Skarb Watażki/Wstęp
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Skarb Watażki |
Podtytuł | Powieść z końca XVIII wieku |
Rozdział | Wstęp |
Wydawca | Władysław Dyniewicz |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Władysław Dyniewicz |
Miejsce wyd. | Chicago, Illinois |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przed dwoma laty powziąłem był zamiar napisania szeregu powieści, malujących pewne warstwy społeczeństwa polskiego z drugiej połowy XVIII-go wieku, tej epoki u nas nadzwyczaj malowniczej, przejściowej, pełnej najdziwaczniejszej gry kontrastów, olśniewającej kalejdoskopem cieni, blasków i barw najrozmaitszych, epoki zatem nadzwyczaj wdzięcznej dla imaginacyi powieściopisarzy, a dotąd jeszcze bardzo niedostatecznie wyzyskanej.
Niechcąc pomnażać już i tak dość sporej liczby autorów, którzy jako mniej lub więcej nieszczęśliwi naśladowcy Rzewuskiego, Chodźki, Kaczkowskiego, obierali sobie przedewszystkiem za temat społeczeństwo wyłącznie szlacheckie z całą jego swawolą, z całą butą i hulaszczością, ale zarazem i z całą naiwnością serdeczną owej pory — wybrałem sobie za przedmiot warstwę i stosunki społeczne bardzo mało dotąd uwzględniane, choć niemniej malownicze i w wysokim stopniu charakterystyczne. Wziąłem sobie za tło samą awanturniczość owych czasów, próbowałem narysować szereg tych oryginalnych, dziwnych postaci, które w dzisiejszym żargonie dziennikarskim nazwanoby „katylinarystycznemi egzystencyami“, a które niemożliwe w każdej innej porze i w każdem innem państwie, w Polsce przy schyłku XVIII-go stulecia zabawiały całe klasy społeczne w najoryginalniejszy, powiedziałbym, prawdziwie fantastyczny sposób.
Pragnąłem, aby te obrazki były zarazem do pewnego stopnia krytyką doby i obyczajów — intencya zresztą skromnie i bez pretensyi powzięta i przeprowadzona. Dałem szkicom tym formę opowiadań, włożonych w usta głośnego bohatera, który strawiwszy całą młodość w szeregach pruskiej armii, jak tylu innych Polaków tych czasów, patrzał na własny swój kraj okiem cudzoziemca a sercem rodaka, krytykę cierpką łączył z miłością.... Tym sposobem powstały Opowiadania Imć Pana Wita Narwoya, Rotmistrza Konnej Gwardyi Koronnej, tomiku, który w zeszłym roku wszedł w handel księgarski.
Cztery opowiadania złożyły się na tę książeczkę — powieść niniejsza miała być piątą z kolei, a pierwszą tomu drugiego. W Dwunastym gościu, pierwszem opowiadaniu pana Narwoya, oznajomić chciałem czytelnika z owym bezprzykładnym gdzieindziej, a w Polsce owych czasów zwyczajnym faktem formalnego, zuchwałego rabunku ludzi przez werbowników pruskich i austryackich, którzy w pogranicznych okolicach Rzeczypospolitej między ludem polskim podstępem lub przemocą wybierali rekrutów, — i usiłowałem skreślić ciężkie losy i twardą zaiste szkołę jednego z tylu Polaków, co w wojnach przy końcu XVIII-go wieku zasilali szeregi Fryderyka II-go i Maryi Teresy. Drugie opowiadanie Przygoda w Radomiu, malować miało ów mizerny tak zwany „autrament cudzoziemski“, tę jedyną garstkę regularnych wojsk Rzeczypospolitej, zalanych cudzoziemcami i awanturnikami. Trzecie, Zapatan, wzięło sobie za temat ów rys na pół mistyczny, na pół szalbierski, który był tak charakterystycznem piętnem czasów St. Germaina, Cagliostra, Casanovy i t. p., a który w Polsce miał nietylko cudzoziemskich, ale i swojskich przedstawicieli.
Owóż jedno z tych opowiadań Narwoya miała sobie wziąć za temat rozbójnictwo kresowe, tę sromotną plagę słabego i nierządnego państwa, rozbójnictwo ustawiczne, zorganizowane, krwawe i dokuczliwe, z głowami hydry, co odrastały ciągle na nowo pod szablą tej szczupłej garstki regularnego wojska, która miała strzedz bezpieczeństwa pasm granicznych. Ale przedmiot ten po pewnej rozwadze nie wydał mi się stosownym do formy opowiadania. Pan Narwoy opowiadał rzeczy, quorum pars magna fuit, a opowiadał je naśladowanym językiem owego czasu. Treść takiego opowiadania odnosić się musi prawie bezpośrednio do samego narratora, musi zamykać się w obrębie tego, co sam widział, czego sam był uczestnikiem, musi w niej wszystko zbiegać się w ognisku wyobrażeń i wrażeń samego opowiadającego. Opowiadanie takie wymaga ścieśnienia widowni, epicznego spokoju w oddaniu rzeczy, oszczędnej ornamentyki, przygody prostej, bez misterniejszej intrygi, bez licznych charakterów, fabuły nie rozstrzelającej się szerszem kołem figur i wypadków. Tymczasem treść niniejszej powieści zanadto mi się wydała dramatyczną, aby. bez szkody mogła się zmieścić w ramę osobistej gawędy, postacie jej zanadto prosiły się o troskliwszą charakterystykę, aby je poświęcić indywidualizmowi narratora, który bądź co bądź, najszersze miejsce zajmuje swoją własną osobą. Gdy do tych wszystkich względów przybył i ten, że powieść pisana była dla fejletonu codziennego pisma — autor odstąpił od zamierzonej pierwotnie formy, i co miało być zwięzłem opowiadaniem z naśladowaną sztucznie cechą współczesną, urosło w powieść osobną i samoistną, Co rzecz na tem straciła, co zyskała — sądzić nie moją jest rzeczą.
Natomiast pozwolę sobie uczynić krótką uwagę co do samej treści Skarbu Watażki. Nie mam bynajmniej pretensyi, aby utwór ten uchodził za powieść historyczną, w pełnem, szerokiem tego słowa znaczeniu, a przecież pragnąłbym znowu, aby czytelnik nie uważał jego wypadków za przesadne, charakterystyki czasu za jaskrawą i sensacyjną. Przygody opisane w niniejszej powieści wydadzą się może zbyt awanturniczemi, ściągną może zarzut nieprawdopodobieństwa.... Mógłbym z góry rozbroić podobne zarzuty. Mógłbym udowodnić prawie, że główniejsze a dziwne wypadki tej powieści nie tylko zdarzyć się mogły, co już wystarcza, ale zdarzyły się istotnie. Na usprawiedliwienie całej awanturniczości tła mógłbym przypomnieć, że powieść odgrywa się w czasie i na widowni, których cechą wybitną była taka właśnie awanturniczość. Wypadki dzieją się w czasie wojny domowej i współcześnie z krwawym buntem humańskim — a dzieją się na widowni, która szlakiem była głośnym rozbójnictwa, na rozgraniczu trzech krajów, z których żaden nie miał silnego rządu i ani też zorganizowanej policyi: Polski i Turcyi. Mógłbym pamiętnikami i innemi źródłami współczesnemi wykazać, że od handlarza dusz aż do watażki, wszystkie figury podobne, może jeszcze jaskrawsze i fantastyczniejsze, istniały w owym czasie, były ludźmi z krwi i kości, chodziły po świecie na prawdę.... Historye ogromnego skarbu, powstałego z łupów zbójeckich, mógłbym poprzeć autentycznemi listami gończemi, protokółami spisanemi z ust opryszków. Zgoła, mógłbym wystąpić z całym komentarzem historycznym. Ale nacóżby się to zdało?.... Wiem, że nie umniejszałoby to mej winy, jeśli wina zachodzi. Inne ma prawa historya, inne utwór sztuki. Nie wszystko jest prawdopodobne w sztuce, co jest prawdziwe w rzeczywistości. W obec tej sprawiedliwej zasady estetycznej, śmiesznym byłby dowód historycznego prawdopodobieństwa. Utwór sztuki jest własnym, osobnym światem; posiadać powinien niezawiśle, sam w sobie warunki prawdy, tak jak sam w sobie nosi racye swego bytu. Aby salvare animam suam, powiem chyba tylko, że w kreśleniu postaci i wypadków usiłowałem nietylko trzymać się ściśle w granicach do jakich mnie uprawniała awanturniczość chwili i miejsca, ale owszem zachować umiarkowanie wobec jaskrawego tematu, jakim pozostanie zawsze dla imaginacyi pora ówczesna. Tem zapewnieniem kończę moją przedmowę, bojąc się, abym przez długie wstępy nie stał się podobien temu, o którym powiada stary nasz Górnicki, że „rozebrawszy się do koszuli, gorzej skoczył, niż póki skakał w kabacie.“