Spowiedź królowej/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Spowiedź królowej |
Podtytuł | Królowie na wygnaniu |
Wydawca | "Rój" |
Data wyd. | 1928 |
Druk | „Grafika“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Les Rois en exil |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Była razu pewnego w krainie oldenburskiej pani, hrabina von Ponikau, której karły ofiarowały w dniu ślubu trzy złote bułeczki....“
Rozlega się opowieść pani de Silvis, w mroku ciemnego pokoju o hermetycznie zamkniętych oknach i firankach szczelnie zasłoniętych. Młody król leży wyciągnięty na łóżku; obok niego, niby białe widmo, trwa królowa, przykładając do obandażowanego czoła lód, który zmienia co dwie minuty, w dzień i w nocy, od tygodnia. Jak przeżyła go, nie śpiąc, niemal nie jedząc, wciąż u wezgłowia syna, którego ręce trzyma w swoich dłoniach w przerwach od okładów?
Młodociany król chce, aby matka go nie odstępowała. Ta noc, zalegająca wielki pokój, zaludnia się dlań złowrogiemi cieniami, straszliwemi zjawami. A niemożność czytania i dotykania zabawek pogrąża go w bezwładzie, niepokojącym Fryderykę.
— Cierpisz?... pyta go co chwila.
— Nie... Nudzę się... odpowiada dziecko słabym głosem. Dlatego to, chcąc napełnić komnatę jasnemi wizjami, pani de Silvis otworzyła księgę fantastycznych opowiadań o starych zamkach niemieckich, gdzie księżniczka czeka na błękitnego ptaka, przędąc na wrzecionie.
Słuchając tych nieskończonych historyj, królowa doznaje przykrości: wydaje się jej, że zniszczeniu ulega praca, wykonana przez nią z takim trudem, że widzi stopniową ruinę prostej kolumny triumfalnej. To właśnie dostrzega w otaczającym ją mroku w ciągu długich godzin odosobnienia, bardziej zafrasowana, że dziecko znajduje się znów w rękach kobiet, niż niespokojna o ranę, której całej powagi nie zna dotychczas. A gdy lekarz z lampą w ręce rozrywa na chwilę gęste zasłony mroku i zdejmuje bandaż, próbując przy pomocy atropiny obudzić świadomość chorego oka, matka pociesza się tem, że chory nie wydaje krzyku i nie wyciąga rąk ku obronie. Nikt nie śmie powiedzieć, że ta bezwrażliwość, cisza wszystkich nerwów oznacza właśnie śmierć organu. Kula rykoszetując uszkodziła siatkówkę i prawe oko skazane jest — nieodwołalnie. Wszystkie środki ostrożności zmierzają do uratowania drugiego, zagrożonego wskutek owej łączności organicznej, co czyni ze wzroku jedno narzędzie o dwóch rozgałęzieniach. Ach, gdyby królowa znała rozmiar swego nieszczęścia, ona, co wierzy niezłomnie, że dzięki jej staraniom i czujnej tkliwości, wypadek przeminie bez śladu, i — już myśli o pierwszem wyjściu.
— Leopoldzie, czy będziesz zadowolony, udając się na przechadzkę do lasu?
Tak, Leopold będzie bardzo rad. Chce, by go zaprowadzono tam, na zabawę, gdzie już był raz z matką i guwernerem. I nagle przerywając pyta:
— A gdzie jest pan Elizeusz?... Czemu nigdy nie przychodzi?
Odpowiadają mu, że wychowawca jest w podróży i to na czas dłuższy. To mu wystarcza. Męczy go myślenie i mowa. I wnet zapada w ponurą obojętność, wraca do mglistej krainy, jaką wywołują chorzy, łącząc swe marzenie z miejscami, ich otaczającemi. Obok wchodzą i wychodzą, krzyżują się szepty i dyskretne kroki. Królowa nic nie słyszy, niczem się nie interesuje, prócz pielęgnowania. Czasem Chrystjan popycha drzwi stole przymknięte do połowy wskutek gorąca, i wszedłszy do pokoju opowiada synowi coś zabawnego, aby go rozśmieszyć, głosem, silącym się na wesołość. Ale w tej atmosferze katastrofy głos dźwięczy fałszywie, i obecność ojca tylko onieśmiela syna. W jego pamięci, którą huk wystrzału napełnił zamieszaniem, wypływają ułamki scen minionych, beznadziejne oczekiwanie królowej i bunt jej owego wieczora, kiedy to chciała pociągnąć go za sobą w trzypiętrową otchłań. Odpowiada więc cicho, zacisnąwszy zęby. Wówczas Chrystjan zwraca się do żony: „Trzebaby odpocząć nieco, Fryderyko, takie czuwanie jest zabójcze...“ Ręka młodego króla ściska błagalnym ruchem dłoń matki, która uspokaja go w sposób równie wymowny i bezgłośny. „Nie, nic, nie bój się... ja nie odejdę...“ Zamieniwszy z mężem kilka zimnych słów, pozostawia go na pastwę ponurych myśli.
Wypadek zaszły z synem jest dla Chrystjana dopełnieniem melancholijnej serji. Czuje się na świecie sam, zrozpaczony, oszołomiony. Ach, gdyby żona chciała się z nim pogodzić... Doznaje potrzeby, doświadczanej w nieszczęściu przez ludzi słabych, pragnienia oparcia się na kimś, złożenia głowy na przyjacielskiej piersi, by móc wypłakać się i użalić, a potem wrócić tem łatwiej do nowych uciech i nowych zdrad. Lecz serce Fryderyki stracone jest dlań na zawsze, a oto i dziecko odwraca się z kolei od niego. Stojąc przy łóżku Chrystjan mówi to sobie sam, podczas gdy królowa, pilnie uważając na zegar, bierze z naczynia lód i kładzie go na bandaż, całując jednocześnie to chore czoło, aby zbadać jego ciepłotę, a pani de Silvis opowiada z powagą swą fantastyczną historję prawowitemu królowi Ilirji i Dalmacji.
Król wychodzi z pokoju niezauważony przez nikogo, błądzi melancholijnie po całym domu, cichym i surowym, trzymanym w ryzach ceremonjału przez starego Rosena, który wyprostowany i trzęsąc głową chodzi tam i z powrotem, z pałacu do budynków gospodarskich. Cieplarnia i ogród kwitną wciąż, a uradowane ciepłem małpki napełniają klatkę krzykiem i skokami. Kuc młodego króla, sprowadzony przez masztalerza po dziedzińcu wyłożonym słomą, zatrzymuje się przed gankiem, kierując smutny wzrok ku miejscu, skąd wychodził jego pan. Wygląd pałacu zachował dawną elegancję i komfort. Lecz czuje się jakieś wyczekiwanie, życie wokół jest, zda się — zawieszone, panuje cisza, podobna tej co następuje po burzy. A rzeczą najbardziej uderzającą są trzy żaluzje na górze, hermetycznie zamknięte, poza któremi kryje się tajemnica cierpienia i choroby.
Méraut, który po opuszczeniu domu królewskiego zamieszkał w pobliżu i wciąż krąży dokoła, spogląda rozpacznie na zamknięte okna. To jego udręka i zagłada. Wraca tu codzień lękając się, że ujrzy je któregoś ranka otwarte po to, aby się rozwiały dymy zgaszonej gromnicy. Mieszkańcy tej części Saint-Mandé już zaczynają go znać i uważają potrosze za warjata i doprawdy rozpacz jego graniczy z manją. Nie cierpi w nim człowiek zakochany. Królowa dobrze uczyniła, wypędziwszy go, zasłużył sobie na to, i namiętność jego milknie wobec wielkiej ruiny nadziei. Marzyć o wychowaniu króla, przejąć się tem wspaniałem zadaniem, a potem zniszczyć wszystko, zmarnować własnemi rękoma. Ojciec i matka, bardziej dotknięci w swych uczuciach, nie byli bardziej zrozpaczeni. Nie miał nawet pociechy, jaką daje pielęgnowanie i doglądanie w każdej chwili, i ledwie, mógł uzyskać jakąś wiadomość od służby, srożącej się nań wskutek zaszłego wypadku. Jednak znajomy leśny, mający wstęp do domu, opowiadał mu pogłoski, spotęgowane dzięki owej potrzebie niezwykłości, jaką odczuwa zwykle gmin. To — król stracił wzrok, to znów miał porażone władze umysłowe; mówiono też, że królowa była zdecydowana umrzeć śmiercią głodową. Elizeusz żył pośród tych rozpaczliwych nowin, błądził po lesie, póki dopisywały mu siły, potem wracał.
Któregoś dnia o zachodzie stał wśród świeżości łąkowej, zwróciwszy wzrok ku domowi, gdzie promienie słońca gasły w gęstwinie gałęzi. Chwila była pełna melancholji, a Elizeusz, zmęczony na ciele i duchu, roztapiał się w niej, dając ujście wszystkim wspomnieniom i niepokojom, jak to bywa wśród ciszy natury, gdzie mogą być, zda się, usłyszane nasze walki wewnętrzne. Nagle wzrok jego, nie szukając niczego, napotkał nierówny krok, kapelusz kwakierski, białą kamizelkę i getry Boskowicza. Pan radca szedł szybko, krokiem drobnym, bardzo podniecony, trzymając w ręce jakąś rzecz zawiniętą w chustkę. Ujrzawszy Mérauta, nie okazał zdziwienia i zbliżył się doń z najnaturalniejszą w świecie miną, jak gdyby nic nie było zaszło.
— Drogi panie Méraut, ma pan przed sobą zadowolonego człowieka.
— O, mój Boże!.. Co takiego!.. Czyby stan Jego Królewskiej Mości...
Botanik przybrał okolicznościową minę, aby odpowiedzieć, że król czuł się wciąż jednakowo: odpoczynek, ciemny pokój, bolesna niepewność. Potem nagle:
— Proszę zgadnąć, co ja tu niosę... Ostrożnie, to jest rzecz delikatna, może się osypać ziemia... Clemalis Dalmatica... gatunek karłowaty, szczególny, spotykany tylko u nas... Zrazu wątpiłem, wahałem się... Ale spójrz pan na łodygę i kielich.,, ten zapach tłuczonych migdałów...
I rozwinąwszy z wielką ostrożnością chustkę, odsłonił roślinkę kruchą, o kwiecie mleczno-białym. Méraut próbował go pytać, wyrwać jakieś nowiny, lecz manjaka pochłaniała całkowicie namiętność i dokonane odkrycie. W zapadającym dniu stał nieruchomo pogrążony w szczęśliwej kontemplacji, trzymając w ręce kwiat. Nagle rzekł:
— Do licha! Późno się robi... Trzeba wracać... Żegnam.
— Idę z panem, powiedział Elizeusz.
Boskowicz spojrzał osłupiały. Był obecny przy scenie, wiedział, w jakich okolicznościach guwerner odszedł, przypisując zresztą ten fakt wypadkowi... Coby pomyślano? Co powiedziałaby królowa?
— Nikt mnie nie zobaczy, panie radco.. Wprowadzi mnie pan od strony alei, i wślizgnę się ukradkiem do pokoju...
— Jakto! Chce pan?..
— Zbliżyć się do króla, usłyszeć go przez chwilę tak aby nie przypuszczał, że jestem...
Słaby Boskowicz wykrzykiwał, bronił się, lecz mimo to szedł, podniecany pragnieniem Elizeusza, który mu towarzyszył, nie zważając na jego protesty.
Jakiegoż doznał wzruszenia, gdy małe drzwiczki otwarły się pośród powojów i znalazł się w tem samem miejscu ogrodu, gdzie życie jego raził rzekłbyś piorun.
— Niech pan zaczeka, rzekł radca ze drżeniem, dam znać, gdy służba będzie jadła obiad... W ten sposób nie spotka pan nikogo na schodach.
Od owego fatalnego dnia nikt nie zaglądał do strzelnicy. Na stratowanej trawkę, na piasku noszącym ślady bezładnej bieganiny żyła, zda się, jeszcze tamta chwila. Na drzewach wisiały jeszcze dawne cele, woda pluskała w basenie, niby źródło łez tryskających, szarych w smętnej Rodzime zmierzchowej; i zdawało się Elizeuszowi, że słyszy również łkający głos królowej i to: „Idź precz...“ co we wspomnieniu sprawiało mu wrażenie rany zarazem i pieszczoty. Gdy Boskowicz wrócił, prześlizgnęli się pod drzewami aż do domu. W oszklonej galerji, wychodzącej na ogród, dawnej komnacie szkolnej, oczekiwały na lekcję — w okrutnym bezwładzie rzeczy — książki ułożone na stole i dwa krzesła: mistrza i ucznia. Widok był równie rozdzierający, jak cisza miejsc, gdzie brak dziecka, któreby śpiewając i biegając, napełniało śmiechem i gwarem ciasną orbitę swego życia.
Z jasno oświetlonych schodów idący przodem Boskowicz, wprowadził Elizeusza do pokoju sąsiadującego z królewskim, i równie ciemnego. Tylko lampka płonęła w głębi alkowy, pośród słoików i lekarstw.
— Królowa i pani de Silvis są obok niego... Nic należy się odzywać... A zwłaszcza wracaj pan prędko...
Elizeusz nie słyszał go, stojąc już na progu z bijąccm sercem. Nieprzywykły wzrok nie mógł przeniknąć gęstego mroku; nic nie widział, lecz słyszał idący z głębi głos dziecięcy, recytujący śpiewnie modlitwy wieczorne, a tak zmęczony, ponury i znudzony, że z trudem można było rozpoznać w nim głos młodego króla. Wypowiedziawszy „amen“, dziecko rzekło:
— Matko, czy mam też powiedzieć modlitwę królów?
— Naturalnie, mój drogi, odezwał się z powagą piękny głos, którego brzmienie zmieniło się również, niby metalu, niszczonego przez wodę, spadającą kropla po kropli.
Król zawahał się z odpowiedzią:
— Myślałem... Zdawało mi się, że teraz już nie warto...
Królowa zapytała iżywo
— Czemuż to?
— Och, odparł Leopold tonem człowieka starego, sądzę, że będę musiał prosić Pana Boga o coś innego, niż to, co jest w modlitwie...
Ale pod wpływem właściwego mu dobrego charakteru, dodał:
— Zaraz, mamusiu, zaraz, skoro sobie tylko życzysz...
I głosem zrezygnowanym zaczął wolno:
— „Panie, Który jesteś moim Bogiem, Tyś umieścił na tronie Swego sługę. Lecz ja jestem dzieckiem, co nie może dać sobie rady, a mam zlecony sobie naród, przez Ciebie wybrany...“
Na drugim końcu pokoju rozległo się stłumione łkanie... Królowa zadrżała:
— Kto to?.. Czy to ty, Chrystjanie? dodała, słysząc hałas zamykanych drzwi.
Po kilku dniach lekarz oświadczył, że nie potrzeba skazywać dłużej młodocianego pacjenta na mękę ciemnego pokoju, że czas już wpuścić nieco światła.
— Już!.. rzekła Fryderyka. A wszak powiedziano mi, że to potrwa przeszło miesiąc.
Lekarz nie mógł jej powiedzieć, że wobec zupełnego porażenia oka, bezpowrotnie straconego, to zamknięcie stawało się bezcelowe. Odparł więc coś niejasnego, jak to potrafią lekarze, powodowani litością. Królowa nie zrozumiała, a nikt z otoczenia nie czuł się na siłach odkryć jej prawdę. Czekano na O. Alfeusza, bowiem religja posiada przywileje nawet wobec ran, których nie potrafi uleczyć. Z właściwą sobie brutalnością i tonem szorstkim mnich zadał ów straszliwy cios, pod którym miała się ugiąć cała duma Fryderyki. W dzień wypadku królowa cierpiała dotknięta w swych tkliwych uczuciach krzykiem omdleniem i krwią biednego dziecka. To drugie cierpienie dotykało raczej królowę. Jej syn zeszpecony, kaleka! Ona, co pragnęła, aby podczas triumfu jaśniał urodą, miała go przyprowadzić Iliryjczykom w takim stanie! Nie mogła przebaczyć lekarzowi, że ją oszukał. Więc nawet na wygnaniu królowie będą zawsze ofiarą swej wielkości i ludzkiego tchórzostwa!
Dla uniknięcia zbyt gwałtownego przejścia od mroku do światła, przysłonięto okna zieloną materją. Potem otworzono je szeroko i gdy uczestnicy tego smutnego dramatu mogli byli spojrzeć na siebie, ujrzeli zmiany zaszłe w czasie zamknięcia. Fryderyka postarzała się i była zmuszona zmienić uczesanie, aby zakryć pasma białych włosów. Król, bardzo blady, zasłonił prawe oko przepaską, a cała jego twarz, poznaczona przedwczesnemi zmarszczkami i grymasem dźwigała, zda się, ciężar przepaski. Wskutek tej rany rozpocząć musiał nowe życie! Przy stole łyżka i widelec, źle kierowane, uderzały w czoło lub ucho, bowiem niedołęstwo jednego zmysłu pociągało za sobą niedomagania innych. Śmiał się lekkim śmiechem dziecka chorego, a królowa odwracała się co chwila, aby ukryć łzy. A gdy wyszedł do ogrodu, zaczęła się nowa udręka. Wahał się, potykał co krok, a nawet padał, albo pełen lęku cofał się wobec najmniejszej przeszkody, czepiając się rąk i sukien matki. Królowa usiłowała poruszyć przynajmniej jego umysł, lecz wstrząśnienie było niewątpliwie zbyt silne: rzekłbyś, wraz ze wzrokiem uległa porażeniu i inteligencja. Rozumiał dobrze, jaką troską stan jego napełniał matkę; mówiąc do niej, podnosił głowę z wysiłkiem, kierując spojrzenie nieśmiałe, jak gdyby prosząc o przebaczenie. Lecz nie mógł pohamować pewnych wstrząsów fizycznych. Huk wystrzału dochodzący zdala, pierwszy jaki usłyszał od czasu wypadku, omal nie przyprawi! go a atak epilepsji. Również gdy mu po raz pierwszy zaproponowano, aby dosiadł kuca, zaczął drżeć na całem ciele.
— Nie... nie... Błagam, — mówił przyciskając się do Fryderyki, Proszę mnie wziąć z sobą do landa.. Boję się bardzo..
— Czego?
— Boję się... boję...
Nic nie wskórały ani rozumowania, ani prośby.
— Dobrze, rzekła królowa tonem głuchego gniewu, niech zaprzęgają do landa.
Była piękna niedziela na schyłku jesieni, przypominająca ową niedzielę majową, kiedy to wybrali się do Vincennes. Tym razem Fryderyka czuła się zmęczona widokiem gminu rozlanego w alejach i na trawie. Ta wesołość hałaśliwa i woń żywności sprawiały jej przykrość. Pomimo śmiechów i świątecznej odzieży widziała dzisiaj smutek, wynikający z tych grup. Dziecko, próbując rozjaśnić piękną twarz matki, której melancholijny wyraz sobie przypisywało, otaczało ją nieśmiałą tkliwością.
— Gniewasz się, mamo, że nie pojechałem na kucu?
Nie, nie gniewała się. Lecz co będzie w dniu koronacji, gdy zawezwą go poddani? Król musi umieć jeździć konno.
Pomarszczona twarz zwróciła się ku matce, spoglądając pytająco jednem okiem:
— Czy doprawdy sądzisz, że będą mnie chcieli, pomimo tego, jaki jestem obecnie?
Miał wygląd mizerny i stary. Fryderykę oburzyło jednak to wątpienie, i przypomniała króla Westfalji, całkiem niewidomego.
— O, to król na żarty... Pozbyto go się.
Opowiedziała mu hisiorję Jana Czeskiego w „bitwie pod Crecy, żądającego od swych rycerzy, by go wprowadzili dość daleko, aby mógł zadać cios szpada; a oni zawiedli go naprzód, i nazajutrz znaleziono ich wszystkich martwych: ciała leżały rozpostarte a konie skłębione razem.
— To straszne... straszne... mówił Leopold.
I zatapiając się w owej opowieści bohaterskiej, niby w baśni pani de Silvis, drżał cały, taki mały i słabv, tak mało mający w sobie z króla. W owej chwili powóz wjechał w wysoką aleję, ledwie wystarczającą dla wehikułów. Ktoś zszedł im z drogi — mężczyzna, którego dziecko nie mogło widzieć, z powodu bandażu, ale który zestal zauważony przez królowę, Z powagą i twardym wyrazem twarzy wskazała mu ruchem głowy biednego kalekę, wczepionego w jej suknię: ruinę ich arcydzieła, szczątek i niedobitka wielkiej rasy. Było to ostatnie spotkanie, i Méraut opuścił ostatecznie Saint-Mandé.