Spokój Boży/XXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Spokój Boży |
Wydawca | Przegląd Tygodniowy |
Data wyd. | 1903 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | M. M. |
Tytuł orygin. | Guds Fred |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Przyjaciółka moja z zakładu — jest Małgosi i mojem jedynem towarzystwem. Przed kilkoma dniami zaprosiłem ją do mojego pod strychem mieszkanka, na czekoladę z kremem. Przywieźliśmy ją w dorożce a po uczcie, gdy znowu wsiadała do powozu, Małgosia obdarzyła ją koszyczkiem jabłek, gruszek i słoiczkiem konfitur. Jednem słowem, podług jej zdania, obchodzono się z nią, jak z królową baśni, o której mi kiedyś opowiadała.
I my byliśmy u niej a ona nas również gościnnie przyjęła; pokochała Małgosię, trudno byłoby jej wyznać, dla kogo z nas obojga serce silniej biło.
Razi ją i gniewa, że jeszcze nie jesteśmy zaręczeni, ale widocznie nie straciła nadziei, że to kiedyś nastąpi. Za każdym razem odciąga jedno z nas na bok i śpiewa na cześć drugiego hymny pochwalne. Do mnie wypowiedziane słowa zawsze jednakowo brzmią: „czyż nie jest czarującą? czy widziałeś drugą tak wspaniałą dziewczynę? Oczy jej jaśnieją miłością i dobrocią. Przysiądzbym mogła, że jest ci więcej niż życzliwą.“
....Byliśmy wczoraj u niej na kawie. Ku wielkiemu jej zmartwieniu, nie pozwolono zaprosić proboszcza. Zaproszenia swe musiała ograniczyć i poprzestać na towarzystwie najsympatyczniejszych przyjaciółek.
Zresztą przebieg uroczystości był bardzo piękny, przyjęcie królewskie; maszynka do kawy gotowała się bezustanku, koszyk ciągle napełniała świeżem pieczywem. A rozmowa żywszą być nie mogła!
Gdy jedna z pań przestała narzekać na cierpienia i ułomności — następna dalej ciągnęła. W końcu chciała przyjaciółka moja położyć mi kabałę a towarzyszki jej paliły się z ciekawości.
Małgosia domyśliła się celu kabały z wyrzeczonych słów o przyjacielu, o damie serca, potajemnej przesyłce, westchnieniach... Pragnęła uniknąć tego wszystkiego w tak licznem towarzystwie. Wdzięcznem spojrzeniem zgodziła się tedy na odłożenie propozycyi do następnego razu; wzamian prosiłem ją, by zaśpiewała kilka pieśni, w pokoju prządek, dla uświetnienia uroczystości.
W pokoju prządek stoją kołowrotki. Kółeczka warczą a rozmowa toczy się wokoło spraw zakładu. Pokój ten jest również kaplicą, umieszczono w nim harmonium. Wiadomość o śpiewie rozeszła się lotem błyskawicy po zakładzie, a kiedyśmy weszli do sali pod dyrekcyą naszej przyjaciółki, uważającej się za dyrektorkę wielkiej opery — była przepełnioną. Siedzą tam w samych, na prędce włożonych, świątecznych czepkach, w należnem skupieniu, stare, pobożne kobieciny. Wysmukła i hoża, pełna uroku młodości, odbija się od nich starych i zgrzybiałych. Świeża, jaśniejąca korą trzcina, stoi między połamanemi krzakami. Ale w sercach wszystkich tych pomarszczonych, o zapadniętych twarzach staruszek, wzbudził widok Małgosi odblask wiosny, pełne podziwu wzruszenie. Kiwają się na wszystkie strony w czepek ubrane głowy.
Grobowa nastąpiła cisza. Małgosia zasiadła do harmonium. Powietrze w nizkim, napełnionym ludźmi salonie, jest ciężkie i gęste. Tony płyną jak po rosie, unoszą się jak świergotanie ptasząt, jaśnieją jak rosa w promieniach słońca, roznoszą woń pól i lasów, roztaczają wysokie, niebieskie sklepienie ponad biedną izbą i biednemi kobietami. Są to pieśni pełne słodyczy, rozmarzenia, bogobojności; pieśni z czasów młodości naszych matek i babek. Stare słuchają — pieśni budzą zapomniane struny, powoli poruszają ustami, karbowane czepki kiwają się w takt śpiewu. Pieśni o cierpieniach i rozkoszach miłości znajdują oddźwięk w ich sercach. Pocałunek wiśniowych usteczek o wieczornej porze w pachnącym gaju, budzi uśmiech na pomarszczonych twarzach. Małgosia śpiewa o gorących łzach, palącej tęsknocie; pięćdziesiąt starych, zarumienionych oczu roni łzy.
Siedzę w głębi pokoju, obok mej przyjaciółki; zwykle gadatliwa, dziś jest tak wzruszoną, że mówić nie może — lecz ustawicznie gładzi mą rękę. A gdy Małgosia grać i śpiewać przestała, otoczyły ją staruszki, dziękowały, kłaniały się, błogosławiły, całowały. Długo milcząca przyjaciółka moja, wyrzekła nareszcie wyrazy, za które chciałem ją uściskać: „Mój Boże, jak ogromnie jest podobną do twej matki“.