale u pana Anzelma będę mieć pensją...
— No, jeżeli chodzi o stałą pensją — poprawił krewny — to mogę ci odtąd płacić sto pięćdziesiąt rubli rocznie.
— Bardzo dziękuję wujowi, ale... już umówiłam się z panem Anzelmem...
Ponieważ krewny nie odpowiedział nic, zatem pani Wincentowa pocichutku wysunęła się z pokoju. Wówczas pan Piotr wybuchnął:
— Ślicznie sąsiad postępujesz ze mną! — zawołał. — Godzi się to intrygować między familją?... Świetny los zrobi u sąsiada, że będzie guwernantką...
— Tutaj była guwernantką i klucznicą! — odparł popędliwie Anzelm.
— Co to: klucznicą?... była jak u siebie, panią w domu!... Umarłaby z głodu po śmierci męża, gdybyśmy jej nie przygarnęli... Zmarnowałaby rzeczy, gdybyśmy ich dobrze nie sprzedali!
— Cóż z tego, żeś pan sprzedał rzeczy, kiedy już nie ma pieniędzy.
Ostatnia uwaga najdotkliwiej zraniła pana Piotra, który, zapominając o prawidłach gościnności, wyszedł z pokoju, trzasnął drzwiami i zostawił sąsiada samego. Pana Anzelma wcale to nie obraziło; siadł w tej chwili na bryczkę i pojechał do domu, myśląc z rozkoszą, że pomógł prawdziwemu nieszczęściu.
Teraz dopiero, wprawdzie na bardzo krótko, zmienił się los wdowy i sieroty w domu krewnych. Pani Piotrowa obsypywała pieszczotami kochaną Zuzię i Jasia, któremu pan Piotr chciał natychmiast sprawić nowe ubranie, a matce płacić odtąd dwieście rubli. Poczciwy krewny robił to bardziej dla uniknięcia skandalu i zatrzymania pożytecznej Zuzi, aniżeli z uczuciowych powodów.
Ale pani Wincentowa, mimo uległości i szacunku dla opiekunów, uparła się. Widocznie nie umiała ocenić przywiązania krewnych. Po czteroletnim pobycie między nimi, dom ten wydał się jej nieznośnym. Nie było prawie kąta, gdzieby nie płakała nad sobą albo synem — nie było pokoju, w którymby nie widziała kwaśnej miny pani Piotrowej i ponurego wzroku pana Piotra — nie było pola i ogrodu, po którymby Jaś jej boso nie biegał. Przypominała sobie z goryczą kaprysy dzieci, zuchwalstwo służby, na którą nie było się przed kim skarżyć. Pamiętała gości, przed którymi obdarty i zdziczały Jaś krył się po kątach, i do których ona sama nie zawsze mogła wychodzić, z powodu braku sukni.
To też napróżno pani Piotrowa błagała ją ze łzami; napróżno dzieci, przez kilka dni, były tak grzeczne, jak cherubiny; napróżno przytomny pan Piotr zbił dwie służące za hardość. Wdowa wstawiała się za sługami, pieściła grzeczne dzieci, a uprzejmym rodzicom wyświadczała tysiączne usługi. Lecz gdy przyszły konie od pana Anzelma, postanowiła jechać.
Widząc to, pan Piotr rzekł jej na odjezdne:
— Kiedy chcesz, jedź!... Ale odtąd — nie znamy się!
Spakowawszy trochę rupieci, siadła pani Wincentowa na bryczkę, zalewając się łzami. Furman podał jej zdziwionego Jasia. Ze dworu nikt nie wyszedł na pożegnanie, tylko w oknach kuchni widać było smutne lub uśmiechnięte twarze służby. Gdy ruszyła bryczka, kilka psów podwórzowych, wśród podskoków i głośnego szczekania, odprowadziło wdowę aż na pole. Nic dziwnego! ona te psy karmiła, a Jaś zawsze bawił się z niemi, nigdy ich nie bił, ani targał za uszy.
Nowi gospodarze, choć obcy, a może właśnie dlatego, że obcy, okazali się nierównie lepszymi od krewnych. Pani Anzelmowa była sobie szczupłą, bladą i chorowitą szatynką. Lubiła czytywać romanse i grać na fortepianie; do gospodarstwa nie mieszała się tak dalece, że nawet służący jej nie umieliby powiedzieć, jak wygląda. Pan Anzelm znowu, niski, przysadzisty, ogorzały i rumiany blondyn, był człeczyna uczciwy z kościami. Czytywał mnóstwo gazet i pism rolniczych i prawie połykał artykuły, w których wyrzucano rolnikom ich niedbalstwo, brak nauki i niemyślenie o jutrze. Długie te kazania skruszyły już z natury miękkie serce pana Anzelma. Bijąc się w piersi, głośno wyznawał błędy, które mu wytykano, i odtąd począł się tak uczyć, tak dbać o gospodarstwo i myśleć o jutrze, że nie miał czasu ani zajrzeć do stodoły, ani wyjechać na pole. Dawniej także nie zaglądał i nie wyjeżdżał, ale dlatego, że nie czytywał podobnych artykułów.
Zobaczywszy to, sąsiedzi poczęli go nazywać gospodarzem-filozofem. Istotnie, pan Anzelm był filozofem, ale nie z tej szkoły, do której należało Towarzystwo Kredytowe, bo pomiędzy nim a zarządem wymienionej instytucji trafiały się częste i ożywione sprzeczki.
Prócz tego pan Anzelm był jowjalnym. Lubił się śmiać i opowiadać dykteryjki; gdy zaś usłyszał lub wyczytał nową, powtarzał ją sąsiadom, żonie, guwernantce i ekonomowi, — wkońcu zaś pytał:
— A co, panie, dobry koncept?...
— Naturalnie!... — odpowiadał zapytany.
— To ja go wymyśliłem!
Młynkiewicz, ekonom Anzelma, który swego chlebodawcę uważał za szczyt ludzkiej doskonałości, dodzierał nietylko „pańskie“ suknie, ale i pańskie dykteryjki, w towarzystwie karbowego, gajowego i pisarza. Po każdej zaś powiastce dodawał:
— A co, panie, dobry koncept?... To myśmy go wymyślili z panem Anzelmem!...
W takiem towarzystwie nie mogło być źle pani Wincentowej. Państwo byli dobrzy, dzieci grzeczne... To też między nimi odżyła biedna kobieta i jej synek.
Zaraz po przyjeździe, pan Anzelm dał nowej guwernantce kilkadziesiąt rubli zgóry. Za tę sumę oporządzili się nieboracy i z najlepszą otuchą zajęli swój pokoiczek na piąterku.
Cacko też to było, nie pokoik! Miał czyściuchną podłogę, w kącie piec i białe jak mleko ściany, których jedyną wadą było to chyba, że trochę bieliły suknie. Do jednego z okien wspinały się gałązki dzikiego wina, do drugiego przylatywały gołębie, wołając: „Grochu!... grochu!...“
Było tam jeszcze kilka krzeseł wiśniowego koloru, komódka, szafa, szerokie łóżko dla matki, a dla syna rozsuwane łóżeczko — na wyrost. Były i dwa kotki bardzo łaskawe, jeden myszaty a drugi biały, spuścizna... po ostatniej guwernantce, starej pannie.
Zakociła nam panna Dylska całą okolicę! — mawiał nieraz pan Anzelm, patrząc pilnie, azali się słuchacz nie roześmieje, gdy zaś to nastąpiło, dodawał z triumfem:
— A co, panie, dobry koncept?... To ja go wymyśliłem!...
Jeżeli guwernantka była zadowolona z państwa, to i oni musieli być z niej kontenci. Okazało się, że pani Wincentowa posiada dużo talentów.
W miesiąc po przybyciu, nauczyła klucznicę wypasać indyki, które dotychczas były chude jak szczypy. Umiała rurkować falbany u białych spódnic i zakładała firanki jak tapicer, aż ją rozrywali sąsiedzi! Grała przytem mnóstwo tańców na fortepianie, i dlatego nie obszedł się bez niej żaden wieczór. Zwykle zapraszano ją na bal, jako młodą wdówkę, która powinnaby zdobyć męża. Niebawem jednak, wśród próśb i całusów, zasadzano ją do fortepianu, od którego wstawała ledwie nad ranem.
W domu państwa Anzelmów przemieszkała wdowa trzy lata, a czas, tam spędzony, uważała za najszczęśliwszy w życiu.


III. JAŚ ZACZYNA DZIWIĆ MATKĘ.

Synek wdowy, wydobywszy się z żelaznych uścisków pedagogiki pana Piotra i włożywszy nowe ubranie, szybko począł się rozwijać. Przy gościach wprawdzie, tudzież w stosunkach z dziećmi pana Anzelma, pozostał i nadal nieśmiałym. Zato jednak, znalazłszy się sam na sam z matką, ciężkiego nieraz nabawiał ją kłopotu.
Miał już skończonych lat siedem, rwał zęby przy pomocy nitki i klamki i dość wprawnie czytał, kiedy nagle — napadła go szczególna manja. Począł on po pokoiku matki chodzić wielkiemi krokami, jak pan Anzelm, garbić się i zakładać ręce wtył — zupełnie jak pan Anzelm, a nadewszystko — głośno mówić do siebie, czego już pan Anzelm nie robił.
Najciekawsze było to, co mówił:
— Będę miał bas... będę miał bat... będę miał bąk... będę miał dom...
Usłyszawszy to, matka struchlała.
— Co ty wygadujesz, chłopcze?... — krzyknęła, załamując ręce.
— Albo mama nie wie? — odparł. — Przecież bat to się robi z kija i ze sznurka, a bąk to jest taki okrągły, z dziurką...
— No, dobrze, ja rozumiem... ale poco ty to mówisz?
Na to już Jaś nie umiał odpowiedzieć. W gruncie rzeczy, gadanina jego była pierwszym brzaskiem budzącej się myśli i wyobraźni. Chłopiec czytał w elementarzu wyrazy dla wprawy, a tam, gdzie zwykle dzieci widzą tylko chaotyczną gromadę czarnych znaków i niezrozumiałych dźwięków, on widział przedmioty i obrazy. To ćwiczenie kiełkujących zdolności psychicznych robiło mu wielką satysfakcją, i dlatego, nie zważając na przestrach matki, prawił dalej swoje:
— Będę miał bat... będę miał bąk... będę miał...
Nagle urwał i zapytał:
— Proszę mamy, co znaczy: brzdęk?
Tym razem matka nie umiała mu odpowiedzieć.
— Czy to jest drewniane, czy jakie inne?
— Ale gdzież tam!... Ach, jakie ja mam zmartwienie z tobą, moje dziecko...
Czekały ją jednak większe zmartwienia, szczególniej z zakresu geografji i astronomji.
Pewnego razu, pani Wincentowa tłomaczyła dzieciom swoich chlebodawców kształt ziemi. Czworo tych głuptasków, z których jedno patrzyło w sufit, a drugie na podłogę, z najlepszą wiarą i bez żadnych zastrzeżeń, przyjęły do wiadomości zdania, że ziemia jest okrągła i że się obraca naokoło słońca. Jaś, czem innem zajęty, słyszał to zboku, a gdy wieczorem znalazł się z matką w pokoiku, rzekł:
— To wszystko musi być bajka!...
— Co takiego? — spytała matka.
— A to, żeby tam ziemia była okrągła — odparł Jaś. — Żeby była okrągła, toby z niej ludzie pospadali. Wiem przecież, bom nieraz łaził na stóg i zawsze z niego zlatywałem.
— A tyś tam poco łaził, niedobre dziecko? — zgromiła go matka, lecz opamiętawszy się, dodała: — Widzisz, ziemia jest większa... ho! ho!... ile razy większa od stogu...
— Gdyby była większa od stogu, toby ludzie jeszcze prędzej pospadali... eh!... nawet pozabijaliby się.
Na takie dictum umilkło biedne matczysko, nie mogąc wybrnąć z dziecinnych zarzutów i nie podejrzewając nawet, że to niespokojne i zabawnie rozumujące powątpiewanie zdradza zawiązek niepospolitego umysłu.
Jaś miał nadzwyczaj silną wyobraźnią. Pewnego razu usłyszał od parobków, że na księżycu, w czasie pełni, widać chłopa, który gnój nakłada. Odtąd, ile razy zdarzyła się sposobność, leżał po całych wieczorach na ziemi, z twarzą zwróconą do księżyca. Widywał wówczas mnóstwo rzeczy: raz, że księżyc toczy się jak koło po obłokach, to znowu, że pod powierzchnią jeziora jest drugi księżyc i drugie niebo, to znowu, że z ponad wód i wilgotnych łąk unoszą się jakieś olbrzymie widziadła, w długich powiewnych szatach... Chłopa jednak na księżycu zobaczył dopiero przy końcu lata.
Jednego wieczora, spacerujący po ogrodzie państwo Anzelmowie usłyszeli krzyk dziecięcy:
— Fornalu! fornalu!... Gospodarzu!...
Zaciekawieni, podeszli w tamtą stronę i zobaczyli Jasia, który zadarł głowę, twarz zwrócił ku księżycowi i wrzeszczał jak opętany:
— Fornalu! fornalu!...
Napróżno jednak zapytywali go: co to znaczy? Zawstydzony chłopak uciekł i dopiero w parę godzin powiedział matce:
— Bo to widzi mama, ja chciałem się tego chłopa zapytać, jak tam jest na księżycu?
Matka westchnęła.
Innym razem rzucił pytanie:
— Moja mamo, dlaczego ja chodzę, a lalka nie chodzi, chociaż ma nogi i jest do mnie podobna?
— A bo widzisz, moje dziecko, ty masz duszę, a lalka jej nie ma.
— A co to jest dusza?...
Matka zamyśliła się, i przywoławszy na pomoc katechizm księdza Putiatyckiego, odparła:
— Dusza... dusza jest to, co w twojem ciele myśli i niem rządzi...
— Przecie ja sam myślę, nie żadna dusza!
Pytanie to trapiło go i chciał się koniecznie dowiedzieć: jak wygląda dusza? Szczęściem, nadeszło wkrótce Boże Narodzenie, a gdy Jaś zajrzał do kuchni, gdzie oprawiano ryby, klucznica, podając mu jakiś podwójny pęcherzyk, rzekła:
— Naści, Jasiu, rybią duszę... Strzel sobie z niej!
Jaś miał wielką ochotę włożyć duszę w lalkę; zmiarkowawszy jednak, że ryba co innego, a lalka co innego, nacisnął pęcherzyk nogą i strzelił.
Na drugi dzień świąt, przyjechał do państwa Anzelmów miejscowy proboszcz. Siwy jak gołąb starowina, wziąwszy w lewą rękę tabakierkę, w prawą ogromny fular, zebrał około siebie dzieci i egzaminował je z religji. Pytał ich: kto stworzył świat?... jak się nazywali pierwsi rodzice?... naco Pan Bóg ludzi stworzył?... Jaś na wszystko odpowiadał najgorzej i najbojaźliwiej; dopiero usłyszawszy frazes: co to jest dusza? — krzyknął:
— Ja wiem!
— Bardzo dobrze!... bardzo ładnie! — chwalił go proboszcz. — No, powiedz już, powiedz... bo ci języczek widzę ucieknie.
Jasiowi oczy świeciły jak węgle.
— Dusza — rzekł z wielką pewnością siebie — to takie, co strzela!
Starowina, usłyszawszy to, podniósł dogóry obie ręce z chustką i tabakierką i zdziwiony zawołał:
— Jezus! Marja! A od kogożeś ty się o tem dowiedział?...
— A od klucznicy, proszę księdza proboszcza, jak oprawiała ryby.
— Moje dziecko!... moje dziecko!... — mruczał poczciwiec, kręcąc głową.
Potem zażył tabaki, raz, drugi raz, utarł nos powoli i systematycznie, i — dał spokój egzaminowi, ku wielkiej uciesze dzieci.
Pani Wincentowa załamała ręce, ale zato pan Anzelm śmiał się tak, że aż mu oczy nawierzch wychodziły.
— Jaki to będzie facecjonista z tego chłopca! — mówił, całując Jasia w jasne kędziory.
Wszystkiego tego nie słyszała jedna tylko pani Anzelmowa. Myślała ona o swoich nerwach i o tem: czy eteryczny Wiesław Różyc ożeni się z Cecylją?
Mimo egzaminowe niepowodzenie, Jaś był ogromnie zdolnym chłopcem. Mając dopiero lat dziewięć, strugał drewniane pałasze i łuki dla synka państwa Anzelmów, tudzież czółenka z kory sosnowej — dla ich córek. Rozumiał budowę młyna, tartaka, i małego, ściennego zegara; tego tylko nie mógł pojąć, z jakiej racji jedna skazówka posuwa się prędzej niż druga?
W arytmetyce robił zadziwiające postępy: wymyślił bowiem sposób wykonywania trzech pierwszych działań na ziarnkach fasoli, przy pomocy której nauczył nawet starszego od siebie Józia niesłychanie trudnej rzeczy: tabliczki mnożenia. Odtąd ile razy dzieci nie mogły czego pojąć, pani Wincentowa tłomaczyła najprzód Jasiowi, a on im, zapomocą własnych przykładów, odznaczających się prostotą i jasnością.
To też pan Anzelm nieraz mówił do Jasia:
— Chłopcze! ty będziesz wielkim człowiekiem.
Z pośród małych swoich towarzyszy, Jaś najbardziej lubił Antosię. Bo też w republice dziecięcej oni oboje najskromniejsze zajmowali stanowiska: Jaś jako syn guwernantki, Antosia — jako najmniej pieszczona przez swoich rodziców.
Pewnego razu, dzieci te prowadziły między sobą nader charakterystyczną rozmowę:
— Czembyś chciała być? — spytał Jaś.
— Chciałabym być Manią! — odparła Antosia. — A ty czem?
— A ja... furmanem!
Mania była siostrą Antosi, najbardziej kochaną przez matkę; Jaś znowu, bawiąc się z Józiem, zawsze pełnił obowiązki konia. Okoliczności te tłomaczą życzenie obojga.
Jaś dostarczał najwięcej zabawek Antosi. Raz nawet zrobił jej kołyskę dla lalki; na nieszczęście, lalka miała pół łokcia długości, a kołyska ledwie kilka cali.
— Trzeba ją zepsuć! — rzekł zmartwiony Jaś, biorąc kołyskę.
— Dajże pokój! — zawołała Antosia. — Przecież lalka może mieć dziecko.
— A prawda!...
Istotnie na drugi dzień, przy pomocy służącej, urodziło się dziecko, złożone z mnóstwa gałganków i waty. Jaś pilnie mu się przypatrywał.
— Co to jest? — spytał, pokazując na jedną połowę ciała nowonarodzonego.
— To przecież głowa!...
— A gdzie ręce?
— Ona nie ma rąk, tylko koszulę.
Sprowadzono kołyskę, lecz okazało się, że głowa lalki jest za szeroka. Ponieważ Jaś znowu się zmartwił, Antosia więc zaproponowała mu, aby wyrysował lalce nos i oczy, co też wykonał, mocno przy tej okazji obracając językiem.
Przyjaźń dzieci była tak wielka, że Jaś postanowił nawet podzielić się z Antosią niesłychanie ważną tajemnicą.
— Chodź — rzekł do niej — pokażę ci gniazdo.
— Gniazdo?... — zawołała, klasnąwszy w ręce.
— Ale nie powiesz nikomu?... — spytał uroczyście.
— Nie!... jak mamę kocham...
Poszli do ogrodu, gdzie kroplista rosa siedziała na liściach, tworząc mnóstwo tęczowych kręgów. W powietrzu czuć było upajającą woń, rozlegał się pomieszany świergot ptaków, a tu i owdzie brzęk pszczół i cirkanie polnych koników.
— Czy to prawdziwe gniazdo? — pytała zaciekawiona dziewczynka.
— Rozumie się.
— A małe ptaszki są tam?
— Jakżeś chciała?... Muszą być.
W jednym z krzaków zaszeleściło coś.
— Może to tu?... — dowiadywała się Antosia. — Możeś ty zapomniał?
Jaś, zamiast odpowiedzi, poważnie wstrząsnął głową.
Doszli do klombu, rosnącego w końcu ogrodu. Jaś zatrzymał się, przykląkł i, ostrożnie odchylając gałązki, szepnął:
— Cicho!...
Antosia schyliła główkę i położyła palec na ustach.
— Widzisz? — spytał Jaś.
— Widzę — odparła — ale nie wiem gdzie...
Jaś wskazał palcem.
— Ach!... — krzyknęła zachwycona.
O łokieć od niej, na ziemi, leżało szare gniazdeczko, okrągłe i gładkie jak ulane. W środku był wklęsły materacyk z końskiego włosia i z puchu, a na nim maleńki ptaszek. Był on czerwony i bez pierza, miał zarośnięte, lecz wypukłe i duże oczy, a jeszcze większy brzuszek. Usłyszawszy szmer koło siebie, podniósł główkę, a żółty dziobek otworzył tak szeroko, jakby chciał połknąć Antosię.
— Jeść chce! — zauważył Jaś.
W tej chwili, nad głowami dzieci usiadł ptaszek już dorosły. Poruszył parę razy ogonkiem, popatrzył na ciekawskich najprzód prawem okiem, później lewem, a wkońcu zaczął piszczeć żałośnie.
— Odejdźmy — rzekł Jaś. — Matka przyszła go karmić.
Antosia wracała do domu bardzo zamyślona, a w kilka godzin potem spytała:
— Jasiu! nie możnaby Mani pokazać gniazda?
— A nie!
— A Józiowi także nie?
— Rozumie się! Józioby zaraz zepsuł gniazdo.
Antosia rzeczywiście dochowała tajemnicy, lecz na nieszczęście postanowiła zaopiekować się ptaszkiem. Nic nie mówiąc, wzięła nad wieczorem garść okruchów chleba i hojnie nakarmiła niemi gołego malca. Skutkiem tego, gdy dzieci na drugi dzień przyszły odwiedzić go, przekonały się, że biedny ptaszek już nie żyje.
— Ach, Antosiu! — zawołał Jaś — toś pewnie ty temu winna?
Dziewczynka zalała się łzami.
Jaś wziął do ręki martwe pisklę, które było jakieś pomarszczone i zimne, i szepnął:
— Cóżeś ty był nam winien, biedaku!...
W oczach łzy mu się zakręciły.
— Nie mów tak, Jasiu! — prosiła go zmartwiona dziewczynka, a potem dodała prędko: — Możemy mu zato pogrzeb wyprawić...
— Co jemu z tego przyjdzie?
— Ja włożę go w kołyskę, tę, coś mi darował dla lalki... ty zrobisz mu krzyżyk...
— Daj spokój! — przerwał Jaś. — Myśl lepiej o tem, że będziemy mieli zmartwienie.
— Przecież nikt nie wie...
— Nie bój się! Pan Bóg wie dobrze i jeszcze mnie skarze za to, żem ci pokazał gniazdo...

Oboje wrócili do domu w nastroju bardzo poważnym. Jasiowi zdawało się, że ktoś za nim chodzi, Antosi znowu, że wszyscy mają twarze zachmurzone i gniewne. Nie mogła biedaczka wytrzymać, powierzyła więc Mani swoje strapienie. Mani również zaciężyła tajemnica, więc szepnęła o niej Józiowi, który z wielkim śmiechem ogłosił to publicznie. Sprawdziła się wówczas przepowiednia Jasiowa o zmartwieniu. Pan Anzelm bowiem, usłyszawszy, o co idzie, zrobił ogromny hałas, począł tupać nogami, kazał przynieść siekierę w celu ucięcia głowy Jasiowi i Antosi, a wreszcie — postawił ich w kącie.


IV. JAŚ Z MATKĄ JADĄ NA WŁASNY CHLEB.

Po deszczu nastąpi pogoda, po nocy dzień, po zmartwieniu radość, po pracy odpoczynek, po dostatku ubóstwo. Wszystko to zależy widać od obrotu ziemi naokoło osi, jak mówił mój wuj, człowiek wielkiego serca i filozoficznego umysłu.
To też, mój przyjacielu, gdy masz zmartwienie, ciesz się: znak to bowiem nieomylny, że wkrótce będzie dobrze. Smuć się raczej wówczas, gdy jesteś zupełnie szczęśliwy, bo na świecie niema nic trwałego! Jest to znowu pogląd mojej babki, świątobliwej kobiety, która wiele w życiu zaznała, ba! widziała Napoleona...
Nie myślę ja wam zakłócać spokoju, o wy, którzy spoczywacie w odległych grobach! Chcę tylko, aby wiedziano, żem nie zakopał w ziemi, jak bojaźliwy sługa, wdowich groszów, któreście zostawili ku pożytkowi.
Pani Wincentowa za długo była szczęśliwa, bo prawie trzy lata. Rychło też los się odwrócił.
System gospodarski pana Anzelma, oparty na czytywaniu artykułów wstępnych, opłakane wydał owoce. Długi rosły, dochody zmniejszały się, aż wkońcu zacny facecjonista, dla zaspokojenia wierzycieli i pozostawienia dzieciom uczciwego nazwiska, sprzedał swój duży majątek, a wziął się do kilkowłókowej dzierżawy.
Smutne były dnie, kiedy ze starego dworu, który jeszcze wybudował dziad, poczęto wynosić i wyprowadzać sprzęty do nowej siedziby. Nie było godziny, żeby coś nie zaszło. To opustoszał salon, — to pan Anzelm swojej guwernantce zapłacił resztę pieniędzy, — to znowu uprosił ją, aby sobie wzięła garnczek masła, trochę mąki i krupek.
O gdybyście wiedzieli, jak się też biedaczce ściskało serce przy odbieraniu tych żałobnych podarków!...
Nareszcie wyjechała ostatnia fura. Za nią poszły dwa woły, poruszające nieustannie gębami, i psy podwórzowe, z których jednego trzeba było aż w worek włożyć, tak nie chciał jechać. Na folwarku pojawili się ludzie obcy, a przed ganek zajechała wielka landara i bryczka. Pożegnawszy się kilkakrotnie, wygnańcy poczęli wsiadać. Józio skoczył na kozioł, trzy dziewczynki umieściły się na przodzie landary, a naprzeciw nich pan Anzelm i jego małżonka z drugim tomem najświeższej powieści, której w domu nie mogła dokończyć.
Do bryczki siadła pani Wincentowa z Jasiem.
Gdy furman strzelił z bata i konie ruszyły, pan Anzelm nagle zawołał:
— Zaczekaj-no!...
Wyskoczył z landary i wbiegł znowu do pustego dworu. Po chwili zobaczono go w kancelarji, w pokoju dziecinnym, w salonie... Zdawało się, jakby czegoś szukał; może szczęścia, które go opuściło?... Ktoś bliżej stojący słyszał, że pan Anzelm coś mówił; może być, że zapraszał cienie przodków, aby opuściły stary dwór dziedziców i przeniosły się wraz z nim pod słomianą strzechę dzierżawcy?
Panu Anzelmowi tymczasem zdawało się, że z gładkich, obnażonych ścian wyrastają niewidzialne ramiona, aby go pobłogosławić i uścisnąć na drogę. Wówczas uczuł, że się stąd nie wyrwie, chciał bodaj umrzeć w tych uściskach!... Ale przyszły mu na myśl dzieci, więc — wrócił do landary i kazał jechać.
Przez małą milę biegła bryczka za powozem, i tak dojechali aż do murowanej, walącej się kapliczki. Tu droga rozwidliła się we dwie odnogi, z których jedna szła ku szosie, wiodącej do Warszawy.
Powóz stanął, i w jednem z jego okien ukazała się okrągła twarz pana Anzelma.
— Hop! hop!... — krzyknął. — Bywajcie tam zdrowi!...
— Niech was Bóg prowadzi! — odpowiedziała wdowa.
W landarze zrobił się ruch. Niebawem wygramolił się z niej szlachcic i przybiegł do bryczki.
— Moja pani — mówił, ściskając wdowę w objęciach — niech cię Bóg błogosławi! A jeżeli ci tam będzie bardzo źle, to wróć do nas. Znajdzie się jeszcze choć suchy kawałek chleba dla wszystkich.
Następnie zwrócił się do Jasia:
— A ty, chłopak, ucz się i słuchaj matki... Jeżeli zostaniesz kiedy wielkim człowiekiem, zrób mię choć stróżem. Będziesz wtedy stawiał mnie w kącie, tak, jak ja ci to nieraz robiłem... A co, panie, prawda, że dobry koncept?...
Mówiąc to, śmiał się grubym głosem, a jednocześnie po ogorzałej i zakurzonej twarzy płynęły mu łzy. Tymczasem w landarze Mania narzekała, że jej źle siedzieć — Józio prosił furmana, ażeby mu dał lejce — Antosia, szlochając, patrzyła na bryczkę — a pani Anzelmowa, trzymając na kolanach drugi tom zaczętej powieści, przymknęła zapadłe oczy i z błogim uśmiechem rozmyślała: co też zrobi Ernest, zdradziecko opuszczony przez Łucją?...
Nareszcie ruszył powóz w prawo, a bryczka w lewo. Wdowa i Jaś spoglądali za odjeżdżającymi, których stopniowo zasłaniał długi, wijący się jak wąż, tuman płowego kurzu. Wkońcu tuman znikł i zostali sami, mając dokoła pola, okryte więdniejącym ścierniem i zasnute pajęczyną, a nad sobą — miłosiernego Boga, bez którego woli nie zerwie się ani wątła sieć pajęcza, ani wątlejsze od niej nici ludzkiego szczęścia.


V. CO SIĘ STAŁO W WARSZAWIE.

Pani Wincentowa jechała do Warszawy z najlepszemi nadziejami. W ciągu siedmioletniego pobytu na prowincji zapomniała o doznanych kłopotach i nauczyła się patrzeć na miasteczko nasze przez różowe okulary.
Warszawę, w opinji całego kraju, otacza jakaś aureola pomyślności, oświaty i miłosierdzia. Wiejskie dziady po odpustach z uszanowaniem odzywają się o dziadach warszawskich, którzy według nich, zarabiają tysiące, a niekiedy są właścicielami kamienic. Majętniejszy obywatel ziemski we śnie i na jawie marzy o tem, aby mógł zimę przepędzać w Warszawie, a przynajmniej kształcić dzieci w tamtejszych pensjonatach. Uboższy szlachcic, który usiłuje przytłumić w sobie wstręt do hebla i kowadła, tylko warszawskiemu rzemieślnikowi z ufnością powierza syna.
A cóż dopiero mówić o wszelkiego rodzaju biedakach, poszukujących pracy lub pomocy? Niejeden i niejedna z tych, którzy na prowincji łatwo utrzymaćby się mogli, rzuca rodzinny kąt i śmiało jedzie do Warszawy. Nie ma znajomych, ani pieniędzy, wierzy jednak w to, że byle przejechał rogatkę, a bardziej jeszcze — żelazny most, wówczas mnóstwo instytucyj i tysiące dobroczynnych osób pospieszą na wyścigi z protekcją, pieniędzmi i radą.
Człowiek, który w powiatowem miasteczku, pobierając kilkaset złotych pensji, mieszkał obok budowniczego, pewnym jest, że w Warszawie nazwą go technikiem i ofiarują tysiące rubli. Inny, który przez ciąg kilkudziesięcioletniego życia nie mógł zrobić ani grosza oszczędności i na starość dotknięty został paraliżem, błaga znajomych, aby go wysłali do świętego miasta, gdzie z paraliżu zostanie wyleczony i na resztkę dni znajdzie spokojny i wygodny przytułek.
Podobne projekty snuła sobie i pani Wincentowa. Była pewną, że dobrzy ludzie pomogą jej, gdy im opisze swoje położenie i rzeczywiście niepospolite zdolności Jasia. Przy pomocy nieznanych protektorów i odrobinie własnych pieniędzy, miała zamiar otworzyć magazyn. Ponieważ handel z konieczności (niewiadomo jakiej?) musiałby jej iść dobrze, wzięłaby więc najlepszych nauczycieli do Jasia, który zkolei rzeczy zostałby znakomitym inżynierem, zrobiłby olbrzymi majątek i tak dalej!...
Tak marząc i z miłością wpatrując się w różową twarz i półotwarte usta zadumanego chłopczyny, uśmiechała się biedna matka. Szczęśliwa! że zakryte przed nią były bolesne dzieje, z których ręka przeznaczenia z biegiem czasu odsłaniać miała po jednej głosce...
Zaledwie wdowa stanęła na warszawskim bruku, wnet spotkały ją rozczarowania. Dawni znajomi, z których wielu dorobiło się majątku, z trudnością przypominali sobie jej nazwisko, z lodowatym, choć grzecznym uśmiechem przysłuchiwali się jej projektom, a natomiast wiele mówili o swoich kłopotach i o osobach, któremi muszą się opiekować. Głośni na cały kraj filantropowie byli wiecznie chorzy i zajęci, ci zaś, którzy nie mogli się wykręcić od obietnicy protegowania wdowy, na widok jej kurczyli się, jak ślimak kłuty szpilką.
Wkońcu, po długiej dreptaninie i wielu upokorzeniach, po zjedzeniu zapasów i wydaniu pieniędzy, zaoszczędzonych na wsi, udało się niebodze wynaleźć kilka rodzin, które powierzały jej robotę do szycia. Praca była ciężka, a zapłata licha. Ażeby zarobić rubla dziennie, należało przez kilkanaście godzin nie wstawać od maszyny lub stolika. Najczęściej też zdarzało się, że damy, mieszkające w wykwintnych salonach, po całych tygodniach i miesiącach nie zwracały jej z takim wysiłkiem zapracowanych kilku rubli. Inne wypłacały ratami, tygodniowo po parę złotych, na które przez długie godziny trzeba było wystawać w przedpokoju. Jeszcze inne zupełnie nie płaciły, a nawet wymyślały i zakazywały służbie puszczać do domu natrętną!...
Mimo to, wdowa nie traciła nadziei, lecz pracowała, pocieszając się myślą, że wkrótce pocznie robić oszczędności na najlepszych nauczycieli dla Jasia. On tymczasem od rana do wieczora pisał, uczył się i czytał przy klekocie maszyny, a najsmaczniej spał pod wpływem światła lampy i monotonnego łoskotu. Niekiedy łoskot ten słabnął, ustawał, znowu się potęgował, znowu słabnął, i wreszcie milknął zupełnie. Wówczas zdziwiony Jaś budził się i przy pomieszanem świetle dogorywającej lampy i wschodzącego słońca, spostrzegał matkę. Siedziała ubrana, z głową zwieszoną i przymkniętemi oczyma. Ręce jej opadły bezwładnie, oddychała szybko, a na twarzy paliły się gorączkowe rumieńce.
— Mamo! — wołał Jaś — dlaczego mama nie śpi?...
Budziła się i odpowiadała z uśmiechem:
— Bo mi się jakoś nie chce...
Omdlałe ręce jej biegły znowu do przerwanej roboty, sztywne nogi poruszyły się. Lecz w kilka chwil znowu opanowywało ją znużenie, mocniejsze od widma nędzy i głosu dziecka.
Im gorliwiej pracowała, im dłużej siadywała po nocach, tem bardziej zmniejszały się zarobki. Niekiedy na opędzenie całotygodniowych potrzeb miewała jednego rubla. Wówczas, prócz mleka, które razem z Jasiem piła na śniadanie, i talerza zupy na obiad, nie jadła nic więcej. Czasami, przy tych obiadach, napadała ją wielka ochota na mięso. Zdawało się, że sam widelec pociąga jej rękę do małego kęska pieczeni. Lecz umiała się pohamować.
— Dlaczego mama nie je mięsa? — pytał Jaś.
— Nie mam ochoty! — odpowiadała. — Pewnie musi być twarde i niesmaczne.
— Gdzież tam! jest mięciutkie i doskonałe. Słyszy mama, jak pięknie pachnie?...
Czuła ona dobrze zapach mięsa, lecz mimo to nie jadła. Na drugi dzień tęż samą porcyjkę odegrzaną, bez żadnej zupy i jarzyny, dostawał Jaś na obiad, który matka zastępowała sobie kawałkiem chleba.
Jaś, widząc to, odkładał widelec i pytał ze smutkiem:
— Dlaczego dziś mama nie je obiadu?...
— Suszę, moje dziecko!
A potem dodawała z uśmiechem:
— Nie nato człowiek żyje, aby jadł, ale nato je, aby żył.
Odtąd Jaś coraz częściej słyszał to przysłowie, a wdowa coraz widoczniej nędzniała i traciła siły. Nareszcie, pewnego wieczora, uczuła mocny ból i zawrót głowy, dostała gorączki i położyła się.
Na drugi dzień symptomaty chorobliwe wzrosły, i wdowa nie mogła wstać z łóżka. Szczęściem, tego dnia odesłano jej kilka rubli za robotę, za które to pieniądze karmiła blisko przez dwa tygodnie Jasia i swoją najemnicę, starą Maciejowę. Sama żyła herbatą i wodą.
Choroba ta mniej ją niepokoiła, niżby się mogło zdawać. Dzięki silnej gorączce, wdowa codzień czuła się pozornie zdrowszą i twierdziła, że „jutro“ wstanie.
— Tyle mam roboty!... — mawiała nieraz — kiedy ja to pokończę?...
W rzeczywistości jednak roboty nie było żadnej.
Pewnego dnia, Maciejowa, jak zwykle, przyszła po pieniądze do miasta. Chora wydobyła woreczek z pod poduszki, otworzyła go i poczęła w nim pilnie szukać. Zbliżała go do oczu, zdziwiona, wytrząsała nad kołdrą, lecz stamtąd nie wypadło nic, bo już nie było nic.
Nagle uderzyła się w czoło i zawołała ze śmiechem:
— Ach! jakaż ze mnie gapa... Zapomniałam, że te dziesięć rubli wziął do zmienienia pan Anzelm.
— Pana Anzelma nie było tu... — rzekł przerażony Jaś.
Wdowa uśmiechnęła się i kiwnęła ręką.
— Maciejowo! co mamie jest?... — szepnął bardziej jeszcze strwożony Jaś do wychodzącej najemnicy.
— Majaczy z choroby. To takie planety przychodzą... — odparła staruszka i wyszła.
Chłopiec rzucił się z płaczem do matki.
— Moja mamo!... moja mamo!... — wołał, całując po rękach. — Mama taka chora!
Matka, ciągle uśmiechając się, wzruszyła ramionami.
— Zdaje ci się tylko!... Byłam trochę osłabiona, ale wzmocnił mnie ten buljon... Daj mi pić!
Jaś podał szklankę wody.
— Z jakim to sokiem?... pewnie z porzeczkowym... Dyź! dyź!... gołąbki...
Szklanka z resztą wody upadła na ziemię.

Tymczasem Maciejowa, w pogadance ze stróżem, powiedziała, że pani jej wpadła w tyfus z głodu, i że w domu niema kawałka chleba. Stróż powtórzył to jednemu z lokajów, a lokaj służącej państwa Karolów, ludzi majętnych i miłosiernych. Państwo Karolowie nie mogli tego przenieść, ażeby ktoś mieszkający z nimi pod jednym dachem, umierał z głodu; złożyli więc naprędce małą radę familijną i postanowili ratować biedaków.
Jakoż w parę godzin po odejściu najemnicy, kiedy zrozpaczony Jaś, klęcząc przy łóżku nieprzytomnej matki, z wielkim płaczem błagał Boga o ratunek, otworzyły się drzwi i do izdebki ich wszedł jakiś poważny jegomość ze służącą. Przybysz uspokoił zdziwionego Jasia, obejrzał i opukał chorą i zapisawszy receptę, oddał ją służącej. Niedługo przyniesiono obiad dla Jasia i lekarstwa dla chorej. Na drugi dzień, nieznany dobroczyńca polecił Maciejowej nie odstępować od chorej, zjawił się znowu poważny jegomość, a potem znowu lekarstwa i jedzenie.
Jaś nie pytał o sprawcę tego wszystkiego, wiedząc, że był nim Bóg, który wysłuchał sierocą modlitwę. Choć zatem matka była coraz bardziej nieprzytomną, chłopczyk już się nie martwił.
Jednego dnia obudził się bardzo wcześnie, zaraz po wschodzie słońca. Stara Maciejowa, zmęczona, spała na kuferku, zwinięta w kłębek. Jaś na palcach zbliżył się do chorej, i oto co ujrzał:
Matka jego leżała wpół odkryta. Czarne jak węgiel usta jej były otwarte, ręce gwałtownie wyciągnięte nad głową i zaciśnięte pięści...
Na ten straszny widok Jaś uczuł dziwne ciepło, szum w uszach i, nie wydawszy jęku, zemdlony upadł na ziemię.



VI. PEWIEN TYP LUDZI UCZCIWYCH.

Pan Karol, wysoki, przystojny brunet, średniego wieku, był o tyle majętnym, że z procentu od kapitałów, pomieszczonych w papierach publicznych, mógł utrzymać przyzwoicie swoją rodzinę, używać drobnych przyjemności, pomagać ludziom i jeszcze coś odkładać.
Życie pana Karola, obok żony — ładnej i wesołej blondynki, tudzież dwu synów: Edzia i Tadzia, którzy już byli w drugiej klasie, — płynęło bardzo spokojnie. Namiętności nie miał żadnych, jego potrzeby zaś (naturalnie w granicach wygód i dobrego smaku) były nader skromne.
Jako jednostka moralna, pan Karol był uosobioną miłością. Kochał on rodzinę, społeczeństwo, naturę i sztukę, a oprócz tego, na szerokiem tle tej ogólnej miłości, umiał się entuzjazmować do pojedynczych przedmiotów. W ciągu jednego tygodnia pragnął założyć wzorowe pismo, następnie gotów był pomóc jakiejś ubogiej rodzinie, a później — częścią swego majątku przyczynić się do zaprowadzenia kanalizacji w mieście. Za każdym razem entuzjazm jego szybko wznosił się do wyżyn, a następnie zwolna opadał. Pan Karol był idealistą, w duszy więc jego toczyła się nieustanna walka między doskonałemi ideałami a niedoskonałą rzeczywistością.
Dowiedziawszy się o smutnym stanie wdowy, pan Karol pomógł jej natychmiast, projektując sobie, że musi stanowczo zabezpieczyć jej byt. Lecz że wdowa umarła, szlachetny dobroczyńca uważał za obowiązek wziąć do swego domu Jasia. W tej chwili wolałby stracić połowę majątku, aniżeli pozwolić na to, ażeby miły i nieszczęśliwy chłopczyk znalazł się bez chleba i dachu.
Jakoż w dzień śmierci matki, Jaś znalazł się w mieszkaniu nowego opiekuna. I podczas gdy pan Karol biegał po mieście w sprawie pogrzebu nieboszczki, pani Karolowa własnoręcznie obszywała surducik Jasia białą taśmą, a synowie jej w swoim pokoiku układali jego książki, ustawiali kuferek i łóżko.
Gdy Jaś, wraz z całą rodziną dobroczyńcy, powrócił z pogrzebu, pan Karol rzekł:
— Moje dziecko! wprawdzie Bóg ciężko cię doświadczył, ale nie opuścił. Straciłeś kochaną matkę, lecz w nas, tu obecnych, zyskałeś nową rodzinę.
Słysząc to, sierota zasłonił twarz rękami i głośno zaszlochał. Wtedy pan Karol powstał z fotelu i całując go w głowę, uroczystym głosem przemówił te słowa:
— Jasiu! przyjmuję cię za syna.
Zkolei zbliżyła się pani Karolowa, znowu pocałowała sierotę i powtórzyła za mężem:
— Jasiu! przyjmuję cię za syna.
Obecni przy tem chłopcy, znowu pokolei przystępowali do Jasia i, całując go w oba policzki, mówili jeden po drugim:
— Jasiu! przyjmuję cię za brata.
Poruszająca ta scena dziwnie oddziałała na Jasia. Przy pierwszym pocałunku chciał upaść do nóg panu Karolowi, przy drugim — doświadczył zdziwienia, a przy ostatnim — nagle przestał płakać. Serce i płuca skurczyły mu się tak boleśnie, że nie mógł pochwycić tchu. Każdy następny pocałunek był dla niego szczęściem, które na istotę ludzką spada z tak wysoka, że może ją rozmiażdżyć.
Dokonawszy ceremonji adoptowania nowego członka rodziny, państwo Karolowie spojrzeli na siebie z zachwytem, a ich chłopcy ze zdumieniem. Ponieważ jednak obaj byli dobrze wychowani, milczeli więc, wierząc, że w ich oczach trafił się fakt dobry i uroczysty.
Edzio i Tadzio, jak rodzeni bracia, kłócili się ze sobą, a nawet niekiedy czubili. Czuli jednak instynktownie, że między nimi a nowo kreowanym braciszkiem istnieje wielka różnica. Choć więc żaden z nich nie okazywał drugiemu zbyt wyrafinowanej uprzejmości, Jasia odrazu traktowali dziwnie uprzejmie. Przy herbacie, ku wielkiemu zadowoleniu rodziców, usługiwali mu na wyścigi, — a gdy się kładł spać, chcieli go rozebrać i ułożyli mu rzeczy na stołku, co każdy z nich nawet samemu sobie robił niechętnie.
Około północy, gdy już państwo Karolowie zamyślali o spaniu, w pokoju chłopców rozległ się stłumiony krzyk dziecięcy:
— O mamo! mamo!...
Usłyszawszy to, pani Karolowa wybiegła z sypialni, a pan Karol ze swego gabinetu. Zetknęli się oboje.
— Kto to wołał?... czy które z naszych dzieci? — spytała niespokojnie pani.
— Nie... To ten... Jaś — odparł mąż.
— Ach! on...
— On także nasz!... — zauważył z dobrotliwym uśmiechem pan Karol.
Pani Karolowa z rozczuleniem spojrzała mężowi w oczy, i objąwszy go rękoma za szyję, oparła mu na ramieniu piękną główkę i szepnęła:
— Jakiś ty dobry, mój Karolu!... Jakiś ty szlachetny!
Dziwna rzecz jednak! Ten pełen uwielbienia wykrzyknik obudził w sercu pana Karola uczucie lekkiego kłopotu. Szczerze byłby rad, gdyby mu żona nie wypominała szlachetności. Niesmaczne to uczucie Karol przypisał zmęczeniu i senności.
Kłopot jednak pana Karola zwiększył się w ciągu dni następnych. Dom jego ciągle był pełen gości, którzy ciekawie przypatrywali się Jasiowi i pytali o jego historją. Dowiedziawszy się zaś o przyjęciu sieroty za syna, pod niebiosa wynosili zacność pana Karola i jego małżonki.
— Naturalnie, że odda go pan do szkół? — zapytała jedna z dam.
— No, ale chyba do udziału w majątku nie przypuścisz go; skrzywdziłbyś własne dzieci! — ostrzegała jakaś krewna.
Pan Karol słuchał, milczał, lecz potniał, szczególniej gdy żona, przed bardziej zaufanemi osobami, opisywała wzruszającą ceremonją adoptacji.
Po upływie paru tygodni odwiedził ich domowy lekarz, który zauważył, że w pokoju dziecinnym jest za ciasno, i że należy usunąć jednego z chłopców. W pierwszej chwili pan Karol chciał Edzia przenieść do garderóbki. Ponieważ jednak była to epoka egzaminów, a Edzio i Tadzio musieli się razem uczyć, przeniesiono zatem Jasia.
Dla Jasia zmiana lokalu była prawdziwem szczęściem. Odtąd mógł on większą część dnia przepędzać w garderóbce i nie kręcić się między osobami, dla których czuł wiele szacunku i wdzięczności, lecz których wstydził się i obawiał. Nie umiał siadać na eleganckich krzesłach, nie umiał chodzić po woskowanej posadzce, często nogi zaplątywały mu się między dywanami, niekiedy coś tłukł, a przynajmniej wywracał. Służba nie wiedziała, jak przemawiać do niego, a on — jak mówić do państwa Karolów. Wizyty przestraszały go, przy jedzeniu tracił apetyt. Słowem, biedny sierota, wśród wszelkich oznak życzliwości, czuł się zgnębionym, nie umiał myśleć, onieśmielał się coraz bardziej i dziczał. Państwo Karolowie dziwili się niejednokrotnie, że chłopiec w jego wieku może być tak roztargnionym i ponurym i że w najdrobniejszej rzeczy posłużyć się nim niepodobna.
Pewnego dnia przyszedł do pana Karola jego znajomy, człowiek, odznaczający się ironją i czarnemi poglądami na świat.
— Cóż to! — zawołał gość — niebo, jak słyszę, obdarzyło cię trzecim synem?
— A tak! — odparł ze słabym uśmiechem pan Karol.
— W mieście mówią, że chłopak ładny i bardzo do ciebie podobny...
Pan Karol zarumienił się z oburzenia.
— Mógłbyś nie powtarzać podobnych bredni! — odezwał się do pesymisty.
Nastała chwila milczenia; gość zapalił cygaro i mówił dalej:
— Dobre jest miłosierdzie, mój Karolu, byle nie przesadzone. Żeś wziął chłopca, nic w tem złego, ale w rozpieszczaniu go niema sensu. Gotów wkońcu zapomnieć, że jest sierotą i że potrzebuje sam dbać o siebie.
— Cóż mam robić? — przerwał pan Karol.
— Oddać do rzemiosła! — odparł gość. — Jeżeli chcesz, zarekomenduję ci znakomitego krawca...
Idea ta, bez względu na sposób, w jaki ją podano, podobała się panu Karolowi. Wieczorem rzekł do żony:
— Wiesz, Maniu, że wartoby pomyśleć o przyszłości naszego wychowańca.
— I ja tak sądzę — odpowiedziała pani krótko.
— Jest on biedny, ze sprzedaży po matce zebrało się ledwie kilkadziesiąt rubli... Z drugiej znowu strony kraj potrzebuje zdolnych rzemieślników...
Pani aż klasnęła w rączki.
— Wyborny projekt! — zawołała.
— Oddamy go — mówił dalej — do uczciwego majstra, zgodzimy nauczyciela, będziemy w święta przyjmować u siebie. Chłopiec ukształci się i ogładzi, a gdy wyrośnie na porządnego człowieka, otworzymy mu warsztat...
— Cudownie!... pysznie!... — potakiwała pani.
— Jak nam miło kiedyś będzie powiedzieć sobie, żeśmy społeczeństwu dali użytecznego członka!...
— Ależ tak!... tak!...
— Tylko... — dodał pan — Jaś jest zbyt młody i musi jeszcze jakiś czas pomieszkać u nas.
Pani, nie odpowiedziawszy nato, zapytała po chwili:
— Do jakiego rzemiosła oddasz go?
— Do... do krawca myślę.
Małżonkowie spojrzeli sobie w oczy. Pan Karol wiedział, że krawiec w opinji jego żony był jedną z najniższych istot na świecie, a pani Karolowa przypomniała sobie w tej chwili ceremonją adoptacji. Umilkli jednak oboje i odtąd unikali już rozmowy o Jasiu.
Trafiło się w owej epoce, że jakiś dziennik rzucił projekt otworzenia pracowni rzemieślniczej dla kobiet. Dusza pana Karola, jak bomba, naładowana była gotowością do ofiar i do nowych szlachetnych czynów. Łatwo pojąć, że artykuł o pracowniach dla kobiet spełnił funkcją lonta, i że pan Karol wybuchnął. Od owej pory, zacny filantrop o niczem już nie myślał, tylko o pracowniach dla kobiet. Wszedł natychmiast w stosunki listowne z podobnemi instytucjami za granicą, po całych dniach pisał ustawę pracowni, składał wizyty osobom wpływowym i we własnym domu urządzał sesje, na które schodziło się mnóstwo indywiduów nieznanych, lecz rozumnych i dobro ogólne miłujących.
Wielka idea tak pochłonęła umysł pana Karola, że nawet nie zmartwił się, gdy mu doniesiono, iż jeden z jego synów nie dostanie promocji. Usłyszawszy tę wiadomość z ust żony, pan Karol wzruszył ramionami i nawzajem doniósł jej, że na otworzenie pracowni dla kobiet przeznacza dwa tysiące rubli.
W tych czasach, w sercu dobroczyńcy zaczęła się reakcja na niekorzyść Jasia. Chłopiec już mu się przykrzył. Najprzód dlatego, że pan Karol, myślący o uszczęśliwieniu trzech miljonów kobiet, nie mógł jednocześnie zajmować się losem jednego dzieciaka. Powtóre dlatego, że pani Karolowa nieraz zapytywała: co będzie z Jasiem?... — przerywając tym sposobem panu Karolowi obmyślanie szerszych planów. Po trzecie, że widok Jasia był prawdziwym wyrzutem sumienia. Chłopiec ten wiecznie bał się czegoś, wszystkim ustępował z drogi, wiecznie chciał służyć innym — robił to bardzo niezręcznie... Pan Karol czuł nieraz wdzięczność dla żony, gdy nie widział Jasia przy obiedzie lub herbacie. Gdy zaś zobaczył go, przychodziła mu na myśl nieszczęśliwa ceremonja adoptacji i słowa:
— Jasiu! przyjmuję cię za syna.
— Jasiu! przyjmuję cię za brata.
Położenie Jasia było tymczasem rozpaczliwe. Nie robił nic po całych dniach, a z chłopcami bawić się nie śmiał. Chętnie zgodziłby się czyścić buty swoim „braciszkom“, lecz na to niktby mu nie pozwolił, jako przybranemu synowi. Synowstwo to nie przeszkadzało jednak, że gdy się zeszło więcej gości do państwa Karolów, wówczas pani wyprawiała Jasia do jego pokoiku, gdzie mu przynoszono jedzenie.
Jaś był prawie bliski obłędu. Z dziecinnych lat zostało mu bardzo przykre wspomnienie domu pana Piotra, którego dziś chłopak żałował. Biegał on tam boso, lecz biegał, gdzie mu się podobało. Pan Piotr wybił czasem, lecz zato ucałowała go matka. Miał się też z kim bawić: w najgorszym razie z psami. A tu i psów nie było.
Skutkiem takiego położenia, Jaś stał się chorobliwie drażliwym. To też gdy raz, przy obiedzie, pani Karolowa postawiła przed nim talerz tak jakoś niezręcznie, że się wylało trochę rosołu, sierota wybuchnął płaczem.
Niezwykły ten objaw zwrócił uwagę pana Karola, który zawsze miał dobre serce. Zacny filantrop utulił płaczącego Jasia, skarcił żonę surowem spojrzeniem, a po skończonym obiedzie, poszedł na gawędkę do pokoiku swego przybranego „syna“, co już było wypadkiem nadzwyczajnym. Obejrzał pokój, łóżeczko, parę książek chłopczyny i wreszcie spytał dobrotliwie:
— Nie nudzi ci się?... Cóż robisz, moje dziecko?
Chwila milczenia.
— Czasem czytam, a czasem siedzę... — wyszeptał Jaś, spuszczając oczy w ziemię i owijając na palcu połę żałobnego surducika.
— Tęsknisz jeszcze?... — pytał dalej opiekun.
Jaś nie odpowiedział nic, ale na jego wyrazistej twarzyczce widać było taką boleść, że aż pan Karol zesmutniał i mimowoli począł się tłomaczyć:
— Widzisz, moje dziecko, ja myślę o tobie... o! bardzo myślę. Wiem, że masz zdolności i chęć do pracy i żeś przytem dobry... Z takich dzieci jak ty, wyrastają ludzie użyteczni, i ty będziesz użytecznym pod moim kierunkiem. Pomyślę, żebyś się zaczął czego uczyć; szkoda tylko, że w tej chwili nie mam czasu... Proszę cię przytem, ażebyś się nie poddawał zmartwieniu i ażebyś w każdej wątpliwości życia uciekał się do mnie, jak do... jak do przyjaciela. Świat, moje dziecko, jest polem walki, i szczęśliwy ten...
W tej chwili ktoś zadzwonił. Pan Karol zerwał się i wybiegł, nie dokończywszy swej mówki. Biedny Jaś nigdy się już nie dowiedział, kto jest szczęśliwy na tym świecie.
Z powodu braku nowych wrażeń, chłopczyna począł marzyć i tonąć we wspomnieniach. Niekiedy, szczególniej o szarej godzinie, przymykał oczy i wyobrażał sobie, że jest jeszcze na wsi, w pokoiku matki, u pana Anzelma. Zdawało mu się, że przez otwarte okno wieje ciepły wiatr i szeleści wśród gałązek winogradu. To znowu, że w kącie siedzi jeden z dwu kotków i, oblizując łapę, mruczy pacierz. Za chwilę odległy gwar uliczny przenosił go do Warszawy, i wówczas Jaś marzył, że słyszy klekot maszyny, czuje na twarzy ciepło lampy, i że matka siedzi o krok od niego.
— Gdybym tylko otworzył oczy — myślał Jaś — zarazbym ją zobaczył. Ale nie chcę, bo mi się nie podoba, i wolę siedzieć z zamkniętemi oczyma!...
Niekiedy jednak na mgnienie otwierał oczy. Wówczas widział światło w mieszkaniach naprzeciw, a na ciemnej ścianie swego pokoju czarne kontury okiennych ram, podobnych do krzyża, a raczej do dwu krzyżów. Wtedy niewiadomo skąd przychodziły mu słowa: „Kogo Pan Bóg kocha, krzyżyki mu daje...“
— Krzyżyki!... krzyżyki!... — myślał Jaś, i czekał na matkę.
Zdawało mu się, że już idzie po schodach... Idzie minutę... dwie... kwadrans... Widać, że schody urosły, bo takie są długie, jak stąd do nieba, aż matka przejść ich nie może... Jaś jednak czekał cierpliwie, a tymczasem upajał się szelestem jej sukni i cichem stąpaniem.
O matko! dlaczego idziesz tak powoli?... o matko! śpiesz się i wyrwij syna z sieci szaleństwa, które go otacza ze wszystkich stron!...
Niekiedy gorączkowe dumania sieroty przerywało gwałtowne wejście lokaja i wyrazy:
— Na herbatę!...
Wówczas Jaś wstawał i szedł powoli, noga za nogą, wyobrażając sobie, że gdy wejdzie do jadalnego pokoju, zastanie Antosię, Józia, Manię, że zobaczy jowjalną twarz pana Anzelma i usłyszy jego gruby śmiech, że matka każe mu usiąść na wysokiem jak drabina krzesełku i poda zwykłą filiżankę leciutkiej herbaty z mlekiem...
Z takiemi marzeniami opuszczał Jaś swój ciemny pokoik. Nagle zalały go potoki światła, i ujrzał, zamiast matki, piękną i surową panią Karolowę, a zamiast Anzelma — pana Karola, na którego dystyngowanej twarzy miejsce rubasznego uśmiechu szlachcica zajmował wyraz miłości, ogarniającej cały świat, skoncentrowanej obecnie na trzech miljonach kobiet, dla których chciał otworzyć pracownią.
Gdy Jaś zobaczył to, zatoczył się jak pijany.

O matko! śpiesz się, bo duch twego syna zbyt często zrywa z rzeczywistością, a wkońcu — może zerwać z ciałem!


VII. ZMIANA LOSU.

Nadeszły wakacje, a chociaż Tadzio z trudnością, Edzio zaś prawie cudem dostał promocją do trzeciej klasy, z tem wszystkiem w uroczysty dzień zakończenia szkolnego roku czekała ich w domu niespodzianka.
Gdy chłopcy wrócili ze szkoły i okazali rodzicom cenzury, matka uroniła parę łez radości, a ojciec, ozdobiwszy oblicze dobrotliwym uśmiechem, rzekł do nich:
— Moje dzieci! Wiecie o tem, że nauka uzacnia człowieka. Wiecie też, że szkoła jest obrazem życia, i że kto za młodu wypełnia gorliwie swoje obowiązki, stanie się zczasem dobrym obywatelem kraju. Nauka i sumienne wypełnianie obowiązków robią człowieka szczęśliwym — i wy też zapewne czujecie w tej chwili w młodych waszych sercach, słodkie zadowolenie...
— O tak jest, proszę ojca! — wykrzyknął Edzio, przyzwyczajony do ceremonjalnych mówek swego życiodawcy.
— Tak jest!... — powtórzył za nim Tadzio, który, jako młodszy, nie umiał w tym wypadku przyoblec się w należytą powagę i z wielką ciekawością zaglądał do drugiego pokoju.
— Wiem — ciągnął dalej pan Karol — że obraziłbym was jakąś materjalną nagrodą za naukę i cnotę... Wszak prawda?...
— O tak, ojcze!... — zawołał znowu Edzio.
— Tak! tak!... — powtórzył za nim Tadzio, niecierpliwie oczekując na zakończenie mowy.
— Z tem wszystkiem — prawił dalej pan Karol — wzamian za przyjemność, jaką mnie i matce sprawiły wasze promocje, postanowiliśmy dać wam małe upominki...
Teraz nawet Edzio zarumienił się jak wisienka, a Tadzio klasnął w ręce. Tymczasem ojciec wyniósł z drugiego pokoju prześliczny trzykołowy welocyped i fuzją, która strzelała z kapiszonów.
Reszta niezupełnie naturalnej powagi opuściła chłopców. Edzio rzucił się ojcu na szyję, Tadzio najprzód złapał fuzją, potem ucałował matkę, później — odciągnąwszy kurek, podziękował ojcu, a nareszcie — chciał usiąść na welocypedzie, który nieszczęściem był już zajęty przez Edzia.
Pan Karol czuł wielką chęć do wypowiedzenia jeszcze kilku kształcących uwag. Chłopcy jednak już go nie słuchali: zaczęli jeździć po wszystkich pokojach, strzelać i śmiać się tak wesoło, że aż Jaś wyszedł ze swego pokoiku i, stanąwszy za fotelem, pożerał wzrokiem ich piękne zabawki. Przypomniał on sobie, że i jemu matka dawała kiedyś podarunki: raz bęben, drugi raz papierowego konia na kółkach, trzeci raz blaszaną trąbkę... Wprawdzie wszystkie te cacka, razem wzięte, nie warte były welocypeda albo fuzji, a jednak... o jakże pragnął, aby się choć we śnie wróciły i owe czasy, i ubogie cacka, i ich kochana dawczyni!
Chłopcy tymczasem, nie zważając na smutnego Jasia, jeździli, strzelali i krzyczeli, zapomniawszy o tem, że są już przecie trzecioklasistami, a nadewszystko synami ojca, który sieroty w dom przyjmował, myślał o szczęściu całego społeczeństwa i tak budujące mowy prawił im przy każdej sposobności!
Niepomiarkowana wesołość ich nie podobała się panu Karolowi. Wziął on żonę do drugiego pokoju i rzekł do niej z odcieniem łagodnej goryczy:
— Obawiam się, droga, że chłopcy nasi nie zrozumieli tego, co mówiłem do nich?...
— Ależ, Karolu!... Ależ to być nie może!... Oni cię zawsze rozumieją... Oni są rozwinięci nad wiek! Czy nie dostrzegłeś, z jaką uwagą słuchał cię Edzio?... Ten chłopiec każdy twój wyraz pochłaniał... — mówiła pani Karolowa z wielkim zapałem.
Zadumane czoło męża trochę wypogodziło się.
— Zdaje mi się jednak, — wtrącił — że w przyzwoitej zresztą ich zabawie widzę jakiś odcień lekkomyślności...
— Zbyt surowym jesteś, mój drogi!... — zawołała pani. — Oni tym sposobem chcą ci okazać swoje przywiązanie i wdzięczność...
Pan Karol zupełnie uspokoił się i poszedł do swego gabinetu, aby tam, zdala od zgiełku, rozmyślać nad ustawą pracowni dla kobiet, które to zajęcie zaczęło go już trochę nudzić. Pani tymczasem, odwoławszy chłopców na stronę, miała z nimi długą konferencją.
Tego samego dnia, po obiedzie, na którym Jaś znalazł się przy ogólnym stole, a każdy z chłopców dostał po pół kieliszka węgierskiego wina — na intencją promocji, — miał miejsce dosyć szczególny wypadek. W chwili, gdy wszyscy mieli wstawać od stołu, pani Karolowa spojrzała wymownie na synów, Edzio trącił Tadzia kolanem, Tadzio Edzia kułakiem, — poczem obaj stanęli przed ojcem, z bardzo uroczystemi minami.
— Mamy wielką prośbę do ojca... — odezwał się Edzio.
— Chcielibyśmy uczyć Jasia... — zawołał prędko Tadzio.
— Ależ nie tak!... — zgromił go Edzio — ja będę mówił... Chcielibyśmy, żeby Jaś bawił się z nami...
— Właśnie, żeby się bawił!... — przerwał Tadzio.
— Pozwólże mówić mnie!... — upomniał go znowu Edzio. — Chcielibyśmy uczyć Jasia, a jeżeli będzie pilny, bawić się z nim...
Pani Karolowa spojrzała na męża z triumfującym uśmiechem, — rozrzewniony zaś pan Karol zabrał głos:
— Bardzo się cieszę, moje dzieci, że macie tak szlachetne popędy. Owszem, uczcie waszego młodego przyjaciela, tym bowiem sposobem od wczesnego wieku przyzwyczaicie się służyć bliźnim!
— A co, czy nie zrozumieli cię?... — szepnęła pani, nachylając się do małżonka.
Pan Karol z uczuciem pocałował ją w rękę.
Edzio zbliżył się do zdziwionego i przestraszonego Jasia i rzekł:
— Dziś dajemy ci jeszcze wakacje, a jutro zabierzemy się do lekcyj. Jak się będziesz dobrze uczył, pozwolimy ci jeździć na welocypedzie, albo strzelać z fuzji. Co ci się podoba!
Ponieważ niedługo potem pan Karol ze swoimi nad wiek rozwiniętymi synami poszedł do znajomych z wizytą, Jaś więc znowu został sam. Był on olśniony, lecz zarazem i zakłopotany. Cieszyło go to, że odtąd będzie miał rówieśników, że będzie się z nimi bawił i rozmawiał. Drżał na myśl, że strzeli z fuzji i upajał się nadzieją jazdy na welocypedzie. Pytał też ciekawie: czego mnie oni będą uczyć? — i zgóry cieszył się pochwałami za pilność. Może i państwo Karolowie, widząc jego pracę i grzeczność, pogłaszczą go kiedy, a może i ucałują, tak serdecznie, jak ta, która go od kilku miesięcy opuściła. Trzeba bowiem wiedzieć, że Jaś miewał czasami dziwne pragnienia: oto chciał kiedy przyjść znienacka do pani Karolowej, położyć głowę na jej kolanach i ucałować jej suknią. Gdyby zamknął oczy, gdyby uczuł jej delikatne ręce na swojem czole i włosach, wówczas zdawałoby mu się, że wróciła do niego na chwilę matka, którą często widywał, lecz nigdy nie mógł dotknąć spragnionemi ustami. Miał on wprawdzie wszystkie wygody: pokoik cieplejszy i jedzenie lepsze, lecz brakło mu znajomej twarzy, głosu, pieszczot...
Z drugiej jednak strony, na dnie pięknych nadziei, Jaś czuł jakiś niesmak. Nie mógł on zrozumieć: skąd dwaj chłopcy tak nagle zapragnęli zająć się jego nauką?... Zdawało mu się, że w obietnicach Edzia i Tadzia brzmiał ten sam ton, podobny do zgrzytu piasku na szybie, jaki słyszał kiedyś w wyrazach:
— Jasiu! przyjmuję cię za syna... Jasiu! przyjmuję cię za brata...
Jego sieroctwo sprawiło, że mimo wiedzy i woli stał się podejrzliwym, i że bardziej, niż kiedyś brutalnego gniewu pana Piotra, lękał się obietnic wszystkich członków tej miłosiernej rodziny.
Niebawem dostał się Jaś w ręce nowych opiekunów i nauczycieli. Chłopcy, według wskazówek ojca, podzielili się pracą: Tadzio uczył go czytać i pisać, Edzio arytmetyki i geografji. Od wykładów podobnych niech Bóg wszystkie dzieci zachowa!
Edzio kształcił Jasia w ułamkach, lecz ponieważ sam ich dobrze nie umiał, biedny więc jego uczeń z nudnych tych prelekcyj zapamiętał dwa tylko twierdzenia: pierwsze — że jest głupi, a drugie — że jest osioł. Tadzio znowu, widząc, że jego wychowaniec w warunkach zwykłych czyta lepiej od niego, wpadł na oryginalny pomysł i kazał uczniowi swemu czytać z książki, przewróconej do góry nogami!...
Pani Karolowa przypatrywała się niekiedy tym pedagogicznym ćwiczeniom, lecz uważając je za zabawkę, śmiała się z nich i taiła je przed mężem. Już to wogóle Jaś nie cieszył się jej względami!
Znudziwszy się wykładem arytmetyki i czytaniem, obaj chłopcy zarzucili je i wzięli się do łaciny. Zadawali Jasiowi do wyuczenia się napamięć całą deklinacją, albo kilkanaście i kilkadziesiąt słówek odrazu. Nie dość na tem: chcieli, aby się wyuczał ich w ciągu pół godziny.
Pan Karol tymczasem w ciszy gabinetu pracował nad ustawą warsztatów kobiecych, a pani Karolowa mówiła do chłopców z uśmiechem.
— Nie męczcie się tak, moje dzieci, przecież to wakacje!...
— Musimy, mamo! — odpowiadał wtedy Edzio. — Cóż z niego będzie, jeżeli w młodym wieku nie przyzwyczai się do pracy?...
Wtedy pani Karolowa, głaszcząc nad wiek rozwiniętego synka, myślała:
— Jacy oni podobni do ojca!... On wyznaje takie same zasady!
Nie poprzestając na nauce, młodzi nauczyciele stosowali jeszcze do swego wychowańca środki represyjne. Zrobili mu dziennik i zapisywali w nim bardzo szczegółowo: jak się sprawował, jak się uczył, czy był pilny i ile opuścił lekcyj?... U dołu każdodziennego raportu podpisywali się obaj własnoręcznie.
Pewnego razu, młodzi pedagogowie, wyczerpawszy „wszelkie środki łagodności“, poszli do matki z prośbą, aby Jasiowi nie dała obiadu za lenistwo. Prośba ta nie podobała się pani Karolowej. W łagodny, lecz stanowczy sposób upomniała ona chłopców, aby się z Jasiem mniej surowo obchodzili, i odebrała im przy tej sposobności pewną „oślą czapkę“, którą Jaś prawie ciągle nosił na głowie.
Innego dnia, pan Karol, już zupełnie znudziwszy się ustawą pracowni kobiecych, zapytał swoich chłopców:
— No, moje dzieci, jakże się tam popisuje wasz uczeń?
Chłopcy podali mu dziennik. Pan Karol przejrzał go i zapytał w obecności Jasia:
— Cóż to znaczy?... widzę tu same złe stopnie.
— Ha! cóż robić, proszę ojca, kiedy się źle uczy... — odparł Edzio.
— Czy nie ma zdolności?
— I zdolności nie ma, i trochę nie chce...
Słysząc to, Jaś oblał się ponsem.
— Czy to prawda, Jasiu? — zwrócił się do niego pan Karol.
Jaś milczał, spuściwszy oczy; wyręczyła go jednak pani Karolowa, mówiąc:
— Oni nad nim bardzo wiele pracują, sama to widzę!... Ponieważ zaś są złe rezultaty, musi mieć zatem niewielką ochotę do książki.
Jaś wpił sobie paznogcie w ręce i pierwszy raz w życiu uczuł to, co ludzie dorośli nazywają: brakiem szacunku dla starszych. Pan Karol tymczasem, przybrawszy surowy wyraz twarzy, mówił spokojnie i sucho:
— Mój Jasiu! zrobiłeś mi wielką przykrość. Przypuszczam, że nie masz zdolności, lecz obok tego widzę ze smutkiem, że brakuje ci ochoty. Ponieważ zaś każdy czyn niedobry musi być zmazany przez pokutę, my więc jutro wyjedziemy na parę dni na wieś, a ty zostaniesz w domu!
Na drugi dzień państwo Karolowie wyjechali na wieś wraz z dziećmi, a Jaś został sam. Nowe wrażenia dostarczyły mu obfitego materjału do medytacyj.
Zrozumiał dwie rzeczy: najprzód tę, że nauka, udzielana mu przez chłopców, była złośliwem udręczeniem — a powtóre tę, że pan Karol postąpił z nim niesprawiedliwie. Jaś przecie uczył się kiedyś arytmetyki i pojmował ją doskonale; łatwo też domyślił się, że Edzio nie musiał być tęgi w ułamkach. Uczył się także czytać, lecz nigdy nie słyszał, aby ktoś posługiwał się książką, przewróconą do góry nogami. Uczył się wreszcie obcych języków, lecz nie tak jak łaciny.
Przypomniał on sobie, w jaki sposób matka zaznajamiała go z francuskiemi wyrazami. Ile razy wyszli na spacer, i Jaś zobaczył nowy przedmiot, wówczas matka tłomaczyła mu jego znaczenie, opowiadała mnóstwo ciekawych szczegółów i wkońcu nazywała przedmiot ten po francusku. Tym sposobem, bez wysiłku, wśród zabawy, chłopiec wyuczył się mnóstwa obcych wyrazów. Umiał on nazwać: niebo, obłoki, ptaki, staw, młyn, ryby, łąkę i zwierzęta, które się na niej pasły. Wkrótce też począł układać małe zdania.
Odtąd, ile razy spojrzał na znany przedmiot, przychodziło mu zaraz na myśl jego francuskie nazwisko, gdy zaś usłyszał wyraz, wnet przypomniał sobie zapach siana, klekot młyna, ryby, wyskakujące nad powierzchnią wody, szelest trzcin na stawie, słowem, całą piękną wiejską naturę. Nudna zwykle nauka słówek dla niego była przyjemną i podniecającą rozrywką; nie dziw też, że uczył się chętnie.
Obok tego łatwego i poetycznego wykładu, jakże ponuro wyglądała łacina! W umyśle Jasia była ona podobna do strasznej jaskini, wśród której ani kroku nie mógł postąpić naprzód i w której nieustannie brzydkie sowy i nietoperze uderzały go w głowę, wrzeszcząc: mądrość — sapientia, bocian — ciconia, okręt — navis, rocznik — annalis!... Nad tą obmierzłą czeredą unosiły się jeszcze dwa smoki: pierwsza i druga deklinacja, których nie mógł ani zrozumieć, ani zapamiętać.
I otóż zato, że czuł wstręt do straszydeł, które wypuścili na niego rówieśnicy, zato, że się nie chciał błąkać wśród ciemności, — pan Karol nie wziął go na wieś, zabraniał mu patrzeć na niebo, wody i lasy, upajać się powietrzem dziecinnych lat. A któż wie, może w niejednem z polnych ptaków, które tak stroniły od miasta, Jaś poznałby dawnego przyjaciela? Kto wie, czy w czasie wieczornej przechadzki ciepły wiatr nie przyniósłby mu dawno już niesłyszanych wyrazów: „Jasiu!... Jasiu!... wracaj do domu, bo się zaziębisz...“
A dziś, gdzie ten dom i gdzie ta, która go tak niespokojnie wzywała?...
Wyjazd państwa Karolów obudził w sercu Jasia niepokonaną tęsknotę do wsi. Zapragnął jeszcze raz zobaczyć szare stodoły, kryte słomą, dwór, wyglądający z poza ciemno-zielonych liści, a wkońcu Antosię, pana Anzelma i całą ich rodzinę. Zdawało mu się, że po śmierci matki, oni jedni pozostali tylko na tym świecie. Przypomniał sobie rozstajne drogi, rozwaloną kapliczkę i pożegnanie pana Anzelma. Wszakże od tych rzeczy nawet rok nie upłynął!
Myśli te obudziły w nim, jak na jego wiek, bardzo dziwne postanowienie, i otóż — zapragnął do pana Anzelma napisać list. Pamiętał nazwisko poczty, z której pan Anzelm odbierał pisma, i wiedział, że przy bramie ich kamienicy wisiała pocztowa skrzynka. Dwu tych szczegółów było dla niego dosyć. Wziął więc papier, polinjował go i zaczął:

„Kochany panie.

„Mama chciała pisać do pana, ale już umarła...“

Przeczytawszy te wyrazy, rzucił pióro i zalał się rzewnemi łzami. „Już umarła!...“ Jakie straszne słowo, i to on sam je napisał!...
Odtąd po kilka razy zasiadał do rozpoczętego listu, na którym duże i nieforemne litery niejednokrotnie rozpływały się we łzach. Wreszcie, po kilku dniach, rzucił zaadresowany list do skrzynki, a wkrótce potem przechodzący przez pocztę, w szafce nieopłaconych korespondencyj, widzieć mogli między innemi adres, pisany ręką dziecinną:

„Do rąk własnych wielmożnego i kochanego pana Anzelma... w Wólce, żeby prędko doszedł.“

Zabawny ten adres był mimo to dokładnym; na nieszczęście jednak, na kopercie nie było marki!... List musiał przepaść, choć kto wie, czy od niego nie zależała przyszłość, a nawet życie Jasia.
Gdy rodzina filantropa wróciła ze wsi, pan Karol dostrzegł w Jasiu zmianę. Chłopiec patrzył na wszystkich śmiało, lecz ponuro. Gdy Edzio i Tadzio zaczęli opowiadać mu o konnej jeździe, pływaniu czółnem i wdrapywaniu się na drzewa, przerwał im, mówiąc:
— Znam ja to lepiej od was!
I wyszedł, nie wysłuchawszy końca ich opowiadań.
Nadomiar złego do książki siadał niechętnie, a gdy mu improwizowani nauczyciele wyrzucali lenistwo, odpowiadał:
— Żebym ja was tak uczył, wypędzilibyście mnie z domu!...
Zdarza się, że robak, schwytany przez dziecko, traci na chwilę przytomność i zachowuje się tak, jak rzecz martwa. Dopiero gdy go wsadzą na szpilkę, poczyna się wić i usiłuje kąsać. Jaś już się wił. Słabszy charakter w jego położeniu uległby i do śmierci pozostał zabawką dzieci i dorosłych; Jaś nie uległ, i to go zgubiło. Pan Karol bowiem, widząc nieustanne rozdrażnienie sieroty i grzeczność swoich synów, posądził Jasia o złośliwość.
— Tyle miałem sympatji dla tego chłopca — mówił raz do żony — ale on nie umie tego ocenić i, jak uważam, nie lubi ani nas, ani naszych dzieci.
— Tak zawsze bywa z cudzem pisklęciem!... — odparła żona, całując męża w zadumane czoło.
Wkrótce pan Karol znowu zapomniał o sierocie, a nawet o ustawie pracowni dla kobiet. W tym czasie bowiem, ruchliwy i wiecznie na usługi społeczeństwu oddany umysł jego zajął się kwestją budowania blaszanych śmietników dla miasta. Odtąd pan Karol począł naradzać się z technikami, blacharzami, kołodziejami — i ze swych nowych marzeń ocknął się nie prędzej, aż w domu wybuchnął skandal.
Pewnego dnia, Jaś, jak zwykle, w pokoju chłopców uczył się łaciny i, jak zwykle, nauka szła mu niesporo.
Napozór był on sam, właściwie jednak było ich dwóch: to jest on i welocyped, który stał pod piecem. Ile razy chciał Jaś skupić uwagę nad książką, tyle razy przeszkadzał mu niepoczciwy jego towarzysz. Zdawało się Jasiowi, że welocyped to rusza kółkiem, to pochyla się, jak pijany, to znowu ma taką minę, jakby się oglądał i dawał mu znaki. Gdy Jaś położył książkę, welocyped stał spokojnie jak trusia, lecz gdy znowu wziął się do roboty, welocyped znowu rozpoczynał figle, niekiedy bardzo pocieszne. Widocznie kusił chłopca.
Ponieważ pantominy te zniecierpliwiły Jasia, zbliżył się więc do sprytnej maszynki i począł ją oglądać. Potem wsiadł na nią i... ostrożnie przejechał po pokoju.
W chwili, gdy jeździec i koń zawrócili się zpowrotem do pieca, skrzypnęły drzwi, i do pokoju wpadli obaj chłopcy.
— Czy widzisz?... — krzyknął do brata rozgniewany Edzio. — On jeździ, zamiast się uczyć!...
— Złaź zaraz, ty ośle... — zawołał Tadzio i, porwawszy Jasia za ramiona, gwałtownie pochylił go wtył.
Szarpnięcie było tak bolesne, że Jasiowi świeczki stanęły w oczach. Broniąc się, machnął tak nieszczęśliwie ręką, że uderzył Tadzia w twarz.
Rozpoczęła się krótka, lecz gwałtowna walka, w ciągu której Jasiowi krew popłynęła z nosa, a obaj chłopcy mieli popodbijane oczy. Na odgłos bitwy wpadła do pokoju pani Karolowa, przed którą Edzio i Tadzio usprawiedliwili się bardzo prędko, oskarżając Jasia, że ich zbił pięściami i powydzierał im włosy z głowy.
Pani Karolowa znalazła się przy tej sposobności jak lwica w obronie lwiątek. Nozdrza się jej rozdęły, oczy zaszły łzami... Nie pytając o powód kłótni, ani patrząc na nos Jasia, krzyknęła drżącym z gniewu głosem:
— Precz mi stąd!... nie godzien jesteś bawić się z memi dziećmi, niewdzięczniku!...
Wzburzony Jaś pobiegł do swego pokoiku i upadł tam na łóżko. Niedługo usłyszał nowy hałas: to synowie i matka oskarżali go przed panem Karolem. Biedny chłopiec był już przygotowany na plagi; szczęściem, wkrótce wszystko ucichło.
Upłynęła godzina jedna i druga. Gniew Jasia ochłonął, lecz zato wrócił niepokój.
— Co oni myślą robić ze mną?... — szeptał przerażony.
Nadeszła pora obiadowa, i milczący lokaj przyniósł Jasiowi do pokoju jedzenie; lecz chłopiec niczego nie dotknął, myśląc ciągle: co z nim będzie?...
Po upływie dwudziestu czterech godzin, służący wezwał Jasia do gabinetu pana. Sierota zastał pana Karola, jego żonę, obu synów, a na biurku mały model blaszanego śmietnika, nad którym obecnie pracował filantrop.
— Jasiu! — zaczął pan Karol bez żadnej oznaki gniewu. — Przyjąłem cię do domu, w nadziei, że potrafisz być wdzięcznym, a przynajmniej znośnym. Ty jednak byłeś skrytym, upartym, leniwym, nie okazywałeś nam żadnego przywiązania, a w dodatku, wczoraj skrzywdziłeś moich synów. Ponieważ w społeczeństwie złe postępki nie mogą być przepuszczane bezkarnie i ponieważ sprawiedliwość wymaga przedewszystkiem usunięcia przyczyn złego, jestem więc zmuszony oddalić cię z mego domu. Pójdziesz do rzemiosła!...
Jaś stał nieporuszony; pan Karol mówił dalej:
— A teraz, kiedy sprawiedliwość została wymierzona, my przebaczamy ci wszystko złe, któreś nam wyrządził... Tadziu, podaj rękę Jasiowi!
— Ojcze! — odezwał się w tej chwili Edzio — mój brat nie może podawać ręki temu, który go uderzył w twarz!...
Na te słowa, myślące oblicze pana Karola rozjaśniło się. Rzekł więc:
— Moje dzieci! Jakkolwiek zawziętość jest wadą, cieszę się jednak, że umiecie szanować swoją godność...
I powiedziawszy to, znakomity filantrop spojrzał najprzód na swoich synów, potem na model śmietnika, a wreszcie pocałował żonę w rękę i szepnął jej do ucha:
— Jest to jeden z piękniejszych dni w mojem życiu!...
W parę godzin potem wezwano Jasia powtórnie do gabinetu. Sierota zobaczył pana Karola na fotelu, a przy drzwiach jakiegoś człeczynę z czerwonym nosem.
— Jasiu — rzekł pan Karol — oto jest twój nowy opiekun, który cię dziś weźmie do siebie. Upakuj rzeczy.
Gdy Jaś wrócił do pokoju, nieznajomy udał się za nim i biorąc poufale chłopca za klapę surducika, zapytał:
— Ten surdut to chyba nie w Warszawie robiony?...
— W Warszawie, panie!... — odparł Jaś bojaźliwie.
— Jak się pouczysz u mnie, mój mały, ze sześć lat, to będziesz lepsze robił!... — mruknął nieznajomy opiekun, który był krawcem.
Pożegnanie sieroty z panem Karolem i jego żoną było oziębłe. Gdy Jaś wyszedł już na schody, wybiegła za nim stara kucharka i wsuwając mu w kieszeń kilka dziesiątek, szepnęła:
— Bywaj zdrów, moje dziecko!... Może się ludzie lepiej na tobie poznają.
Jaś, który nigdy nie rozmawiał z tą kobietą, spojrzał na nią zdziwiony.
— Tak! tak! — mówiła dalej. — Dobre z ciebie dziecko i zdatne, tylko zwyczajnie sierota!...
Jaś rozpłakał się i pocałował ją w rękę. Z ust tej kobiety pierwszy raz dopiero usłyszał serdeczne słowo w domu grzecznych, moralnych i miłosiernych marjonetek.


VIII. NOWY PRZYJACIEL.

Pan Kalasanty Durski, majster krawieckiego kunsztu, mieszkał w okolicach Starego Miasta, gdzie w pewnej kamienicy na dole posiadał sklep z żoną, a na drugiem piętrze warsztat z odpowiednią liczbą chłopców i czeladników. Był to człek starej daty; nosił na grzbiecie surdut z długim stanem, a pod czerwonym nosem wąsy, które skutkiem podgolenia przypominały wycior do cybuchów. Grywał przytem niekiedy na basetli i miłował swoją rodzinę, tudzież krajowe trunki.
Z takim opiekunem szedł Jaś na nowe mieszkanie, a choć droga była niewielka, zjadła im jednak dużo czasu. Na każdej ulicy pan Durski zostawiał Jasia na flizach, a sam „wstępował za interesem.“ Chłopiec dostrzegł, że interesa te zawsze przypadały w cukierni lub bawarji i że musiały iść dobrze, ponieważ pan Kalasanty stawał się coraz rzeźwiejszym.
Nareszcie opiekun i wychowaniec dosięgli „magazynu ubiorów męskich,“ w którym znaleźli chudego i zaspanego chłopca, imieniem Jędruś, i bardzo otyłą damę — samą panią Durską. Wobec damy tej Jaś złożył ukłon, a pan Kalasanty, stanąwszy na rozkraczonych nogach, zawołał:
— A co! szanują nas ludzie!... Oto jest — mówił, wskazując na Jasia — ten chłopak, co nam go dali w opiekę. Tamci go, panie, wzięli, ale że był niewdzięcznik, uparty i kawalerów trochę w zęby poszturgiwał, więc go, panie, oddali do mnie, do Durskiego!... U mnie, panie, czysty dom poprawy... Wszystkich łajdaków mi oddają z całego świata! Cóż ty na to, Franiu?...
Otyła dama bacznie przypatrywała się Jasiowi. Widząc to, pan Kalasanty zadarł mu głowę dogóry, uszczypnął w policzek i mówił dalej podniesionym głosem:
— Powiadam ci, Franiu, że to chłopak z edukacją, tylko trochę łajdak, i dlatego do mnie go oddali... do Durskiego! Ale jak ja mu, panie, przyfastryguję kilka rzemieni pod sprzączkę, to wyrośnie z niego anioł... jak Jędruś!... Daj-no, Franiu, złotówkę, muszę iść do miasta.
— Przecieżeś dopiero wrócił z miasta... — odparła dama niechętnie. — Poszedłbyś lepiej na górę, bo tam stają na łbach...
— A ja poco na górę?... — oburzył się majster. — A od czego ja trzymam Panewkę?... A kto będzie za interesami chodził?... Daj, Franiu, złotówkę!...
Pyzata i jakby nalana twarz damy ożywiła się.
— Patrzcie go śmirusa, on mi tu będzie interesami zawracał!... — krzyknęła dama. — Nie dam nic... siedź w domu!... Nie bój się, nie zbankretują bawarje, jak dziś nie pójdziesz.
— Jakie znów bawarje?... Muszę przejść po dłużnikach, bo mi pieniądze przepadną. Dajże choć dwadzieścia groszy.
Dama, znudzona, wydobyła z kantorka dużą dziesiątkę i doręczyła ją mężowi, który wyszedł ze sklepu, mrucząc:
— Każdy umie brać na kredyt, a za pieniędzmi sam lataj!...
— Jędruś!... — rzekła majstrowa do chudego chłopca — a wyjrzyj-no oknem, gdzie pan poszedł?...
Chłopak stanął przy szybie i, popatrzywszy jakiś czas, parsknął śmiechem.
— Co tam znowu!... — zapytała dama.
— A bo, proszę pani majstrowej, pan majster pokazuje, że mi da kopsa! — odparł chłopak, zatykając rękami usta.
— A gdzie poszedł?
— Jużci, że do dziurki!... Tam teraz przywieźli świeże piwo.
— Śmirus!.. wałkoń!... — lamentowała dama. — Żeby on tak często chodził do kościoła, jak na bawarje, toby go żywcem do nieba wzięli...
Skończywszy te sentencje, ziewnęła, zamyśliła się, a potem zawołała na chłopca:
— Jędrek!...
— Słucham pani majstrowej!...
— A skocz-no po kufelek piwa i rachuj który, bo oni nas zawsze okpiwają.
Gdy chłopiec przyniósł piwo, pani majstrowa wypiła je duszkiem, i zamknąwszy oczy, przesiedziała tak z pół godziny. Potem zaś, zwróciwszy się do Jasia, mówiła zwolna:
— Tak! tak! mój kawalerze... choć masz edukacją, oddali cię do rzemiosła. Ze mną było to samo: mogłam wyjść za urzędnika, a wyszłam za krawca... Siedzę też teraz za kontuarem i świecę ludziom oczami... Tak to, tak!... Jędruś!...
— Słucham pani majstrowej!... — odparł drzemiący chłopak.
— Skocz-no po kufelek piwa!... A który to idzie?...
— Dziewiąty, proszę pani majstrowej.
— Jak to dziewiąty?... liczyłam przecież po szybach, i jeszcze mi jedna została.
— Ale dziewiąty, proszę pani majstrowej!... — twierdził zuchwale chłopak, choć w tej chwili miał bardzo czerwone uszy i ponure wejrzenie.
Do takiego to majstra wszedł Jaś „na poprawę.“ Z początku trzymano go w sklepie, później jeden dzień siedział w sklepie, drugi na górze w warsztacie. Głównem zajęciem jego było chodzenie za sprawunkami i odnoszenie posyłek. Niekiedy kazano mu przyszywać metalowe guziki do tej części ubrania, którą brzydzili się sankiuloci; niekiedy polecano bawić dzieci, których państwo Durscy mieli dwoje. Że zaś jedno z nich nazywało się Jasiem, naszego więc małego przyjaciela dla odróżnienia nazwano Jaśkiem.
Sierota prędko zniechęcił do siebie całe otoczenie. Według zwyczaju, pan majster, zamiast śniadania, dawał chłopcom po sześć groszy. Chłopcy pieniądze te składali razem i kupowali wódkę i bułki, a ponieważ Jaś nie chciał pić wódki, terminatorzy znienawidzili go „za ambitność.“
Znacznie gorsze było to, że nie lubiła go majstrowa. Wszyscy chłopcy, za obiady i kolacje, całowali ją w rękę; chudy Jędruś robił to częściej nawet niż inni, Jaś — tylko się kłaniał.
— Jaki mi... z pańskiej psiarni!... — mawiała też często majstrowa. — Dlatego, że niby to uczył się po francusku, to mnie już nie może pocałować w rękę... Fąfel!...
Potem zaś, wysapawszy się, wołała:
— Jędrek!
— Słucham pani majstrowej! — odpowiadał chłopak, przecierając oczy.
— Skocz-no po kufelek piwa... A tylko dobrze rachuj, bo oni strasznie oszukują.
U majstra Jaś także nie miał łaski.
— Co on sobie myśli, ten błazen?... — oburzał się nieraz pan Durski. — U niego czelanik pan, ja — pan i wszyscy panowie... Jakby był udzielnym księciem, a nie przybłędą!
I często gromił Jasia, a jak obecnie — Jaśka, któremu znów tytuły: „pan majster“ i „pani majstrowa“ — z trudnością przechodziły przez gardło.
Pan Kalasanty nietylko nie lubił, ale nawet z pewnego rodzaju wzgardą spoglądał na sierotę. Majster miewał ciągłe interesa do miasta, skutkiem czego ciągle trzeba go było szukać. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności, wszystkie sprawy, mające na celu podniesienie krajowego przemysłu, koncentrowały się w pobliskiej bawarji, gdzie chłopcy z całą łatwością odnajdywali swego przewodnika i chlebodawcę, zawsze przy tym samym stole i kuflu.
Pewnego dnia, Jaś został wydelegowany do sprowadzenia z bawarji pana Durskiego. Chłopiec poszedł tam i znalazł opiekuna w wesołem towarzystwie ludzi statecznych.
— Oho, patrzcie! — zawołał majster, ujrzawszy go. — To ci, panie, chłopiec!... On ci, panie, nawet po francusku gada, kiedy chce a przecież do mnie oddali go na edukacją!
— Fiu!... fiu!... — zagwizdał jeden z obecnych, który miał minę senatora, a wyglądał na rzeźnika.
— Nie wierzycie?... — spytał majster, usiłując utrzymać się na krzesełku z godnością. — Powiedz zaraz, chłopak, jak się mówi po francusku: piwo, wódka, albo... surdut?...
Gdy zawstydzony Jaś wyrazy te przetłomaczył, majster zapytał zkolei:
— Pocóżeś tu przyszedł?
— Pani prosi pana do sklepu.
— Nie głupim!... — odparł skwaszony nieco pan Kalasanty. — Powiedz, że ja odejść nie mogę, że mam tu interesa... że tu jest jeden kupiec z Petersburga, co robi u mnie obstalunki!...
Obecni buchnęli śmiechem, pan majster zaś rzekł, podając Jasiowi kufel:
— No! masz... napij się, a gadaj, jak ci powiedziałem.
Jaś podziękował za piwo, a pan majster aż skoczył ze zdziwienia.
— Nie pijesz piwa?... — krzyknął. — Hej!... Zośka!... daj-no temu małemu kieliszeczek anyżówki!... Dopiero pozna co to smak...
Jaś i za anyżówkę podziękował i prędko wrócił do sklepu, gdzie pani majstrowa z łatwością wybadała go, że jej małżonek pije piwo i że zasłania się jakimś petersburskim kupcem.
Pan Durski, dowiedziawszy się o tem, plunął z gniewu.
— Nic z niego nie będzie! — mruczał. — Nie zna się na piwie i roznosi plotki!...
Wśród zgrai niechętnych, Jaś znalazł przyjaciela, w osobie czeladnika Panewki. Pan Ignacy Panewka był to człeczyna młody, przysadzisty, niezgrabny, z wielką głową, ozdobioną włosami prostemi jak druty, pałkowatym nosem i wypukłemi oczyma. Pracował okrutnie, i on to utrzymywał warsztat Durskiego, a że krajał jak nikt w Warszawie, śpiewali więc o nim chłopcy:

Pan Panewka,
Psia podszewka,
Kraje jak Szabu,
A głupi jak but.

Ponieważ rodziny nie miał (przed dwudziestu kilkoma laty spadł z deszczem około szpitala Dzieciątka Jezus), przywiązał się więc do swego majstra i, pomimo częstych kłótni, siedział u niego od kilku lat. Dzień, w którymby Ignacy na dobre rozdzielił się z Durskim, byłby ostatnim dla warsztatu, sklepu i reputacji znakomitego krawca.
Ten Panewka był osobliwym człowiekiem. Nie miał ani rozumu, ani ukształcenia, lecz jakiś dziwny instynkt, który go popychał do sympatyzowania i naśladowania tych, których uważał za doskonalszych od siebie. Na nieszczęście, ideały owe były mniej niż skromne. Jeden z nich nosił włosy rozpołowione na przodzie i rękawiczki wątrobiastego koloru, i otóż pan Ignacy nie używał odtąd innych rękawiczek i nie czesał inaczej głowy. Ktoś drugi imponował mu siłą i awanturniczym duchem; wnet zatem Panewka zapragnął mu dorównać: porwał się na jakiegoś drągala, został przez niego sromotnie pobity i w dodatku — poszedł do kozy na parę dni.
Ponieważ Durski miał przysłowie „panie“ i mógł wypić odrazu kilkanaście kufli, więc i Panewka mówił „panie“ i przepijał cały zarobek. Usłyszawszy raz, że ktoś tam zjadł dwanaście jaj na twardo, idealista postanowił spróbować tej samej sztuki i dostał zapalenia kiszek, z którego ledwie wylizał się po paru miesiącach.
Na tej nierozwiniętej a gwałtownie wydzierającej się ku lepszemu duszy, sierota zrobił ogromne wrażenie. Panewka znowu zapragnął go naśladować. Ponieważ Jaś był ładny, pan Ignacy zatem całe godziny spędzał przed lustrem, badając, o ile jego pałkowaty nos, szerokie usta i kanciaste policzki czynią go podobnym do miłego chłopczyny?... Jaś nosił włosy krótkie, i wnet Panewka ostrzygł głowę przy samej skórze, uwydatniając tym sposobem wielkie i odstające uszy. Jaś — Durskiego tytułował tylko „panem“ i otóż Ignacy począł mówić „panie“ i „pani“, zamiast jak dotychczas „panie majstrze“ i „pani majstrowo.“ Że jednak reformy te szły mu niezgrabnie, wyśmieli go więc wszyscy, nieboraka, a Jaś od pana Kalasantego dostał za uszy.
„Szukajcie królestwa Bożego,“ — mówi Pan; Ignacy szukał go, lecz nie umiał znaleźć. Czuł on, że jaja na twardo nie zrobiły go doskonalszym, ani ostrzyżenie włosów podobnym do Jasia. Co gorsze, nie wiedział nawet, jakie przymioty chłopca czyniły go tak sympatycznym?
Pewnego razu, gdy byli sami, zapytał sieroty:
— Widziałeś ty kiedy człowieka uczciwego na świecie?... Ale takiego, że nu!...
— Oj! oj! — odparł Jaś potakująco.
— Kto on taki?
— A pan Anzelm i... moja mama... — dodał ciszej.
— Cóż oni takiego zrobili?...
— Oni wszystko dobrze robili!... — odpowiedział chłopiec.
„Wszystko dobrze robili!...“ W tem to i sęk. Panewka też dobrze robił — krawieczyznę; ale o reszcie dobrych czynów nie wiedział. W pierwszej chwili chciał nawet zapytać Jasia: co to znaczy robić dobrze? Ale przyszło mu na myśl, że jest przecie czeladnikiem, a Jaś terminatorem, dał więc spokój. Odtąd jednak coś go trapiło we wnętrzu, i czy się ubierał, czy krajał, czy pił, zawsze myślał: co to znaczy robić dobrze, ale tak dobrze, że to nu!... Był on ziemią, która oczekiwała niebieskiej rosy.
Innym razem słyszał Panewka, jak Jędruś mówił do chłopców:
— Ten podły Jasiek psuje nam interesa! Nie chce nic brać od kundmanów za odnoszenie, a jak co wytarguje na mięsie, to oddaje majstrowej... Lizus!...
Błyskawica oświetliła ciemny umysł Panewki; przeczuł on, że oddawanie pieniędzy majstrowej należeć musi do czynów dobrych.
Ponieważ na drugi dzień przypadała niedziela, więc pan Ignacy (który nie mieszkał u Durskiego), wybrał się z wizytą do Jasia. Zastał go na strychu, gdzie wszyscy terminatorzy sypiali.
Po krótkiej pogadance, która się ciągle urywała, czeladnik nagle zapytał chłopca:
— Dlaczego ty sobie nie bierzesz koszykowego, głupi?... Miałbyś przecie trochę własnych pieniędzy...
— Ja nie chcę kraść! — odparł z oburzeniem sierota.
— Głupi! głupi! — mruczał zmieszany Panewka, usiłując nadrobić miną. — Przecież co utargujesz w jatce, to twoje.
— Co to, to chyba nie! — odpowiedział Jaś. — Jeżeli się potrzeba z czem kryć, to już jest źle.
Ignacy oparł wielką głowę na rękach i po długiem milczeniu zapytał:
— No, a jeśliby kto brał tak guziki, igły, nici, albo kawałek aksamitu — to także źle?...
— Rozumie się! przecież to złodziejstwo.
Czeladnik wyprostował się jak sprężyna; przeszedł się parę razy po strychu i począł mówić:
— Głupstwo!... Jak będziesz brał choćby igły i nici z warsztatu, to ci fuszerka taniej wypadnie, i możesz pójść czasem na Pragę, a czasem do teatru. A jak nie będziesz brał, to i nic nie zarobisz, i jeszcze cię inna czeladź nazwie durniem. Co ci z tego przyjdzie, że majstrowi jakiś tam kawałek podszewczyny, albo kortu zostanie?...
— Będę wiedział o tem, że robię dobrze... Inni niech gadają, co chcą! — odpowiedział Jaś krótko.
Nowa błyskawica olśniła Ignacego. Do tej pory sądził on, że tylko to jest dobre, co ludzie chwalą; teraz poznał, że nad opinję ludzką istnieje wyższy probierz: przekonanie o dobrem. Nie można powiedzieć, aby o probierzu tym nie słyszał nigdy; dziś jednak, pod wpływem przywiązania do sieroty, poczuł i zrozumiał jego wartość.
Odtąd, był to już inny człowiek, a w ciągu następnych paru tygodni pan Durski przekonał się, że mu w warsztacie wychodzi mniej materjału.
Innej niedzieli, pan Kalasanty znowu wyszedł za „interesem,“ a pani Kalasantowa znowu wysłała Jasia, aby poszukał jej męża. Chłopiec udał się do bawarji i przy zwykłym stole zobaczył Panewkę i Durskiego, który zawzięcie dysputował z jakimś nieznanym jegomością.
— Stawiam w zakład dziesięć kufli piwa, że prawda!... — wołał zaperzony majster.
— Trzymam! — odparł z uśmiechem jegomość.
W tej chwili pałające spojrzenie Durskiego padło na Jasia, więc krzyknął:
— On nam powie!... to chłopak z edukacją!... No, powiedz mi zaraz, tylko nie zełżyj, czy do Ameryki można dojechać końmi?...
— Ale gdzież tam! — śmiało odparł Jaś. — Przecież Ameryka leży za oceanem A...
Nie dokończył, bo majster schwycił go za kołnierz i wyrzucił za drzwi, mrucząc:
— On mi tu jeszcze będzie gadał!... Przecież nieraz czytałem o herbacie lądowej; a gdyby Ameryka...
Ale i on nie dokończył, przerwał mu bowiem kipiący z gniewu Panewka:
— Co pan majster będziesz chłopaka wyrzucał za drzwi jak psa?... Co to! czy on pański syn?
I pogroził mu pięścią.
Podchmielony nieco majster otrzeźwiał.
— A ty mi jakiem prawem będziesz wygrażał?... — krzyknął. — A tyś co za jeden?... Skórka na buty!... hę?...
Niewiele już brakowało, żeby się chwycili za krawaty. Szczęściem, rozbrojono ich i odprowadzono nabok rozjuszonego czeladnika, który wciąż wołał:
— Już ja u ciebie, śmirusie, robić dłużej nie będę!... A jak mi chłopca skrzywdzisz kiedy, to cię tak wystębnuję, że z ciebie nawet kotletów nie wykroją!...
Był to dzień fatalny, pan Durski bowiem nietylko przegrał dziesięć kufli piwa, ale jeszcze — miał stracić czeladnika, swoją prawą rękę w warsztacie i handlu! Myśl ta otrzeźwiła go zupełnie, wrócił więc do domu smutny i położył się spać.
W poniedziałek Ignacy od rana nie przyszedł do roboty, majster więc musiał go zastępować na górze, upomniawszy żonę, aby dała mu znać natychmiast, skoro się zjawi Panewka. Nareszcie, tak niecierpliwie oczekiwany czeladnik przybył koło dziesiątej, żądając ukończenia rachunków i dziękując uroczyście za miejsce.
W tej chwili Jędrek poleciał do warsztatu, a pani Durska odezwała się płaczliwym głosem:
— Co też to znowu panu Ignacemu do łba strzeliło?... Rzucać nas, takich przyjaciół, takich... co to żebyś pan z latarnią szukał, nie znajdziesz na całym świecie!
Panewka milczał.
— No, panie Ignac, szoruj pan na górę!... stary kazał na przeprosiny kupić pół kwarty anyżówki, no!...
Ponieważ w tej chwili usłyszano jakiś krzyk w podwórzu, więc majstrowa i czeladnik wyszli do sieni. To Durski wołał z ganku drugiego piętra:
— Ignaś!... Ignaś, psia wiaro!... Kim na górę!... Palniemy sobie po kieliszku...
— Nie chcę!... — odpowiedział tym samym głosem czeladnik, otrząsając się gniewnie.
— Aaa!... Jakiż z ciebie Ignac, mój ty Ignaś! — wołał znowu majster. — No, chodźże do mnie!... Ja już zeszedłem na pierwsze piętro, chociażem majster i mógłbym być twoim ojcem... Chłopcy! a weźcie się do niego...
Po tych słowach, zbiegli ze schodów z wielkim łoskotem dwaj najsilniejsi terminatorzy, a jednocześnie z ganków i okien poczęli wyglądać lokatorowie. Lecz choć chłopcy wzięli go pod oba ramiona, a otyła Durska poczęła z całych sił rękami i głową podpierać mu plecy, uparty Panewka ani drgnął. Dopiero gdy Jaś przybiegł do niego i szepnął słówko, czeladnik zmiękł odrazu i milcząc poszedł do roboty.
Teraz już poznali wszyscy, jak wielką władzę ma nad Ignacym sierota, i — znienawidzili Jasia jeszcze bardziej.


IX. FIGIEL POCZCIWEGO JĘDRUSIA.

Po owej awanturze z majstrem, Panewka jeszcze bardziej zbliżył się do Jasia, coraz częściej składał mu wizyty lub zapraszał do siebie. Na jednej z takich wizyt zapytał sieroty:
— Skąd ty wiesz, że Ameryka jest za morzem?
— A z książek — odparł Jaś.
— Książki! — mruknął czeladnik, skrobiąc się w głowę.— Djablo to droga rzecz...
— Niebardzo. Za kilka złotych można mieć wcale porządną...
Panewka zamyślił się, a potem rzekł nagle:
— Żebym ja tak nie pijał piwa, to wiele możnaby mieć książek na rok?
— Eh! — zawołał Jaś — chyba ze sto!
Ignacy złapał się za głowę; następnie zaś, z wielkiem zakłopotaniem, począł mówić:
— Bo to widzisz, jabym tak chciał wiedzieć jedno i drugie, alem... trochę słaby w czytaniu, i w pisaniu nietęgi. Żebym miał przy kim przypomnieć sobie...
Jasiowi zamigotały oczy.
— Ja pana nauczę... wszystkiego nauczę! — krzyknął, chwytając czeladnika za rękę.
I stanął układ. Panewka zarzucił piwo, wyrzekł się teatru, a natomiast począł kupować książki, które dawał Jasiowi. Jaś zato uczył go czytać, pisać, trochę rachunków, a nadewszystko opowiadał mu mnóstwo ciekawych rzeczy.
Odtąd, każdy świąteczny dzień, od rana do nocy, spędzali razem. Lekcje trwały krótko, lecz zato — prawie końca nie było czytaniu. Jaś pełnił obowiązki lektora, a czeladnik słuchał i pożerał wzrokiem chłopca.
Czy Jaś rozumiał swój wpływ na czeladnika i jego niezmierne przywiązanie?... o tem godzi się wątpić. Chłopiec lubił go, lecz bardziej jeszcze książki, których mu dostarczał Ignacy. Czuł on, że między nimi istnieje niezapełniona przepaść, jaka istnieć może między dwoma umysłami: czynnym i biernym, tudzież między dwiema osobami, z których jedna jest tępą, flegmatyczną i szorstką, druga zdolną, ognistą, wrażliwą i dobrze wychowaną. W tym więc czasie, gdy Panewka nie mógł prawie żyć bez Jasia, Jaś obywał się bez niego doskonale, a nawet niekiedy nudził się nim. Istotnie, owe wiekuiste a niezawsze rozsądne pytania, owe wpatrywanie się w oczy, ślepa wiara we wszystko, co wychodziło z ust chłopczyny, mogły zaciężyć nawet wytrawnemu człowiekowi. Bezmierne przywiązanie zawsze nakłada pewien rodzaj pęt na osobę ukochaną, i dlatego łatwo może się sprzykrzyć.
Z rodziną pana Karola stosunki Jasia zerwały się zupełnie. Będąc już w terminie, sierota odwiedził ich kilka razy. Za pierwszym razem pani pogadała z nim w przedpokoju i kazała nakarmić w kuchni. Za drugim razem pan Karol palnął mu długą mówkę, w której radził kochać, szanować i słuchać majstra, i — zarabiać na przychylność kolegów. Za trzecim razem — zamknięto chłopcu drzwi przed nosem. Odtąd ani razu nie poszedł tam i począł uczuwać w sercu niechęć do znakomitego filantropa, którego rady, w oczach Jasia, nie miały sensu. „Słuchać majstra“ — a więc pić piwo i wódkę, pochlebiać i niekiedy kłamać! „Zarabiać na przychylność kolegów?“ — a więc kraść i znowu kłamać!... Rozmyślając nad tem kazaniem, Jaś wzruszył ramionami, choć miał dopiero lat jedenaście.
Wśród takich wypadków minęło lato, jesień, a nawet i Boże Narodzenie. Jaś na kolędę dostał od majstra nową kamizelkę, a od pana Karola następujący liścik, zaadresowany na imię Durskiego:

„Jasia nie proszę na święta, ponieważ prawdopodobnie sam nie będę w domu. Z pieniędzy pozostałych po nieboszczce, a ulokowanych przeze mnie w kasie oszczędności, posyłam rs. 10 na zakupienie rzeczy dla Jasia potrzebnych. Przypominam mu też, aby był dobrym i westchnął niekiedy za duszę matki. Uniżony sługa Karol.“

Pan Kalasanty list ten odczytał głośno, wobec wszystkich terminatorów i czeladników, szczególny kładąc nacisk na wyrazy: „Wielmożny pan Durski“ i „uniżony sługa,“ — a potem dodał od siebie:
— O widzisz!... Masz być dobrym i wzdychać czasem za duszę matki... „Uniżony sługa...“ To jakiś porządny, panie, człowiek z tego Karola!...
Jaś, wysłuchawszy, ścisnął pięści. Czuł on, że pan Anzelm nigdy nie napisałby podobnego listu.
Przez całe święta państwo Durscy hulali jak para aniołów. Po świętach, na Jana Ewangelisty, zamknęli sklep z okazji imienin swego synka, a na Młodzianków otworzyli sklep, lecz, zostawiwszy w nim Jasia i Jędrusia, sami wyszli do miasta. Przypomniała sobie pani Durska, że najprzód, dziś wypadają urodziny stryjecznej siostry jej ciotki po ojcu, a powtóre, że jutro będą musieli oboje siedzieć w domu, ponieważ Panewka chce wyjść za interesami.
Z dwu chłopców, pilnujących sklepu, Jasia już znamy, warto więc poznać i Jędrusia. Jędruś było to poczciwe dziecko, jak mówili państwo majstrowie. Robić wprawdzie nie lubił, ale zato mógł cały dzień — siedzieć i drzemać. Był też niesłychanie przywiązany: za byle co całował majstrowę w rękę, a majstra nigdy z żadnego sekretu nie wydał. Doskonały ten chłopiec posiadał przecież dwie wady: miał tępą głowę do rachunków i nie miał szczęścia do świata.
Jeżeli był posłany z rublem do miasta, a zrobił sprawunek za sześć złotych, wówczas przynosił szesnaście lub osiemnaście groszy reszty. Gdy go pytano: gdzie cztery grosze? — dziwił się, płakał, całował po rękach, twierdząc jednak uparcie, choć łagodnie: że przyniósł reszty rychtyg tyle, ile było trzeba.
— Oto ci dopiero zakuty łeb! — krzyczał wtedy majster, zlekka targając go za uszy.
Niekiedy bywało gorzej, i trafiało się, że jakiś łotr na ulicy wydzierał poczciwemu Jędrusiowi po kilka złotych z ręki, a nawet raz wyrwał mu ktoś nowe spodnie, które odnosił. Wówczas pan majster chciał mu koniecznie „przyfastrygować kilka rzemieni pod sprzączkę,“ lecz broniła go majstrowa.
— Daj spokój! — mówiła tłusta dama — czyż się godzi bić za nieszczęście? To bywają tacy ludzie! Jednemu szydła golą, a drugiemu i brzytwy nie chcą.
Wyznać jednak należy, że poczciwemu Jędrusiowi — szydła goliły zbyt często.
Otóż w dzień Młodzianków, gdy majstrów już od paru godzin nie było w domu, a z gości nikt nie przychodził, poczciwy Jędruś odezwał się do Jasia:
— Przyniósłbyś tam jaką książkę do czytania, bo się okropnie nudzi.
Usłyszawszy to żądanie z ust zawołanego próżniaka, Jaś zdziwił się, lecz mimo to pobiegł na stryszek. Zabawił z dziesięć minut, a wróciwszy, dostrzegł, że poczciwy Jędruś jest ogromnie zmieszany, i że mu drżą ręce. Nie zastanawiając się jednak nad tem głębiej, otworzył książkę i za chwilę utonął w czytaniu.
Tego samego wieczora, pani Durska, odsunąwszy sklepowy kantorek, zapytała męża:
— Czyś ty brał pieniądze, niedołęgo?...
— Nie... albo co?
— To, że nam brakuje kilkanaście rubli, ty pijaku!... — zawołała oburzona dama,
— Jezus! Marja!... — krzyknął zupełnie już trzeźwy pan Durski. — Pewnie nas kto okradł!
— Jużci że okradł, a ja nie wiem nawet, czy dziś czy wczoraj!...
Za szafami rozległ się szelest, na który jednak małżonkowie nie zwrócili uwagi. Po chwili namysłu majster rzekł:
— Nie gadajże nic nikomu... Jak jutro chłopcy będą w warsztacie, zrewiduję ich kuferki. Czy pamiętasz, jakie były pieniądze?
— Był jeden papier dziesięciorublowy... był znowu trzyrublowy sklejony, i tenbym poznała. Także srebrna pięciozłotówka i dwuzłotówka...
— Znajdzie się to! — mówił majster — tylko siedź cicho. Dzięki Bogu jeszcze, że się do grubych pieniędzy nie dobrał!...
W tej chwili uchyliły się pocichuteczku drzwi od strony podwórza, i z poza szaf sklepowych wyśliznął się ostrożnie jakiś cień, skurczony i drżący. Ale majstrowie i tego nie zauważyli.
Około północy, na strychu, podczas gdy wszyscy chłopcy pogrążeni byli w głębokim śnie, ten sam cień przypełzał do pościeli Jasia, począł przysłuchiwać się jego spokojnemu oddechowi, a wreszcie wyszeptał głosem, przypominającym syk węża:
— Jasiu!... Jasiu!...
Szept ten nie rozbudził sieroty, lecz podsunął mu marzenie. I otóż śniło się Jasiowi, że jest w nieznanym sobie ciemnym pokoju, z którego ktoś ukryty w sąsiedniej izbie usiłuje go wywabić, szepcząc:
— Jasiu!... Jasiu!...
Chłopiec znał skądciś ten głos, lecz go się lękał. Zdawało mu się, że osoba, ukryta za drzwiami, musi być przebrana w stare i zleżałe kobiece suknie i że jest straszna. W niepojęty sposób odgadywał wysoki wzrost widziadła, szkaradne rysy i fałszywy uśmiech, i czuł, że mu włosy powstają na głowie; Począł się lękać nietylko tej osoby tajemniczej i złowrogiej, ale tych pustych pokoi i mroku, który je zapełnia... Chciał uciekać, lecz nogi odmówiły mu posłuszeństwa... Chciał krzyknąć, lecz głos mu zamarł... A tymczasem drzwi wpół otwarte skrzypnęły zlekka i przez szczelinę, między niemi a futryną, zobaczył wyraźniej stare i zleżałe suknie, fałszywy uśmiech i martwe oczy widma...
Zerwał się z jękiem, i zdawało mu się, że dostrzegł ludzką postać, która zamknęła szybko jego kuferek i ukradkiem, przy ziemi, poczołgała się ku pościeli Jędrka. Widzenie to jednak Jaś policzył na karb snu i znowu padł na twardą poduszkę.
Z rana, gdy chłopcy zasiedli do roboty, poczciwy Jędruś zeszedł do sklepu, a Jaś udał się za sprawunkami do miasta, pan Kalasanty, w towarzystwie jednego z czeladników, zrewidował kuferki na strychu, celem wykrycia wczorajszej kradzieży. Poszukiwania te trwały z godzinę, dobry jednak skutek musiał je uwieńczyć — pan majster bowiem, wydając okrzyki podziwu i klnąc na czem świat stoi, szybko zbiegł do sklepu, aby złożyć raport żonie.
Tu zastał Jasia, który w tej chwili wrócił z miasta. Zobaczywszy go, prawie szalony z gniewu, Durski schwycił chłopca za rękę i wrzasnął:
— A tuś mi, złodzieju!... Zato, żem cię na naukę przyjął, żem cię jak własnego syna pielęgnował, tyś mnie na podziękowanie okradł?... Poczekaj!...
Jaś osłupiał, a zdumiona majstrowa zawołała gniewnie na męża:
— Czyś oszalał, stary?... Co ty wygadujesz?
Majster ochłonął nieco i rzekł:
— Gadam to, że on nas okradł. Ot — patrzaj, co w jego kuferku znalazłem!...
I pokazał żonie sklejony trzyrublowy papierek, tudzież pięcio- i dwuzłotówkę srebrną.
Pani Durska aż usiadła na krześle.
— Chryste elejson! — mruknęła — jaki to teraz świat przewrotny!...
Majster znowu zwrócił się do Jasia i podniesionym głosem zawołał:
— Gadaj!... kiedyś ukradł!... gdzie jeszcze dziesięć rubli?...
Jaś schwycił majstra za rękę i patrząc na niego z wyrazem rozpaczy, zalany łzami, drżący, mówił wśród łkań, któreby zmiękczyły najtwardsze serce:
— Panie!... panie!... co też pan mówi?... Jabym panu wziął pieniądze?... Ja?!...
— Gdzie dziesięć rubli?... — wrzeszczał nieubłagany majster, uderzając go w twarz. — Gadaj!... bo oddam cię na policją!...
Jaś zaniósł się od płaczu i rozdzierającym głosem zawołał:
— Panie!... ja nie wziąłem... jak matkę kocham!...
I załamał ręce.
Na tłustem obliczu pani Durskiej znać było powątpiewanie i litość, ale zaciekły jej małżonek nie miał zwyczaju ulegać podobnym słabościom, a widząc, że nie skutkują ani jego wrzaski, ani bicie, zniżył nagle głos o całą oktawę i już niby spokojnie rzekł:
— Jędrek!... zawołaj stójkowego.
Uczciwy chłopak powoli wyszedł, a Jaś oprzytomniał. Teraz dopiero zrozumiał swoje położenie: posądzono go o kradzież!... W tej chwili stanęły mu w myśli nauki matki, własny jego wstręt do podobnego występku, a wreszcie — widziany przed kilkoma laty obraz grupy ludzi, okutych w łańcuchy i otoczonych przez wojsko. Byli to zbrodniarze, do których obecnie zaliczono jego!...
Coś zamigotało mu w oczach, zaszumiało w głowie... Usłyszał brzęk kajdan i krzyki ulicznych tłumów .. Rzucił się ku drzwiom i wybiegł na ulicę.
— Łapaj!... — zawołano.
Jaś wpadł do przechodniego domu, z niego na drugą ulicę i znikł wśród tłumu przechodzących.
Około południa do sklepu majstra Durskiego zeszło się mnóstwo osób. Byli tam terminatorzy, czeladnicy, sąsiedzi, którym pan Kalasanty, po raz dwudziesty z rzędu, opowiadał o tem, jak go Jaś okradł, jak dziesięciu rubli nie oddał i jak wreszcie uciekł z domu, niewiadomo gdzie.
W tej chwili wszedł nieobecny dotychczas Panewka, stęskniwszy się widać za robotą, a może i za Jasiem.
— Aha!... Jak się masz, panie Ignacy?... Dobrze się popisał twój metr!... — zawołał majster, i znowu ze wszelkiemi szczegółami opowiedział mu o kradzieży, rewizji, o braku dziesięciu rubli i o ucieczce sieroty.
Panewka słuchał go skamieniały. Nagle, potoczywszy wzrokiem po obecnych, pochylił się naprzód. Oczy jego przybrały zielonawo-żółty kolor, a z poza bladych warg ukazały się rzadkie i krzywe zęby.
Zdziwiony majster przerwał opowiadanie, między obecnymi rozległ się szmer, a w tej chwili czeladnik — rzucił się na poczciwego Jędrusia i schwycił go za gardło.
Dobry chłopiec zsiniał, przykląkł i stłumionym głosem (choć go nie pytano) wybełkotał:
— Ja!... ja!...
Zaległa cisza, wśród której słychać było rozmowę na dwa szepty:
— Kiedyś podłożył pieniądze Jasiowi?... — pytał czeladnik.
— Dziś w nocy!... — odpowiedział dobry Jędruś.
— Jakim sposobem ukradłeś?...
— Otworzyłem wytrychem...
— Gdzie reszta?...
— W mojej kamizelce...
Nigdy jeszcze nie widziano tak spokojnego badania i tak szybkiego wyznania. Czeladnik po ostatnich wyrazach Jędrusia poszarpał na nim kamizelkę i z za podszewki wydobył zmiętoszony dziesięciorublowy papierek.
— Czy to ten?... — spytał majstra, rzucając bankocetel na kantorek.
— Jużci, że ten! — odparł nie żartem przelękniony Durski.
— Niechże was Bóg skarze... za to posądzenie... was i dzieci wasze!... — krzyknął Panewka.
Potem, nie patrząc na nikogo, wyszedł ze sklepu, a za nim chyłkiem powysuwali się obecni, przejęci zgrozą.
W sklepie zostały trzy osoby: państwo Durscy i poczciwy Jędruś. Majster, który nigdy nie odznaczał się zbytkiem rozumu, teraz zgłupiał zupełnie. Przeszedł się parę razy po sklepie, marszcząc brwi i stukając w palce, a wreszcie, stanąwszy przed swoją większą połową, zawołał:
— Wiem, co zrobię!
Pani majstrowej źle jakoś z oczu patrzyło w tej chwili, lecz niezrażony majsterek mówił dalej:
— Oto pójdę ich poszukać i obu sprowadzę do domu: Panewkę i Jaśka... Franiu! daj złotóweczkę...
Panią Durską, gdy usłyszała to, według jej własnego zapewnienia, jakby paraliż tknął. Jak się tedy nie zerwie, jak nie hopnie majsterka — raz z lewej strony, jak nie poprawi drugi raz z prawej — aż się zatoczył niebożę!... Potem nie czekając na złotówkę, ani na dalszy ciąg poprzedzającego, schwycił Jędrusiową czapczynę, która mu zasłaniała tylko wierzch głowy, wypadł do sieni z wielkim impetem, i nie oparł się aż w bawarji, jeneralnej pocieszycielce strapionych. A pani Durska tymczasem biadała:
— Ach, nieszczęśliwa ja sierota!... Ach, pocóżem ja wyszła za tego birbanta!... Ach, nie lepiejże mi było wyjść za urzędnika poczciwego?... Miałabym już do tej pory ze dwanaścioro dzieci, a tak dwoje, i to lichych, krawieckich!... Ach, matko moja, pocóżeś ty mnie niebogę na ten świat wydała?... Jędruś!
— Słucham pani majstrowej — mruknął podły chłopiec, wyłażąc jak wilk z poza szafy.
— A skocz-no mi po kufelek pi...
W tej chwili spojrzenie jej padło na nikczemnego intryganta. Przypomniała sobie jego zbrodnię, straszną klątwę Panewki i, pochwyciwszy z wściekłością nożyczki, rzuciła niemi w przewrotnego wyrostka. Ale chłopiec zręcznie się uchylił, a narzędzie śmierci albo kalectwa, z brzękiem odbiwszy się od ściany, utkwiło ostrzem w podłodze. Majstrowa zaś oparła na kantorku tłuste ręce, na nich głowę i poczęła znowu lamentować:
— Ach, skrzywdziłam sierotę!... Ach, skarze Bóg mnie i moje dzieci!... Czy zwarjował Panewka, żeby tak strasznie przeklinać?...
A tymczasem Jaś biegł, sam nie wiedząc gdzie. Zdawało mu się, że ulice, sanki, ludzie, nawet niebo uciekają przed nim. Dotknięty zarzutem kradzieży, czuł swoją niewinność, a mimo to wstydził się, lękał i rozpaczał. Któż mu uwierzy, choćby przysiągł?... On sam zresztą nie rozumiał, jakim sposobem w jego kufrze znalazły się pieniądze... Gdy nadejdzie noc, gdzie głowę przytuli, czem zaspokoi głód, który go już zaczął trapić?... Do jednej tylko istoty poszedłby on śmiało, nawet takim obarczony zarzutem... Gdyby jej upadł do nóg i powiedział: „Mamo! ja jestem niewinny!...“ — uwierzyłaby mu, a może i ocaliła od kajdan, których złowrogi brzęk nieustannie rozlegał się w jego duszy... Ale matkę przyciska w tej chwili grób; a choć pasuje się z nim, choć radaby biec na ratunek sierocie, nie puszczają jej napół zgniłe deski trumny i ścięty mrozem kopiec ziemi. Bezsilna wówczas, gdy jej syna w imieniu prawa ścigać ma całe społeczeństwo!


X. DZIEJE LISTU.

Powiadasz, mój przyjacielu, że Pan Bóg jest najlepszym dramaturgiem, ponieważ zawsze daje najmniej spodziewane rozwiązanie. Masz racją, i na dowód tego opowiem ci następującą historją.
Nieopatrzony marką list Jasia dość długo wisiał w pocztowej skrzynce, choć był bardzo a bardzo pilny. Przechodziło tamtędy mnóstwo dam, które bawią się tylko dla otarcia łez cierpiącej ludzkości, i z których każda jest tak świątobliwa, że po śmierci wprost z karawanu pierwszej klasy wziętą zostanie do własnego pałacu w królestwie niebieskiem. Żadna z nich jednak nie raczyła spojrzeć na biedny liścik, który w niebogłosy zdawał się krzyczeć, ażeby go wysłano do Wólki! Przechodziły panny piękne jak jagody, a takie dobre, niewinne, miłosierne i wogóle tak doskonałe, że pojawienie się ich robiło dystrakcją wygłodzonym kancelistom pocztowym, że na ich widok pocztyljoni i bryftrygierzy żegnali się, jak przed cudownemi obrazami... Lecz i z nich żadna nie zainteresowała się liścikiem.
Przechodzili tamtędy panowie, starzy i młodzi, w futrach i paltotach, w płytkich i głębokich kaloszach. Ten miał złote okulary, inny laskę z kością słoniową, ów częstował znajomych kilkuzłotowemi cygarami, tamten posiadał kamienicę, a jeszcze inny najlepsze serce w świecie. Wielu z nich było członkami Towarzystwa Dobroczynności, albo Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych. Wielu troszczyło się o paralityków, lecz list Jasia, oddawna leżący w skrzynce, żadnemu nie przyszedł na myśl.
Nareszcie i on zwrócił na siebie uwagę.
Przez dziedziniec pocztowy przesuwał się codziennie jegomość chudy i łysy, w długim granatowym płaszczu. Zły to był i chytry starzec!... Ilu on panów, co powozami jeździli, wykierował na dziady; ilu kupców wsadził na Leszno; ile zgubił wdów i sierot; ilu młodym ludziom olbrzymiemi procentami zwichnął karjery, — o tem dopiero dowiemy się w dzień sądu ostatecznego.
Ponieważ staruszek przez całe życie pisywał listy na koszt, z obawy więc, czy i teraz do którego nie zapomniał przylepić marki, i czy mu go nie odrzuciła poczta, — często zaglądał do szafki. I otóż, w czasie jednej z takich odwiedzin, przeczytał adres:
„Do rąk własnych wielmożnego i kochanego pana Anzelma... w Wólce, żeby prędko doszedł.“
Zobaczywszy to, stary aż się zatrząsł z gniewu i uderzając laską w kamienie, mruknął:
— A to dopiero oślisko jakiś!... Chce, żeby mu list prędko doszedł, a marki nie przylepia...
Z temi słowy szybko pobiegł do bramy, lecz tu nagle się zatrzymał i znowu mruknął:
— Dobrze mu tak, niech się pilnuje!...
Ale na środku ulicy Nowo-Senatorskiej znowu stanął i, jakby kłócąc się z kimś, mówił gniewnie:
— A to co nowego?... Ja... ja mam marki kupować dla jakichś tam hołyszów, urwipołciów?... Zjesz djabła, czy ci się uda!
Daremnie się jednak wykręcał, daremnie klął i usiłował biec naprzód! Schwyciła go za kark potężna prawica boża i już z Placu Teatralnego zawróciła na pocztę. Ale lichwiarz jeszcze nie dawał za wygraną i począł się tłomaczyć płaczliwym głosem:
— Pewnie już niema urzędników na poczcie... Oniby też czekali dla głupiego listu! A czy licho nadało z tą kanalją?... A czy nie mógłby tego samego zrobić jaki bogaty człowiek?...
Mimo to wracał, choć stękał, i zaszedł do biura, gdzie sprzedają marki. Ach! jakże mu trudno było znaleźć woreczek z pieniędzmi, jak mu się trzęsły ręce, jak ciężko żałował dziesiątczyn... Mimo to — musiał zapłacić, i list poszedł.
Dziwne rzeczy wyrabiasz, o Panie! że, pominąwszy tyle zacnych i wykwintnych osób, do spełnienia sierocej woli użyłeś lichwiarza w wytartym i zabłoconym płaszczu!...
Z tem wszystkiem zdawało się, że jakaś klątwa cięży nad biednym liścikiem Jasia. Po wysłaniu go z Warszawy, zajechał na inną stacją, znowu wrócił i dopiero po Bożem Narodzeniu doszedł do właściwych rąk. Akurat w dzień św. Szczepana, około 10-tej wieczorem, gdy dzieci już spały, pani zaczęła nową powieść, a pan Anzelm myślał o niektórych dyspozycjach na jutro, do niskiej jego izdebki wszedł Młynkiewicz, który w tej chwili powrócił z miasteczka.
— Cóż, są pisma? — spytał pan Anzelm.
— A są, i jeszcze list jakiś — odparł ekonom, kładąc na stole sporą paczkę.
Szlachcic wziął przedewszystkiem list do ręki, a przeczytawszy adres, wybuchnął śmiechem:
— Także koncepcista jakiś! — zawołał.
— A może to nasz Jaś? — wtrącił półgębkiem ekonom.
— Zapewne, że on!.. to tak jakby jego charakter — mówił szlachcic, szybko rozrywając kopertę.
A potem zaczął głośno czytać:

„Kochany panie! Mama chciała sama do pana napisać, ale już umarła...“

— O nieszczęście! — mruknął pan Anzelm.
Szlachcic utarł nos, zaczął szybko mrugać powiekami i stłumionym głosem czytał dalej:

„Już wkońcu była nam taka bieda, że strach!... a mama przed samą śmiercią ciągle wspominała o panu. Teraz jestem u pana Karola, który mię wziął z łaski. Dobrze mi tu, ale tęskno, bo nieraz nie ma człowiek do kogo gęby otworzyć, choć jeść i pić jest co. Z początku mieszkałem z chłopcami, ale potem dali mi osobny pokoik i do stołu niezawsze wołają, to też mi bardzo smutno. Od wakacyj wzięli mię chłopcy uczyć, ale więcej tam klęczenia i łap dawania, niż tego, co potrzeba. Mają oni fuzją i welocyped, ale mi tego do ręki nie dają, choć ja i niewiele o to dbam, bo wolałbym się uczyć z kim starszym. Najgorzej mi tylko żal, że naskarżyli na mnie z panią przed ojcem, żem leniwy i próżniak. Zato pan Karol rozgniewał się i mnie w domu zostawił, choć wszyscy wyjechali na wieś, aż mi się płakać chce...
„Mój kochany panie, niech się pan nie gniewa na mnie za takie brzydkie pismo, ale to nie z lenistwa i próżniactwa, tylko przez złe pióro... Mój kochany panie, co ja mam z sobą robić, kiedym już tak sam został na świecie? Trzebaby mi pójść na własny zarobek, ale nie śmiem podziękować panu Karolowi, bo on zawsze taki, jakby chorował, i ciągle się tylko za głowę łapie. Może jabym się tam na wsi przydał do czego, to już i nauce dałbym spokój, aby tylko stąd wyjść.
Całuję ręce i nogi panu i pani, całuję także Antosię i Józia i Manię i Kazię; panu Młynkiewiczowi się kłaniam i Wojciechowi, jeżeli jest, i niech mi pan odpisze, jak się tam powodzi i czy wszyscy zdrowi?“

Następował podpis imienia i nazwiska, tudzież adres. Szlachcic, skończywszy czytać, stanął przed ekonomem i rzucił mu jedno tylko pytanie:
— Hę?!...
— Wola pańska — odparł osiwiały ekonom, kłaniając się. — Musi tam być chłopcu okrutnie źle...
— Wydobędziemy go!... — rzekł jakby do siebie Anzelm i począł wielkiemi krokami chodzić po pokoju, rozmyślając. — Potrzebuję z pięćset rubli... — szepnął. — Trzeba chłopca tu przywieźć i od wakacyj oddać do szkół.
— Ładny grosz! — mruknął ekonom.
— Mamy przecież trochę zboża na sprzedaż? — spytał pan Anzelm.
— Tak! zboże jest, ale o kupca niełatwo, a przytem to ekstraordynaryjny wypadek... Zresztą i Józia czasby już do szkół...
— Tępy chłopiec! — odpowiedział szlachcic. — On się jeszcze i za dwa lata nie przygotuje.
Nastało znowu milczenie, które przerwał ekonom:
— Jeżeli taka wola pańska, to pieniądze się znajdą. Przecież tydzień temu pan Adam za cugowe konie dawał akurat pięćset rubli z czerni...
Słowa te podziałały na pana Anzelma, jak kubeł zimnej wody. Przez chwilę jeszcze się wahał, lecz wkońcu rzekł już innym głosem:
— Niech Młynkiewicz idzie spać.
Potem znowu począł rozmyślać:
— Żal mi wprawdzie chłopca, no! ależ i ja mam obowiązki... Od kwartału jest w domu nauczyciel do Józia, mógłby się więc przy nim trochę poduczyć, ale — ze szkołami ciężka sprawa... Szkoda chłopca!...
Coprawda, pan Anzelm wstydził się nawet przed sobą wyznać, że mu trochę żal było pary cugowych koni, które stanowiły pamiątkę lepszych czasów. Długów teraz nie miał, lecz dla edukacji Jasia musiałby się przez lat parę ograniczać w wydatkach. Rok obecny był wyjątkowo pomyślny i pozwolił mu nawet na kupno żniwiarki, lecz czy tak zawsze będzie?...
Ale z drugiej strony pan Anzelm wiedział, że Jaś jest ogromnie obiecujący, i domyślał się, że pozostając nadal w dzisiejszych rękach, zmarnować się może.
— Szkoda chłopca! — szeptał wzruszony. — No, ależ i ja mam obowiązki, i to ciężkie...
— Podołasz im! — odezwał się jakiś głos.
— Zapewne! — odpowiedział szlachcic — ale w takim razie wolę poprawić byt własnej rodziny. Edukacja chłopca może kosztować z parę tysięcy rubli, lepiej więc to odłożyć dla swoich...
— A co zrobisz dla kraju? — szepnął głos.
Szlachcic na środku swej izdebki stanął struchlały, i jakby pragnąc odegnać trapiące go myśli, spojrzał dokoła siebie. Tym razem wzrok jego padł na trzy odwieczne portrety. Jeden z nich przedstawiał jakiegoś rycerza w zbroi, drugi starca, trzeci matronę.
I otóż zdarzyła się rzecz niesłychana. Portrety te ożyły i poczęły mówić:
— Ja wygrywałem bitwy, a w ostatniej z nich położyłem głowę... — odezwał się rycerz.
— Założyłam szpital i szkołę, w której uczyło się kilka pokoleń... — mówiła matrona.
— Założyłem miasteczko i kilkanaście wsi... — odezwał się starzec.
— A wy coście zrobili?... — pytał głos. — Twój ojciec, goniąc za tytułem hrabiego po niemieckich oberżach, strwonił prawie cały majątek, a ty resztę!...
Anzelmowi kroplisty pot wystąpił na czoło. Odwrócił się od obrazów i chciał usiąść przy biurku, na starym, żelaznym fotelu, obitym skórą. Nagle cofnął się: w tej chwili, pierwszy raz w życiu przyszło mu na myśl, że niegodzien jest siadać na tem krześle, które zajmowali kiedyś znakomici obywatele kraju i święte matrony.
Tymczasem portrety mówiły znowu.
— Dom mój był przytułkiem inwalidów... — szeptał wojownik.
— Do mego stołu zasiadały sieroty... — mówiła matrona.
— W złych czasach kilka tysięcy ludzi uratowałem od głodowej śmierci i dałem krajowi kilkunastu rzemieślników — odezwał się starzec.
— Twój ojciec wykształcił na pożytek ogólny kilkunastu żokiejów i psiarczyków... a ty — furmana i kuchtę, który cię okradł — uzupełnił głos.
— Żokiejów i psiarczyków... furmana i kuchtę!... — powtórzył z goryczą pan Anzelm. — Wartoż było dla tak nędznych rezultatów strwonić majątek, rodzić się z bohaterów i statystów, nosić odwieczne nazwisko i mieć pretensją do tytułu członka klasy przodującej?... Nie byłem jednak gorszym od innych — szepnął szlachcic, jakby tłomacząc się przodkom, którzy w tej chwili spoglądali na niego martwemi oczyma.
Istotnie! inni nawet psiarczyków porządnych nie umieli wykształcić!...
Myśli jego znowu skierowały się do sieroty.
— Dobrze — mówił — więc sprzedam cugowe konie, ograniczę się jeszcze bardziej, spadnę do klasy dorobkiewiczów, ale któż mi zaręczy, że cała moja praca nie pójdzie na marne, że chłopiec nie umrze, albo nie zepsuje się?
— Czyń to, co przypada na ciebie, a o reszcie nie myśl!... — mówił głos.
I otóż szlachcic zdecydował się. Postanowił powiększyć rodzinę o jednego członka, który go miał najwięcej kosztować. Robił to bez fałszywego entuzjazmu, na zimno, czując, że spłaca dług, nieuiszczony w pomyślniejszych czasach.
Jeżeli mu się Jaś nie uda, wówczas czeka go zawód, pośmiewisko ludzkie, a kto wie nawet, czy nie wyrzuty ze strony własnych dzieci. Ale jeżeli się uda?...
Było to duże ryzyko, lecz nie on pierwszy ryzykował. Jego pradziad kilkanaście razy grał o życie, a choć wkońcu przegrał, zostawił dobre imię. Jego znowu ojciec grał także raz... w djabełka o dwie wsie!
Wybiła trzecia rano, gdy pan Anzelm siadł do pisania listu, a siadł na żelaznym fotelu, który niegdyś zajmowali wojownicy, znakomici obywatele i święte matrony. Czuł on, że jest im równy, choć składa w ofierze tylko ostatnią parę cugowych koni!...
Około czwartej wszedł Młynkiewicz.
— Trzeba odesłać ten list i konie panu Adamowi — rzekł szlachcic.
— Wola pańska!... — odparł ekonom, a potem spytał: — To pojedzie pan do Warszawy?...
— Pojutrze! — odpowiedział pan Anzelm.
Ekonom pokręcił głową i wyszedł.
Gdy szlachcic znowu został sam, już śmiało spojrzał na portrety przodków. I on także umiał poświęcić dla ogólnego dobra chociaż część skromnych resztek, i on do stołu swego prowadził sierotę, aby przygotować społeczeństwu obywatela.


XI. OPUSZCZONY.

Jaś, uciekłszy od majstra, opamiętał się dopiero na Placu Teatralnym. Zmęczenie pohamowało go w biegu, powietrze orzeźwiło. Spojrzał dokoła i zobaczył ludzi zamyślonych, rozmawiających lub uśmiechniętych, którzy szli za swojemi interesami, nie mając zamiaru łapać go, ani zakuwać w kajdany. Zrobiło mu się jakoś rzeźwiej i bezpieczniej. Czuł, że w tem miejscu, wobec tylu osób łagodnych, pięknych i dobrze ubranych, majster nie śmiałby go bić i nazywać złodziejem. A zresztą niechnoby spróbował!... Jasiowi przyszedł na myśl goniony przez oprawcę pies, którego uratowali przechodnie. Mieliżby ci sami przechodnie być mniej litościwymi dla niego?...
W Saskim Ogrodzie śmiałość jego spotęgowała się jeszcze bardziej. Kto go tu zechce chwytać?... Czy ten siwy a rumiany pan, któremu z niebieskich oczu patrzy uczciwość?... Czy ta w aksamitnej okrywce dama, której prześliczna twarz tchnie dobrocią?... Czy może ci mali chłopcy, którzy wyglądają tak, jakby się z nim chcieli bawić?... Niepodobna, aby kto zapragnął go skrzywdzić, tu, wobec pogodnego nieba, drzew szronem okrytych, wiecznie zadumanych posągów, i ludzi, przynajmniej napozór, szczęśliwych!
Obszedłszy parę razy ogród, Jaś wydobył się za Żelazną Bramę. Myśli jego uległy zmianie. W miarę oddalenia się od eleganckiej części miasta, spotykał coraz więcej ludzi skromnie, a nawet nędznie ubranych. Twarze były blade i smutne, spojrzenia dzikie, Jaś uczuł głód, a jednocześnie począł się lękać. Zdawało mu się, że każdy przechodzień patrzy na niego podejrzliwie i gniewnie, że wielu ogląda się za nim i wskazuje na niego palcem. Bez uzasadnionej przyczyny obawa jego przeszła w trwogę, w paniczny strach, w rozpacz... Przyspieszył kroku; serce poczęło mu gwałtownie bić, nie odróżniał już przedmiotów, a instynkt począł go naglić do ucieczki. Szczęściem, ostatnie błyski rozsądku powstrzymały go, szedł więc zwolna jak automat, potrącając ludzi i ocierając się o ściany domów.
— Patrzcie! — zawołała jakaś kobieta — ten chłopiec musi być pijany, albo ślepy!...
Jasiowi, gdy to usłyszał, zdawało się, że go coś dusi za gardło; lecz i tym razem nie przyspieszył kroku i po upływie kilku minut znalazł się na mniej ludnej ulicy. W jednej z bram spotkał chudą dziewczynę z konewką wody i rzekł:
— Pić!...
Dziewczyna napoiła go i coś mu odpowiedziała z uśmiechem, lecz nie zrozumiał jej. Gdy poszła dalej, podniósł głowę machinalnie i zobaczył szyld z napisem:

OCHRONA.

Był to przytułek dla dzieci biednych, lecz jeszcze nie tak biednych jak on. Jaś wiedział o tem, zawrócił się więc i powędrował dalej. Dokąd?...
Na Placu Wareckim stanął przed ogromnym szpitalem. Tu chronili się ci, nad którymi ciężyła ręka śmierci. Ponieważ jednak nad nim ciężyło tylko sieroctwo i zarzut kradzieży, spuścił więc głowę i znowu poszedł dalej.
Ponieważ dął mu w oczy ostry wiatr, chłopiec skręcił na lewo i dostał się na uliczkę pustą i spokojną. Stracił już wątek myśli, władzę nad sobą i stał się podobnym do rzeczy martwej, której lada powiew nadaje nowy kierunek.
Na Nowym Świecie zbudził go niezwykły hałas; to gromada ludzi otaczała dwa indywidua, prowadzące pod ramiona obdartego biedaka.
— Co to jest?... — spytał Jaś na los szczęścia.
— Pijanego prowadzą do cyrkułu — odpowiedział ktoś z tłumu.
Chłopiec począł znowu myśleć. Ubogie dzieci mają przytułek w ochronach, chorzy w szpitalu, pijaki w cyrkułach...
Ale gdzież on się pomieści, on, najuboższe dziecko na świecie?... Chyba w więzieniu!
Jaś był bardzo zmęczony; nogi pod nim drżały i uginały się, ręce ciężyły mu w bolesny sposób. Czuł głód, lekkie mdłości, morzył go sen, potrzebował spocząć choć na chwilę, lecz nie miał gdzie. Miejsca w ochronach, szpitalach i cyrkułach były zajęte przez innych, a do więzienia nie chciał iść.
W takim stanie umysłu, idąc ciągle naprzód i potykając się na nierównym chodniku, sierota zwrócił oczy na środek ulicy, po której mnóstwo sanek i powozów przebiegało, i — po raz pierwszy w życiu, mając dopiero lat jedenaście, uczuł pociąg do samobójstwa. W tej chwili wyobraził on sobie ból, jakiby mu sprawiły uderzenia końskich kopyt, usłyszał głuchy chrzęst własnych kości, lecz nie czuł trwogi, podobnie jak człowiek, który cierpiąc na ząb, raczej z rozkoszą aniżeli z przestrachem myśli o wyrwaniu go.
Tymczasem powozy i sanki roiły się jak muchy wśród lata. Jaś stanął. Jeden z przechodniów zepchnął go ze środka fliz na krawędź, drugi — z krawędzi na ulicę. Zdaleka nadjeżdżały wielkie sanie, ciągnione przez cztery konie. Chłopiec posunął się krok naprzód, machinalnie odwrócił głowę i — ujrzał nad sobą olbrzymią postać obarczonego krzyżem Chrystusa, który pochylił się i wyciągnął ku niemu rękę, jakby mówiąc:
— Co ty robisz?...
Jednocześnie, u stóp męża boleści, który tak dziatki miłował, sierota dostrzegł otwarte drzwi; cofnął się z ulicy i wszedł do podziemnego kościoła. Siedziba umarłych przygarnęła zmęczone dziecię.
Minąwszy wąski korytarz, Jaś dostał się do piwnicy; wyszukał w niej najciemniejszy kącik, usiadł na stopniu zepsutego katafalku i oparł głowę o ścianę. W podziemiu było kilka trumien ze zmarłymi różnej płci i wieku. Najbliżej sieroty leżała jakaś kobieta, nieco dalej mała dziewczynka. Jasiowi przyszły na myśl: matka i Antosia, lecz tylko na chwilę. Wspomnienia te nużyły go teraz, nie miał sił ani chęci zajmować się niemi; natomiast czuł z rozkoszą, że siedzi i że mu jest ciepło. Niebawem zasnął.
Gdy się obudził, uczuł pod palcami ręki, opartej na skraju paltota, jakiś przedmiot mały, płaski i okrągły. Ognie uderzyły mu na twarz, odgadł bowiem, że to musi być pieniądz. Istotnie, między syberyną i podszewką znalazł pięć groszy, które Bóg wie odkąd leżały tam, aby zjawić się wówczas właśnie, gdy ich potrzebował najbardziej.
Na dworze zapadał już mrok. Jaś kupił trzy podługowate bułki, zjadł je, popił wodą z wodociągu i znowu poszedł na wędrówkę.
Zrobiło mu to dobrze. Był wyspany i najedzony, dla rozrywki więc począł oglądać sklepy. W jednym widział eleganckie stroje, w innych biżuterje, owoce, zabawki... Najdłużej zatrzymał się przed pewnym handlem korzennym, w którego oknie siedział porcelanowy Chińczyk, kiwający głową i wywieszający język.
Cacko to podobało mu się i począł rozmyślać, jaki mechanizm jest we środku?... Nagle usłyszał śmiech:
— Hę! hę! hę!...
Za nim stał wynędzniały robotnik, który utkwiwszy obłąkane oczy w twarz Chińczyka, śmiał się, — ale tak dziwnie, tak strasznie, że Jaś pędem uciekł od okna.
— Dlaczego tylko jemu i mnie podobała się ta zabawka? — myślał chłopiec. — Dlaczego jest tak nędzny, a śmiech jego tak okropny?... Co on dziś jadł, czy także tylko bułki?... Gdzie będzie spał?...
— Gdzie będzie spał... O Boże! a gdzie ja?
I znowu począł się tułać. Stopniowo zamykano sklepy, ruch na ulicach słabnął, światła gasły. Niekiedy na przestrzeni kilkuset kroków słychać było szybki chód jednego tylko przechodnia, lub ziewanie stróża. Turkot dorożek dolatywał z miejscowości bardzo odległych. Wreszcie wszystko ucichło. Na dalekiej wieży wybiła pierwsza, na całej ulicy świeciło się tylko w dwu oknach.
— Co ja tu pocznę? — szeptał sierota. — Co ja tu pocznę?...
Wzniósł oczy do nieba, które w połowie lśniło się jeszcze od gwiazd, a w połowie gęstemi pokryło się chmurami. Sąż to te same gwiazdy, które widywał kiedyś?...
Wielkie i ruchliwe miasto budzi właściwy sobie rodzaj przestrachu w czasie nocy. Jaś uległ tej trwodze tak dalece, że nie śmiał się ruszyć z miejsca; własne kroki przerażały go. Oparł się o słup gazowej latarni i załamawszy drobne rączyny, wyjąkał:
— Jestem sam!...
Przesadzał: w tej chwili bowiem doleciał go jakiś szelest. Szelest ten stopniowo zbliżał się, a niekiedy ustawał... Jaś wytężył wzrok i dostrzegł — psa, biegnącego środkiem drogi.
Za owym psem, który szukał żeru wśród nocnej pomroki, Jaś przeszedł jeszcze parę ulic. Ściemniło się zupełnie, a chłopca ogarnęła senność. Fizyczne i moralne jego cierpienia dosięgły szczytu; najstraszliwszem z nich było uczucie zupełnej samotności. Wiedział, że nietylko był sam, ale że nadto niema już chyba na świecie tak nędznej jak on istoty.
Lecz omylił się i tym razem. O kilkanaście kroków dalej, przy migotliwem świetle latarni, dostrzegł cień przytulony do muru. Podszedł tam ostrożnie i na schodkach sklepu zobaczył siedzącą kobietę.
— Kto tu?... — zapytał.
— To ja z dzieckiem!... — odparła przestraszona. — Ja nic złego nie zrobię...
— Nocujecie tu?...
— Tak... odpoczywamy. Do domu daleko.
Jaś usiadł przy niej.
— Panicz z tej kamienicy? — zapytała teraz kobieta.
— Nie! — odparł zakłopotany, cichym głosem.
— Może panicz się spóźnił na kolej?...
Chłopiec nie odpowiedział nic.
— Jakoś ciepło na dworze — rzekła znowu, a potem oparła głowę o ścianę i zamknęła oczy.
Dziecko spało ciągle. Jaś dotknął jego nagiej rączki i wstrząsnął się. Była ona tak pomarszczoną i chłodną, jak to pisklę, które niegdyś z jego winy straciło życie.
Teraz przyszło mu na myśl, że go Bóg skarał za śmierć ptaszka. Przypomniał sobie piękne, okrągłe gniazdeczko i mimowoli porównał je z gniazdem łachmanów, na których spoczywało pisklę rodu ludzkiego.

Wkrótce, wśród miasta, na schodach, okrytych zmarzniętem błotem, miłosierny sen, lekarz cierpiących, ukołysał trzy istoty, pozbawione dachu nad głową.

I On także nie ma nad głową dachu,
Ten, który sobą wypełnia nieskończoność...

Rzecz dzieje się na drugi dzień w południe.
Bliżej Wisły, wśród zbiorowiska drewnianych domów, na wielkiem podwórzu, widzimy dwie osoby: pewną panią Weronikę i niejakiego Antka.
Panią Weronikę, według jej własnych zapewnień, Bóg stworzył na wielką damę, lecz piorun losu, z wyżyny salonów strącił na skromne stanowisko śmieciarki. Zgodnie z tem ostatniem powołaniem, 50-letnia Weronika dźwigała na plecach wór z konopnego płótna, a w ręku piastowała drewniany ożóg, zakończony wygiętem żelazem, w formie haczyka lub siódemki. Dodajmy do tego wysoki wzrost przy pochylonej postaci, oblicze, noszące ślady walk z przeciwnościami, parę kosmyków siwiejących włosów i garderobę, z której ząb czasu porobił szmaty, — a mieć będziemy dokładny wizerunek damy, wołającej obecnie na podwórzu sopranem, który przypomina operę włoską:
Koscji!... koscji kupuję!...
Antek, stojący o kilkanaście kroków od niej, jest młodym mężczyzną, mogącym mieć od sześciu do dwudziestu lat wieku. Posiada on eks-wojskowy mundur, któremu można zarzucić zbytek dziur w miejscach niepoplamionych, tudzież brak guzików, kołnierza i jednej poły. Głowę wdzięcznie przystraja mu fantastyczny garybaldyjski kapelusz, lewą nogę kamasz, prawą but z cholewą. Antek prócz tego jest bardzo mały, chudy i żółty na twarzy, posiada niewiele włosów, nos jak wiśnię i opinją — skończonego łajdaka. Był kiedyś na dobrej drodze i roznosił pisma po domach; od czasu jednak, jak na własny rachunek sprzedał kilka egzemplarzy, a kilkadziesiąt rzucił w rynsztok, literatura straciła w nim pracownika.
Od kilku godzin przyjemny Antek nudził się; najprzód bowiem coś go ckliło we wnątrzu, a powtóre pozbawiony był towarzystwa. Ponieważ duża śmieciarka miała w sobie coś pociągającego, zbliżył się do niej i płaczliwym głosem począł mówić:
— Moja pani!... moja złota pani...
Lamentując tak, trzymał ręce w dziurach, pełniących funkcją kieszeni i czochał się plecami o biodro wielkiej damy.
— Czego ty chcesz, śmieciugo? — zapytała dobrotliwie dama. — A gadaj w lewe ucho, bo na prawe nie dosłyszę!
Gdy się schyliła, Antek począł wrzeszczeć na całe gardło:
— Niech mi też pani da tabaki!... moja pani, w złoto okuta!
— A tobie naco tabaki?...
— Bo widzi pani, jak przechodzę koło siódemki, to mnie zaraz kręci w nosie, a nie mogę kichnąć! — wrzeszczał chłopiec, i znowu obtarł się o nią plecami, jeszcze poufałej niż poprzednio.
Na taką impertynencją pani Weronika zakipiała z gniewu i podniosła do góry haczyk, wołając:
— Bodaj cię przejechali! bodajeś zmarniał, ty zdrajco!... kapeluszniku!
— Ihii! — krzyknął przeraźliwie łobuz, usuwając się na bok i nie wyjmując rąk z kieszeni.
Siódemka ci w nosie kręci? — mówiła oburzona pani. — A czy ty wiesz, że gdybyś cały leżał w śmietniku, tobym cię jeszcze nie podniosła, łachmanie jakiś!...
— Jaka aksamitna!... — odparł chłopiec, pogardliwie plując przez zęby.
Zobaczywszy to, dama krzyknęła w najwyższym gniewie:
— O Boże miłosierny! a czy już sprawiedliwości niema na tym świecie, żeby taki ochłap uczciwych ludzi zaczepiał na ulicy i jeszcze pluł przez zęby!... Poczekaj, zobaczę ja cię na Starem Mieście, jak cię będą piętnowali, jeżeli cię zamłodu psy nie zjedzą!...
Tak odgrażając się, obrażona dama poszła ku śmietnikowi, Antek zaś, zobaczywszy dużą bryłę piaskowca, usiadł na niej i począł ostrzyć nóż, z wyrazem takiej obojętności i znudzenia, jakiej pozazdrościćby mogli najwięksi panowie.
W tej chwili wszedł na dziedziniec Jaś. Rozejrzał się bojaźliwie dokoła, a spostrzegłszy śmieciarkę, zbliżył się do niej i cichym głosem przemówił parę wyrazów.
— A nie pójdziesz mi tu!... — wrzasnęła nieuspokojona jeszcze dama, rzucając się na sierotę. — Dam ja ci tabaki, aż zgubisz łeb, że ci go nie odszuka sama „Gazeta Policyjna!...“
Przestraszony Jaś począł uciekać, co widząc Antek zawołał:
— Hej tam!... łobuz!... A chodź ino tu!
Jaś niepewnym krokiem zbliżył się do ulicznika i stanął opodal.
— Czego ty chcesz od tej sałaciarki, co jej mąż był maszynistą u Bergera? — spytał go Antek.
— Chciałem prosić, żeby mi dała jaką robotę — odpowiedział Jaś po chwili wahania.
— A skądeś ty się tu wziął? — badał Antek, podejrzliwie patrząc na dość przyzwoite ubranie sieroty.
— Z miasta.
Odpowiedź ta uspokoiła nieco ulicznika, pytał bowiem dalej:
— Co tobie po robocie?
— Jeść mi się chce.
— Fiu! fiu! — gwizdnął łobuz, a potem dodał: — Mógłbyś przecie sprzedać ten rajtrok, tobyśmy oba mieli jedzenia na jaki tydzień.
— Ja tam wolę robić — szepnął Jaś.
Antek włożył swój nóż do kieszeni i zamyślił się.
— A możebyś ty do mnie poszedł w służbę? — rzekł nagle Antek, patrząc ostro na Jasia.
Zadarł przytem głowę dogóry, ponieważ był od niego niższy.
— A boś ty co za jeden?... — spytał zdziwiony Jaś, uśmiechając się, choć miał ochotę do płaczu.
Pytanie to ubodło widać ulicznika; podrapawszy się bowiem w okolicach kołnierza, odparł z godnością:
— Wiesz ty, sałato, że przez moje ręce przeszło już z dziesięciu takich jak ty durniów? Co ty sobie myślisz?... Tylko się do mnie zgódź, a dam ci jedzenie i takie spanie, że się będziesz pocił w trzaskające mrozy!
— Ha! spróbuję... — rzekł Jaś po krótkim namyśle.
— No, to daj rękę na zgodę! — zawołał ulicznik i, uderzywszy go w dłoń z całej siły, dodał:
— Chodź za mną, a dopiero poznasz, com ja za jeden!...
Wyszedłszy stamtąd i wyminąwszy kilka niezabudowanych uliczek, dotarli do lepianki, otoczonej zrujnowanym parkanem. Tu Antek kazał zatrzymać się Jasiowi, a sam wszedł na podwórko.
Na podwórku stał wózek, leżała spora kupa piasku, a obok niej, jak żołnierz na warcie, spacerował barczysty mężczyzna, z rudemi włosami, w półkożuszku i z wyrazem filozoficznego spokoju na twarzy, nie odznaczającej się zresztą inteligencją.
Antek skradał się jak wilk, mając widocznie powody unikania tęgo zbudowanego mężczyzny. Niebardzo też zagłębiając się w podwórze, stanął przy furtce i krzyknął:
— Panie Marcinie!... Bondziur!...
Drab zwolna odwrócił się, uważnie popatrzył na ulicznika i, przesunąwszy czapkę od tyłu głowy ku przodowi, odparł:
— Na jeden bok!...
— A oddał panu ten Walek, złodziej, woreczki? — pytał Antek.
— Tyś sam złodziej! boś mu worki sprzedał za kieliszek wódki, choć były nie twoje.
Odpowiedź ta uspokoiła nieco ulicznika, który począł ostrożnie zbliżać się ku środkowi podwórza, mówiąc:
— Łże jak pies!... żeby mię Matka Boska skarała... Sam mi wyrwał worki i jeszcze mię tak strzelił pod oko, że musiałem chodzić do doktora... Żeby mię tak choroba tłukła!
Słabo rozwinięty pan Marcin nie wiedział, czy wierzyć, czy nie wierzyć tej dziwnej historji. Antek tymczasem zbliżył się do kupy piasku i, uderzając ją nogą, rzekł z westchnieniem:
— Żebym ja tak miał worki... Eh! w migbym panu sprzedał tę kupkę.
— Daj co w zastaw, to ci worków pożyczę.
— Uu! także się pana Marcina żarty czepiają! — mówił Antek, drepcząc w miejscu i wsuwając ręce w rękawy. — Ja nie mam koszuli, a panu się zastawu żądzi!
— A gdzieżeś ją podział? — spytał ciekawie Marcin.
— Zgubiłem na Krakowskiem. Jakiem, mówię panu, zdjął paltok, tak ci psia kość spadła na ziemię, żem jej nie mógł napowrót odrychtować. Niech ją choroba tłucze!
Pan Marcin, podrapawszy się w głowę, rzekł:
— Phy!... i workibym ci dał i piasku zakredytował, żebym wiedział, że mi nie ukradniesz...
— A mój honor to pies?... — krzyknął obrażony Antek. — Cóż to, czy ja nie miałem interesów z ludźmi porządnymi? O! i jeszcze z jakimi!
— No! no!... — mruknął Marcin i poszedł ku lepiance.
— A i powróz niech pan wytaszczy, bo przecie w pysku nie będę nosił...
— To ty, gnacie, nawet powroza nie masz? — dziwił się Marcin, kręcąc głową.
— Skądże mam mieć?... — odparł ladaco. — Przecie jeszcze nie było licytacji w lombardzie.
W kilka minut potem, pan Marcin, naładowawszy dwa worki piasku, przywiązał je do pleców Antka, którego pożegnał temi słowy:
— A zaprzepaść mi co, albo kupuj od innych łobuzów piasek, nie ode mnie, to ci tak podziękuję, że ci zęby za uszami wyrosną!...
— liii! — wrzasnął łotr na odchodne, dając jednocześnie hasło Jasiowi.
Gdy tym sposobem wezwany sierota przybiegł, Antek przełożył na niego swoje worki, mówiąc:
— A co, może nie będzie interesu?... Sam djabeł nie odejmie ci tego, co przy mnie zarobisz!...
— Cóż ja mam z tem robić? — spytał zdziwiony Jaś, oglądając się niespokojnie na swoje obciążone plecy.
— Jakto co?... Będziesz za mną piasek nosił, a ja będę krzyczał i jeszcze — będę się frasował o ciebie.
Wkrótce na podwórzach domów, w okolicy Nowego Światu i Alei Jerozolimskiej, słyszano przeraźliwe wołanie Antka:
Ho — pia!... — pia — łego!... wiślanego!
I niepewny głos Jasia:
— Piasku białego!...
Takie były owoce edukacji miłosiernego pana Karola.

W godzinę po odejściu Antka, na Marcinowe podwórze wbiegł jakiś człowiek zziajany, rozgorączkowany i stłumionym ze wzruszenia głosem począł wypytywać piaskarza:
— A nie widzieliście, człowieku, takiego chłopca w czarnym paletocie i w czapce z daszkiem?
— Nie widziałem! — odparł Marcin, robiąc na niego wielkie oczy.
— Ładny taki chłopiec, powiadam wam, cichy... Oj, jakże mi dech zapiera... Jaś mu na imię...
— Ani mi się śniło o takim! — mruknął niechętnie Marcin.
— Jak to może być?... — ciągnął dalej błagalnym głosem przybysz. — Ludzie przecież spotykali go... Tułał się w tych stronach... Alboż ja wiem, może i w Wisłę wpadł!
— Co miał wpaść? Przecież teraz Wisła stoi.
— To prawda! — mówił przybysz. — Pozwólcie mi tu spocząć trochę. Jak to może być, żebyście go nie widzieli?... przecie to taki znaczny chłopiec... Powiedział majster, że go okradł, a onby mu nawet krajki nie wziął... O jakżem się zmęczył!... Jakby tu przyszedł, to spytajcie: czy on Jaś? — i powiedzcie, że to Jędrek ukradł, i że ja go szukam po całej Warszawie.
— Musi mieć kiepsko we łbie! — pomyślał Marcin, który sam przecie nie odznaczał się genjuszem.
— Powiedzcie mu to, a Bóg wam wynagrodzi...
Z temi słowy zerwał się znowu i pobiegł, jak pies, szukający zgubionego pana. Opuściwszy podwórze, zatrzymał się jeszcze i przez parkan zawołał:
— A nie zapomnijcie, com wam mówił... — Jaś mu na imię!...

Nakrzyczawszy się aż do chrypki i nasprzedawawszy piasku coniemiara, Antek i Jaś, jego oficjalista, kupili sobie nad wieczorem flaszkę piwa, pełne kieszenie bułek, pół funta lakierosa i weszli w ustronną uliczkę, celem zjedzenia kolacji. Słuszność nakazuje wyznać, że Antek, choć mały, wziął sobie znacznie większą cząsteczkę, oddając Jasiowi resztki. Na deser zaś, począł sierotę obełgiwać:
— Wiesz ty łobuz — mówił — że Marcin, jak się dowie o tem, żeśmy od innych piasek brali, to nam będzie chciał lanie zrobić?... Ale się nie bój, ja w tem jestem!... Ho! ho! mówię ci, że jakbym ja się wziął do niego, toby się jeszcze nie obejrzał, a jużby na ziemi leżał. Ho! ho! ja, mówię ci, tom w bitwie taki zawzięty, jak Żyd w tańcu, a taką, mówię ci, mam moc, żebym zmógł sołdata z karabinem i z pałaszem.
— To czemu ty sam piasku nie nosisz? — spytał Jaś.
— Eh!... bo ja tylko w bitwie taki. A wreszcie, mówię ci, że ja byle jakiej roboty nie lubię się podejmować. Kiedym pisma nosił, to nieraz gadali: „Żebyś ty, Antek, nie był taki złodziej, toby z ciebie było co dobrego!“ — alem puścił pisma w trąbę!... To czas zabiera. No, chodźmy na spacer!
I poczęli włóczyć się po mieście. Nagle Antek stanął przed kantorem wekslarza i wskazując na garstkę złota za oknem, rzekł:
— Wiesz ty, łobuz, że to wszystko moje?
— At! — odparł Jaś z uśmiechem. — Roi ci się coś po głowie i tyle.
— Ma się wiedzieć, że moje, bo jak zechcę, to ci się nie dam patrzeć.
I powiedziawszy to, Antek odepchnął swego oficjalistę od okna. W Jasiu zawrzała krew, tak więc ścisnął za kark swego pana, że ten aż się w kłębek zwinął, a uwolniwszy się z trudnością, gniewnie zawołał:
— Uhu!... to z ciebie taki zuch?... Spróbuj się ty tak ze mną jeszcze raz, a dam znać o tobie do cyrkułu, psiawiaro!
Jaś, usłyszawszy to, struchlał. Czuł on, że bezsilny ten chłopiec pobił go dyplomacją, i że wobec niego niczem jeszcze byli: pan Piotr, pan Karol, a nawet majster Durski!
Około dziesiątej wieczorem, dwaj chłopcy poszli znowu ku nadwiślańskiej dzielnicy. Tam przeleźli jakąś dziurę w parkanie i o kilka kroków od niej ujrzeli wielką beczkę po cukrze, która leżała poziomo.
— A co?... to ci spanie!... — szepnął Antek, włażąc pierwszy do tego osobliwego buduaru.
— Bój się Boga! — odezwał się drżący Jaś — a jak nas tu kto złapie?
— To i cóż?... nic nie ukradłem, nikogo nie zabiłem... Cóż mi kto zrobi? — odparł Antek.
Z ciężkiem sercem Jaś wgramolił się za nim i utonął w starej, napół przegniłej słomie, pośród której znajdowało się wiele innych rzeczy, stanowiących to, co zwykli ludzie nazywają śmieciami.
Wkrótce zmęczenie pokonało wstręt, i Jaś zasnął w barłogu tak spokojnie, jak niegdyś w rozsuwanem łóżeczku, ukołysany szmerem matczynej modlitwy.
Na drugi dzień, jeszcze szaro było na dworze, gdy obaj chłopcy wymknęli się przez ten sam otwór w parkanie, który służył im za wejście. Idąc pustemi ulicami, Jaś mówił pacierz, a pod wodociągiem umył się; Antkowi wystarczyła czystość — duszy. Potem, tak samo jak wczoraj, Jaś nosił piasek, a przedsiębiorca Antek kupował towar, lub brał go na kredyt ze składów, omijając jednak lepiankę barczystego Marcina.
— Nie chcę się wadzić z Marcinem! — objaśniał Antek.
Po posiłku wieczornym, złożonym z chleba, wędzonki i dwu butelek piwa szlacheckiego po pięć groszy, dwaj mali tułacze zetknęli się z innym chłopcem, Walkiem, który zawołał:
— Chy!... Antek... żebyś wiedział, jak się na ciebie Marcin wygraża!... Mówi, żeś wczoraj wymanił od niego powróz i woreczki, że bierzesz piasek od innych, i że ci tak mordy nakuje, aż wyplujesz parę!...
— Co on tam szczeka! — mruknął pogardliwie Antek, poruszając plecami tak, jakby go przeszły ciarki.
Potem włóczyli się we trzech, a gdy zapadła noc, Antek, odzyskawszy dobry humor, krzyknął:
— Chodźta, kundle, na bal do resursy!...
— Na jaki bal? — spytał Jaś.
— O Jezu!... — pochwycił Walek — jaki on głupi!... Patrzy na haleganta, a nie wie, że dziś Sylwester.
Gdy stanęli pod resursą, Antek, przysłuchując się dźwiękom muzyki, uronił następną uwagę:
— To tak na nas tańcują! Żeby nie my, toby w Warszawie nie było żadnego balu.
Powiedziawszy to, schwycił Walka za ramiona i przy melodji kontredansa, począł wywijać szota. Zrobił się rozgardjasz, chłopcy bowiem potrącili jakąś staruszkę, sami o mało nie wpadli koniom pod nogi, i — dostawszy pięścią od milicjanta, a batem od dorożkarza, zabrali Jasia i poszli spać na zwykłą kwaterę. W drodze, jeden z nich zarzucił drugiemu niezręczność w tańcu, w następstwie czego pochwycili się za czupryny. Aż Jaś musiał ich rozbroić.
Gdy doszli do swego podwórka i beczki, Antek pierwszy wsadził tam głowę i ze zgrozą spostrzegł parę zabłoconych butów. Wypadek ten takim gniewem napełnił ulicznika, że, zapominając o potrzebie ostrożności, wrzasnął:
— Co tu jest?... Wyłaź stąd, łobuzie!....
— Cicho! cicho!... — ostrzegł go Walek.
— Co mam być cicho?... — krzyczał ulicznik. — Skąd on się tu wziął?... Jak się rozgniewam, to pójdę na policją, żeby do cyrkułu zaprowadzili tego złodzieja.
Para butów poruszyła się leniwie, a w głębi beczki rozległ się głos:
— Nie zaczepiaj, pókim dobry!...
— To pijak!... — szepnął Walek.
— Co z tego, że pijak!... Niech nie zabiera cudzego mieszkania, złodzieisko! — mówił Antek, chwytając najezdnika za nogi.
W tej chwili jeden z ogromnych butów, zakreślając w powietrzu łuk, otarł się o wyszarzany surdut Antka tak energicznie, że chłopiec zatoczył się.
— To ci go przeżegnał, o Jezu!... — mruknął Walek.
W beczce wciąż chrapało. Antek odprowadził Walka na bok i szepnął mu coś do ucha. Potem obaj zbliżyli się ostrożnie do beczki, schwycili ją za krawędzie i z ogromnym wysiłkiem podnieśli ją do góry.
Śpiący najezdnik znalazł głowę swą w pozycji, w której zwykli ludzie utrzymują nogi.
Ollaboga! — stęknęło w beczce, a jednocześnie dwa urwisy poczęli się drzeć w niebogłosy:
— Złodziej!... złodziej!...
Z beczki wtórował im gruby głos:
Ollaboga!... Ratunku!...
Teraz trzej chłopcy uciekli za parkan. W lepiance zapłonęły światła, a na podwórze wybiegli ludzie z kijami, dążąc ku beczce, z której ciągle rozlegały się okrzyki i kołatania.
Noc tę, pełną wrażeń, Jaś i jego towarzysze spędzili pod jakąś szopą, na belkach.
— To tak jakbyś spał w karecie! — mówił Antek.
Nadszedł ranek Nowego Roku. Antek, który równo ze świtem zapomniał o bezsenności i trudach, utworzył radę wojenną:
— Oto co dziś, to użyjemy — mówił. — Będziemy chodzić z powinszowaniem. Ty, Walek, pójdź ze mną, a ty, Jasiek, daj mi swój paltok i czapkę.
— A w czemże ja zostanę?... — spytał oburzony Jaś.
— W moim surducie! Cóż to, może nie porządny? — ciągnął dalej, wskazując na cały rękaw. — No, zdejmuj, bo jak nie, to... pójdę do cyrkułu i zaraz powiem, coś ty za jeden!
Napróżno biedny Jaś groził i prosił! Nie pomagało nic. Nikczemny Antek zdarł z niego prawie gwałtem palto, spodeńki i buciki, i ze złośliwym śmiechem rzucił rzewnie płaczącemu swoje ohydne łachmany. Wkońcu zapowiedział mu, aby nad wieczorem czekał go na Oboźnej ulicy, obok szynku.
Leniwie i wśród najczarniejszych myśli zeszedł nieszczęsnemu sierocie smutny dzień, w którym za cały pokarm miał zeschłą skórkę chleba. Na umówionem miejscu Antek zjawił się dopiero około siódmej, a choć nic Jasiowi do jedzenia nie przyniósł, sam jednak był nadzwyczaj wesoły, ba! nawet dobrze pijany.
— Mówię ci — prawił ten łotr — poszło mi jak po mydle!... Wszędziem gadał, żem z „Kurjera...“ Bo widzisz, zabrałem ci na drodze jednemu łobuzowi powinszowania... Mam nawet jeszcze...
Nie dokończył, w tej chwili bowiem dwie jakieś olbrzymie ręce chwyciły go i uniosły w powietrze.
— Gwałt! ratuj, Jasiek!... — wrzeszczał Antek.
— Oj, damże ja ci teraz! — mówił napastnik.
— Mój panie Marcinie! mój święty panie Marcinie! — wołał łobuz, zanosząc się od płaczu.
— A masz worki!... a masz powróz!... a masz piasek!... A nie mań ludzi uczciwych!... a nie kradnij, co nie twoje!...
Każdemu z tych wysoce moralnych napomnień towarzyszył świst jakoby rzemienia i klaśnięcie podobne do tego, jak gdyby rzemień stykał się ze skórą Antka. Trwało to dobry kwadrans, z niewielkiemi przerwami.
Tymczasem Jaś, zobaczywszy, o co chodzi i poznawszy, w jaki sposób walą piaskarze, uciekał pędem w stronę Krakowskiego Przedmieścia, wyprzysięgając się służby u Antka, noclegu w beczce, a nawet swego ubrania. Teraz już nie wiedział, co się z nim stanie, lecz wolał raczej więzienie i śmierć, aniżeli stosunki z indywiduami podobnemi do Antka.
Od kilku dni termometr trzymał się powyżej zera, na dworze było dość ciepło, śnieg i lód stopniał. W tej samej godzinie, w której Jaś uciekł od Antka, na miasto opadły kłęby par. Światła latarń wśród wilgotnej i niebieskiej mgły podobne były do zawieszonych w powietrzu czerwonawych płomyków, a przechodnie wyglądali jak cienie. Na ulicach, z powodu Nowego Roku, ruch był niewielki i jeszcze się zmniejszał.
Około dziesiątej mgła podniosła się do góry, a jednocześnie począł padać deszcz, który stopniowo stał się bardzo obfitym i gwałtownym. Rynsztoki nabrzmiały, i niebawem całą szerokością ulic zaczęły płynąć strumienie rzadkiego błota. Ludzie najedzeni i dobrze ubrani czas ten nazywali szkaradnym — dla obdartych i głodnych był on strasznym.
Od początku deszczu Jaś dostrzegł, że kapelusz i surdut Antka, jakieś twarde dotychczas, robiły się coraz miększemi. Z pogiętego ronda woda zaczęła mu spadać na ramiona. Nagle uczuł na karku wielką kroplę deszczu, a gdy się wstrząsnął i ścisnął łopatki, kropla ta spłynęła mu na plecy. Z drugiej strony, mokre ubranie przylgnęło mu do całego ciała, a dziurawe buty napełniły się błotem.
Wtedy przebiegł go lekki dreszczyk...
Deszcz tymczasem wzmagał się ciągle, wiatr miotał nim na wszystkie strony; na kamienicach od dachów do podstaw porobiły się wilgotne smugi, ulice znowu opustoszały i zamarły. Jaś począł biegać od bramy do bramy, od framugi do framugi, szukając schronienia przed deszczem, który prześladował go z zaciętością żywej i złośliwej istoty.
— O Boże! ratuj mnie... — szepnął chłopiec, zakręcił się parę razy w kółko i znowu popędził naprzód.
Zdawało mu się, że po tem, czego dotychczas doświadczył, nie spotka już rzeczy gorszej. Obecnie jednak położenie było gorsze od wszystkich poprzednich. Nie chodziło już o ucieczkę przed ludźmi, ale przed naturą. Biegł, nie wiedząc gdzie, ścigany od deszczu, głodu i niedospanej nocy.
Około pierwszej, zmordowany bezużyteczną gonitwą, rzucił się na jakieś schodki. Trapiło go takie zimno, że zębami szczękał, a głowa mu pałała. Uczuł zawrót, ociężałość i wpadł na chwilę w stan bezwładu, środkującego między snem a zemdleniem.
Gdy wrócił do przytomności, zadziwił się, poznawszy, że cierpienia jego ustały. Miał tylko język suchy i bardzo spieczone usta, lecz zarazem czuł jakiś błogi spokój i swobodę umysłu. Chwilami nie wiedział, gdzie jest, chwilami sądził, że jest jeszcze w domu matki. Maszyna znowu jak kiedyś turkotała, i lampa świeciła jak dawniej.
To nie lampa, tylko latarnia uliczna; to nie turkot maszyny, tylko hałaśliwy szmer wody, spadającej w kanał!
Jaś przetarł oczy, patrzył z uśmiechem na padający deszcz, na bystre potoki wody, i znowu począł marzyć. Zdawało mu się, że słyszy klekot młyna i przypomniał sobie, że w jednym z ogrodowych krzaków ma schowaną wędkę.
— Pójdę łapać ryby do stawu... — rzekł.
Świadomość znowu ostrzegła go, że to nie młyn klekocze. Lecz gorączka pokonała świadectwo zmysłów. Otóż i ogród: jak tu pachnie!... Wszystkie drzewa okryte są kwiatami, a ścieżki suchym żwirem. Słońce pali tak, że Jaś jest cały mokry i musi oczy zamykać przed blaskiem...
Gdy się ocknął, dostrzegł gazową latarnią i przekonał się, że migotliwy jej płomień drażni go. Zdawało mu się, że się cofa przed nim i kryje w lochu, w którym gospodyni utrzymywała mleko w hładyszkach. W piwnicy tej znalazł wszystkie dzieci: Antosię, Manię, Kazię i Józia. Ucieszył się tak, że aż klasnął w ręce, lecz zarazem przekonał się, że go nie widzą.
— No, nie udawajcie... nie sprzeciwiajcie się! — zawołał. — Lepiej dajcie mi trochę mleka, bom ogromnie zmęczony!...
Ale dzieci nie słyszały go i wybiegły z lochu, a on za niemi. Obojętność ich tak go rozżaliła, że się chciał poskarżyć przed matką; począł więc jej szukać, wołając:
— Mamo! mamo!
Ale i matka uciekała przed nim i kryła się, że jej żadną miarą nie mógł dostrzec. Gonitwa ta wprawiła go nieledwie w szał; wyciągnął ręce i rzucił się naprzód.
Gdy mu wróciła przytomność, poznał, że jest na ulicy, i że deszcz cokolwiek się zmniejszył. Przypomniał sobie marzenia, lecz nie mógł pojąć co to znaczy, ani zrozumieć, czy jest tym samym Jasiem, który biegał kiedyś po ogrodzie i łąkach, uciekł od Durskiego i został obdarty przez Antka? Czuł, że stało się z nim coś nadzwyczajnego i że grozi mu jakieś wielkie niebezpieczeństwo. Nagle przyszedł mu na myśl wyraz: śmierć...
Śmierć w nocy, wśród pustego miasta, pod chmurnem niebem, na błocie, zdala od wszelkiej żyjącej istoty, z którą mógłby się pożegnać, lub przynajmniej rzucić na nią ostatnie spojrzenie, jakaż to straszna rzecz!... Dokoła niego jest tylu ludzi, a żaden ani pomyśli o tem, że o parę kroków nędzne dziecko ma umrzeć!...
Ogarnęła go rozpacz; chciał pukać we drzwi i wołać: „Zlitujcie się!...“ Po chwili jednak uniesienie przeszło, a Jaś ruszył dalej i począł mówić podniesionym głosem:

Kto się w opiekę podda Panu swemu...

Stracił on już poczucie bytu. Myśl zwróciła się ku Bogu i matce, a sztywniejące nogi niosły go gdzieś... Gdzie?... Zapewne do ciemnej krainy, z której nikt nie wraca.
Bez planu i wiedzy znalazł się w Alejach Jerozolimskich i szedł środkiem drogi, ku Wiśle.
Zdawało się, że niebo leje łzy nad tym żyjącym atomem, który, jak umiał, polecał Stwórcy duszę, pełną żalu i niewymownej trwogi.



XII. PRZYJACIEL.

Pan Anzelm stanął w Warszawie w wigilją Nowego Roku. Wynajął pokój w hotelu Polskim i nie tracąc ani chwili czasu, poszedł do domu, w którym, według słów Jasia, powinien był rezydować opiekun sieroty.
— Czy tu mieszka pan Karol? — zapytał szlachcic stróża, zatrzymując się w bramie.
— Tu, na pierwszem piętrze, ale musi go niema, bo dopiero co wyszedł.
Szlachcic sięgnął do portmonetki, a stróż zdjął czapkę.
— Nie wiesz, mój przyjacielu — mówił dalej szlachcic — czy u pana Karola jest taki mały chłopiec, Jaś?...
— Aha!... to ten, co mu matka w lecie z głodu umarła?... Był on tu, ale teraz jest u krawca, u Durskiego, i nawet nigdy u pana nie bywa.
Usłyszawszy o śmierci z głodu, pan Anzelm wstrząsnął się. Potem zapytał stróża o adres krawca, dał mu dwa złote, i gniewny, kazał się wieść w okolicę Starego Miasta.
W magazynie ubiorów męskich znalazł tylko jejmość panią Durską. Gdy ją zapytał o Jasia, tłusta dama, załamując ręce, krzyknęła:
— Ach, mój panie serdeczny! także pan trafił... Imaginuj pan sobie, że ten łajdak Jędrek, o ten, co się za szafę chowa, okradł nas, a mój stary — posądził Jasia! No, i wyobraź pan sobie, że biedny chłopiec uciekł!... A takem go kochała! Przepadałam za nim, mówię panu!...
— Mniejsza o to — przerwał szlachcic, oblewając się rumieńcem — ale gdzie on jest teraz?...
— Otóż to, że nie wiemy, drogi panie! — jęknęła przestraszona majstrowa. — Albo ja wiem?... może się zabił, a może się zastrzelił?!...
— A do stu tysięcy djabłów!... — krzyknął rozgniewany szlachcic, tupnąwszy nogą. — To wy się tak opiekujecie sierotami w Warszawie?...
— Ach, dobry panie!... ach, szlachetny panie!... — lamentowała biedna majstrowa, patrząc z trwogą na sękaty kij gościa. — Ach, to ten mój... niby mąż winien, a nie ja nieszczęśliwa!... Z innej ja pochodzę kondycji, drogi panie, i mogłam wyjść za urzędnika...
— Gdzież więc mąż pani?! — wrzasnął szlachcic, uderzając kijem o podłogę.
— Ach!... pobiegł przecie szukać Jasia i tego łajdaka Panewkę... Jędrek! a skocz-no po kuf... po pana, chciałam powiedzieć...
Łotr szybko rzucił się do drzwi, i za chwilę sprowadził majstra, który stawiał nogi w sposób bardzo niepewny, miał niezwykle bladą twarz i jak zwykle nos amarantowego koloru.
— Gdzie Jaś?... — zapytał krótko pan Anzelm.
Durski spojrzał na wylęknioną żonę, zachwiał się na nogach jeszcze bardziej i odparł z rezygnacją:
— Uciekł, panie! choć go kochałem, jak rodzonego syna... Teraz szukam go, panie, po całych dniach, ale... że trzech kupców petersburskich spotkało mnie tu, naprzeciw w bawarji, więc...
— Zapłacęż ja wam, poczciwi opiekunowie! — mruknął Anzelm i wybiegł ze sklepu, trzaskając drzwiami.
— Spóźniłem się!... Bóg widać pogardza moją ofiarą! — szeptał szłachcic, biegnąc do ratusza.
Gdy przybył tam i zażądał, aby szukano Jasia, jeden z urzędników rzekł:
— Chłopca tego już szukają. Wczoraj był tu jakiś Panewka i zostawił szczegółowy rysopis. Twarz okrągła, włosy blond... Ubrany był w czarne palto, czapkę z daszkiem... Znaków szczególnych nie miał żadnych.
— Mnie tam nie chodzi o znaki szczególne, tylko o chłopca!... — odparł szlachcic, i obiecawszy nagrodę temu, kto znajdzie Jasia, poszedł dalej, mrucząc:
— Ciekawym, kto jest ten Panewka?... Jakiś z niskiej klasy, ale uczciwy.
Zkolei pan Anzelm począł obchodzić kościoły, żądając, ażeby z ambon ogłoszono o zaginięciu chłopca imieniem Jaś, ubranego w czarne palto i czapkę z daszkiem. Księża z uprzejmością uwzględnili to żądanie, dodając od siebie, że już o to samo byli proszeni przez jakiegoś niskiego człowieka z wielką głową.
— To musi być sprytny człowiek! — myślał pan Anzelm o Panewce, nie wiedząc, że ten człeczyna — kraje jak Szabu, a głupi jak but!...
Wróciwszy do hotelu, pan Anzelm rzucił się na łóżko zmartwiony. Czuł on, że po nitce litości wkradło się do jego serca wielkie przywiązanie do sieroty.
2-go stycznia, około jedenastej w południe, dano znać panu Anzelmowi, że Jaś znalazł się i że jest w ratuszu. Szlachcic w parę minut stanął w kancelarji.
Tu zastał jakiegoś robotnika, starą kobietę, komisjonera i stójkowego, którzy otaczali chłopca ubranego w czarny paltocik. Anzelm spojrzał mu w oczy i osłupiał:
— Jak ci na imię? — spytał to indywiduum.
— Jaś, proszę pana... żeby mię tak cholera zatłukła!... — odpowiedział chłopiec z wiśniowym nosem i kilkoma sińcami na twarzy.
Szlachcic nie wiedział co myśleć. W tej chwili jednak zbliżył się do ulicznika jakiś stary policjant, popatrzył mu bystro w twarz, a następnie, odchyliwszy kołnierz paltota i przeczytawszy na podszewce etykietę: „Kalasanty Durski w Warszawie“, rzekł:
— No, gadaj prawdę, tyś okradł tego małego!...
Anzelm upadł na krzesło, a tymczasem chłopak wrzaskliwym głosem odpowiedział:
— Nie okradłem... jak Boga kocham! On mi sam ten paltok darował... żebym tak w ziemię wrósł!... On przecie służył u mnie, niech sam powie... Karmiłem go, jak własnego syna... Ale jakeśmy się pobili z Marcinem, wczoraj wieczór, tak on, psia kość, wziął i uciekł!... Żebym tak skonania nie doczekał!...
— No, a dlaczego ty się Jasiem przezywasz, kiedy ty jesteś Antek? — badał dalej policjant.
— To też Antek!... przecie mówiłem, że Antek...
— Co ty tu będziesz łgał, łotrze!... wszyscy słyszeli, żeś się nazywał Jasiem!...
— Ehe!... — odparł zadziwiony ulicznik — kiedy tak, to pewnie musiałem zapomnieć!...
Ponieważ Antek był dobrze znany policji, przyniesiono więc jego stan służby, z którego dowiedziano się, że ulicznik był już kilkanaście razy pod aresztem. Raz — za to, że dmuchał w rurki wodotrysku przed pocztą; drugi raz, że wybił kamieniem szybę w omnibusie; dalej zato, że okradł pudla i zabrał mu obrożę i kaganiec; potem zato, że się nieobyczajnie zachowywał na ulicy, że ukręcał mosiężne klamki i że z jakimś żołnierzem zrobił awanturę w szynku... Panu Anzelmowi stanęły włosy na głowie, gdy porównywał mały wzrost ulicznika z ogromem jego występków!
Skutkiem tego, robotnik, stara kobieta, komisjoner i stójkowy, którzy znaleźli ulicznika, odeszli z kwitkiem.
Prawie w tej samej chwili, przyniesiono panu Anzelmowi dwie wiadomości. Pierwszą, że poczciwy Jędruś, terminator Durskiego, oskarżony o okradzenie majstra, zajął już w ratuszu lożę obywatelską, od strony Danielewiczowskiej ulicy. Druga wiadomość była gorsza: ktoś bowiem doniósł, że Jaś musiał się utopić, ponieważ w tym czasie, kiedy pękły lody na Wiśle, słyszano krzyk.
Na prośbę pana Anzelma, celem sprawdzenia wieści, rozesłano telegramy na wszystkie strony miasta, i okazało się, że lody na Wiśle pękły pomiędzy Warszawą a Pragą, i że o tej samej porze usłyszano krzyk za Wolskiemi rogatkami. Sprawdzono też, że krzyk ów nie pochodził z ust topiącego się Jasia, ale z piersi niejakiej Magdaleny Robaczek, pobitej przez męża, Walentego Robaczek, wyrobnika, który odznaczał się zamiłowaniem w nietrzeźwości.
Gdy wszelkie wątpliwości zostały rozjaśnione w zadawalający sposób, zdesperowany szlachcic opuścił ratusz i bez celu tułał się kilka godzin po ulicach. Przeszedł Stare Miasto, był na Nowym Zjeździe, zwiedził warszawski brzeg Wisły, a wreszcie, około szóstej wieczorem, zawrócił do hotelu.
Gdyby w tej chwili uważniej spojrzał dokoła siebie, dostrzegłby wynędzniałego chłopczynę, który drepcząc nogami i chuchając w skostniałe ręce, zabiegał mu to z prawej, to z lewej strony i zaglądał w oczy, z wyrazem nieopisanego niepokoju.
Ale pan Anzelm nie uważał i zamyślony szedł dalej. Wyminął kilka ulic, dotarł do hotelu, wdrapał się chwiejnym krokiem na schody i otworzył swój numer.
W chwili, gdy zapaliwszy świecę, zwrócił się ku otwartym drzwiom, aby je przymknąć, zobaczył jakąś kupkę drżących łachmanów, które padły na ziemię i oplątały mu nogi. Jednocześnie uczuł, że ktoś całuje mu kolana i, wśród jęku i szlochań, usłyszał wyrazy:
— Panie mój!... panie!...
Szlachcicowi serce bić przestało. Porwał dziecko w objęcia, podniósł dogóry, przypatrzył się mizernej twarzyczce i zawołał:
— O dziecko, ileś ty mi narobił zmartwienia!...
Jaś to był, obdarty, zmęczony i głodny. Lecz kto go aż tu doprowadził?...
Chyba Ten, który przylatującym bocianom i jaskółkom wskazuje niezawodną drogę...

3-go stycznia, jeden z terminatorów Durskiego spotkał na ulicy Panewkę w stanie opłakanym. Czeladnik był pijany tak, że ledwie się trzymał na nogach,
— Co panu jest?... — krzyknął zdumiony chłopiec, ujrzawszy go.
— Idź do djabła!... — mruknął Ignacy.
— A pan wie, że Jaś się wczoraj znalazł?...
— Co ty gadasz?...
— A tak, znalazł się i jest u jednego szlachcica w hotelu Polskim — odparł terminator.
Panewce zabłyszczały oczy. Otrzeźwiał, wyprostował się i pędem pobiegł do hotelu, a spotkawszy przed bramą szwajcara, rzucił się do niego z pytaniem:
— Gdzie Jaś?... gdzie ten chłopiec, co to go wziął jakiś szlachcic?...
— A acanu co do niego?...
— Powiedzcie, gdzie on?... — błagał Panewka, chwytając szwajcara za rękę.
— Już wyjechali na pocztę z tym panem! — odparł obrażony oficjalista, chcąc jak najprędzej uwolnić się z uścisków niezwykłego interesanta.
Czeladnik pędem ruszył przez ulicę Miodową. Gdy wszedł na Kozią, usłyszał za sobą dźwięk trąbki. Obejrzał się. W tej chwili przejechała pocztowa kareta, w głębi której zobaczył bladą twarz Jasia.
Teraz Ignacy zebrał wszystkie siły i począł biec cwałem; odtąd już odległość między nim a ciężkim powozem nie zwiększała się, w każdym jednak razie wynosiła kilkadziesiąt kroków.
— Nie dognam go! — mruknął Panewka, czując, że lada chwila padnie.
Przy moście, z powodu ścisku, kareta zwolniła bieg. Panewka zbliżył się do niej na kilkanaście kroków i zawołał z całej mocy:
— Jasiu!... Jasiu!...
— Nie potrzebno krzyczeć po ulicy! — ostrzegł go jakiś urzędowy głos.
Czeladnik wpadł na most i jeszcze przez kilkanaście sekund pędził, wołając:
— Jasiu!... Jasiu!...
Nagle kareta ruszyła prędzej, Panewka stracił siły i zziajany — patrzył na oddalający się powóz.
— Nawet nie spojrzał na mnie... — szepnął z żalem.
On także był sierotą.

Warszawa 1876 w grudniu.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Edward Manteuffel-Szoege (1908-1940).





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.