Spowiedź królowej/XV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Spowiedź królowej |
Podtytuł | Królowie na wygnaniu |
Wydawca | "Rój" |
Data wyd. | 1928 |
Druk | „Grafika“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Rois en exil |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Czarodziejska mocy wyrazów! Uczeń Mérauta przeistoczył się z chwilą gdy przestał być hrabią Zary, a został królem Leopoldem V, przeistoczył się całkowicie, jakgdyby w tem słowie „król“ tkwiła jakaś potęga kabalistyczna. Dziecko pilne i staranne, podatne niby wosk miękki, lecz pozbawione wyższej inteligencji, budziło się dzięki szczególnemu podnieceniu, a ciało jego hartowało się w tym płomieniu wewnętrznym. Przyrodzona ociężałość, owa skłonność do przesiadywania w fotelu, podczas gdy mu coś czytano lub opowiadano historje, ta potrzeba słuchania, i karmienia się myślą innych, zmieniła się w działalność, której nie zadowalały dziecięce zabawy. Stary generał de Rosen, pochylony i sterany; musiał odnaleźć w sobie siły, aby udzielać pierwszych lekcyj szermierki, strzelania, konnej jazdy. Mały Leopold kłusował i galopował z powagą i dumą, czujny na każdą uwagę podczas gdy królowa, spoglądając z ganku rzucała od czasu do czasu jakąś radę: „Proszę trzymać się prosto, Najjaśniejszy Panie...“ A nieraz, aby być lepiej zrozumianą, sama dosiadała konia, popierając swe słowa przykładem. Jakże była szczęśliwa, gdy oboje zapuszczali się do sąsiedniego gaju: klacz jej biegła do taktu z królewskim poney, a nad sylwetką chłopca, górowała postać amazonki, która nie czując zwykłych matce trosk, przynaglała konia do tęgiego kłusa, pociągała syna daleko aż ku Joinville. W niej również nastąpiły zmiany od czasu abdykacji. Tkliwość matki, wciąż równie mocna i głęboka, nie ujawniała się już w wybuchach pieszczoty. Kamerdyner przejął ciężar opieki, jak gdyby Fryderyka lękała się dla syna zniewieściałości, w razie gdyby pozostał nadal w jej rękach, nazbyt miękkich. Przychodziła wieczorami do jego pokoju w chwili gdy odmawiał tę piękną modlitwę z „Księgi Królów“, nauczoną przez O. Alfeusza:
„Panie, Który jesteś moim Bogiem, Tyś umieścił na trenie Swego sługę. Lecz ja jestem dzieckiem, co nie umie dać sobie rady, a mam zlecony sobie naród, któryś Ty wybrał. A przeto daj mi, Panie, mądrość i umiejętność...“
Minęło w ten sposób kilka miesięcy, okres zimowy w ciągu którego jeden tylko cień mroczył radość królowej, czyste wreszcie niebo, Méraut był tego nieświadomym powodem. Wskutek wspólności marzeń, dzięki zbliżeniu spojrzeń i dusz oraz dążeniu do jednego celu, wynikła miedzy nimi pewnego rodzaju poufałość, która nagle stała się dla Fryderyki kłopotliwa. Będąc z nim sama, odczuwała lęk na myśl, że ten cudzoziemiec tak bardzo zaważył w jej najtajniejszych postanowieniach. Czy odgadywała uczucia, jakie nim miotały, ten zapał tak bliski, z dnia na dzień coraz niebezpieczniejszy? Kobieta nie myli się. Chciałaby się zabezpieczyć, cofnąć, — ale jak? W tej rozterce szukała ucieczki i rady u spowiednika.
W chwilach wolnych od kampanii rojalistowskiej, jaką prowadził. O. Alfeusz był kierownikiem duchowym królowej. W tym księdzu iliryjskim płynęła krew jednego z owych Uskoków, drapieżnych ptaków, dawnych włóczęgów po morzach latyńskich. Syn rybaka z portu Zary, wychowany pośród smoły i lin, razu pewnego wzięty przez Franciszkanów do chóru dla pięknego głosu wzrósł wśród murów klasztornych i został jednym z przywódców kongregacji. Lecz pozostał mu temperament i ogorzałość marynarza. Zresztą nie odznaczał się bigoterją ani drobiazgowością, i gdy polityka wymagała tego, odprawiał zrana wszystkie modły na cały dzień, nawet na dzień następny, aby „zyskać na czasie...“ jak mówił z całą powagą. Niepodzielny w swych sympatiach i nienawiści, żywił bezgraniczny zachwyt dla guwernera przez siebie poleconego. To też słysząc skrupuły i niepokoje królowej udał, że nie rozumie; a gdy zaczęła nalegać uniósł się, przemawiając twardo, jak do zwykłej penitentki, jednej z mieszczek dalmatyńskich.
Czyż nie wstydzi się mieszać takiej dziecinady do równie wzniosłej sprawy? Na co się skarży? Czyż uchybiono jej w czemkolwiek? Czy widział kto, aby dla względów kokieterji kobiety, co się uważa za nieodpartą, miano się pozbyć człowieka, którego sam Bóg postawił na ich drodze, aby triumfowała zasada rojalistyczna!... Najbardziej prawa kobieta poczuje się słabą wobec podobnych rozumowań. Zwyciężona kazuistyką mnicha, Fryderyka zadecydowała, że w istocie nie wolno jej odebrać synowi takiego sprzymierzeńca, sama zaś powinna być silna. Co ryzykowała? Wmówiła nawet w siebie, że była w błędzie odnośnie przywiązania Elizeusza i jego entuzjastycznej przyjaźni... Faktem zaś było, że kochał ją namiętnie. Miłość szczególna i głęboka, niejednokrotnie wypędzana, lecz powracająca zwolna krętemi drogi, aby wreszcie utrwalić się z despotyzmem zwycięstwa. Dotychczas Elizeusz Méraut uważał się za niezdolnego do tkliwych uczuć. Nieraz w okresie jego kazań rojalistowskich w Dzielnicy, jakaś kobieta z cyganerji, nie rozumiejąca nic z tych przemówień, upajała się muzyką jego głosu i fluidem, wynikającym z oczu: był to magnetyczny poryw Magdaleny ku apostołowi. On zaś skłaniał się z uśmiechem, biorąc co mu dawano, przesłaniając uprzejmością, słodką a lekką, tę niepoprawną pogardę kobiety, tkwiącą w głębi duszy każdego południowca. Miłość musiała przejść przez głowę, aby się dostać do jego serca, w taki to sposób podziw dla wyniosłego typu, jakim była Fryderyka, dla tej przeciwności patrycjuszowskiej, tak dumnie znoszonej, stał się zczasem prawdziwą namiętnością, ale namiętnością korną, i cichą, próżną nadziei, gorejącą zdala, niby uboga gromnica na ostatnim stopniu ołtarza.
Życie jednak toczyło się wciąż, z pozoru, zda się, jednakie, obojętne wobec tych cichych dramatów, i tak nadeszły pierwsze dni września. Królowa, oblana promieniami słońca, tak harmonizującego z jej szczęśliwem w owym czasie usposobieniem, odbywała po śniadaniu przechadzkę w towarzystwie księcia, Elizeusza i pani de Silvis, która wskutek urlopu księżny sprawowała obowiązki damy dworu. Ta maleńka świta kroczyła poprzez cieniste aleje parku angielskiego, a królowa coraz to odwracała się, aby rzucić jakieś słowo lub zdanie tonem zdecydowanym, który jednak nie zmniejszał wdzięku kobiety. Tego dnia była szczególnie ożywiona i wesoła. Otrzymano zrana wiadomości z Ilirji, donoszące o doskonałem wrażeniu, jakie sprawiła abdykacja; imię Leopolda V stawało się już popularne po wsiach. Elizeusz Méraut triumfował:
— A ja mówiłem księciu, że będą przepadali za swym nowym królem... Dziecięctwo, proszę państwa, odradza uczucia tkliwości... To tak jak gdyby zaszczepiali im nową wiarę pełną naiwnej żarliwości...
I zgarnąwszy oburącz gestem gwałtownym bujną czuprynę rozpoczął jedną z owych improwizacyj, które go przetłaczały: podobnie Arab skulony w łachmanach na ziemi staje się nie do poznania z chwilą, gdy dosiędzie rumaka.
„Już się zaczyna...“ rzekło po cichu margrabina z cierpiącą miną, podczas gdy królowa, chcąc lepiej słyszeć, usiadła na skraju alei pod cienistym bukiem. Reszta szła wokół, pełna uszanowania, lecz niebawem audytorjum przerzedziło się, Pani de Silvis oddaliła się pierwsza, aby zaprotestować ostentacyjnie, co czyniła przy każdej sposobności; księcia przywołano w jakiejś sprawie. Zostali sami. Elizeusz, nie spostrzegłszy tego, ciągnął rzecz dalej stojąc, a słońce ślizgało się po tej szlachetnej i wzruszonej twarzy, niby po powierzchni głazu. Jaśniał wówczas pięknością duchową, fascynującą i nieodpartą, co uderzyła Fryderykę zbyt nagle, by zdołała ukryć podziw. Czy Elizeusz dostrzegł go w tych zielonych źrenicach? Czy odczuł wzruszenie, jakie powoduje w nas zbyt żywy i bliski sentyment? Zająknąwszy się, przerwał nagle mowę i drżąc ogarnął pochyloną królowę i złociste jej włosy spojrzeniem długiem, pałacem niby wyznanie... Fryderyka czuła, że przebiega ją ten płomień, lecz nie miała siły odwrócić się. I gdy Elizeusz przerażony tem, co mu się cisnęło na usta, oddalił się szybko od królowej, nawskroś przeniknięty obecnością i potęgą magnetyczną, doznała uczucia, że opuszcza ją życie, i trwała unicestwiona, jak gdyby w omdleniu duchowem... Fjoletowe cienie błądziły po piasku ogrodowym. Woda szemrała w basenie, napełniając świeżem tchnieniem to piękne popołudnie letnie. Wokół słychać było jeno szelest skrzydeł i atomów porad pachnącemi koszykami i głuchy trzask karabinka księcia, strzelającego w głębi parku.
Pośród tego spokoju królowa odzyskawszy panowanie nad sobą poczuła odruch gniewu i buntu. Czy to możliwe? Nie był że to sen?... Ona, dumna Fryderyka, co wśród olśniewających festynów dworskich wzgardziła tyloma hołdami najbardziej znakomitych i sławnych, co tak wyniośle strzegła swego serca, oddawała je teraz temu nieznanemu człowiekowi, synowi ludu? Palące łzy błysnęły w jej oczach, a w skłębionych myślach brzmiały prorocze słowa Rosena... Tak, tylko wygnanie i poniżające spoufalenie mogło jedynie pozwolić temu podwładnemu... Lecz w miarę tego jak przytłaczała go pogardą, wracało wspomnienie o wyświadczonych przezeń usługach. Czem staliby się bez niego? Wspomniała wyruszenie w chwili pierwszego spotkania i ożywcze wrażenie jego słów. A potem, gdy król grążył się w uciechach, kto kierował ich przeznaczeniem, naprawiając błędy i występki? A owo przywiązanie, codzienne, niezmordowane, talent i zapał, świetny genjusz oddany z całą abnegacją, bez korzyści ni sławy. A jako ostateczny wynik — młodociany król, z którego tak jest dumna, przyszły władca Ilirii I ogarnięta nagłym porywem tkliwości i wdzięczności, wspominając ową chwilę w Vincennes, gdy szukała oparcia w sile Elizeusza, królowa przymknęła jak wówczas oczy, pochylając się w marzeniu ku temu oddanemu sercu, którego bicie czuła, rzekłbyś, obok siebie.
Nagle wślad za hukiem, który spłoszył wszystkie w gęstwinie ptaki, rozległ się wielki krzyk, jeden z owych krzyków dziecięcych, jakie matki słyszą we śnie, nocą, wśród koszmarów niepokoju. Straszliwe wołanie rozpaczy uderzyło w niebo, szerząc się w parku nieskończoną boleścią.
Rozległy się w alei przyśpieszone kroki; od strony strzelnicy wzywał głos guwernera, zmieniony i chrapliwy. Fryderyka znalazła się tam jednym skokiem.
W głębi parku, pośród cienistej zieleni jaworów i glicynij wisiały tekturowe cele poznaczone małemi otworami, okrutnie prawidłowemi. Królowa ujrzała na trawie syna, leżącego bez ruchu; twarz miał bladą, tylko pod prawem okiem, zamkniętem i zranionem, sączyło się kilka kropel, niby łez. Elizeusz, klęcząc obok, krzyczał łamiąc ręce: „To ja... To ja...“ Przechodził właśnie... Król chciał mu dać do spróbowania broń i przez jakąś straszliwą fatalność kula rykoszetem trafiła w Leopolda... Lecz królowa nie słuchała. Bez słowa skargi ni krzyku, w instynktownym porywie matki schwyciła dziecko, niosąc je do basenu; poczem odepchnąwszy domowników, śpieszących jej z pomocą, oparła się o kamienną krawędź, zraszając wodą nieruchomą twarz młodocianego króla, na której układały się złowrogo mokre włosy i wciąż czerwieniła się okrutna plama, Fryderyka nic nie mówiła, nawet nie myślała o niczem. Batystowa suknia, zmięta i wilgotna, uwydatniła piękne niby najady marmurowej ciało, a ona pochylona nad synem — czuwała. Jaka chwila, naprężonego oczekiwania!... Stopniowo, pod wpływem orzeźwiającej wody, ranny drgnął, poruszył się, jak gdyby miał się zbudzić, i zaraz zaczął jęczeć:
„Żyje!...“ zawołała w uniesieniu.
Wówczas podniósłszy głowę ujrzała przed sobą Meérauta, którego bladość i przygnębienie błagały zda się, o łaskę. Wróciło wspomnienie tego, co przeżyła tam, na ławce parkowej, zmieszane z straszliwą grozą katastrofy, która w dziecku ukazała jej własną słabość. Ogarnięta nagłą wściekłością na tego człowieka i na siebie samą, krzyknęła:
„Idź precz.. precz... Niech cię już nigdy nie oglądam!...“ Było to wyznanie miłości, rzucone wobec wszystkich, aby się ukarać i uleczyć, ciśnięte Elizeuszowi w twarz z brutalną zniewagą