Sprawa Clemenceau/Tom I/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawa Clemenceau |
Podtytuł | Pamiętnik obwinionego. Romans |
Wydawca | Drukarnia E.M.K.A. |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia „Oświata“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L’Affaire Clémenceau |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Dziewiąta biła, gdy ostrożnie zapukano do drzwi pracowni. Był to model.
Weszła kobieta od dwudziestu do dwudziestu dwóch lat mieć mogąca, ubrana w suknię z niebieskiego merynosu, trochę przykrótką, i w kapelusz słomkowy z fioletowemi wstążkemi. Kołnierzyk dość czysty, chustka jak szal złożona, popielata w duże czarne kraty, trzewiki sznurowane, i jedwabne rękawiczki z wyszarzanemi mocno palcami, dopełniały jej stroju, który nie dziwił mię wcale, boć przecież nie mogłem przypuszczać, by model pozujący po sześć franków posiedzenie, stroił się w aksamity i koronki, a z resztą, od dzieciństwa nawykłem patrzeć na równie skromny ubiór robotnic mojej matki, a i matki samej. Zamiast się z niego wyśmiewać lub dziwić szanowałem go raczej, ale wszystko wisiało tak sztywnie na figurze panny Marietty, żem mimo woli zapytywał siebie, jakim cudem Wenus z niej wytworzę.
Głowa nie przedstawiała nic osobliwego. Oczy miały wyraz dość łagodny, włosy kasztanowate, cera zbyt czerwona, zęby zwyczajne, nos splaszczony, profil pospolity, głos zresztą miły.
Nie potrzebuję mówić, że p Ritz z modelami swemi obchodził się z największą łagodnością i grzecznością wyszukaną.
— Zakatarzyłaś się, kochane dziecię? — przemówił do młode] kobiety, która zlekka pokaszliwała.
— Nic nie szkodzi. Dostałam kataru, u p. P. Jemu zawsze za gorąco i nie zważa, że ogień na kominku wygasa. Nie daje mu się to uczuć, boć przecież on jest ubrany!
— Cóż ma rozpoczętego teraz?
— Nie wiem.
— Nie byłaś ciekawą zobaczyć?
— Nie; nie lubi żeby patrzeć na jego obrazy; wiem tylko tyle, że pozuję na klęczkach, z rękami do góry, z miną przerażoną. Musi to być znowu jakiś Lew Florencki.
Nie mogłem się wstrzymać od śmiechu.
— Bądź spokojna, — rzecze p. Ritz; — dziś już nie będziesz miała rąk do góry.
— O! wszystko mi jedno, tutaj ciepło.
— Więc, zaczynajmy.
Panna Marietta odstąpiła od pieca przy którym grzała się była. Usiłowałem przybrać postawę spokojną, mieszałem jednak glinę trochę gorączkowo. Zrzuciwszy szal i kapelusz młoda kobieta umieściła się na estradzie, i zapytała, zwracając się do p Ritz’a:
— W całości?
— Tak.
Wówczas najprościej w świecie, i jak gdyby wykonywała rzecz bardzo zwyczajną, dziewczyna odpięła stanik, porozpinała mankiety, i gdy suknia opadła na ziemię, podniosła ją i położyła na krześle. Potem, zdjąwszy kołnierzyk, rozpostarła go na niej starannie, i rozwiązawszy sznurek od spódnicy, stanęła w koszuli tylko, boć naturalnie nie miała na sobie gorseta. Teraz usiadła, a założywszy prawą nogę na lewą, poczęła rozsznurowywać trzewik, w pozie, którą Prudier nadał jednej z najpiękniejszych swoich statuetek; następnie podciągała pończochy, i spuściwszy koszulę na ziemię, przestąpiła ją i bosą nogą odrzuciła po za siebie. Nakoniec wyprostowana, z głową nieco w tył przechyloną, i odgarniając obu rękami włosy, opadające jej na ramiona:
— Jak mam się upozować? — zapytała.
Zwróciłem się do p, Ritz’a, tak dla nabrania kontenansu, jak również dla zasięgnięcia jego zdania. Wyciągnięty na kanapie, od kilku minut nie spuszczał mnie z oczu.
— Wybierz sobie pozę — rzekł do mnie.
— Tę, którą panienka przed chwilą przybrała, — odpowiedziałem głosem niezbyt pewnym.
— Zgoda — rzekła krótko.
Ale Marietta opuściła już była ramiona.
— Chciej pani odgarnąć jeszcze włosy jak przed chwilą, — zwróciłem się do niej.
Spróbowała oddać ruch poprzedni, mniej jednak szczęśliwie.
— Głowa trochę więcej w tył; nie tak, ot tak.
I bezwiednie prawie poskoczyłem na estradę, a ujmując obiedwie jej dłonie, nadałem jej pozę, która mi się najodpowiedniejszą do odtworzenia być wydała.
— No — powiedziała śmiejąc się, — zdaję się, że będę zawsze z rękami do góry.
Wówczas zrzuciłem zwierzchnią suknię, odwinąłem rękawy, wspiąłem się na stołek by się dorównać do wysokości mojej głowy, i wziąłem się śmiało go dzieła,
— I ja pójdę do roboty, — rzekł pan Ritz przechodząc do swojej pracowni; — uważajcie by ogień nie wygasł.
Ciekawem zaiste zjawiskiem, umysł mój otrząsnął się ze wszelkich ubocznych myśli, zaprzątniony jedynie oddaniem tego, com, miał przed oczyma.
W jednej chwili, wszystko co tu zaszło zdało mi się zupełnie normalnem. Usiłowałem kopjować żywy model tak samo jak dotąd kopjowałem modele nieżywe; a nadto, czułem w sobie bodziec niecierpliwej żądzy pochwycenia tego tętniącego życia, oblekając co rychlej w kształt widomy niepochwytne wrażenie, mogące się rozwiać lada chwila. Tak więc, gorączka pracy wzmagała się tu jeszcze zapalczywą gonitwą za pierzchającym cieniem prawdy. A nadto, łączył się zachwyt na widok tego nagiego ciała, które po raz pierwszy miałem przed oczyma, zachwyt wolny od wszelkiego cienia zmysłowości
Ah! jakie najpiękniejsze nawet dzieła sztuki nędzną są rzeczą wobec jednego stworzenia! Teraz, pojąłem słowa, tak często słyszane w ustach mego nauczyciela i jego przyjaciół: „Natura jest zabijająca!“ I jak dobrze rozumiałem teraz te roje artystów, którzy wolą trzymać się tradycyi, i przekopiowywać zawsze tylko dzieła ludzkiej ręki, zamiast wziąć się do odtworzenia dzieł Boga! Niewątpliwie, biorąc rzecz ze stanowiska proporcyi, niema chyba na świecie kobiety równającej się doskonałością niektórym posagom, i gdyby Bóg, zgadzając się z pośrednio podaną sobie radą od człowieka, zechciał ożywić jeden ze słynnych posągów, byłoby to, sądzę, coś piękniejszego od najbardziej olśniewających piękności, jako wytwór wszystkiego, co geniusz artysty połączyć może z darami stworzyciela, ale Bóg nie potrzebuje pogańskiego tego cudu, i najniedoskonalsze z dzieł jego są i będą zawsze wieczystem wyzwaniem urągającem najświetniejszym naszym arcydziełom; mają bowiem to, czego żaden twór człowieczej ręki nigdy mieć nie będzie: wejrzenie, uśmiech, gorące pulsacye życia.
Dwie pierwsze godziny posiedzenia przemknęły jak jedna chwila. Byłem skąpany potem. Nie czułem tego, ani nie widziałem strudzenia Marietty, której ledwie parę razy pozwoliłem opuścić ramiona na chwilę, powtarzając jej wciąż: „Proszę się nie ruszać". Oddech, w równych odstępach wdzięcznie jej piersią kołyszący, leciuchne drganie naskórka za najmniejszem wrażeniem chłodu, krew bujna i młoda, bieg której czuło się, widziało nie ledwie pod tą matową skórą o lśniących odbłykach atłasu, oto co chciałbym był pochwycić i odtworzyć. Byłem jak pijany i mało myślałem o obecnym utworze. W moim mózgu krzyżowały się tysiączne linje, pozy, kształty, ruchy. Miałem pełną głowę, posągów.
— Możebyśmy odpoczęli? — usłyszałem nagle za sobą głos p. Ritz’a.
— Wyborna myśl — rzekła Marietta — tymczasem rozniecę ogień.
Wdziała spódniczkę, szał zarzuciła na nagie ramiona, i usiadłszy przed kominkiem dokładała węgla. Je ocierałem twarz z potu i pytająco spoglądałem na p. Ritz’a.
— To dziwne — powtarzał tenże, przenosząc wzrok kolejno z mojej roboty na mnie. To zdumiewające! No, widzą żem się na tobie nie omylił.
— Czy doprawdy?
— Tak. Teraz, — mówił dalej, — pozwolę sobie skrytykować cię potroszę, jakkolwiek od dziś, powiadam ci to szczerze, nie potrzebujesz już nikogo. Możesz iść dalej o własnej sile, a zajdziesz daleko, bo ukochałeś naturę; to tylko zapamiętaj sobie, celem sztuki nie ma być sama natura. Wieszże czem fest sztuka? Pięknem w połączeniu z prawdą; i stosownie do tej zasady, sztuka ma wytknięte sobie bezwzględne prawidła, zastosowania których napróżno szukałbyś w samej naturze. Gdyby natura sama odpowiedzieć im mogła, dość by było odlać piękny model od stóp do głowy, by zupełne arcydzieło otrzymać. A przecież wprowadzając myśl taką w wykonanie, wytworzyłbyś śmieszność jedynie. Rzeczą talentu jest uzupełnić naturę, zgromadzić ztąd i z owąd jej wskazówki doskonałe, lecz cząstkowe, zespolić je w jednolitą całość i natchnąć tę całość myślą lub uczuciem, ponieważ duszy tchnąć w nią nie możemy. Słowem, ten. kto pozostając w ścisłych granicach piękna, najbardziej do prawdy się zbliża, jest artystą prawdziwym. To Fidyasz, to Michał Anioł, to Rafael. Dziś, poddałem cię stanowczej próbie, z której wyszedłeś bardziej zwycięsko niżem się spodziewał. Chwiejności ani śladu! Wzruszenie, zapał Brawo! Rozdąwszy nozdrza szeroko, odetchnąłeś wonią prawdy, jak młody lew wiatrem pustyni. Doskonale; już ją masz! ale teraz należy pokierować tym zapałem, nie gasząc go wcale. — Podnieś się. Marietto, wróć proszę do pozy w której byłaś przed chwilą. Dobrze. Ten układ naturalny, pociągnął cię od razu, moje dziecko; podpatrzyłeś naturę w jednem z jej nieuczonych poruszeń, i zatrzymałeś się w przelocie. Oko artysty; ale tu poza, dobra na studyum, nie wystarcza dla posągu. Kobieta odgarniająca włosy, to dobre na sześciocalową statuetkę, do ozdoby kominka lub zegaru, aie nie jest to przedmiot godny szerszego traktowania. A przytem ruch ten dojrzałeś tylko jednostronnie. Obróć się Marietto, ale zawsze w tej samej pozie. — Spójrz tylko! zbliżenie łopatek jest niekształtne, głowa wsuwa się w ramiona, szyja się fałduje, plecy wgłębiają, biodra wydłużają się. Posąg powinien się obracać na podstawie, albo też powinniśmy módz okrążyć go do koła; linje więc jego muszą być czyste i śmiałe, z którejkolwiek przedstawi się strony. Otóż, to, co ci natura tu podaje jest niedokładnem, brzydkiem nawet w niektórych miejscach. Cóż więc sztuka z tych wskazówek wyciągnąć ma dla siebie?
I zwracając się znów do Marietty:
— Opuść nieco ręce, spód których nigdy dobrze się nie rysuje, ani w sztuce, ani w naturze; łokcie zaokrąglone nieco pochyl ku przodowi, głowa prosto, oczy w górę. — Ileż rzeczy w tej małej odmianie! Głowa się uwydatnia, widzimy ją w całości, nie zaś, jak w przódy, podbródek tylko i nozdrza od spodu. Ręce wychylają się naprzód miękkim i kształtnym ruchem, gdy w przódy nikły w części pod włosami, a łokcie odstawione z każdej strony, tworzyły coś niby ucha. W miejscu kobiety odgarniającej włosy, masz, jeśli zechcesz, młodą męczennicę, czystą lub nagą, skazaną na śmierć, a która wznosząc ręce i oczy do nieba, ofiaruje śmierć swą Bogu i jednocześni# cudne kształty przed okiem śmiertelnych rozwija.
„Spójrzmy z drugiej strony. Łopatki teraz są na miejscu, szyja jest równa, plecy gładkie, biodra wyraziste. Teraz, kiedyśmy przedmiot wynaleźli, zobaczmy, czy nam wystarczy natura? W części tak, w części nie. Tu, — mówił dalej p. Ritz, dotykając palcem Marietty, jakby jakiego manekina, lecz zarazem uśmiechając się do niej, dla pokazania, że nie o niej wyłącznie, lecz o sztuce wogóle czynił spostrzeżenia, — tu ramiona są za szczupłe, odpowiednio do popiersia, ręce za grube stosunkowo do ramion, osada szyi za ciężka. Sześć stóp, sześć i pół najwyżej w tem ciele, które było stworzone na siedem. Łydki cienkie, nadstopki znów za grube, ale reszta dziwnie harmonijnie utworzona. Widzisz teraz, co można użyć, a co zostawić należy. Czy już wszystko? Nie, Z jakiego kraju będzie twoja męczennica? Czy to młoda greczynka, co ze ś-tym Pawłem zdążyła do Rzymu? Czy może dziecię północy, przybyłe z Atyllą do Galji Meroweusza, i tam nawrócone przez pierwszych biskupów chrześcijaństwa? Ileż typów odmiennych! Jaki tu wybrać? a raz wybrawszy, gdzie znaleźć taki typ żyjący za dni naszych i odpowiadający ideałowi naszej wyobraźni? Wszystko to nie łatwe, — zakończył p. Ritz, przesuwając ręką po czole, i mówiąc raczej do tajemnych myśli swoich, niźli do mnie, — i ci co idą przez życie nie szukając nic po za niem i nie mieszając się do naszych mozołów, zaiste, są bardzo szczęśliwi!
Marietta ubrała się równie wolno jak się rozebrała była, jedną po drugiej kryła w swą odzież prostaczą piękności swojego ciała, jak handlarz izraelita kładzie jeden po drugim w zatłuszczony worek skórzany drogie kamienie, które był rozłożył przed wami, i wszystko uniosła z sobą, nie zrozumiawszy prawdopodobnie nic a nic z tego co się tu mówiło.