<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sieroce dole
Tom II
Podtytuł Powieść
Wydawca Nakładem Michała Glücksberga
Data wyd. 1886
Druk Drukarnia S. Orgelbranda Synów
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Półroczne egzamina przeszły tedy szczęśliwie całe, profesor nietylko publicznie oddał sprawiedliwość uczniowi, tłumacząc wczorajsze zajście, tak że je uniewinnić potrafił, ale mu dopomógł u innych nauczycieli. Zyskał też sam na tem w oczach uczniów, którzy gorąco stronę jego brali i sławili szlachetny charakter, składając inne postępki na dziwactwo i ekscentryczność. W parę dni potem Dr. Varius, sam przyszedłszy do mieszkania Mieczysława, długo dosyć na tych odwiedzinach zabawił. Lusia była nadzwyczaj pomieszana i milcząca. Profesor niezmiernie uprzejmy, wesół, mimo uczoności dowcipny, a w towarzystwie umiejący, gdy chciał, porwać swych słuchaczów, wysadzał się na zjednanie małego audytoryum Mieczysława, którego też zyskał sobie zupełnie; miał on nawet za złe siostrze, iż była dlań zachłodna, i jakby jeszcze niechętna. Varius nie zdawał się na to zważać, ufał znać w potęgę swego słowa, urok rozmowy i naukę, którą umiał w formie przystępnej uczynić dla wszystkich ciekawą i zrozumiałą. Na odchodnem ścisnął rękę Lusi, podał dłoń Mieczysławowi i dodawał otuchy obojgu.
— Jeszcze rok, rzekł — a znajdziesz się pan swobodnym i panem przyszłości. Niema powołania, któreby nowicyatu nie wymagało. Więc wesoło i odważnie. — Odwaga dodaje sił i spotęgowuje człowieka.
— A! zawołał Mieczysław — po odejściu profesora — jakże go spotwarzono, jak go sądzą złośliwie! co na niego nie nakłamano, a przecież to człowiek prawdziwie wyższy i genialny!! Ostatnim postępkiem swym zjednał mnie sobie na zawsze...
Byle tylko — dodał cicho — nie zamarzył znowu — udawać młodego i oświadczyć się tobie, bobym musiał się z nim pokłócić...
Lusia odwróciła się, by ukryć pomieszanie. Nazajutrz, ponieważ już oboje byli wolniejsi, p. Serafina zaprosiła na obiad...
Zrana przyszedł Boruch po część swej należności ostatnią, którą mu Mieczysław mógł teraz wrócić... ale kwaśny i prawie nie rad z pieniędzy. — Czuł że wypłaciwszy dług, Mieczysław do syna jego chodzić przestanie, a takiego drugiego nie łatwo mu znaleść było...
— Wielka szkoda, mówił naiwnie — że jegomości tak się szczęści; gdyby troska kiedy, to ja bym z tego skorzystał dla Icka, ale wy wyjdziecie na wielkich panów! Co to gadać.
Mieczysław się uśmiechnął — i ruszył ramionami.
— Co to gadać! powtórzył — niby ludzie nie wiedzą, jegomość się ożenisz z tego grafinią... a siostra pójdzie za profesora... Niech mnie jegomość choć powie kogo mam zamówić do Icka...
— Zkądże ci znowu te nowiny! panie Boruch, to są bałamuctwa — rzekł trochę zniecierpliwiony Mieczysław. Dość że wy, źle czy dobrze, musicie zawsze coś przewąchać, o czem się nikomu nie śniło...
Boruch głową pokiwał..
— Mój jegomość — rzekł, gładząc brodę, wam się zdaje, że nikt nic wiedzieć nie powinien, a wszyscy wszystko wiedzą. — A od czego sługi co słuchają pode drzwiami? od czego oczy i — uderzył się w czoło — rozum... Wie jegomość, że czasem takie rzeczy człek odgadnie, o których ci nie wiedzą, komu się to ma przytrafić. — Ja tylko o jedno proszę... jak pan będzie bogaty, niech pan o swego przyjaciela Borucha nie zapomni. A tymczasem... jeśliby trzeba było pieniędzy... proszę mnie tylko dać znak... będą...
Z rozmowy z Boruchem wyniósł Mieczysław osobliwsze wrażenie-ciągle mu na myśl przechodziła przepowiednia jego małżeństwa z Serafiną i wyjścia Lusi za profesora. Jedno i drugie, choć ludziom mogło się szczęściem nazywać, ale im byłoby ofiarą i niedolą — bo Ludwika kochała Martyniana, a on, choć bez nadziei i w skrytości, wzdychał do Adolfiny. Postać jej choć wspomnienie zatarła długa rozłąka, przedstawiała mu się w chwilach marzeń w całym blasku swej piękności dziewiczej, ale to był niepościgniony ideał dla ubogiego medyka, tak samo jak kuzynek Martynian dla Lusi.
Tego dnia właśnie, nim wyszli na obiad do pani Serafiny, nadszedł z poczty list adresowany do Mieczysława, na którego kopercie poznał rękę cioci Babińskiej.
Nim rozpieczętował, domyślił się już treści. Z wielkiego gniewu ciotka napisała zupełnie krzywo, a w stawianiu głosek widać było namiętność, jaka list dyktowała. Jako do opiekuna Lusi odzywała się ciotka do niego, wzywając go ażeby raz na zawsze Martynianowi wybił z głowy tę miłość, z której nigdy nic być nie mogło — bo oni, Babińscy, na takie małżeństwo za życia nie pozwolą, a w testamencie pod błogosławieństwem zakażą synowi myśleć o niem. Przypominała swe dobrodziejstwa świadczone niewdzięcznym intrygantom, i podobnemi słodyczami napełniwszy trzy całe stronnice, skończyła groźbami nieokreślonemi, przeciw obojgu. List Mieczysław zmiął w ręku i rzucił w kąt, postanawiając nic o nim nie mówić siostrze i nic nań nie odpisywać, uczynił na nim wszakże przykre bardzo wrażenie.
Lusia weszła ubrana w swą jedyną czarną sukienkę, smutna i blada — i poszli na obiad do p. Serafiny, na którym naturalnie i stary hrabia się znajdował. We drzwiach już gospodyni domu powitała Mieczysława, winszując mu gorąco szczęśliwego ukończenia tej próby, która o roku życia stanowiła.
Głos jej był drżący, oczy łzawe, ręka miała magnetyczną jakąś siłę, tak że zetknięcie z nią poruszyło Mieczysława i zmieszało. Spojrzał na p. Serafinę i pod wrażeniem sympatycznych jej wyrazów, odpowiedział przejęty:
— A! pani! chciej wierzyć, że masz udział wielki w mojem powodzeniu, pani jesteś pierwszą, coś nam okazała współczucie i przyjaźń, niezważając na biedne położenie nasze, pani dodałaś nam odwagi, ozłociłaś te dni niedoli naszej, i jej dobrodziejstwa nie zapomniemy nigdy.
Twarz Serafiny zapłonęła i rozpromieniła radością, zatrzymała dłoń Mieczysława i zapominając się, że ją stryj i siostra słuchają, odezwała się żywo.
— Wierz mi pan, że zasługi nie mam żadnej — bo — bom was oboje pokochała... a miłość się sama płaci.
Mieczysław się zmieszał, pocałował rękę jej, serce mu uderzyło. Nie była to miłość, było to jakieś uczucie wdzięczności, przyjaźni, czułości, może od niej czystsze i lepsze, na którego objawie łatwo się omylić było można. Serafina odeszła wesoła i szczęśliwa, tylko chmurna twarzyczka Lusi, jakby dysharmonijną nutę stanowiła w tym duecie powszechnego rozweselenia, bo i stary hrabia był w nadzwyczaj dobrym humorze.
Przy obiedzie pani domu posadziła obok siebie Mieczysława, zowiąc go solenizantem, mówiła tylko z nim, patrzyła na niego, zajmowała się wyłącznie nim tak, że nawet Lusia, której dotąd nie przyszło na myśl nic tak zuchwałego... zdziwiona poczęła się im obojgu przypatrywać z niepokojem.
— Co państwo będziecie robić w czasie wakacyi? odezwała się Serafina — wy się tu na śmierć zanudzicie, wszyscy, nawet profesorowie się porozjeżdżają. Jabym też na wieś pojechała chętnie, ale nie sama. Stryjabym chciała zabrać z sobą i was dwoje. O dziesięć mil ztąd mam mój stary dwór i śliczny ogród nad jeziorem. Mieszkania mnóstwo... swoboda wiejska, Lusi by to posłużyło na piersi, pan Mieczysław by herboryzował... Cały dzień swoboda zupełna. Schodzilibyśmy się tylko na obiady i wieczory. Co za śliczny projekt! — nieprawdaż?
Ordęscy oboje zamilkli, stryj przyklasnął.
— Jeśli nasi młodzi państwo jadą, ja towarzyszę. Będzie nas właśnie tyle ile potrzeba, żeby się nie nudzić, i by się nie męczyć.
— Panie doktorze, spytała żartobliwie Serafina — pan co jesteś głową domu, wyrokuj.
— Tylko z wdzięcznością przyjąćbyśmy powinni jej ofiarę — rzekł Mieczysław — ale — ja mam ale. Jam niewolnik. Niech pani zabierze Lusię a ja zostanę, bo muszę wakacye zużytkować na studya i naukę, będę miał bibliotekę i zapewnioną pomoc Variusa.
— A nie! nie — zaczęła, protestując, Serafina, albo wszyscy jak tu jesteśmy, lub nikt — na to nie pozwalam. Trułaby nasz spokój ta myśl, że pan tu się wędzisz nad książkami. Pozwól sobie powiedzieć też, że rachujesz źle, zbytnia praca nieustanna wytęża umysł i osłabia, spoczynek daje energią nową.
— Miciu — odezwała się Ludwika — w istocie to po tych egzaminach byłoby dla ciebie tak potrzebnem.
— Nie bądź pan uparty!
— Nie bądź uparty! — poczęli hrabia i Serafina — zresztą trochę książek wziąć pozwalam, ale — niewiele.
Mieczysław chciał się wymawiać, zakrzyczano go, jużby się był może nareszcie dał złamać naleganiom, gdyby mu na myśl nie przyszła ranna z Boruchem rozmowa.
„Cóż ludzie powiedzą? rzekł sobie w duchu. — Ona może nie wie iż i tak paplą i niegodziwie śmieją posądzać. Nie to niepodobna.“
— Za pozwoleniem — odezwał się po namyśle — niech mi pani pozwoli z sobą pomówić tylko dwa słowa.
Serafina zdziwiła się nieco — mieli właśnie wstawać od stołu. — Proszę pana i słucham — rzekła — bo mi o mój projekt idzie wielce, chętnie więc dam mu audyencyą prywatną.
Śmiejąc się, weszli do przytykającego gabinetu. Mieczysław który tak odważnie prosił o dwa słowa, zmieszał się teraz, nie wiedząc jak je obrócić.
— Słucham pana — odezwała się Serafina.
— Daruj mi pani — bo może to co powiem jest niedorzecznością — i nie obrażaj się tem, błagam.
— Niczem w świecie od pana pochodzącem nie uczuję się obrażoną — uspakajając, rzekła Serafina — bo wiem że mi dobrze życzysz.
— Powiem więc otwarcie — z trudnością począł Micio — lękam się, obawiam ażeby moje tak częste przebywanie w jej domu, nie dało powodu do posądzania mnie o niedarowane zuchwalstwo.
— Jakie? nie rozumiem! rzekła Serafina.
— O zuchwalstwo którego nawet moja młodość by nie wytłumaczyła. Źli ludzie mogliby sobie uroić, a sama myśl ta, zabija mnie.
Serafina spojrzała nań jakby z głębi duszy jego dobyć chciała tych słów znaczenia.
— Przyznam się panu — odpowiedziała spokojnie, iżbym się nie czuła obrażoną takiem posądzeniem.
— Choć pani jak anioł dobra! — zawołał Mieczysław — ale dla mnie!...
— Czyby to panu było przykrem? — spytała.
— Upokorzyłoby mnie — bo jakżebym był zuchwałym i nieroztropnym, gdybym śmiał nawet... a!...
Mieczysław przerwał. Serafina wciąż na niego patrzyła badająco, bojaźliwie.
— Słuchaj pan — rzekła powoli — nie bądź egoistą takim, cóż ci szkodzi że ludzie niedorzeczności plotą? Ja ręczę że mi to wcale przykro nie będzie.
Zrobiła minkę dziwną.
— Jestem stara, któż wie, uśmiechałoby mi się może posądzenie że młody człowiek potrafił przy mnie marzyć i że mu uderzyło serce. Wiem że to nie może być, niestety!...
Wstała porywczo, nagle, wpół śmiejąc się, na pół smutna — podała rękę Mieczysławowi. — Co to nam szkodzi!... niech tam sobie ludzie plotą.
— A! pani może to nie szkodzi — ale ta cześć, jaką mam dla pani, czyni mnie drażliwym, gdy o nią idzie.
— Miałżebyś pan dla mnie — a! nie cześć, bo na to nie zasługuję — ale trochę dobrej, ciepłej przyjaźni.
— Gorącej! — przerwał Mieczysław, w rękę ją całując.
Serafina cała w płomieniach, ścisnęła mu dłoń silnie i zawołała.
— Chodźmy... chodźmy...
— No, cóżeście państwo uradzili tajemnie — spytał hrabia.
— Mówiliśmy na seryo o zdrowiu Lusi kochanej, jedziemy i zabieramy dla niej wody emskie, aby je tam piła. Tak chce pan doktór. Oto cała tajemnica.
Serafina wiedziała dawno, iż wody te radzono Lusi — spojrzała na Mieczysława, ten zmilczał. Stał zdziwiony, nie pewien siebie, nie umiał się odezwać; podróż została postanowioną.






Posiadłość pani Serafiny od kilkuset lat we władaniu jej rodziny będąca, była jedną z najpiękniejszych w okolicy nadniemnowej. — Dawniej był to zameczek na wyspie wpośród obszernego jeziora, otoczonego lasami i polami. Wyspa z jednej strony miała cały obszar wody przed sobą, z drugiej oddzielona była od lądu wązką odnogą tylko, przez którą wiódł teraz piękny most drewniany. A że oddawna już stare mury przestały być obronnemi, dziad i ojciec pani Serafiny, ludzie ze smakiem wykształconym, postarali się je zużytkować, tworząc z nich rezydencyą prawdziwie uroczą.
Wszystkie cztery kamienne baszty, których jeszcze czas nie pokruszył i mury co je dawniej łączyły, wyrestaurowano. Na dole w zamku została sala sklepiona, w basztach parę izb, tak jak niegdyś jeszcze było. Wszystko wcielono do pałacu w końcu XVIII w. w smaku tych czasów wzniesionego. Stare lipy, topole, świerki, klony, które niegdyś gąszcz stanowiły, poprzecinano tylko tyle, ile było potrzeba, aby szmaragdowy trawy kobierzec gdzie niegdzie mógł się podesłać. Dosadzono inne drzewa, kląby, kraty i pałac w Rowinie zdala przyjeżdżającym wydawał się jakby z nad Renu czarodziejską tu przeniesiony różczką. Pani Serafina jednak już dlatego mieszkać tu nie chciała, że samej byłoby pusto i tęskno, a potem, przypominał jej Rowin nieszczęśliwe z mężem pożycie, gdyż parę lat tu przesiedzieli. Zaraz nazajutrz wysłano do rządcy rozkaz, aby wszystko było w pogotowiu dla przyjęcia pani i gości. — Niewiele potrzeba było na to, bo pałac utrzymywano starannie, ogród pielęgnował stary niemiec jeszcze przez ojca hrabiny sprowadzony z Wiednia — con amore. — Pootwierano okna, strzepano pyły, zdjęto owe kapki w których spały żyrandole i kandelabry, poprzesuszano pokoje i w kilka dni Rowin w całej krasie lata czekał na przyjęcie gości.
Jakkolwiek Mieczysław i Lusia jechali razem z hrabią i Serafiną, podróż ta trochę ich zakłopotała, trzeba się było zapożyczyć u Borucha, który śmiejąc się, dał stare musztyny.
Dr. Varius, dowiedziawszy się o wycieczce, nie bardzo ją pochwalał. Zamilkł wreszcie gdy Mieczysław oznajmił, że siostra wody pić będzie. Dodał tylko przepis jak i ile użyć ich miała, a nawiasowo oznajmił że w tamtej okolicy będąc, może o Rowin zawadzi.
Pani Serafina nie spytawszy nikogo, a chcąc pobyt na wsi wszystkim uprzyjemnić, napisała list do Burzymów, zapraszając i ich do siebie na villegiaturę. Nie domyślała się wcale jak dalece działała przeciwko własnemu interesowi, obudzając na nowo w Mieczysławie uśpione nieco uczucie — lecz nie posądzała go o żadną dla Adolfiny sympatyą, a od niejakiego czasu, szczególniej od ostatniej rozmowy, nabrała otuchy iż Mieczysław odważy się ją pokochać.
Wszystkie dawne postanowienia wytrwania we wdowieństwie prysnęły; chwyciła się tej ostatniej nadziei szczęścia z całą siłą niezużytego serca, spragnionego uczuć, o których tylko marzyło.
Lusia jechała swobodniejsza, oddalając się od Variusa, chociaż ta groźba jego odwiedzenia Rowina truła jej chwile wytchnienia. Mieczysław był szczęśliwym; nie kochając Serafiny, przywiązał się do niej braterskiem, więcej niż braterskiem uczuciem, do którego łączył się szacunek i wdzięczność. Niewiele i on miał chwil w życiu jaśniejszych.
Stary hrabia używał raczej widoku tego dramatu, który doskonale czytał, niż w nim uczestniczył. Twarzyczka, oczy, głos i urok Lusi najniewinniejszej w świecie zajmowała go także, lubił ją jakby dziecko własne lub krewną. Śmiano się nawet ze starego, prześladując go zakochaniem, z czego był bardzo szczęśliwy. Dawało mu to prawo przynosić bukiety i cukierki, słuchać głosu i mówić długo pocichu o bardzo poważnych rzeczach, których Lusia słuchać umiała.
Pierwsze dni pełne były zachwytów. Rowin dla Ordęskich wydał się krainą czarodziejską; ta cienista wyspa ze swymi murami wyglądała na coś bajecznego. Nawet Lusia potrafiła być wesołą chwilami, usiłując o przeszłości i przyszłości zapomnieć. Mieczysławowi dano mieszkanie złożone z dwóch pokojów, z których jeden zajmował dół sklepiony baszty narożnej. W tym krągłym o grubych murach gabinecie, którego okna w kilkołokciowym murze z siedzeniami, dozwalały się ze stolikiem umieścić tak, by z książki oko mogło odrazu pójść spocząć na jeziorze, Mieczysław mógł wyobrażać się średniowiecznym jakimś alchemikiem. Tło było jakby z obrazu holenderskiego wyjęte. Nawet szyby w ołów oprawne i zielone firanki zsuwane, i ławy i stół, staroświecko wyglądały. Lusia miała mieszkanie nowożytniejsze na dole pałacu przy Serafinie, hrabia na piętrze, a kilka pokojów zachowano dla niespodziewanych gości, o których mowy nie było umyślnie, chociaż pani Burzymowa odpisała, że sama z córką przyjedzie.
Życie to na wsi nie było wcale do miejskiego podobne, ciche, swobodne i uspakajające. Biegano po ogrodzie, pływano po jeziorze ogromnym batem, który stał zawsze w pogotowiu, podwieczorki zastawiano w długiej galeryi drewnianej u brzegu wody, okrytej bluszczami i dzikiem winem. W salonie był wyborny fortepian, w jednej z baszt znajdowała się biblioteka nie nowa, ale z wielkiem staraniem dobrana. Słowem, było to życie na którem łatwo się zepsuć można. Mieczysław odzywał się też czasami, że się nie godzi ludziom pokazywać raju, gdy w nim zamieszkać im niewolno. Raz pani Serafina zcicha dorzuciła: — trzeba chcieć tylko, ale tego nikt nie słyszał.
Trafiają się w życiu człowieka takie znikome jakby marzenia szczęścia, ale mu je zatruwa wiecznie ta myśl, że niema w życiu nic trwałego, że ten obraz wiecznie zmienny, gdyby skamieniał, jużby nie miał wdzięku, że prawem żywota jest nieustanna metamorfoza. Trzeba umieć zapomnieć jutra, aby żyć dniem dzisiejszym.
Kilka tak dni przeżyli tu przybyli. Serafina która nie lubiła prawie Rowina, znalazła go teraz bardzo miłym i pięknym. Ponieważ drzewa nadto były powyrastały i gąszcze zasłaniały widoki, na co Mieczysław zwrócił uwagę dziedziczki, dała mu pełnomocnictwo poprzecinania gałęzi, pościnania nawet drzew... Mieczysław umiał spełnić rozkazy. Codzień prawie pytała go jakby piękniej mu się zdawało, i skwapliwie każdą jego chwytała radę. Ze starym hrabią który wiele miał smaku, posprzeczała się czasem, ulubieńcowi pozwalała na wszystko. Stało się to tak jakoś widocznem dla wszystkich oprócz jednego Mieczysława, że ludzie dworscy, których uwagi nic nie uchodzi, zwracali się z pytaniami czasem nie wczesnemi do tego pana, w którym przeczuwali już przyszłego dziedzica. Lusia, choć jej czasem na myśl coś przychodziło, przypuścić jednak nie mogła, aby Serafina kochała jej brata inaczej jak ona sama.
Jednego ranka, a był letni poranek pogodny, świeży, i mgły właśnie opadły na jeziorze, w muślinowych osłonach jakby kryjąc brzegi i za powiewem wiatru odsłaniając je czasami, Lusia wyszła na przechadzkę sama, chciała w okno baszty zajrzeć czy brat wstał już, ale okno było nieco wysokie, rzuciła więc przez nie urwaną świeżo różę i zawołała go po imieniu. Mieczysław zjawił się w oknie.
— Jak ty tam w murach siedzieć możesz? zapytała Ludwika, chodź na powietrze, dzień będzie skwarny, napij się chłodu poranka.
Mieczysław zszedł ku niej, rzuciwszy książkę.
— A! mój Miciu — odezwała się Lusia — jaka to szczęśliwa kobieta ta Serafina, ma taki raj, i — nie chce w nim żyć, dobrowolnie się wypędza w mury brudne i zaduch miejski.
— Cóżby ona tu sama jedna robiła?
— Dlaczego sama jedna? Mogłaby i miałaby prawo wybrać sobie towarzysza, otoczyć się przyjaciółmi.
— Towarzysza! — rzekł Mieczysław — po tej próbie jaką uczyniła raz — nie będzie mieć odwagi szukać.
— A! i pomyśleć, że ona tak przetęskni życie całe, dodała Ludwika.
Mieczysław nic nie odpowiedział.
— O! jabym ją zaraz za mąż wydała — dodała Ludwika.
— Za kogo?
— Otóż-to tylko bieda że nie mam za kogo — rozśmiało się dziewczę — chciałabym jej znaleść... nie umiem. Hrabia mi nawet kilka razy wspominał, że powinna pójść za mąż, ale wybrać wedle serca.
— Nie myśli ona o tem widać, bo wcale nie szuka....
— A! — rozśmiała się Lusia — wiem, że coś niedorzecznego powiem i wstrzymać się nie mogę... onaby powinna pójść... wiesz za kogo?
— Nie domyślam się.
— Za ciebie!!! — poczęła, śmiejąc się ciągle, Ludwika — ona tak cię rozumie, tak ceni, tak macie gusta jedne....
— O! zlituj się, cóż za myśl... cicho! na miłość Boga! Jak ci co podobnego przyjść mogło...
— Wiem, gniewasz się, bo... bo ci jeszcze tkwi w sercu wspomnienie Adolfiny... ale ona o tobie nie myśli, a gdzież ci sięgnąć aż do niej.
— Mylisz się; jestem wielkim adoratorem Adolfiny, to prawda — odezwał się Mieczysław — ale znam nadto położenie moje, ażebym się łudził. Tem też bardziej tu grzechem-by było nawet pomyśleć coś podobnego... Miarkuj sama...
— A ja ci powiem że może, może... to marzenie... stać-by się mogło rzeczywistością...
— Kochana Lusiu! nie znasz świata i ludzi — rzekł brat poważnie. — Potrzebni jesteśmy czasami jako zabawki tym, co stoją w wyższych rzędach... daleko jednak do tego, byśmy się z nimi bratać mogli. Najlepsi ludzie mają przecież słabości swojego stanu i klasy. I powiedz mi, życzyłabyś ty, abym ja wszystko był winien kobiecie a nie sobie, żebym bez pracy otrzymał innej rodzinie należny dostatek, żeby ta rodzina patrzyła na mnie, jak na rabusia, który korzystając z chwili słabości, odebrał jej mienie i przywłaszczył je sobie?
Ludwika milczała.
— Masz słuszność — rzekła — godność ubogiego człowieka nie dopuszcza pomyśleć o tem, a jednak... wiesz? czasem mi się zdaje, że wybyście byli szczęśliwi. Ale dajmy temu pokój.
Głos Serafiny, która wołała Lusię, przerwał rozmowę. Mieczysław cofnął się ku swej baszcie pośpiesznie zadumany i poruszony.
To co odpowiedział siostrze, mówił sam sobie codziennie, a jednak pokusa, na którą był narażony, wszystkie pragnienia młodości i marzenia... dręczyły i jego także; chwilami chwytał się sam na zapomnieniu jakiemś i chęciach zdobycia tego spokojnego raju i tej ręki, która ku niemu się garnęła. Ten spokojny byt uśmiechał mu się... Szczęściem budził się, jakby przerażony, ze snów ze wstydem, iż się im poddawał... wracając do drogi, którą wprzód sobie wytknął.
Chciał zapewnić szczęście siostry i pokazać rodzinie, iż o własnych siłach kochających się sierot dwoje potrafiły uratować się od nędzy i poniżenia. W chwili, gdy już miał celu dosiądz, godziłoż się grzesznie wyrzec go dla... takiej upakarzającej rachuby?
Tegoż dnia wieczorem, gdy pili herbatę na ganku pod werandą, zaszeleściały suknie (powozu zajeżdżającego słychać nie było, bo go panie za jeziorem umyślnie rzuciły) i pani Burzymowa z Adolfiną ukazały się najniespodziewaniej, wywołując okrzyk z ust Serafiny i Lusi.
Mieczysław, który równie jak siostra nic nie wiedział o zaproszeniu, zdumiony, przelękły prawie, stanął jak słup... nie mogąc oczów od tego zjawiska oderwać...
Adolfina, której tak długo nie widział, przedstawiła mu się inną, piękniejszą jeszcze, jakby rozkwitłą z pączka, którym była przed rokiem, a tak majestatycznie uroczą, że przy niej zgasły i blada a śliczna Lusia, i wątła i znękana i piękna jeszcze, ale jesiennym wdziękiem, Serafina.
Stał tak nieruchomy, gdy Adolfina sama ku niemu podeszła.
— A cóż-ci to pan starej przyjaciółki swej nie poznał? — zawołała, wyciągając doń ręce obie.
— Miałbym prawo, boś pani tak... tak...
— Zmieniła się i zbrzydła? nieprawdaż — poczęła figlarna Adolfina.
— A! nie wyzywaj-że pani...
— Nic nie wyzywam, tylko pamięć dawnej przyjaźni.
— Ta nie zgasła.
— O to mi tylko idzie.
W tej-że chwili, ledwie kapelusz zrzuciwszy, Adolfina wybiegła przed ganek, klaszcząc w ręce i wołając:
— A! jakże tu ślicznie! a! jak tu uroczo! a cóż to za cacko... ten Rowin... a! jakże wam tu rajsko być musi i jaka dobra pani Serafina, że nas tu ściągnęła!
Przybycie gości odżywiło na nowo starą rezydencyą, postrzegła jednak pani Serafina zaraz nazajutrz, iż wesołość ta i to zwiększenie towarzystwa, zamiast przynieść jej nowe szczęście, trochę dawne zmąciło... Nie była już tak swobodną, zdawało się jej że osób zawiele, że rozerwaną jest nadto, że traci Mieczysława... Było to jakieś przeczucie niebezpieczeństwa, którego jednak widzieć nie mogła, o którem dotąd nie wiedziała wcale.
Dla hrabiego towarzystwo pani Burzymowej szczególnie i wesołość Adolfiny, były bardzo pożądane. Stary dziękował synowicy, że miała myśl tak szczęśliwą.
Mieczysław, wróciwszy do swej baszty, uczuł się dziwnie podrażnionym i niespokojnym. Kilka razy spotkał te oczy Adolfiny, których każde wejrzenie burzyło go do głębi, widział, jak zapomniane sny wstawały znowu, jak się budziły niedorzeczne nadzieje, jak spokój wywalczony pracą uciekał. Szczęśliwy z przybycia jej, gniewał się prawie na nie. Adolfina była nielitościwą, a w dziecięcej naiwności swojej nieraz tak się posuwała daleko, iż całej mocy duszy potrzeba było Mieczysławowi, aby się nie dać upoić i o swem położeniu zapomnieć.
Po długich namysłach powiedział sobie w końcu, iż po dwóch dniach, pilny musi stworzyć interes w Wilnie i powrócić do miasta. Najbezpieczniejszem było uciekać od czarodziejki... rozum tak kazał... Dłuższy pobyt byłby groźnym dla niego, wiedział że nie zapanuje nad sobą.
Nic nie mówiąc siostrze, osnuł to sobie i najmocniej postanowił przyprowadzić do skutku.
Nazajutrz cały dzień upłynął na trzpiotostwach, do których Serafina chętnie się przyłączyła, zostawiając stryja z panią Burzymową przy grze w ekarte i rozmowie o Paryżu. Mieczysławowi nie dozwolono się odłączyć, musiał im pomagać, służyć i trzpiotać się z niemi razem. Adolfina szczególniej była w humorze świątecznym, chciała pływać po jeziorze, biegać po ogrodzie, zwiedzać naraz wszystkie kąty, używać wszystkich przyjemności i napawać się uroczym Rowinem. Ile razy pan doktór sprobował usunąć się na bok, wielkiemi nawoływaniami, od których cała wyspa się rozlegała, sprowadzano go nazad, i posłuszny, musiał im towarzyszyć.
Drugi dzień upłynął podobnie; wieczorem Mieczysław cicho oświadczył gospodyni, że musi ją nazajutrz pożegnać i na dni kilka, dla bardzo pilnej sprawy, odjechać.
Serafina niezmiernie była zdziwioną, pomieszaną, i widocznie nie kontenta, chwyciła go za rękę, usiłując wybadać, bo się musiała czegoś przykrego domyślać. Mieczysław zaręczył tylko, że rzecz jest dla niego ważna, lecz wcale nie groźna, i unikając badania, śpiesznie się oddalił.
Rozeszli się wszyscy i Lusia żegnała się z Serafiną, gdy ta ją do swego pokoju zaprosiła na chwilę.
— Powiedz mi — rzekła — co się to twemu bratu stało? dlaczego odjeżdża? Nic nam wprzódy nie mówił o tem... Wiesz ty co?
— Ja? nic a nic nie wiem. Micio mówił mi tylko ogólnie, że pojechać musi.
— Ale jak ci się zdaje? co to być może? — nalegała Serafina.
— Coś chyba mniej ważnego, jakiś interes studencki... inaczej nie krył-by się przedemną... Mogę się tem poszczycić, że mam całe jego zaufanie, mówi mi wszystko... To rzecz małej wagi.
— Tem bardziej więc powinien-by ci ją zwierzyć?
— Anim się go dopytywała — rzekła Lusia — pewną jednak jestem, że to nic ważnego...
Serafina uspokojona tem, widząc uśmiech na twarzy siostry i zupełną pewność jej, przestała wypytywać, a jednak chciała-by była bardzo odgadnąć tę tajemnicę, zdało się jej, że już Mieczysław nie powinien był mieć dla niej żadnych...
Równie zaciekawioną, a daleko więcej podrażnioną była Adolfina, która pochwyciła z kolei Lusię, wychodzącą od gospodyni i pociągnęła ją z sobą na ganek. Noc była prześliczna. Siadły na ławeczce pod bluszczami.
— Otóż pięknie! — zawołała Adolfina — tylko co myśmy przyjechały, a twój brat, jakby od nas uciekał, rusza ztąd, co to ma znaczyć?
— Właśnie mnie o to ta dobra nasza Serafina pytała — uśmiechnęła się Lusia — to wcale nic znaczyć nie może, oprócz tego, że my ludzie biedni mamy potrzeby i interesa, których wy, ludzie możni, zrozumieć nie chcecie. Nic dziwnego. Mieczysławowi każda chwila droga... potrzebuje książek, tych swoich preparatów, nie wiem tam czego...
— Nudny pedant z niego — przerwała Adolfina — a my tośmy już i preparatów niewarte! Niegrzeczny!
Lusia ją pocałowała. — Droga moja! nasz los przyszły od jego pracy zależy.
— A, moja Lusiu, wiem o tem, wiem, i nie mogę się gniewać, to jest, nie powinnabym, a przecież zła jestem na niego... Tak nam tu z nim było dobrze i wesoło.
Lusia westchnęła i zamyśliła się.
— Ja — rzekła — nie dziwowałabym się nawet Miciowi, gdyby uciekał ztąd jedynie dlatego, aby się nie rozpieścić. Przynajmniej mnie nieraz na myśl przychodzi, że wy nas psujecie... Pomagamy wam do zabawy... ale nawykamy do próżnowania, nabieramy obyczajów niewłaściwych, odzwyczajamy się od pracy... Potem przychodzi się zamknąć w ciasnej izdebce, nad robotą, z biedą naszą i bieda cięży jeszcze dotkliwiej.
— Może to prawda — szepnęła Adolfina — jednak z drugiej strony... czyjeż życie jest tem złotem pasmem bez czarnych węzełków. C’est autant de pris sur l’ennemi, a wy, moja Lusiu, tak jesteście oboje szczęśliwie od Boga obdarzeni, że z tej waszej biedy wprędce wyjść musicie...
— W jaki sposób?
— No, nie wiem, ale... musicie! — zawołała Adolfina — stworzeni jesteście do innego, lepszego życia.
— Micio może... ja — nie... o! Micio oczaruje każdego, z kim jest dłużej — mówiła Lusia — jemu się oprzeć nie można, zdobywa serca, sam nie myśląc o tem...
Pochyliła się Lusia do ucha przyjaciółki.
— Wiesz, Dolciu! — szepnęła — ale... ale nie śmiem ci tego powiedzieć.
— Jakto! ty? mnie, nie śmiesz! — zakrzyknęła przyjaciółka.
— Dlatego, że to może być moje urojenie, chociaż serce siostry zgaduje, co się dzieje w pokrewnem sercu brata.
— A mów-że! co się tam dzieje? bierzesz mnie na tortury...
— Kiedy ja sama nic nie wiem...
— A cóż ci się zdaje?
— A! dzieciństwo! Dla mnie Micio jest takim ideałem, iż wszystkich posądzam, że się w nim kochają...
— Naprzykład? — drżącym nieco głosem spytała Adolfina.
Lusia nachyliła się do jej ucha, przyłożyła rękę i cichutko szepnęła:
— Serafina!...
Usłyszawszy to Adolfina, pomimo wielkiej mocy nad sobą, podskoczyła na siedzeniu i zawołała:
— To nie może być!
— Dlaczego?
— Dlaczego... zmiłuj się! ja nie wiem... ale mnie się nie zdaje — trzęsąc główką, mówiła Dolcia — nie... nie!
— Ja się nie sprzeczam... chociaż... chociaż może miałabym pewne powody i dowody...
— No, to mówże mi otwarcie, wszystko... mów — gorąco chwyciwszy ją za ręce, poczęła przyjaciółka — mów! błagam...
Lusia nie spostrzegła wcale gorączki, z jaką Adolfina te słowa wyrzekła.
— Trudno-by ci powtórzyć, opowiedzieć wszystkie odcienia, drobnostki, które oko siostry chwyciło... lub serce sobie stworzyło ze strachu... z troskliwości. Serafina jest dla nas anielsko-dobrą, ma serce dla wszystkich wylane, lecz... dla Micia, powiadam ci, jest więcej niż siostrą. Czasem aż jestem zazdrosną... Ona go tak rozumie, odgaduje, tak się z nim godzi!
— Znajdujesz to? zimniej, miarkując się pytała osmutniała przyjaciółka.
— Tysiąc na to mam dowodów — kończyła Lusia. — Od czasu jakeśmy tę drogą dla nas znajomość z łaski waszej zrobili, ileż pociech, ile jej winniśmy ulgi i chwil zapomnienia szczęśliwych. Nieraz badałam ją zdaleka, ona Micia tak oczyma goni jak ja, tak myśli jego niewypowiedziane jeszcze podchwytuje, tak wierzy w niego, tak jest serdeczną.
— A on? — słabym głosem zapytała Adolfina.
— O! on — się widocznie trzyma na wodzy, żeby nie oszaleć, żeby nie uwierzyć swojemu szczęściu, żeby się nie zakochać w niej.
— I zdaje ci się? pochwyciła przyjaciółka.
— Ale ja nic nie wiem, nic nie rozumiem, — zawołała Lusia ściskając ręce — śledząc patrzę, trwożę się. Raz go widzę zimnym do zbytku, to znów zapominającym się i rozczulonym — a strwożonym ciągle i jakby przelękłym.
— Myślisz że się on w niej kocha? — nagliła Adolfina.
— Nieśmiałam go badać nigdy, sama niewiem. Są chwile że go o to posądzam, są dni że mi się to nie zdaje. To jedno wiem że biedny chłopiec musi walczyć z sobą, ażeby mu się w głowie nie zawróciło...
— A! to prawda! — przerwała nagle jakby sama do siebie mówiąc Adolfina — teraz mi dopiero przychodzą na myśl wczorajsze i dzisiejsze jego rozmowy — wejrzenia, postawa i jej nadzwyczajna dla niego uprzejmość. Masz słuszność! mnie się nawet zdaje, że ty widziałaś zamało, teraz otwierają mi się oczy! On się w niej kocha! oni się kochają — tak! niezawodnie, niezawodnie.
Mówiąc to Adolfina, wstała z ławeczki i poczęła się niespokojnie po ganku przechadzać zamyślona. — Lusia poszła za nią.
— Otóż Dolciu moja — dodała — ja go czuję sercem siostry, ja sądzę że on dlatego chce na kilka dni ztąd odjechać, aby od tego uciec uroku... aby niebezpieczeństwa, które dopiero tu dojrzał, uniknąć.
— Jakiego niebezpieczeństwa? sucho, śmiejąc się dziwnie, przerwała Adolfina — powiedz raczej że chce swe szczęście w samotności objąć całe i niem się nacieszyć? Kochają się? nic im nie przeszkadza, ona wolna, on także, pobiorą się i na tej wysepce rajskiej spędzą życie rozkoszne wśród ciszy, cienia i szmeru fali!
— Nie znasz Micia — przerwała Lusia — nie znasz go! powiadam ci! Ja go rozumiem jedna. Myślisz że onby ubogi chciał żyć na łasce i z łaski, że onby, zamiast być winien wszystko swej pracy i sobie, przyjął od ukochanej nawet szczęście do któregoby nic od siebie dać nie mógł?
— Dziecko jesteś! przerwała Adolfina — co znaczy majątek gdzie gra i bije serce? Skrupuły takie byłyby świętokradztwem, gdzie idzie o szczęście życia. Duma byłaby zbrodnią.
— Ale Micio ma takie o tem jak ja pojęcia.
— I nawróci się, gdy kochać będzie — dorzuciła Adolfina smutnie — życzę mu szczęścia, bo godzien go jest. Myślisz że doprawdy odjeżdża dlatego?
— Zgaduję, bo nic nie wiem, dodała Lusia.
— Kiedyż on jedzie? dopytywała przyjaciółka.
— Jutro.
— Będziesz go widziała?
— Nieochybnie, przecież nas wszystkie musi pożegnać.
Na tem skończono rozmowę; sparte na sobie dwie przyjaciółki chodziły jeszcze długo po ganku, szepcząc obojętne słowa. Adolfina przeciwko zwyczajowi swemu była smutną i zadumaną. Składała na ból głowy i zmęczenie.
Nazajutrz ranek był jakiś gorący a mglisty, nad jeziorem błądziły opary, mgły i obłoki w których daleko gdzieś być miało.[1] Wszyscy powstawali rano, nocne powietrze, ciężkie do oddychania, zwiastujące burzę, spać nie dało... Lusia pierwsza znalazła się w baszcie u brata, który mały swój tłumoczek studencki pakował jakoś z gorączkowym pośpiechem. Było tak rano jeszcze, że się nikogo widzieć nie spodziewali, a Micio zapowiadał iż korzystając z ranka, chce natychmiast wyruszyć, gdy drzwi się otworzyły i weszła niespodziewanie gospodyni. Zobaczywszy Lusię, zarumieniła się nieco.
— W ślad za tobą idę, moja droga — gonię cię, Lusiu kochana — rzekła, bom pod twoją zasłoną chciała się tu właśnie wcisnąć ażeby raz jeszcze spytać pana Mieczysława, co go ztąd wypędza?
— Konieczność! interes! rzekł Micio — bo gdyby nie to, pewniebym sam z tego raju nie uciekał.
Serafina oczyma go badała pilno, a głową potrząsała niedowierzająco — Lusia się przypatrywała obojgu ciekawie.
— Nieśmiem się ani wciskać gwałtem w zaufanie, domagając się odkrycia tajemnicy, zawołała Serafina — ani wstrzymywać, jeśli to istotna konieczność — ale, gdybym prosiła o to byś pan został?
Mieczysław spuścił oczy, milczał długo.
— Nie mogę — rzekł.
— Jesteś pan doprawdy nieznośnie, dobrowolnie obowiązku niewolnikiem — a kiedyż powrócisz? prędko?...
— Jak tylko będę mógł najprędzej — odpowiedział Mieczysław — o! pani — dodał — o to mnie nie trzeba prosić — gdzież na świecie lepiej mi być może? gdzie milej jak tutaj?
— A jednak uciekasz pan.
— Bo muszę.
— Poddaję się więc, nie pytając, temu tajemniczemu wyrokowi — odpowiedziała Serafina — lecz daj mi pan rękę i słowo, że powrócisz, nie tracąc jednej godziny.
To mówiąc, wyciągnęła doń rękę drżącą, którą Mieczysław pochwycił z uczuciem i ucałował z wdzięcznością. Stojąca obok Lusia, która całą tę scenę, nie tracąc poruszenia żadnego, śledziła oczyma ciekawemi — zarumieniła się... niewiem, z niepokoju, czy szczęścia.
— Teraz dwa słowa jeszcze czystej prozy, które jako gospodyni dodać muszę — rzekła Serafina. Nająłeś pan sobie konie w miasteczku. Kazałam je odprowadzić, bo na najęcie nie pozwalam, obraziłbyś pan tem gospodynię domu. Są pewne tradycye gościnności, które my na wsi troskliwie zachowujemy, powóz i konie czekają na rozkazy, odwiozą pana do Wilna, będą tam stać, choćby miesiąc i niemi pan powrócisz tutaj.
Mieczysław zarumienił się — przyszło mu na myśl mimowoli, jak ta grzeczność nadzwyczajna uciążliwą dlań być może... ludzie i konie, nie mógł zcierpieć, ażeby na koszcie pani stać mieli, a w woreczku studenckim tak szczupluchno było grosza. Odmówić było niepodobieństwo, skłonił się, dziękując.
— Chodź pan przynajmniej na śniadanie jeszcze z nami, dodała Serafina — kazałam już je podawać...
Wyszli więc... nie wszyscy jeszcze znaleźli się gotowymi do rannej herbaty, jedna tylko Adolfina, bledsza niż zwykle, onieśmielona jakoś i milcząca nadbiegła. — Spojrzała na Mieczysława z uśmiechem wymuszonym, podała mu rękę, i usiadła. — Wszyscy spostrzegli, że była nie swoją, lecz złożyła to na niezdrowie i na zbytki dni poprzednich, roztrzepanie, za które, jak mówiła, słuszna spotkała ją kara. Mieczysław chciał coś radzić, jako pół doktór, panna prezesówna oparła się temu rumieniąc i zapominała że jest taką zmęczoną. W oczach miała jakby łzy, a oczy te wciąż się zwracały bojaźliwie ku Mieczysławowi, który na nią spojrzeć nawet nieśmiał.
— Przyszłam pana pożegnać — rzekła usiłując udać swą zwykłą wesołość — wedle wszelkiego podobieństwa już nas pan tu nie zastaniesz. Mama (tak zwała Adolfina macochę) potrzebuje być prędko w domu, ale jedziemy na Wilno i tam zobaczyć się możemy, jeśli pozwolisz, bo nawet potrzebować będziemy jego rady i pomocy, coś tam kupować mamy. Niewyraźnie kłaniając się odpowiedział coś Mieczysław, myśląc że są nieuniknione spotkania. Uciekał ztąd od niej — ona mu zapowiadała, że się za parę dni widzieć musieli tam właśnie, gdzie jeszcze większe od tych łzawych oczów groziło mu niebezpieczeństwo.
— A proszę pań moich, podchwyciła Serafina, nie zatrzymywać tam naszego pana konsyliarza, niech powraca, bo się wszyscy pochorujemy; Lusia pije wody Emskie i ja czuję się nie dobrze, stryj także.
Obrócono to w śmiech, Adolfina wstała jakby jej trudno było dłużej pozostać, podała rękę przyjacielowi lat młodych i odeszła milcząca. Mieczysław, cofnąć się już nie mogąc, zaraz po śniadaniu końmi i powozem pani Serafiny wyjechał.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; wydaje się, że w zdaniu brakuje słowa słońce, które ukryło się za mgłami i obłokami.