Spełnione marzenie
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Spełnione marzenie |
Pochodzenie | Z mazurskiej ziemi |
Wydawca | Księgarnia Teodora Paprockiego i S-ki |
Data wyd. | 1884 |
Druk | R. Zamarski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Każdy człowiek w swem życiu coś miłować musi. Jeden zdolniejszy, bogaciej przez przyrodę uposażony, ukocha naukę i z poświęceniem życia własnego, gotów dla niej nowe drogi torować, nowe ścieżki, choćby własną głową w granitach przebijać. Inny, na orlich, a częściej na Ikarowych tylko skrzydłach, na wyżyny sztuki się wzbija, i całą przyrody piękność, wszystkie jej formy przepyszne, uśmiechy i grozę usiłuje odtworzyć w plastycznej mowie kształtów, barw, albo tonów — ale nie każdemu dane to szczęście.....
Zwykły człowiek prosty, przeciętny jak go nazywają niektórzy, człowiek, co nie przerósł normalnego poziomu swych współbraci, a czasem i nie dorósł do niego, ukocha zwykłe, proste zatrudnienie — a ukocha je tak że mu ta miłość całe życie wypełni.
Tak kowal wiejski z dumą przygląda się zrobionej przez siebie podkowie, jak Canowa się rzeźbom swoim przyglądał, tak rolnik z tryumfem patrzy na złoty łan jęczmienia, jak Rubens patrzył na płótna swoje. I jeden i drugi włożył w swe dzieło cały zasób pracy, siły i inteligencji, i jeden i drugi dumny jest szlachetną, rodzicielską dumą.
To już w porządku rzeczy leży — a biada temu, kto nic nie ukochał! Życie jego będzie czczem, bezbarwnem, pustem, bez przykrości i goryczy, bez zawodów i zmartwienia, ale też bez radości i dumy z odniesionego zwycięztwa.
Nie zazna on rozkoszy ni goryczy, i zniknie w otchłani czasu, jak ów pochmurny dzień jesienny, co ani blaskami słońca nie zajaśniał, ani deszczem nie płakał, ani łoskotem burz i gromów nie przerażał....
Szkoda takich bezbarwnych, beznamiętnych ludzi?......
Bohater tego opowiadania ukochał ziemię, ukochał te zagony długie, równe, szerokie, które woli pracownika posłuszne, jak niewyczerpane bogactw kopalnie, co roku nowe przynoszą skarby; ukochał lasy niebotyczne, szumiące, poważne, które tak powoli rosną, że aż na olbrzymów wyrastają. Ukochał drzewa, strumienie i łąki, a dzieckiem jeszcze będąc przeglądał się w kryształach fal, słuchał szmeru drzew, poił się wonią kwiatów na błoniach nadrzecznych. — Zdawało mu się, że ich mowę rozumie, tajemnice podsłuchuje — potrzeby zna.....
Piękny ogród był celem jego marzeń, rzadkie krzewy i kwiaty, które ziemi rodzinnej przyswajać pragnął, pieszczotą jego myśli.
Zdawało mu się, że jak liść na rodzinnem drzewie przeżyje cicho swój czas — a potem, kiedy jesień przyjdzie, zżółknie i legnie, jako już wysłużony, stary, obumarły, który musi ustąpić miejsca młodym. Zapomniał jednak biedny, że nie wszystkim liściom dozwolono, aż do końca jesieni na rodzinnem drzewie pozostać; że czasem przychodzi burza gwałtowna, uragan, i silnym podmuchem zmiata najdrobniejsze, najzieleńsze listki i unosi je daleko, daleko, na wzburzone fale wód, lub na jałowe piaski pustyni.
I on też do kategorji zerwanych listków należał. Młodziutki, jedyne dziecko rodziców, śmiał się do życia, które się do niego nawzajem uśmiechać zdawało, i w perspektywie nieodległej ukazywało same kwiaty.
Ale zerwała się burza nagła, wiatr uniósł kwiaty daleko, pozrywał i poszarpał wonne płatki róż i pozostawił mu tylko nagie, cierniste łodygi.....
On sam, jak liść oderwany od macierzyńskiego drzewa przedwcześnie, padł gdzieś daleko..... daleko.....
Długo po obczyźnie się tułał, długo różnej biedy zażywał, aż po kilkunastu latach, złamany, posiwiały przedwcześnie, powrócił do stóp rodzinnego drzewa. Powrócił — ale już napróżno.
Wszystko się zmieniło — był bez rodziny, bez domu, bez ziemi — sam, jak kołek w płocie, jak dzika gruszka w polu. I on się też bardzo odmienił. Z dziecka stał się człowiekiem z rękoma zgrubiałemi i pochyloną głową, i grzbiet też zgiął mu się pod ciężarem trosk, i oczy w dół patrzyły smutnie.
Co mu włożono w głowę za młodu, to uleciało potroszę. Przytępiła się pamięć, a i oczy odwykłe już od dawna od książki, z trudem śledzić mogły drobne rządki liter, w których człowiek myśl swoję uwięził.
Na grzbiecie jego prosta sukmana wisiała, niezgrabne buty miał na nogach — sposępniał, zdziczał na długoletniej tułaczce.
Do wioski rodzinnej przyszedłszy i zobaczywszy jakie tu zmiany zaszły, poszedł na cmentarz, uronił łez kilka na grobie ukochanych, i powędrował dalej w świat szeroki — wprost przed się.
— Eh! — dumał przez drogę — co tam! co się stało już nie wróci — przebolałem, przecierpiałem, ale życie długie dla nieszczęśliwych bywa — silnym jeszcze, pracować pójdę..... głodu przymrę, od ust sobie odejmować będę, ale grosz jaki taki złożę — potem w swoje strony wrócę, gruntu kawałek kupię i będę na nim pracował. Tyle lat, tyle lat przemarzyłem o tym kawałku ziemi swoim własnym, o kątku, z którego mnie już nikt nie ruszy, gdzie starość spokojnie przepędzę przy pracy, wśród roślin i kwiatów wonnych i pszczółek brzęczących rozgłośnie.
Zmęczony drogą, usiadł biedny wędrowiec pod krzyżem, sparł czoło na dłoniach i dumał..... wreszcie, głowę pochylił na piersi, i tak, pół śniąc pół czuwając, myślał o tej przyszłości jasnej, cichej, pogodnej, jaką wymarzył sobie w długich latach osamotnienia i sieroctwa. Ziemi kawałek kupi! bogatej, wdzięcznej ziemi, i domek będzie miał własny, mały czyściutki a cichy, i ogródek!... A czegoż tam w tym ogródku nie będzie? czego zbraknie?
Jakie drzewka, obciążone soczystym o złotych barwach owocem, jakie kwiaty?! Winorośl piąć się będzie po południowej stronie domku, a zpośród liści jej zielonych wychylą się ku słońcu grona złociste i czarne, i zwieszać się będą tuż przy ramach małego okienka. Może z po za tych szybek maleńkich wychyli się kiedy twarz rumiana, może łagodnem spojrzeniem modrych oczu obejmie zgarbionego nad ziemię pracownika, może srebrzysty uśmiech dziecka zabrzmi w chatce nizkiej. Kto wie? On nie ma teraz swoich, nie ma rodziny, ani ojca, ani brata, ani jednej istoty przychylnej — ale jak ziemię już mieć będzie i kąt własny, to może się znajdzie istota, co zechce jego losy podzielić..... może spocznie na nim wejrzenie dobrych oczu, może go rozweseli śmiech srebrzysty.....
Tyle szczęścia — tyle szczęścia było w tem marzeniu że aż się biedny wędrowiec, przerażony jego ogromem, przebudził.
Wstał, rękawem grubej sukmany łzę otarł, i poszedł dalej — do miasta.
Po niejakim czasie, w bluzie robotnika, uwijał się pomiędzy wagonami kolei żelaznej. Stacya była ogromna, ruch towarów wielki, trzeba było paki i worki ładować na wagony, lub z wagonów. Nasz marzyciel miał na ramieniu blachę z numerem 17, a robotnicy ze stacji nazywali go »mułem«. Grzbiet tego człowieka był jak gdyby z żelaza. Nr. 17 nie lękał się ciężaru, z każdym dniem przybywało mu siły, pomimo że żył jak anachoreta i odmawiał sobie wszystkiego; tymczasem składał grosz do grosza, i starannie na piersiach ukryty woreczek napełniał coraz bardziej.
Nr. 17 strzegł tego skarbu jak oka w głowie, boć to spełnienie marzeń i nadziei — to ziemia!
Jeszcze jakie sześć, ośm lat, a oszczędność wystarczy na kawałek gruntu, choćby na parę morgów tylko.
W niedzielę, kiedy miał czas wolniejszy, Nr. 17 wychodził na plant drogi, i szedł aż po za obręb miasta, gdzie się zaczynają ogrody, szedł przypatrywać się kwitnącym drzewom i zieleni.
Inni robotnicy śmiali się z niego, mówiąc, że »muł idzie na trawę«, ale on na to nie zważał, szedł i długie godziny przepędzał po za miastem.
Nieraz śledził ruchy i robotę pszczół. Wpatrywał się w tę skrzętną szarą pracownicę, gdy zapuszczała się w żółty, wielki jak kielich, kwiat dyni. Tłumiąc w sobie oddech, żeby pszczoły nie spłoszyć, patrzył, jak mądre to stworzenie zabierało na siebie masę żółtego pyłku, jak obładowawszy się tym ciężarem, pszczoła, już nie szara, ale jakby złocista wznosiła się w powietrze, i dźwigała swój ciężar do ula.
Jego to zajmowało niezmiernie; przecież i on kiedyś będzie miał swoje gospodarstwo, pszczółki swoje; nasieje dla nich tatarki, koniczyny i melissy, zasadzi kilka lip przed domem, żeby miały zkąd miód zbierać.....
Już kilka lat dźwigał ciężary i zbierał grosz do grosza, aż raz do kancelaryi zawiadowcy przybiegł zadyszany robotnik i zaraportował:
— Proszę pana naczelnika, nasz muł się złamał!
— Jaki muł?
— Nr. 17, proszę pana, porwał się sam na dziesięć pudów, w krzyżu coś mu pękło i leży.
— Odnieście go do szpitala — zakomenderował pan naczelnik, i niebawem 17 numer z kolei, nazywał się 96 w szpitalu.
Po sześciu tygodniach, wynędzniały, blady, opuścił ten przybytek boleści, i powlókł się napowrót na kolej. Chciał znowu przywdziać bluzę i jak dawniej, dźwigać ciężary, ale go za niezdatnego uznali. Przez wzgląd jednakże na jego pracowitość i dobre prowadzenie się, obiecano mu dać jakie lżejsze zajęcie, skoro się wakans otworzy.
Długo oczekiwał na to szczęście, aż nareszcie, gdy się już z takim trudem zebrany kapitalik naruszył, przeznaczono go na końcową stacyę kolei, właśnie w rodzinne jego strony.
Jakżeż tam spieszył! Zdawało mu się, że pociąg idzie krokiem żółwim, że wszystkie koła są zahamowane, że w lokomotywie węgla braknie! Wychylał głowę z wagonu i patrzył, patrzył, choć ostry wiatr rzucał mu w oczy kłęby czarnego dymu i iskry tlejące jeszcze. Jakżeż nie miał patrzeć? tam jego strony rodzinne, tam, te drogie sercu jego pola, łąki i lasy, a ze stacji na której pracować będzie, widać złocony krzyżyk jego parafialnego kościołka.
Eh! tam by ziemi kawałek kupić, tam umrzeć między swoimi, na starym cmentarzu spocząć — tam takie wierzby prześliczne, tyle mogiłek drogich.....
Ale dlaczegoż umierać? Już zebranych pieniędzy jest trochę, a teraz przecież pensya duża, bo ex-Nr. 17 już 17 numerem nie jest — o, nie!... awansował znacznie — jest dygnitarzem od ustawiania wagonów, ma łączyć je z sobą.
W swoich stronach może i jaki swojak się znajdzie, jaki dawny znajomy odszuka, i nie będzie tak pusto, jak na tułaczce, lub w szpitalu.
Ej życie! ono jak lato — choć burzliwe, dżdżyste i pochmurne, jednak przecie, choćby przed samym zachodem, rozchyli ciężkie chmury, pokaże słońce, a jak się to słońce uśmiechnie, to i pole i las i woda i łąki rozśmieją się, ustroją, wyzłocą, i te krople deszczu nawet, co jak łzy ciężkie na gałęziach zawisły, nabiorą radosnego blasku i oschną prędko, że i śladu z nich nie pozostanie...
Na nowem stanowisku praca była mniej ciężka, a korzystniejsza dużo, i swojak się znalazł, dróżnik stary, co jeszcze naszego bohatera dzieciakiem pamiętał, i nieraz też, gwarzyli sobie wolnym czasem, o dawnych wspólnych znajomych.
Ex-Nr. 17 wyprostował się — odmłodniał — i nie dziw; nie był przecież starym, a w ogniu niedoli hartuje się człowiek jak stal, pod ciężarem zbytecznym ugnie się trochę, ale gdy ciężar ustąpi, z energią i siłą do dawnego położenia wraca. Tylko w innych okolicznościach człowiek staje się kruchem żelazem, wtenczas gdy rdza namiętności wje się w niego i wgryzie — wtenczas lada co złamie go i pokruszy.
Nie nazywano go już ani Nr. 17, ani mułem, tylko »panem Antonim.« Koledzy szanowali go, naczelnik lubił — dobrze mu się działo. Woreczek pęczniał coraz bardziej — nadzieja uśmiechała się coraz wyraźniej. Słońce zdawało się jaśniejszem, niebo bardziej błękitnem — woda czystszą.
Jeszcze trochę, może rok tylko, a będzie domek własny i ogródek i gruntu kawałek.
W sąsiedztwie stacji mają kolonizować majątek, będzie można dostać grunt na dogodnych warunkach, na długoletnią wypłatę.
A może znajdą się i oczy dobre, co ogarną człowieka długiem, powłóczystem spojrzeniem, co niem powiedzą tyle, ile usta wypowiedzieć nie potrafią — może się spełni owo słodkie marzenie z pod krzyża, wyśnione wówczas, kiedy znużony wędrowiec odpoczywał przy drodze?.... Kto wie? kto wie?... bo jak się człowiekowi wieść zacznie to już się wiedzie jak z płatka, i tak się ładnie jedno z drugiego wywija, jak nitka z długiego pasma jedwabiu.
Antoni już się nie lękał tego ogromu szczęścia, myśl o niem nie przerażała go nieprawdopodobieństwem i niemożliwością urzeczywistnienia się.
Grunt, domek, ogródek, własny kącik i cicha a spokojna praca, to już tylko kwestya czasu, który przy zajęciu upłynie szybko, jak woda w wartkim strumieniu — a dobre oczy?...
I te już są — takie modre, jak habry w życie, a takie jasne jak słońce, a takie dobre jak nadzieja, która wszystko osładza.
One czasem śmieją się z Antoniego i żartują, ale po za tem widać, że to tylko żarty, ot tak sobie z pustoty, zwyczajnie jak u dziewczyny. Już to taki zwyczaj, żeby żartować z tych co je kochają — stary zwyczaj kobiecy.
Te oczy należą do córki dróżnika. Stary ma budkę niedaleko, pierwsza wiorsta od stacji. Antoni tam chodzi jak ma wolny czas, gawędzi, o projektach swoich opowiada, oszczędności oblicza. Niema już pomiędzy nimi sekretu, a czas schodzi tak dobrze, tak słodko, jak dziecku przy boku kochającej matki, w miłym rodzicielskim domu.
O miłości nie mówili z sobą nigdy — bo na cóż? można kochać i bez mówienia, zresztą, już się porozumieli z dróżnikiem, wesele będzie po świętach, a potem.... co Bóg da....
Dziewczyna wie że jest kochaną, choć jej tego narzeczony nie mówił, ale ona to odgadła, czuje, że będzie jej z nim dobrze. Stosunek to cichy, spokojny, poważny.
Antoni nie śmie jej nawet ująć za rękę, ale patrzy w nią jak w obraz, a wychodząc z małego domku dróżnika, zawsze jej mówi zcicha:
— Po świętach.
Już też i niedaleko do świąt, bo grudzień.
Noc czarna jak smoła, mroźna, chmury śniegowe przesuwają się po niebie, czasem uda się kilku gwiazdkom wyjrzeć z po za nich. Mrugną z kokieterją ku ziemi, i znowuż znikną w ciemności. Antoni jest dzisiaj na służbie.
O godzinie 12 minut 5 przyjdzie pociąg towarowy, przyczepi się do niego sześć wagonów ze zbożem, i wyprawi w stronę Warszawy.
Co noc prawie to samo się robi. Już na stacji zapalono latarnie, sygnały świecą, z oddalenia słychać świst przeraźliwy i trąbkę dróżnika, wreszcie, z głębi lasu wysuwa się potwór żelazny, którego latarnie świecą jak oczy olbrzymie. Hamulce jęczą, i maszyna sapiąc wtacza się na stację.
Konduktorzy weszli do bufetu ogrzać się, na parowozie został pomocnik maszynisty i weksluje — zbiera wagony.
Antoni jest na służbie. Sześć wagonów przyczepić, mała rzecz, zaraz się skończy, za trzydzieści minut pociąg odejdzie, a szczęśliwy pracownik pójdzie odpocząć i marzyć o swych nadziejach złotych. Już tylko jeden wagon pozostał, lokomotywa przypycha pociąg tyłem ku niemu.
— Gotowe, trzeba przyczepić.
Antoni stoi między buforami.
Naraz usłyszano lekki krzyk, jakby niedokończony, jakby przerwany w połowie...
Jednocześnie dał się słyszeć chrzęst, jakby się coś zgniotło i jakaś massa czarna upadła na relsy.
Zbiegła się służba z latarkami.
Pod kołami wagonów leżał Antoni bez życia. Miał klatkę piersiową zgniecioną, strumień krwi buchał ustami.
Zaniesiono go na stacyę — przyszedł felczer, opatrzył, głową pokiwał i głęboko przeświadczony o znajomości swego fachu powiedział:
— Kaput!
Antoni raz jeszcze oczy otworzył, spojrzał w stronę domku dróżnika i... skonał.
Telegraf zaniósł do zarządu drogi wieść o wypadku, śledztwo wykryło że przyczyną śmierci była nieostrożność — a w dwa dni potem kilku robotników niosło białą trumnę na cmentarz.
Za trumną szedł stary dróżnik z córką, zawiadowca i kilka urzędników stacyjnych.
Tak się spełniło marzenie. — Tułacz znalazł nareszcie przytułek, wędrowiec cel wędrówki. Cichy marzyciel i pracownik ma teraz swój własny kawałek ziemi, z którego go już nikt i nic nie ruszy. Odpoczywa przy swoich, gdzie takie ładne wierzby i brzozy, gdzie tyle mogiłek drogich.
Ma już i ładny ogródek, bo życzliwa ręka nasadziła tu kwiatów; dobre oczy załzawione i smutne obejmują częstokroć ten ogródek pełnem tęsknoty wejrzeniem, a nocą mrugają nad nim gwiazdy...
Z czasem zabrzmi tu i srebrzysty uśmiech dzieci.
Po kilku latach, gdy już czas zatrze smutki, przyjdzie na tę mogiłę stary dróżnik i przyprowadzi wnuczki, których się po swej pięknej córce doczeka.
Stary uklęknie i pacierz odmówi, a dzieci gonić będą motyle na grobach...