Skarb Wysp Andamańskich/Rozdział XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Skarb Wysp Andamańskich |
Podtytuł | powieść dla młodzieży |
Wydawca | Instytut Wydawniczy Bibljoteka Polska |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne Bibljoteka Polska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podczas kolacji proszono Władka, aby raz jeszcze opowiedział szczegółowo o wędrówce swojej i Dżaira po grotach Szalati. Wszyscy słuchali z ciekawością, Edyta zaś, chociaż słyszała to już parę godzin przedtem, pochłaniała każde słowo chłopaka i, patrząc na niego roziskrzonym wzrokiem, co chwila klaskała w dłonie i wykrzykiwała:
— Wład jest bardzo dzielny! Prawdziwy mężczyzna! Nieprawdaż, ojcze?!
Całe towarzystwo zasiedziało się w messie aż do jedenastej. Spojrzawszy przypadkowo na zegar, profesor Kindley powstał z kanapy, mówiąc:
— Późno już! Tymczasem jutro czeka na nas niełatwa praca przy badaniu piły! Dobranoc państwu! Idę spać.
Wkrótce kajuta opustoszała. Wszyscy rozeszli się po swoich kabinach. Władek z Dżairem, rozebrawszy się szybko, położyli się na wygodnych „kojach“.[1] Nie zdążyli nawet dotknąć głowami miękkich poduszek, gdy już spali. „Bombay“, zakotwiczony na głębokości 20 metrów, kołysał się cicho w odległości trzech kilometrów od brzegu. Miarowo wznosił się i opadał na spokojnych falach. Zaczynał się przypływ. Gwiazdy, połyskujące na zupełnie czarnem niebie, wisiały, zda się, tuż nad oceanem. Gdzieś wysoko trąbiły głucho jakieś niewidzialne w ciemności ptaki. Być może, były to żórawie lub dzikie gęsi, rozpoczynające swój przelot wiosenny z najodleglejszych krajów, aby dotrzeć do surowej północnej krainy oceanu Lodowatego, założyć tam gniazda i wychować silną młodzież skrzydlatą.
Spokój i cisza panowały dokoła. Na falach odbijała się żółtemi wężykami paląca się na maszcie latarnia. Na szkunerze wszystko spało. Nie sądzone jednak było załodze ani pasażerom „Bombay’u“ dobrze wypocząć tej nocy.
Niespodziewany, a silny wstrząs zmusił wszystkich do zerwania się na równe nogi. Każdy z Anglików podnosił głowę i nadsłuchiwał. Głośny plusk i syk wody, głuche ciosy, spadające na kadłub szkuneru, nowe wstrząsy okrętu przeraziły ich wkońcu.
— Co się stało? — rozlegały się strwożone głosy Kindleya i Webba.
— Zapewne zerwało kotwicę i fale znoszą nas na rafy! — krzyknął przerażonym głosem kapitan Robbins, wybiegając z kajuty. — Inżynierze, do motoru!
— Jestem gotów! — odezwał się Mallard swoim niezmiennie spokojnym głosem i, jakgdyby nie stało się nic szczególnego, z zimną krwią zaczął nabijać fajkę.
— Kapitanie, kapitanie! — wołał, wbiegając, majtek Denga. — Prędko na górę!
Przebudzeni hałasem chłopcy posłyszeli tupot nóg i odgłosy szybkich kroków na pokładzie. Władek w jednej chwili ubrał się i wyskoczył z kajuty. Wbiegł na pokład i stanął osłupiały.
Koło lewej burty działy się rzeczy nie do opisania. Co właściwie — tego nikt narazie nie wiedział. Morze, okryte białą pianą, kotłowało się, kipiąc. Potoki wody wylatywały w powietrze i przelewały się przez poręcz burty. Słone bryzgi i pienne płachty biły w twarz. Ogłuszał niemilknący ani na chwilę plusk, syk wody, jakiś zgrzyt, jakgdyby ciężkie westchnienia i złe chrząkania.
Ludzie stali, nie mając odwagi zbliżyć się do burty. Wreszcie kapitan przechylił się przez poręcz i wyjrzał na morze.
— O, do stu dziurawych łodzi! — zaklął po marynarsku. — A toż dopiero zacna kompanja! Profesorze, niech-no pan spojrzy! Zdaje mi się, że jutro nie będzie pan miał nic do roboty. Znalazł pan ochoczych pomocników. Cha-cha-cha! Wszystko oni za profesora odrobią!
Głośny śmiech Robbinsa uspokoił wylękłych uczonych i majtków.
Kindley i Webb rzucili się do burty. Władek poszedł za ich przykładem i ujrzał niezwykłe widowisko. Koło kadłuba upolowanej piły uwijało się całe stado rekinów. Chłopak naliczył ich ponad trzydzieści sztuk. W świecącej się od drobnych żyjątek wodzie ciepłego morza śmigały podłużne, zwinne ciała żarłaczy, rekinów szuflonosych, tygrysów i dwóch olbrzymich młotów. Potwory zwęszyły martwą rybę i teraz szarpały ją, rozdzierając na szmaty, wyrywały okrągłe kawały skóry i mięsa, wpijając się w nieruchomy kadłub kilkoma rzędami ostrych, krzywych zębów. Pomiędzy żarłocznemi drapieżcami co chwila wynikały walki o zdobyty kawał mięsa; rekiny ścigały się, napadały na siebie, szamotały się o zdobycz i wbijały straszliwe zęby w boki i grzbiety przeciwników. Prawie wszystkie liny, utrzymujące piłoryba przy burcie szkunera, oddawna zostały już przecięte, niby ostrym nożem. Zgrozą i wściekłą walką o byt wiało od tego przerażającego i groźnego widowiska. Wszyscy w milczeniu śledzili przebieg bitwy potworów.
Zrozpaczony profesor, porwawszy za rewolwer, jął wypuszczać kulę za kulą w wynurzające się grzbiety rekinów, lecz bój trwał dalej i — coraz bardziej malał, jakgdyby topniejąc, biały kadłub nieszczęśliwej „piły“. Jeden z młotów uderzeniem ogona strzaskał dziwaczną, a straszną broń groźnej mieszkanki głębin morskich.
Niewiadomo, czem skończyłaby się ta przerażająca swą zaciekłością bitwa, gdyby nie nowe zastępy drapieżców. W jednej chwili zaroiło się od nich dokoła szkuneru. Długie na półtora metra, cienkie i zwinne ryby zaatakowały wpierw rekiny. Ciskały się po dwie i trzy na jednego, chwytały go z różnych stron, wczepiały się, jak psy, w żywe ciało i, szarpiąc je, odrywały szmaty skóry z mięsem.
— Barakudy! — krzyknął Webb. — Wilki morskie! Te dopiero pokażą rekinom, co one mogą narobić swemi zębami, ostremi jak brzytwy!
Zrozumiały to widocznie drapieżne potwory, bo jeden po drugim znikały na głębinie. Poważnie poranione, słabnące od utraty krwi rekiny, odpływały powolnie, wystawiając płetwy nad wodę. Rzuciły się na nie zdrowe i silne żarłacze i tygrysy, a po krótkiej walce, rozszarpały je na kawałki.
Barakudy[2], czyli inaczej „sfireny“, dorwały się też wkońcu do resztek piły. Nic nie mogło ich odstraszyć i odpędzić. Z góry mięsa i kości, ważących ponad tonnę, prawie nic już nie pozostało, a gdy jedna z ryb przegryzła ostatnią linę, żałosne szczątki zdobyczy Webba, jak kamień poszły na dno. Wilki morskie dały nura na głębinę i za chwilę wszystko się uspokoiło. Gwiazdy odbijały się w nieruchomem zwierciadle oceanu, cicho szemrała woda pod rufą. Na pokładzie długo panowało milczenie. Przerwał je głos profesora Kindleya:
— Przepadła nam ta wspaniała piła... Ale nie żałuję tego! Jestem szczęśliwy! Nie znam ani jednego przyrodnika, który byłby świadkiem tak potężnego widowiska... Coprawda — i ta piła to był okaz do pozazdroszczenia!
Uczony westchnął i, przechyliwszy się przez burtę, z żalem spojrzał na morze.
Webb z cichym śmiechem objął go wpół i zamruczał dobrodusznie:
— Nie smuć się, stary druhu, złapię dla ciebie inną... Kiełbie tego gatunku, to przecież moja specjalność!
Dzieląc się wrażeniami, powracali do kajut. Inżynier Mallard klepnął Władka po ramieniu i spytał:
— No, i cóż ty na to powiesz, mały bohaterze?
Chłopiec uśmiechnął się i, wzruszając ramionami, odparł:
— Przez cały prawie czas myślałem, że przykro byłoby się kąpać podczas tego piekielnego tańca żarłaczy, młotów, tygrysów i wilków morskich... Brrrr!
Zaśmieli się obaj i, życząc sobie dobrej nocy, rozstali się.
Władek, leżąc już na koi, myślał o tem, że jutro będzie miał co opowiadać Edycie. Dziewczynka bowiem nie widziała bitwy rekinów. Nie obudził jej widocznie hałas, a może, dowiedziawszy się, że szkunerowi nic nie grozi, ze spokojem dobrze wychowanej Angielki, przewróciła się na drugi bok i usnęła.
Wkrótce i jego zmorzył sen. Dżair, nie wiedząc o tem, spytał go:
— Wlad, czy nie bałeś się?
Władek nic już nie odpowiedział. Czarny chłopak zwinął się w kłębek i, westchnąwszy kilka razy, usnął.