Skarb Wysp Andamańskich/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Skarb Wysp Andamańskich |
Podtytuł | powieść dla młodzieży |
Wydawca | Instytut Wydawniczy Bibljoteka Polska |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Zakłady Graficzne Bibljoteka Polska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Tego samego dnia w czasie obiadu, gdy toczyła się rozmowa o dalszych pracach wyprawy, odezwała się nagle Edyta bardzo uroczystym i wzruszonym głosem:
— Ojczulku, umyślnie nic ci dotychczas nie mówiłam, aby razem wszystkim państwu powiedzieć, że dziś zrana nie byłoby mnie już zapewne na świecie, gdyby nie Wład, nasz młody przyjaciel!
— Co ci się przydarzyło?! — zapytał zaniepokojony dr. Webb.
Dziewczynka opowiedziała szczegółowo o niebezpiecznem spotkaniu z kobrą i o pomocy Władka, nie szczędząc mu słów wdzięczności i zachwytu. Chłopak, zarumieniony po uszy i szczęśliwy, siedział ze spuszczonemi oczyma, udając, że zajada z apetytem kompot morelowy, jakgdyby była mowa o kimś innym, obojętnym dla niego zupełnie. Trwało to jednak bardzo krótko, bo Webb, porwawszy go w ramiona, począł ściskać i całować chłopaka, urywanym głosem wypowiadając proste a szczere słowa wdzięczności. Wślad za nim podchodzili do Władka wszyscy pokolei i przyjaźnie obejmowali go i dziękowali. Nawet kucharz — Hindus, zrozumiawszy, o co chodzi, podszedł do Władka i, przyłożywszy sobie dłoń do piersi, w milczeniu schylił mu się do kolan. Chłopak nie wiedział, co ma robić i co odpowiadać. Nie uważał się bynajmniej za jakiegoś bohatera. Zdawało mu się, że postąpił tak, jak powinienby był postąpić na jego miejscu każdy inny chłopiec. Tymczasem trzeba było cokolwiek odpowiedzieć, gdyż nasłuchał się tylu pochwał i wybuchów wdzięczności. Z pomocą przyszedł mu doktór Webb, do głębi wstrząśnięty opowiadaniem Edyty i niepokojem o nią, który owładnął sercem ojca, chociaż niebezpieczeństwo dawno już minęło.
— Mój chłopcze, — rzekł, — powiedz mi, czem mogę ci się odwdzięczyć, a spełnię każde twoje żądanie!
Władek, posłyszawszy to, postanowił rozproszyć zbyt podniosły, żenujący go nastrój i obrócić w żart całą przygodę. Uśmiechając się wesoło, powiedział:
— Jakie tam niebezpieczeństwo?! Przesada! Był to tresowany okularnik, który zwiał zapewne od zaklinacza i bez jego udziału dał nam bezpłatne przedstawienie... Ale bądź co bądź poproszę o coś za to, że pokazałem Edycie prawdziwą naję, kobrę, okularnika i tszintę-negu w jednej osobie! Proszę o ofiarowanie mi blaszanki ze spirytusem, abym mógł umieścić w niej żmiję, bo gotowa jest, jak ta dzisiejsza piła, zatruć nam powietrze.
Wybiegł z messy i powrócił z martwą kobrą, zawieszoną na sznurowadle od trzewika.
— Piękny okaz! — mruknął Kindley, z szacunkiem spoglądając na odważnego chłopca. — Dostaniesz blaszankę i spirytus, mój mały!
Całe towarzystwo oglądało żmiję i jej długie, ostre, jak szydło, kły, z których sączyły się jeszcze mętne krople jadowitej cieczy.
Po tym wypadku trzy doby bez przerwy krążył „Bombay“ wzdłuż zachodnich wybrzeży Andamanów, aż na czwarty dzień spostrzeżono długą łódź tubylczą. Około dwudziestu wioślarzy, szybko chyląc się i prostując, pędziło ją w stronę szkuneru. Dopłynęli wreszcie i, schwyciwszy rzuconą im linkę, stanęli przy jego burcie. Jeden z Minkopi wdrapał się na pokład i podał list, adresowany do Władka. Pan Roman powiadamiał go, że może już powrócić razem z Dżairem. Chłopiec przetłumaczył list ojca profesorowi Kindleyowi.
— Chwała Bogu, że rodzice są już spokojni o ciebie! — zawołali Anglicy, profesor zaś polecił kapitanowi prowadzić szkuner ku przylądkowi Czerwonych Skał.
Edyta, posłyszawszy to, przybladła i natychmiast opuściła pokład. Niesłyszała już, jak Władek, przewróciwszy arkusik papieru, spostrzegł dopisek i krzyknął radośnie:
— Dżair! Ojciec donosi, że stary Baharana żyje! Chory jest i leży w Middle-Hillu, gdzie matka moja opiekuje się nim!
— O, sahibie!... — szepnął mały wódz i chciał swoim zwyczajem zapłakać, lecz, przypomniawszy sobie słowa przyjaciela, mocno zacisnął zęby i pohamował wzruszenie. Kapitan Robbins oddawał już rozkazy sternikowi, a potem krzyknął do inżyniera:
— Malardzie, pełny gaz!
Motor strzelił kilka razy i jął turkotać, obracając wał śruby. Ostry dziób szkuneru płatał spore tego dnia fale i biegł na południo-wschód.
Przed zachodem słońca Władek spostrzegł ciemny cypel przylądka i odbiegające od niego białe pasmo „Wybrzeża Ośmiornic“. Kapitan kazał zwolnić bieg i zbliżał się ku rafom ostrożnie, patrząc na rzucany z dziobu log i słuchając okrzyków majtka:
— Dwadzieścia metrów... osiemnaście... dziesięć i pół!...
Gdy głębokość zmniejszyła się do pięciu, Robbins wydał krótki rozkaz:
— Motor stop! Kotwicę rzuć!
Zawarczał łańcuch w kluzie i „Bombay“, drgnąwszy, stanął. Od brzegu odbiły trzy łodzie i w kilka minut potem Władek obejmował już rodziców i całował ich po rękach. Pan Roman zaprosił wszystkich Anglików na kolację i namawiał ich, aby spędzili w ich domku kilka dni dla wypoczynku.
— Dla panów to fraszka krążyć po oceanie, o ale dla tak młodej panienki przyda się pobyt przez parę dni na twardej ziemi — mówił z uprzejmym uśmiechem i potrząsał ręce Anglikom, serdecznem spojrzeniem ogarniając wiotką postać Edyty.
Nowi przyjaciele spędzili u państwa Krawczyków cały tydzień. Wszyscy wypoczywali znakomicie w wygodnym domku rządcy plantacji, gdzie na piętrze mieściły się pokoje gościnne, zawsze gotowe na przyjęcie pana Stewansa, przyjeżdżającego tu nieraz w towarzystwie swych przyjaciół.
Podczas pobytu profesora Kindleya, doktora Webba i dwóch ich pomocników ze szkuneru, niespodziewanie przybył komisarz Folkhaw. Ucieszył się szczerze, ujrzawszy znajomych rodaków i, siedząc w przewiewnej izbie, opowiadał o schwytaniu przez policję bandytów.
— Gdy przybyłem na wybrzeże Kalabonów, kazałem im przez tłumacza wydać mi natychmiast Murraya i dwóch jego towarzyszy — mówił komisarz. — Podjudzeni przez nich tubylcy nietylko jednak odmówili mi tego, ale zaczęli wskakiwać do łodzi, aby zaatakować kanonierkę. Był to z ich strony zamiar szalony i bezcelowy. Dowódca okrętu dał parę strzałów armatnich ponad głowami Kalabonów, a, gdy pociski z hukiem wybuchnęły w dżungli, okrywającej góry, tubylcy wyszli na brzeg i, klęcząc, błagali o miłosierdzie. Wiem, że są to nieszczęśliwi ludzie i ciemni, jak noc, więc nie wymierzyłem im żadnej kary, żądając jedynie wydania mi białych hersztów, no... i niebawem miałem ich w swoim ręku! W tej chwili siedzą już w więzieniu na Wyspie Żmij, ale naczelne władze sądowe w Kalkucie zażądają napewno przewiezienia ich na ląd...
— A cóż się stanie z odebranym im skarbem — spytał inżynier Mallard.
— Odesłałem go już do Kalkuty. Rząd, po wykonaniu niezbędnych formalności, odda go prawemu spadkobiercy.
— To znaczy — małemu Dżairowi! — dopowiedział Kindley.
— Zdaje mi się, że tak! — potwierdził komisarz. — Musimy jednak ustalić, czy ma on na to prawo...
Pomilczawszy chwilkę i zaciągnąwszy się kilka razy dymem fajki, podniósł ramiona i brwi, jakgdyby wyrażając najwyższe zdumienie, i półgłosem dodał:
— Sprawa z tym skarbem nie jest wcale tak prosta, panowie, jak się to na pierwszy rzut oka wydaje! Przy badaniu Murraya zrozumiałem z jego wykrętnych naogół odpowiedzi, że w gumowej oponie znajdowała się zaledwie drobna część pereł, należących do wodzów Minkopi. Pytam więc panów, gdzie może być ukryta reszta i czy dostała się w ręce Horna? Ta zagadka nie daje mi chwili spokoju! Nie mogę spać po nocach, bez przerwy łamiąc sobie nad nią głowę! Tymczasem muszę to wyjaśnić raz na zawsze!
Umilkł i zamyślił się.
— Tak, przyznaję, że to nie łatwy orzech do zgryzienia! — mruknął Webb. — Tyle to już lat minęło...
Folkhaw nagle ożywił się i mruknął:
— Zaproponowałem rządowi, że przetrząsnę tajemnicze groty w górach Szalati, lecz otrzymałem depeszę, żeby się wstrzymać, gdyż wszystko, co w nich złożył niegdyś pirat Anda, ma być oddane na własność wodzowi Minkopi w obecności władz, które tu przybędą...
— Bardzobym chciał zwiedzić te groty! — zawołał profesor Kindley.
Folkhaw nic nie odpowiedział na to i po obiedzie odjechał do dżungli w towarzystwie dwu policjantów i Baharany. Pan Roman kazał osiodłać dla nich najlepsze zebu i uprosił komisarza, aby się zaopiekował starym tubylcem, wiernym przyjacielem Dżaira.
— Baharana niezbędny jest w moich dochodzeniach! — oświadczył Folkhaw. — Zwołam na wiec Minkopi i ustalę prawa Dżaira do tytułu wodza, jak również do posiadania skarbów, należących do rodu Tamaranów i nagromadzonych w grotach przez portugalskiego korsarza Diego Andę. Stary będzie mi pomagał, jako tłumacz i tubylec, który pamięta dobrze dzieje swego szczepu i wypadki z ostatnich lat czterdziestu...
Komisarz wraz z Baharaną i swymi policjantami powrócił dopiero na trzeci dzień. Nie ukrywał zadowolenia z wyników badań Minkopi i, przywoławszy do siebie Dżaira, podał mu rękę.
— Nie wątpię już, że do ciebie, mój chłopcze, należeć będzie tytuł wodza i że otrzymasz mienie po swoich przodkach — oznajmił. — Wielka Brytanja z uczuciem dumy potwierdzi twoje prawo i będzie szczęśliwa, że zostaniesz wynagrodzony za krzywdę swego dziada i ojca. Nie zwlekając, poślę doniesienie o tem wszystkiem do Kalkuty. Wice-król Indyj powiadomi cię o uznaniu przez niego Dżaira Tamarana nowym wodzem Minkopi.
Nazajutrz po przybyciu komisarza z dżungli, późno wieczorem ktoś zapukał do okna pana Romana. Wyjrzawszy przez otwór w okiennicy, rządca spostrzegł tubylca. Czaił się tuż pod ścianą i był bez broni. Pan Krawczyk, wcisnąwszy do kieszeni rewolwer, wyszedł na werandę i, świecąc sobie latarką elektryczną, odszukał Negritosa, który ukrył się w krzakach. Ująwszy go za rękę, wprowadził do izby i zapalił świecę. Pan Roman zdumiał się. Ujrzał bowiem przed sobą tubylca, wymalowanego na czerwono i ozdobionego tatuowaniem, jakiego wśród Minkopi nigdy nie widział.
— Kalabon? — spytał rządca, domyślając się już, kogo ma przed sobą.
Ten skinął głową i swoim zwyczajem zaczął płakać.
— Poczekaj! — mruknął Krawczyk. — Sprowadzę tłumacza...
Zamknął tubylca w pokoju i poszedł po Baharanę. Stary Minkopi — chudy straszliwie i słaby po ranie i uciążliwej podróży wszedł niebawem a, zobaczywszy Kalabona, zgrzytnął zębami i patrzał na niego ponurym, nienawidzącym wzrokiem. Na rozkaz Krawczyka zaczął wypytywać swego wroga o cel jego przybycia na plantację i łamaną angielszczyzną powtarzał jego słowa.
Pan Roman dowiedział się, że Kalaboni wysłali jednego ze swych wojowników, jako posła do Dżaira. Wrogi ten i dziki szczep wyrażał pragnienie poddania się małemu wodzowi i pogodzenia się z Minkopi.
— Przekroczymy spokojnie potoki pograniczne i na duchy przodków naszych przysięgniemy przyjaźń i wierność wodzowi i wszystkim Minkopi! — obiecywał Kalabon, wylewając całe strugi łez. Słuchając go, zapłakał też i stary Baharana, po pierwsze, jako rdzenny Andamańczyk, a po drugie dlatego też, iż zrozumiał całą korzyść, wypływającą z zakończenia wieczystej nienawiści i wojny pomiędzy dwoma bratniemi szczepami.
W ostatnim dniu pobytu Anglików w Middle-Hill odbyło się więc uroczyste zawarcie przymierza pomiędzy Minkopi a Kalabonami. Miejsce spotkania starszyzny wyznaczone zostało na Wybrzeżu Ośmiornic. Całą ceremonją dowodził Baharana, który był tak przejęty, że zapomniał o swej słabości i ranach.
Państwo Krawczykowie, Anglicy, Władek z Edytą i komisarz Folkhaw, siedząc na wysokim brzegu, przyglądali się temu, co się działo na brzegu koralowym. Na dużym kamieniu usadowiono Dżaira. Chłopak miał na twarzy znaki swego rodu, nakreślone żółtą farbą. Siedział sztywny i niezwykle poważny, wyczuwając, że zachodzą wypadki bardzo doniosłe w jego życiu, a jeszcze donioślejsze dla przyszłości całego szczepu. Starzy Kalaboni, a było ich koło sześćdziesięciu, otoczyli kołem małego wodza, i, trzymając w rękach czaszki swych przodków, chórem powtórzyli trzykrotnie słowa przysięgi.
Skończywszy z tem, ustąpili miejsca Minkopi. Tubylcy mieli w rękach koszyki z kawałkami ryby, mięsa, placków ryżowych i mangów. Kalaboni podchodzili do każdego z nich, brali wszystkiego po kawałku i, rozrywając na dwie części, — jedną zjadali sami, drugą zaś wkładali do ust niedawnych wrogów.
Wreszcie, gdy wszystko zostało spożyte, jeden z Kalabonów zwrócił się do Dżaira z mową, szlochając przytem na głos i co chwila bijąc się w piersi. Jak objaśnił białym ludziom później mały wódz, Kalaboni na dowód swej wierności i przyjaźni prosili Dżaira, aby pozwolił im rozpocząć połów pereł na ławicach, gdyż, jak twierdził mówca, z chwilą zawarcia przymierza, „złe duchy“ nie będą już szkodzić czarnym mieszkańcom Andamanów.
— My pomogliśmy białemu człowiekowi zabić Jomagę i pozbawić go skarbów, więc pragniemy teraz uczynić ciebie bogatym, wodzu! — wołał, roniąc obfite łzy, wzruszony Kalabon, a rodacy jego potakiwali głowami i wydawali ochocze okrzyki.
Dżair skinął ręką i wyraził tem swoją zgodę. Oczy mu błyszczały, bo już wiedział, co powinien zrobić ze skarbami, które kryje w swej głębi ocean — to cichy i lazurowy, to znów — wściekły, szary, syczący pianą białogrzywiastych fal, co niby kły wżerały się w pustynne brzegi jego wysp.
Był to bardzo radosny i uroczysty dzień, ale zarazem niewymownie smutny, gdyż profesor Kindley postanowił odpłynąć przed wieczorem, zabierając ze sobą komisarza, aby odwieźć go do portu Bleir.
Władek starał się ukryć swój smutek. Oprowadzał po raz ostatni Edytę po plantacji, opowiadając jej o znojnej pracy ojca, gdy trzebił tu dżunglę i sadził pierwsze krzaki herbaty.
— Zawsze należy wierzyć w pomyślny koniec swoich zamiarów i trudów, a wtedy — udadzą się napewno! Uczciwa praca, którą się kocha, daje obfity plon, — powiedział cichym, poważnym głosem.
Edyta przyjrzała mu się serdecznym i głębokim wzrokiem.
— Dobrze to powiedziałeś, Wład! — szepnęła. — Ja też będę wierzyć, że spotkamy się jeszcze kiedyś i opowiemy sobie, jaki plon dała nam nasza praca...
— Opowiemy sobie o tem! — odparł Władek i ruchem przyjaznym i szczerym wyciągnął do niej obie ręce.
W dwie godziny później chłopak stał samotny na cyplu Czerwonych Skał i nie mógł oczu oderwać od dalekiego widnokręgu, za którym przed chwilą znikły żagle i topy[1] masztów „Bombayu“.