Sieroce dole/Tom II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sieroce dole Tom II |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Nakładem Michała Glücksberga |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Drukarnia S. Orgelbranda Synów |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Rad był zresztą sam na sam z sobą pozostać, aby zebrać myśli i zastanowić się nad swojem położeniem, nad stanem serca, na którego młode bicia się gniewał. Nie wiedział naprawdę co się z nim i z niem działo; obawiał się Adolfiny, czuł zarazem że dobrocią, uprzejmością i gorącą przyjaźnią podbiła go Serafina, kochał ją, a był zakochany w tamtej. Od obu tych uczuć pragnął się uwolnić, bo w ich pętach nie miał swobody jakiej potrzebował, przez całą drogę snuły mu się po głowie niepotrzebne marzenia, w których na przemiany niebieskie i czarne oczy występowały, wabiąc go próżnemi nadziejami niemożliwej przyszłości. Złamany i biedny przybył do miasta. Tu służący oznajmił mu, iż pozostaną dopóki ich nie zapotrzebuje, i że ma rozkaz codzień się dowiadywać; chciał mu coś ofiarować Mieczysław, ale bardzo grzecznie odrzucił chłopak datek, zapewniając iż przyjęcie było mu wzbronione. I o tem więc właśnie pamięta Serafina, aby mu wszelkiego ulżyć ciężaru. Prawie na wstępie zaraz spotkał profesora Variusa, który go z podziwieniem pozdrowił.
— Co pan tu robisz? jużeście tu powrócili?
— Nie jeszcze, ja tylko sam przybyłem na dni parę po książki.
— A panna Ludwika?
— Została w Rowinie.
— Kiedyż z powrotem?
— Wkrótce, dodał Micio. — Nie chciałbym się spóźnić, ani jednej lekcyi utracić.
Profesor zapytał jeszcze o zdrowie Ludwiki i o Emskie wody, pomówił trochę i podawszy rękę serdecznie uczniowi, pożegnał go, zalecając aby się z powrotem nie opóźniali. Nadzwyczaj był uprzejmy i ujął sobie znowu tem Mieczysława. Ledwie z wycieczki tej wróciwszy do domu, jakby naumyślnie, aby mu nie dać spocząć i pozostać sam na sam z myślami, zjawił się w progu — Paczoski.
Widok jego strwożył jakoś Mieczysława.
— A pan tu co robisz? sam jesteś? zapytał na wstępie.
Paczoski obejrzał się bojaźliwie do kola i palec położył na ustach, potem nic nie mówiąc siadł ocierając pot z czoła.
— Jestem incognito — szepnął — nikt nie powinien wiedzieć, że ja tu jestem, bo niegodziłoby mi się tu być, ale oprzeć się temu nieszczęśliwemu nie mogłem.
— Komu? co?
— Temu poczciwemu Martyniankowi. Ten chłopak szaleje! On tu mnie wysłał, nie mogąc przybyć sam!..
Paczoski otarł znowu pot obfity i zdawał się namyślać — przybrał minę tragiczną i poważną.
— Mieliżeśmy po powrocie ztąd dramat! tragedyą, panie kochany, Eurypidesowe przypominającą... Straszne dzieje! Martynianek był pewien, że jest wolny jak ptak, a tu za nim, i za mną, dążyły wielookie szpiegi, które każdy nas krok śledziły, każde słowo spisywały, o wszystkiem pani Babińskiej doniosły. Już w powrocie do Zanokcia ja i on mieliśmy jakieś smutne przeczucia. Sprawdziły się one wszystkie. Wróciliśmy ledwie w dom, spada na nas burza z gradem i piorunami, fraszka ona Homerowa w nieśmiertelnej jego pieśni! Martynianek uszedł jeszcze od pocisków obronną ręką, ale ja nieszczęśliwy, jako podżegacz do rozpusty, jako posiłkujący nieposłuszeństwu, jako stary a zepsuty, jako ostatni z ludzi zostałem z błotem zmieszany. Za co? za to, że towarzyszyłem wyprawie po młockarnię, z której wprawdzie nie przywieźliśmy nic oprócz drogich sercu wspomnień. P. Babińska pod groźbą kar okrutnych zakazała wszelkiej podróży pod jakimkolwiek bądź pozorem, bez podpisanego przez nią pasportu. Martynian dostał gorączki... Słowem, tragedye... posłano po doktora... Szlochy! a na mnie grady i pioruny, pioruny i grady. Zniosłem to z bezprzykładnym stoicyzmem... Cóż pan powie! po tem wszystkiem, dziś, mimo zakazów, w interesie tego nieszczęśliwego przybyłem tu znowu pokryjomu...
— W jakim interesie? spytał Mieczysław.
— Nic więcej tylko by się o drogie zdrowie ich... ich... dowiedzieć.
— Kochany panie Paczoski — odezwał się Mieczysław — źleś pan postąpił, pozwól sobie powiedzieć, pobłażając Martynianowi. — Po waszym odjeździe odebrałem ja list od ciotki uwłaczający mnie i mojej siostrze, na który nie odpowiedziałem, lecz chciałbym z tej strony mieć spokój. Niech Martynian siebie i nas nie naraża, niech się stara zapomnieć. Nie trzeba podsycać jego młodzieńczych urojeń.
— Ale on się kocha, panie dobrodzieju, wykrzyknął pedagog, a pan zdajesz się lekceważyć to uczucie, które jak wiemy nawet z poetów starożytnych i do największych cnót i do najokropniejszych zbrodni i do najheroiczniejszych czynów jest pobudką! Z tem panie żartować nie można!... Pan Martynian kocha całą siłą młodzieńczego serca, to panie groźnem jest. On nawet wiersze zaczął pisać, czego nigdy nie bywało — niekoniecznie najlepsze, ale... ognia pełne...
Micio się uśmiechnął.
— Kochany panie Paczoski, rzekł — zamiast to brać na seryo, staraj się w żart obrócić.
— Ja! to święte uczucie obracać w żart, oburzył się pedagog, tego pan nie wymagaj odemnie, ja je szanuję.
— Ja też bardzo wdzięczen jestem, odparł Micio, bardzo wdzięczen Martynianowi za te przywiązanie jego do Ludwiki, ale jako jej opiekun i znając ją dobrze, za siebie i za nią mogę panu zaręczyć, że ani potajemnie żywić go nie dopuścimy, ani dozwolimy aby Martynian zbliżał się do nas bez wiedzy rodziców. Wyperswaduj mu to...
Paczoski westchnął.
— Surowym pan jesteś! aleja nie mogę powrócić do nieszczęśliwego z tym dekretem, bobym go o nową chorobę przyprawił. Ja mu tego nie powiem.
— Powiedz mu więc, żeś nas nie zastał, a nie zminiesz się z prawdą, dodał Micio — ja tu jestem przypadkiem i chwilowo... a Ludwika została na wsi...
— Doprawdy? podchwycił pedagog.
— Daję panu słowo. W ten sposób, kochany panie Paczoski, choć go nie zadowolisz, ale nie podsycisz przynajmniej nieszczęśliwego marzenia kuzynka, któremu koniecznie wybić to potrzeba z głowy.
— Ale któż mu to wybije z serca! westchnął Paczoski, spuszczając głowę smutnie. — Już to nam obu się nie wiedzie. Wiesz pan, panie Mieczysławie, to tak jak mnie z moją Władysławiadą. Lat tyle pracy sumiennej, nonum praematur in annum, fraszka, dusiłem z górą lat osiemnaście to dziecię ducha mojego w tece i — ot co mnie spotyka! Gdym tu był przeszłą razą, po długich dreptaniach, Zelman powiada, czekaj pan, ja to dam panu Malinowskiemu przeczytać; jeśli to co warte (tak mi powiedział!!), jeśli to co warte — pogadamy. Dał mi rewers formalny, zostawiłem kopią. Teraz przybywam, pierwszy mój krok do Zelmana. Pytam niespokojny — a cóż? Ten głową kręci... ni to ni owo... Cóż powiedział pan Malinowski? — Mówi że to tak sobie! Słyszy pan. Władysławiada tak sobie! — a potem dodaje Zelman: — wiesz pan co, ostatniem słowem dam jegomości trzydzieści rubli. — Gdybym się nie hamował, ubićbym go był mógł w miejscu, ale Pallas wstrzymała dłoń moję... Nie rzekłem nic, tylko — Żydzie, oddaj mi rękopis. Zaczęli szukać, i gdzieś w kącie, w pyle, obryzgany, zeszkaradzony, podarty, znaleziono mój skarb, który w milczeniu, otrząsając pył z nóg moich, wyniosłem...
Mieczysławowi chciało się śmiać, ale spojrzał na Paczoskiego, który miał łzy w oczach i wstrzymał się.
— Z czemże ja powrócę do tego nieszczęśliwego? dodał pedagog — z poplamioną Władysławiadą i z rozdartem sercem..
— Powiedz mu pan żeś nas nie zastał, że byliśmy w Rowinie... gdzie Ludwika i ja zabawimy do końca wakacyj.
— Biedny chłopak, wykrzyknął Paczoski — pierwsza i czysta jak te łzy, które wyciska, miłość! — Jak mu to zwiastować! a co najwięcej, — że gotów mnie po wakacyach znowu wysłać... podróż tajemnicza, pełna trudności, we dworze pełno szpiegów. — Uchowaj Boże, dowie się pani Babińska — wypędzą mnie...
— Pocóżeś pan się tego podejmował? spytał Mieczysław!
— Ale ja tego chłopca kocham! — wykrzyknął pedagog: rozumie pan — ja go kocham, — a on i ja jesteśmy nieszczęśliwi!
Uspokoiwszy jakoś nieszczęśliwego w istocie Paczoskiego, — nierychło się go potrafił pozbyć Mieczysław.
Uwzięto się aby mu spokoju nie dawać; wieczorem wszedł sąsiad Boruch, z wesołą twarzą.
— Jak się pan doktór ma?
Mieczysław który mu był dłużnym, musiał przyjąć grzecznie.
— Czy jaki interes? spytał.
— Chowaj Boże! chowaj Boże! rzekł kupiec — ja nie mam żadnego, tylko przyszedłem się panu pokłonić i o zdrowie zapytać, a czy czego nie potrzeba?
— Bardzo dziękuję. Nic — na teraz nic.
— A co? proszę pana? uśmiechając się, szepnął Boruch — a co? a nie dobrze ja prorokowałem? Już jegomość tam u grafini jak pan...
— Na miłość Boga, dajcież mi pokój!
— Co pan z tego robi sekreta o czem wróble na dachu śpiewają. Ludzie co z panem przyjechali z Rowina, oni tu stoją u mego szwagra, powiadają że tam wszyscy jegomości już za pana swojego mają, że co jegomość każe, to musi być. Oni już nawet nie nazywają inaczej was tylko nasz młody pan! — Winszuję.
— Boruch, na wszystko cię zaklinam i sam tego nie powtarzaj i ludziom usta zamknij, to fałsz! to potwarz! to bałamuctwo wierutne, rzekł Mieczysław — do tego nie ma, nie będzie, nie może być najmniejszego podobieństwa.
— No, no — niech tak będzie — niech będzie — westchnął Boruch — ja i to rozumiem. Niech sobie nie ma nic. Może lepiej o tem zawczasu nie gadać — a no, ja mam jednę maleńką prośbę. Tam jest austerya na trakcie — ja dam dwieście złotych aukcyi, niech pan mnie da pierwszeństwo.
Mieczysław zapłonął z gniewu i pochwycił się za głowę; Boruch zobaczywszy to, zląkł się, zmiarkował że postąpił niezgrabnie, ukłonił i wyszedł. Drobna to była okoliczność, ale dająca do myślenia. Z niej się mógł przekonać Mieczysław, że postępowanie pani Serafiny ściągnęło powszechną uwagę, i że ona przez lekceważenie pozorów mogła cierpieć. Uczuł to, że on powinien był zapobiedz o własnych siłach dalszemu szerzeniu się pogłosek nieuzasadnionych, które sławie kobiety zacnej a nadto dobrej i serdecznej uwłaczać mogły. Niepodobna wprawdzie było niepowrócić po Lusię — lecz postanowił po przyjeździe do miasta, pod różnymi pozorami, zaprzestać zwolna bywać w domu Serafiny, a Lusi powiedzieć wszystko, aby ją skłonić do ułatwienia zmiany w postępowaniu.
W tych myślach przemęczył się dni parę, codzień zrana witany przez służącego z Rowina, będącego przy koniach, który przychodził z uśmiechem dowiadywać się czy pan nie pojedzie, dodając pocichu, że jasna pani prosiła o prędki powrót.
W uśmiechu i wyrazach tego człowieka było coś niecierpliwiącego; domysły jego bolały Mieczysława, musiał udawać, że ich nie widzi i nie rozumie.
Trzeciego dnia przyszło mu na myśl, iż przyśpieszając wyjazd napowrót, uniknie spotkania z Adolfiną. Gdy służący obyczajem swoim przyszedł po rozkazy, Mieczysław, zawahawszy się, powiedział mu, że może po południu wyruszyć będą mogli. Miał jeszcze parę osób widzieć, parę książek dostać, — a potem, obrachowywał że się gdzieś w drodze właśnie z prezesową rozminą. Tak było najlepiej... Ale serce! serce mu znowu wyrzucało, że nawet pożegnać jej, widzieć nie chce. Walczył z sobą — zwyciężyło poczucie uczciwego obowiązku. Poco się rozmarzać, gdy marzenie próżne, poco upajać kradzionym nektarem. W drogę! w drogę!
Tak sobie mówił, rachując, jak mówi cudzoziemskie przysłowie, bez gospodarza. — Zaledwie wyszedł z domu, spotkał służącą od prezesowej z biletem, którym żądała natychmiastowego przybycia.
Z bijącem sercem poszedł do hotelu. W pokoju zastał — tylko samę prezesową. Adolfina, jak mu zaraz powiedziała na wstępie, z przyjaciółką swą zatrzymała się u modniarki panny Frélon. Prezesowa przyjęła go ze swą zwykłą uprzejmością, ścisnęła jego rękę.
— Widzisz mnie pan szczęśliwą — rzekła, a że jesteś przyjacielem naszego domu, podzielę się z nim wiadomością bardzo miłą.
Zbliżyła się doń z krzesłem, rozpromieniona i poczęła pocichu.
— Mój drogi p. Mieczysławie, pan znasz prezesa i jego przywiązanie do córki i moje do ich obojga, nie zdziwisz się gdy ci powiem, żem — doprawdy, oddawna pierwszy raz szczęśliwa. Prezes ciągle się niepokoił losem Adolfiny, choć to tak młode jeszcze, że mogła była poczekać. Jemu się chciało wydać ją co prędzej za mąż, za statecznego człowieka, aby o jej przyszłość być spokojnym. Może pan tego nie wiesz że się o nią od roku przeszło starał ten bardzo poczciwy i majętny i wykształcony człowiek, choć nie pierwszej młodości, pan Żegota Dramiński.
Mieczysław, zbladł i poczerwieniał, czego pono pani prezesowa wcale nie postrzegła, bo mówiła dalej.
— Adolfina nie kocha go, to pewna — ale trudno czekać na miłość — ma dla niego szacunek, dosyć go lubi. Trzy razy mu odmówiła, niewiedzieć dlaczego. Uparty Dramiński, nie przestał bywać i starać się. Otóż — dopiero teraz w drodze jakoś mi się rozmyśliła i powiedziała, żebym zaraz napisała do ojca, iż p. Dramińskiego przyjmuje...
Mieczysław powiódł ręką po czole, robiło mu się gorąco, zimno, słabo, zmienił się na twarzy, ale na torturach uśmiechał się. Prezesowa żywo kończyła opowiadanie.
— Już napisałem do ojca, natychmiast się wzięłam do wyprawy. Od tego dnia przecie kiedyś pan wyjechał, uważałam już że się namyślała, gadały coś ciągle z Lusią. Zdaje mi się że pocziwemu sercu i wpływowi tej dobrej, kochanej, Lusi zawdzięczam to postanowienie, które nas uszczęśliwia.
Spojrzała w oczy, skończywszy mówić, panu Mieczysławowi — siedział nieruchomy jak pod pręgierzem, niewiedząc sam jak ma winszować, żeby się z uczuciem nie wydać. Łykał wyrazy jakieś, których ani sam, ani prezesowa nie rozumiała. Byłaby może dostrzegła jego pomieszania, gdyby drzwi się nie otworzyły nagle i niemi nie wpadła Adolfina z przyjaciółką.
Mieczysław, wstając, spojrzał na nią i znalazł ją dziwnie zmienioną, ale nie tak jak szczęście zmieniać zwykło. Twarz jej jaśniała rumieńcem, oczy ogniem pałały, lecz gorączkowym i chorobliwym, siliła się, udawała wesołość... Uśmiechem powitała Mieczysława.
— A! jesteś pan tu jeszcze! zawołała — zdawało mi się że przed nami ucieczesz, że się schowasz, lub pośpieszysz do tego ślicznego Rowina. Nieprawdaż że Rowin cudowny, że jego gospodyni czarująca, że to maleńki raik na ziemi?
Mieczysław tak napadnięty nie wiedział co odpowiadać.
— Szczęściem, dodała, złapałyśmy pana i bierzemy go w rekwizycyą na czas naszego pobytu. Daruj nam tych dni parę! Któż wie czy się kiedy zobaczymy i czy się spotkamy tacy weseli jak dzisiaj... bo ja jestem bardzo wesoła!
Zaczęła się śmiać przykrym śmiechem wymuszonym, popatrzyła na niego i usiadła naprzeciw, wlepiając oczy w Mieczysława, który ciągle był jak na torturach. Odwróciła potem wzrok na prezesową i odgadła z niej, że już się pochwaliła przed Miciem.
— Pan wiesz że się moja wyprawa robi i że ja — wychodzę za mąż?
Mieczysław zaczął winszować cicho — ale słowa mu się plątały. — Adolfina popatrzyła nań, jakby zdziwiona, łza się zakręciła w oku.
— Pan znasz p. Dramińskiego? spytała.
— Z najlepszej strony.
— Ja także — ja także — inaczej nie poszłabym za niego... Papa sobie tego tak życzył, mama mnie namawiała, trzeba było, trzeba było. Nie ma nic smutniejszego nad stare panieństwo. Roi się w głowie niewiedzieć co... marzy się o jakichś ideałach...
Nagle przerwała.
— Suknię sobie zadysponowałam u pani Frélon przepyszną! Pani Frélon! jakże się ona dobrze nazywa! Kiedy pan wracasz do Rowina?
Wszystko mieszała tak razem.
— Miałem jechać dziś — rzekł Mieczysław głosem ledwie dosłyszanym.
— A! nie — oni tam szczęśliwi — niech poczekają, pan mi darujesz te dwa dni — ostatnie.
W tej chwili przyjaciółka, która przyjechała z Adolfiną, przyszła się pożegnać... i to przerwało rozmowę. Prezesowa wyszła ją przeprowadzić. Mieczysław sam na sam został z Adolfiną.
Po wyjściu macochy zbliżyła się do niego żywo, pochwyciła go za rękę z minką smutną.
— Prawda, że ja dobrze robię idąc za mąż? Wszak czy tak, czy tak, szczęścia niema na świecie... Żyje się jakoś w marzeniu, jak ptaki odlatują przed zimą, przed starością... Po co marzyć? Ojcu dać spokój, matce pociechę, to wszystko! Zresztą — jak pan sądzi? mówże pan?
Ale Mieczysław drżał i słowa wyrzec niemógł.
— Co panu jest?
— Smutnie to pani powiedziałaś i tem zasmuciłaś mnie.
— Ale czyż nie prawdę mówiłam! odparła, patrząc na niego. — Z młodości żaden zielony liść nie zostanie... ptaki marzenia odlecą z gniazd... pusto! zimno!... tak panie Mieczysławie, życie to krzyżowe przejście na Golgotę.
— Ale czyż pani, pani to mówić możesz! otoczona miłością... wypieszczona od losu, szczęśliwa!
Adolfina zaczęła się śmiać, chodząc żywo po pokoju.
— Jaki kochany pan jesteś zabawny. Ja szczęśliwa? któż to panu powiedział?
— Ale pani zasługujesz na to, by być i będziesz szczęśliwą...
— Très joli! uśmiechając się, rzekła Adolfina. Z jakich to rozmówek pan wyjąłeś?
Mieczysław się zmieszał.
— Gotów się jeszcze pogniewać — przerwała, i struć mi ostatnie dwa dni. — No! dosyć tego, bądźmy tak sobie dziećmi jakeśmy, byli gdyś z Nowego Babina do nas w czasie wakacyi przyjeżdżał. Grajmy w wolanta!
Mieczysław spojrzał na nią zdziwiony.
— Prawda? rzekła, że to niespodziewane moje szczęście uczyniło mnie śmieszną — ale to rzecz wiadoma, że szczęście głowę zawraca. I ze mną się to stało... Sam pan powiadasz, że muszę, że powinnam być szczęśliwą, otóż upiłam się tem szczęściem.
Poszła kończąc te słowa do okna, a w tejże chwili powróciła prezesowa. Adolfina zwróciła się ku niej z twarzą znowu niby wesołą a wypieczonym rumieńcem błyszczącą.
— Co robimy dziś, mamo? zawołała — pana Mieczysława ani na chwilę nie puszczam do nocy — je z nami, chodzi z nami, jest z nami w teatrze... musi nam dziś służyć i jutro.
— Ale my musiemy jeździć po sklepach.
— Więc on z nami może jechać do sklepów. Przyjaciel stary... a ja idę za mąż, powinien mi z całych sił dopomagać — nie prawdaż, panie Mieczysławie?
Z przymusem uśmiechnął się Ordęski.
— Jestem na usługi, rzekł.
Jak zapowiedziała Adolfina, tak się spełniło — lecz dzień ten był, mimo pozornej wesołości, męczarnią ciężką dla Mieczysława, tak dziwnie obchodziła się z nim trochę w istocie upojona, ale nie szczęściem — panna prezesówna. Ile razy wyszła matka — przychodziła do niego ze wspomnieniami młodości, dzieciństwa raczej, z których się niby śmiała, łykając łzy. Mieczysław potrzebował całej siły ducha aby nie dać się sercu wyrwać z krzykiem boleści, lub z niewczesnem wyznaniem tego co czuł... Oczyma może się zdradzał, usta pozostały zapieczętowane. Gdy nareszcie powrócił do domu złamany temi kilku godzinami tortury, padł na łóżko bezsilny, znużony, sądząc że z niego nie wstanie. Tęsknota niewysłowiona ściskała mu serce, żal, rozpacz, smutek... chmurzyły mu całą przyszłość. Noc spędził w gorączce.
Nazajutrz stawił się sługa z Rowina.
— Mówili mi, że pani prezesowa przyjechała wyprawę robić, i że pana dobrodzieja zabrali do pomocy — pan pewnie dziś nie pojedzie? — zapytał służący.
— Nie wiem, istotnie kazano mi zostać, rzekł słabym głosem Ordęski, lecz jak tylko wyjechać będzie można, ruszymy natychmiast, natychmiast.
— Jak pan każe. Jaśnie pani dysponowała żeby we wszystkiem się stosować do rozkazów jaśnie pana.
Ukłonił się i wyszedł. Mieczysław chciał zaraz wstać, lecz uczuł się tak słabym, że ledwie zwlókł się z łóżka. Życie niebardzo mu było cenne, więc choć czuł w sobie choroby zaród, nie wahał się sił dobyć sztucznym sposobem, byle módz wyjść i jeszcze raz ją zobaczyć. Nienawykły do mocnego napoju, Mieczysław zszedł do sklepiku, wziął u Borucha butelkę rumu i na pół z wodą wypił, mimo wstrętu, całą szklankę. Na chwilę go to podtrzymywało, uczuł się silniejszym, ubrał się — i wyszedł.
Musiał być jednak zmienionym na twarzy, gdyż Prezesowa, spotykając go w progu, zawołała. — Pan jesteś chory! pan wyglądasz okropnie. Siadaj pan. Co panu jest?
— Nic — tak... trochę mi niedobrze, odparł Mieczysław.
Ledwie głos jego posłyszawszy, Adolfina wybiegła — spojrzała i przestraszyła się także.
— Chory pan jesteś?
— Ale nie, coś — tak — przemijającego, nie potrzeba zważać na to, z uśmiechem rzekł Mieczysław, przyszedłem paniom służyć.
W milczeniu zaczęła mu się przypatrywać prezesówna, serce jej zgadło może coś — chciało przypisać chorobę uczuciu — lecz przypomnienie Serafiny, zapewnienie Lusi o uczuciu brata dla niej, myśl tę odpędziło. Adolfina siadła przy nim.
— Pan wiesz, rzekła cicho, jakby sama do siebie — to dziś mój dzień ostatni, a popsułeś mi go tą chorobą! Jak to można chorować... bez mojego pozwolenia?
Mieczysław zwrócił się ku niej smutnie.
— Uczyniłem, rzekł, co tylko było można, aby stanąć tu na służbę — zdrowym. Czułem się nie dobrze i — wykurowałem się rumem, którego nigdy nie piję. Poskutkował też tak, że jestem — niech pani wierzy — zupełnie znów silny i zdrów.
— Rumem! pan! ale pan mogłeś się zabić — za wołała prezesówna.
— Ale nie! nie — jestem przecie choć niedokończonym doktorem. — Nie mówmy o tem i — jedzmy, gdzie jechać mamy. Adolfina ruszyła ramionami.
Nie pojedziemy nigdzie, rzekła — niech tam sobie kupcy sami robią, co chcą. Spędzimy dzień jak na wsi, jak dawniej — wszak to ostatni.
Prezesowa, która jakoś w całem postępowaniu pasierbicy zaczynała widzieć dziwną egzaltacyą, podchwyciła wyraz usłyszany — dlaczegóż — ostatni? zapytała.
Prezesówna odwróciła się ku niej.
— Alboż nie jest ostatnim? Wolną, swobodną, dziecinną, trzpiotowatą, jak mnie był zwykł widywać pan Mieczysław, pewnie już nie zobaczy. Czepek zmienia nietylko fizyognomią twarzy, ale ducha. Spotkamy się zupełnie inni, nowi, obcy sobie...
— Ale zawsze starymi, spodziewam się, i dobrymi przyjaciołmi — dodał Mieczysław — w tych proroctwach zmiany nie przyjmuję zapowiedzi, żeby się droga mi życzliwość pani także zmienić miała.
— Ciągle pan okradasz jakąś książkę z rozmówkami — zaśmiała się Adolfina — Ja pana już dziś nie poznaję. Medycyna popsuła pana styl.. mówisz, jakbyś do chorego przemawiał.
Biedny Ordęski nie wiedział już co począć z sobą.
— Dlatego mówiłam że to dzień ostatni — zawołała Adolfina z żywością nienaturalną — że, któż wie jak mogę pana później znajdować... zupełnie innym niż dzisiaj... mogę... znienawidzieć, pan mnie możesz także znaleźć śmieszną, brzydką, okropną... a dziś jeszcze jesteśmy po staremu.
Prezesowa ruszyła ramionami.
— Kochana Adolfino, pleciesz..
— Emancypuję się... to są moje zapusty! — odrzekła — dziwaczę, sama to wiem! — Pocałowała w rękę macochę. — Proszę mi wszystko przebaczyć, idę za mąż! przecieżem za to coś warta!
W tym rodzaju trwała rozmowa niemal dzień cały. Mieczysław chciał się uwolnić na chwilę, czując znowu słabym; nie puszczono go. Obiad jedli w hotelu, lecz nic nie mogąc wziąć w usta, Ordęski pił tylko, przez zapomnienie, przez jakąś rozpacz, sam nie wiedząc co robi. Odurzało go to przynajmniej. Do samego wieczora siedzieli tak ciągle, ale przytomność prezesowej, wchodzący i wychodzący z towarami kupcy, nie dozwalali Adolfinie być jeszcze ekscentryczniejszą. Mrok już był w pokoju, gdy prezesowę wywołano znowu dla jakiegoś interesu. Mieczysław siedział na krześle u okna, Adolfina chodziła ciągle. Po chwili milczenia przystąpiła do niego i słabym głosem rzekła, podając rękę:
— Nie miej mnie pan za szaloną, drogi panie Mieczysławie... to dzień dla mnie okropny... w głowie mi się mąci, a serce pęka w kawałki... Jam nieszczęśliwa, jam bardzo nieszczęśliwa.. Pan pijesz wino, ja boleść moję... i jam nią upojona... Zasługuję na litość twoją.
— A, pani — przerwał Mieczysław — chwytając jej rękę — choć nie mam prawa badać, co się w twojem sercu dzieje, zrozumiałem je.
— Niezupełnie — rzekła Adolfina — niezupełnie... i zupełnie nigdy go nie zrozumiesz...
Micio umilkł.
— Posłuchaj pan — dodała, spierając się na oknie i schylając głowę ku niemu — posłuchaj... Ja kocham innego, a idę, a wyjść muszę za tego... który mi jest więcej niż obojętnym... Pożałuj mnie...
— Ale dlaczegóż pani tak nagle, tak pośpiesznie, uczyniłaś to postanowienie?
— Miałam powodów wiele. Nie chcę dłużej żyć nadziejami bez przyszłości... trzeba zerwać raz ze snem... trzeba się zbudzić... trzeba żyć, albo sobie umrzeć... O! pan mnie nigdy nie zrozumiesz, to mnie boli. Dziś nasz dzień, mylę się, mój tylko dzień ostatni, daj mi pan rękę, daj mi słowo, że cokolwiek się z nami stanie, zachowasz mi dobrą, gorącą przyjaźń naszą dziecinną, serdeczną. Ja panu przysięgam, że ją w sercu dla niego dochowam wiernie, do zgonu. Wszak dwom czystym duszom starczy takiego węzła do szczęścia... Wszak to szczęście mieć przyjaciela, któremu się ufa i wierzy, mieć przyjaciółkę i siostrę... Nieprawdaż?
Mieczysław pochylił głowę na wyciągnioną mu rękę, gorącemi usty dotknął jej i Adolfina poczuła na palcach dwie krople, dwie łzy, które mu z oczu padły. Stłumionym głosem, wstając żywo, zawołał:
— Pani... wierz mi pani... ta chwila.. nigdy mi w życiu nie wyjdzie z pamięci... lecz... pozwól mi po niej iść, oddalić się, uciec... niech ona będzie... ostatnią...
Wstał, ale zachwiał się na nogach i gdy prezesowa wchodziła właśnie we drzwi, ujrzała go zataczającego się ku ścianie, na pół omdlałego. Mieczysław czuł zawrót w głowie, szum, osłabienie, miał jednak siłę uchwycić się za stół i nie paść...
Adolfina przerażona skoczyła po wodę. Rozruch się stał w domu, lecz Mieczysław już był przyszedł do siebie.
— Chwilkę spocznę — rzekł spokojnie — a potem pożegnani panie.. muszę iść, muszę jechać... Zdaje mi się że najlepiej uczynię, gdy dziś jeszcze wyjadę. W drodze... powietrze, ruch... orzeźwią mnie... Miewałem już takie mdłości...
Prezesowa chciała protestować, Adolfina patrzyła nań, nie mówiąc słowa, śledziła tylko na jego twarzy wyraz, który boleść czyniła dziwnym. W końcu niepodobna go już było wstrzymać. Orzeźwił się raczej ducha siłą, niż tem czem go otrzeźwić chciano. Pożegnał prezesowę, zbliżył się do Adolfiny... Spojrzeli sobie tylko w oczy i słowa nie rzekli do siebie, podała mu rękę... Micio pocałował ją, zadrżała dłoń i usta... Wyszedł...
W ulicy z trudnością już mu dalej iść przyszło... Czuł się coraz gorzej... Głowa trzaskała od bólu, pulsa biły, kręciło się wszystko do koła. Dojść pieszo do domu nie było podobna... Wziął więc dorożkę i kazał się wieść na Franciszkańską ulicę. W kuchence stara Orchowska rozmawiała z oczekującym sługą z Rowina. Ten posłyszawszy chód, stawił się zaraz do Mieczysława..
— Jestem trochę chory — rzekł mu Ordęski — ale zdaje mi się, że w wygodnym powozie, jadąc po świeżem powietrzu, odejdzie mi to, jedźmy na całą noc...
Ucieszony sługa pobiegł natychmiast, i w godzinę potem, z pomocą jego i Orchowskiej siadłszy do powozu, chory coraz bardziej, z dreszczami i gorączką, Mieczysław uparł się wyjechać do Rowina. Nieśmiano mu się sprzeciwiać jako lekarzowi, sądząc że w istocie powietrze, ruch, przywrócą mu zdrowie, i że on najlepszym w tej mierze sędzią być powinien.