<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Weyssenhoff
Tytuł Sprawa Dołęgi
Rozdział XXXIX
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1917
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa; Lublin; Łódź; Kraków; New York; Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXXIX.

Ciężary jakieś, niezliczone, zaw arte w, tysiącach zwojów, foliałów, worków, waliły się do pokoju Dołęgi, przeciągały nad jego łożem, gniotąc mu pierś i gardło. On je m usiał liczyć i spychać. Liczył je i spychał z piersi coraz prędzej, prędzej, ale im więcej zepchnął, tem więcej ich nadciągało. Rzucał się wtył, chcąc podnieść się na poduszkach, aż uderzał głową o drzewo łóżka. Ciężary waliły się ciągle niby z cichym zgrzytem, niby rozpalone, bo Janowi zęby cierpły i suche usta szalenie pragnęły ochłody.
Poprosił o wodę.
Do pokoju wszedł ktoś i dał mu pić.
Ale nie był to służący. Jan, szeroko otwierając oczy, wpatrywał się w tę postać męską o jasnych włosach, która, nosząc na twarzy wielką boleść i troskę blizkiego, krewnego człowieka, stała przy jego łożu...
Chwilę tylko miał przestrachu, zaraz potem poczuł, że ten człowiek stojący nad nim przenika wszystkie jego myśli, a nawzajem on sam czyta wyraźnie w duszy tamtego. Znał tę twarz, jak swoją, znał to czoło, zfałdowane w podkowę, te głębokie oczy, te ruchy... nikogo w życiu tak podobnego do siebie nie spotkał.
— Rozumiem — rzekł. — Ty jesteś mną, a ja Tobą.
I choć tamten nie rzekł ani słowa, Jan poczuł, że mu trzeba wstać, mimo niemocy, i pójść, gdzie On go woła, gdyż rozpoczynają się rzeczy ważne.
Gdy dotknął Jego ręki, prąd jakoby wielkiej ochoty przebiegł przez znękane ciało i stał się Jan ogromnie silnym, gotowym do robót nadludzkich. Jednem pchnięciem prawicy odwalił gniotące go ciężary i, oddychając wolną piersią, szedł za przewodnikiem, który go prowadził przez sale, schody, coraz węższe, coraz bardziej strome, ciągle w górę, w górę...
Wydostali się na galeryę, krążącą około baszty. Świeciło pyszne słońce.
Aa! to War, to baszta wschodnia! Jak niezmiernie wyniosła, jak wspaniale króluje nad szerokim, szerokim krajem! Co się tu dzieje? co za święto? Tłum zalega podzamcze, tłum na podwórzach, w oknach, na galeryach, na dachach. Dawne barwne szaty, bogate i ubogie, karmazynowe i szare. Oto w wielkiem oknie przy bramie pełno niewiast, dygnitarskich widać żon i córek: panna Temira Ostykówna w swym stroju zakonnym, jak Anna Jagiellonka. Może to sama królowa Anna? Nie — bo przy niej Halszka ze splecioną kosą, we wzorzystych aksamitach!... To dawna, dobra Halszka...
Czekamy, czekamy! — wracają nasi z zabijackiego tańca i Bóg im poszczęścił. Już się było tatarstwo rozsiadło w ziemiach kresowych i owładnęło słabszymi zameczkami, głęboko w kraj puszczając zagony, mordując męże, niewiasty i dzieci, gdy książę Janusz, spadłszy jak błysk miecza na główną potęgę pohańców, zniósł ją i wyparł z granic, zameczków dobył, a nabrawszy jeńca i łupu zacnego co niemiara, wrraca dzisiaj triumphans ad propria. Cześć Zbaraskim!
Moździerz zaryczał z pod bramy i okrzyk spadł od dachów na galerye, dziedzińce, mosty, równiny — coraz szerszy.
Od lasu, gdzie droga wspina się na pagórek, wypływa pierwsza na wysokiem drzewcu czerwona chorągiew z białym krzyżem, wiedeńska chorągiew... wznosi się, wznosi, aż pod nią zabłyszczała i zakwitła konnica...
— Ojcze! jacy oni piękni od tej zasłużonej dumy! — mówił Jan — dlaczego ja z nimi nie byłem?
Ale przewodnik położył rękę na piersi, na znak, że On tam był z nimi — a Jan zrozumiał i duma rycerzy napełniła pierś jego synowską.
Na czele orszaku książę Janusz, w półpancerzu i delii, na bułanym koniu. Otaczają go same znajome twarze, ale jak poważne w tych rycerskich strojach, na których opończą najkosztowniejszą spoczywa kurz bojowy. To nie maszkary karnawałowe — metal, co tu błyszczy, jest w walecznym ogniu hartowany, a w czerwieni barw więcej krwi, niż karmazynu.
Vivat nasz książę! Niech żyją Zbarazcy! Cześć, miłość nasza panom i ojcom naszym!
I Jan krzyczy wraz z innymi, a nie jest to krzyk nieporządny tłumu, nie są to łzy nerwowe niewiast, jeno taki odwet wdzięczny, jak rosa i zapach, które oddaje ziemia dobroczynnym promieniom słońca.
Dudnią już mosty, biją setne salwy i lud przypada do strzemion bohaterów.
Teraz im grajcie! Grajcie ze wszystkich trąb! niech im rodzinna pobudka popłynie nad głowami radośnie i dumnie, z błogosławieństwem ludu, z błogosławieństwem Mocy Niebieskich, z uśmiechem opiekuńczym Najświętszej Panny..
Gdzież trębacze?! Ha śą! Nareszcie...

Marsz moje serce!
W pobudkę biją —
Strzelaj mordercę,
A chwal Maryą;
Boś u Maryi
Towarzyszem w regimencie...
............

Właśnie oni: chorągiew pancerna! Hej, ptaki, pogubiliście trochę piór ze skrzydeł, poszczerbiła wam czerń hultajska szeregi... Ale jeszcze, jeszcze was dosyć, jeszcze z was piękne przedmurze Christianitatis. No, pójdźcie tu, niech raz przecie pierś moją o wasz pancerz ogrzeję...
A gdzie on? gdzie rotmistrz?... Jest, jest na swojem miejscu, przy prawem skrzydle, ze złocistym napierśnikiem, z prawą ręką obnażoną po łokieć... A co? dobrze ci z buzdyganem w ręce? O, tak mi zawsze wyglądaj... Co to masz na czole?... przewiązane? Andrzeju!... Ja tu... Niech ci Bóg da zdrowie... Czyś ty ranny?... Andrzeju!!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wstrząśnienie — ciemność — znikło wszystko.
Dołęga poznał lekarza, przyjaciela.
— Proszę cię, nie krzycz, nie rzucaj się... wypij to zaraz — mówił lekarz.
— Gdzie oni? gdzie się zapadli?
— Niema tu ich, ani żadnego Andrzeja. Panuj nad sobą, jesteś poważnie chory.
— Chory?
— Tak, masz tyfus.
— Tyfus?... Niech ja tylko wrócę do Niego...
— Postaraj się myśleć porządnie. Patrz, jestem tu ja, jest Józef, jest pan Helle.
— Ja was wszystkich zabiorę tam...
Wskazał słabo ręką w górę; opadła na posłanie; Dołęga zaś pogrążył się znowu w sen głęboki.

∗             ∗

— Ojcze, patrz, co oni zdziałali krajowi swemu na pożytek — a ja nic? nic? — Czy nic nie mogę dla tego kraju? Jeżeli umrę, jak tam mówili na dole, nie pozostanież nic po mnie? Ojcze, co mam czynić?
Odpowiedź poczuł niby tchnienie siły w piersi:
— Kochaj, a kochając czyń, co umiesz.
Z bardzo wysokiego stanowiska, na którem odnalazł przewodnika, Jan rozglądał się szeroko na cztery strony świata. Był w Warze, czuł około siebie Zbarazkich i ich krewnych i wielu innych ludzi możnych, z sobą sprzymierzonych. Ale okolica zamku rosła do nieskończoności.
Trakt Warski był tylko drobną podwójną linią, lasy Waru tworzyły ciemną plamkę na tym ogromnym kraju, który roztaczał się w porannem słońcu wszędzie, gdzie okiem sięgnąć Błękitniały na nim rzeki kapryśnymi skręty: większe, jak arterye, z cieńszymi dopływami, niby żyłkami pomocniczemu Ciemno barwiły się lasy, zieleniały łąki błotniste i suche, odznaczając się barw ą jaśniejszą. Szarzały długie wsie, a nad miastami wznosiły się ratuszowe i kościelne wieżyce. Na bladem tle pól — drogi kręte, kapryśne, jak rzeki; przy nich, na rozstajach, przy mostkach — krzyże. A tam daleko na samym widnokręgu, smuga stalowego światła — to morze. Tkwią na niem pochyone trójmasztowe okręty, jak na starych mapach.
— Jestem bardzo wysoko, dlatego to tak wygląda. Jak wybornie widzę, jak obejmuję całe pole mojej pracy. Co za rozkosz czuć w sobie dobrą moc, a naokoło siebie to powietrze czyste, lekkie, przychylne memu działaniu.
Skinienie przewodnika dało mu znać, że pora zacząć.
— Pora! — zbudzili się ludzie około mnie i dążą do pracy w ordynku niby wojskowym.
Oto Zbarazcy prowadzą swoje zastępy w białych, bronzowych i siwych sukmanach; oto Helle prowadzi inne szeregi, w skórzanych fartuchach, ze strzyżonemi wąsami, o twarzach okopconych dymem warsztatów. Obok Hellego kto idzie, ze staroświecka przybrany, z foliałem w ręku? Oczywiście — to Jan Dekiert, jego powinowaty, poprzednik i doradca.
Naprzód, dobrzy ludzie! Wszystko przygotowane: na tej wielkiej roztoczonej przed wami karcie nowe drogi już wytknąłem. Patrzcie, jak zbiegają się do miast, jak zbliżają oddalenia, prostują kierunki. Te kanały, gdy osuszą błota, ile nowej bogatej ziemi! No, poczynajcie z Hogiem! Ja tu z przewodnikiem kieruję waszą robotą, mam plany, mam przedziwne narzędzia do porozumiewania się z wami, gdy się oddalicie na dziesiątki mil, idąc za waszą dzielną łopatą, za mocnym młotem. Wy sami wiecie zresztą co robić — spojrzyjcie tylko w serca wasze. Tak, zgodnie, ławą, naprzód!...
Ojcze, jacy my liczni, silni! Patrz, jak te drogi rosną za rzeszą robotników, jakby je siła wewnętrzna ziemi wyrzucała na wierzch i pchała w przeznaczonych kierunkach... jakby olbrzymie krety rozbiegły się po kraju... jakby rozum ny piorun uderzył w serce krainy i potrzaskał ją w sieć dróg potrzebnych.
Te będą dla wozów prostych, na tamte już rzuca ją szyny.
Ho, ho! nie próżnują warsztaty pana Hellego! W czarnych paszczach, w łunie czerwonej sapie potężnie robocza para, jeżą się srodze wąsy robotników, radośnym rytmem grzmią młoty.
Praca wspólna, rozumna — i wszyscy przy niej.
Długo zdawało się Janowi, że jest środkiem i sercem ogromnie rozpędzonej, lecz ujętej w matematyczny system machiny roboczej. Słyszał ostry zgrzyt szuflowanych żwirów, czuł gorący oddech pary i widział krzyżowanie się nieskończonych pasów, śmigających na wielkiej ilości kół rozpędowych, pośród kół zębatych, osi, tłoków... Poruszała to wszystko siła nowa, jego siła.
Poczuł nareszcie, że przychodzi kres dnia. Poczuł drżenie rąk własnych i rąk tych wszystkich, którzy czynni byli około niego, i chwianie się roboty i rozpaczliwe kołatanie wysilonych transmisyi.
— Pokój nam, odpoczynek! Już siła moja mdleje razem z siłami waszemi... Oto wieńce krwawego potu otaczają nam skronie — nasze ciche wieńce... Niech nam noc da zdrowie i odżywi jutrzejszą siłę. Dobrej, spokojnej nocy...
Ciemności, ciemności, ciemności.

∗             ∗

Zamiast odpoczynku noc stała się męczarnią. Ciężary nadciągnęły znowu nad łoże chorego. Spychał je znowu i rachował coraz trudniej, coraz rozpaczliwiej. Aż zawrzał gniewem na te zmory potworne, bezmyślne, przygniatające go bez celu, a nieuniknione takie i przeliczne, jak suche, gorące fale.
— Precz, precz ode mnie! Mnie tam wołają, na mnie czeka Ojciec...
Ale ciężkie zmory zgrzytnęły, przewalając się, a te, które były jeszcze nie weszły, wybuchły dalekim, szyderczym śmiechem, niby bluźniąca tłuszcza:
— Ojciec... ojciec... gdzie ojciec?...
Jan zerwał się na łóżku, zaciskając pięście, ale opadł bezsilnie.
— Prawda — chory jestem, szalony... To cień jego, nie on sam... Czy na ciężki tyfus umarłeś, ojcze?
Zaświeciła mu jakaś niepewna trzeźwość, zakołowały w głowie prawdziwe wspomnienia ostatnich dni i wspomnienia zamierzchłe, może tylko odbicia snów dawnych. Zdawał sobie sprawę, że wszystko co kochał, czego pragnął, runęło w przepaść, w przeszłość nieodzowną. Czuł, że sprzymierzeńcy oddalili się od niego i urągają jego śmiałym zamiarom. Zbarazcy, Zbązki, Szafraniec z Halszką są gdzieś daleko, gotują się do jakichś zabaw, przyjęć, nie myślą nawet o nim, który skazany jest tutaj na roboty podziemne w kanałach warszawskich, gdzie tyfus czyha z zadusznych ciemnic.
Twórcza moc snu przeniosła go zaraz w te zohydzone kanały. Szedł przez nie sam, przejęty dreszczem od zimnego potu ziemi, i błądził po korytarzach zacieśniających się, strasznych... Jeżeli stąd nie wyjdzie, w grób się żywcem położy.
— Boże, wybaw mnie! Boże! nie dokończyłem prac moich na ziemi...
Przez górne lunety zam ajaczyło światło dzienne i Jan wydostał się na smutne, wielkie pola. Jak zimno!
Dzień, krewny nocy, pod niskiem czarnem niebem Pola, zdaje się te same? Ale robotnicy czy odbiegli prac rozpoczętych?... Pusto. Na stokach przekopów leży kilku ludzi uśpionych dziwnie: twarze ich sine, ręce stężałe w rozpaczy... Tyfus. — Tam, tam przechodzą cienie tragarzy, wynoszących trupy... Tak, nędza na wszystkich: tyfus!
Na zamku jest lepiej: są lekarze, urządzono środki bezpieczeństwa. Kto się dostał do zamku, ocaleje. Oto gmach wypiętrzył się w groźne niebo i opasał się wałami, i zabrał do wnętrza swego, których uznał za godnych, i zamknął bramy.
— Może jeden głos kobiecy wyprosiłby miejsce dla mnie w tych samolubnych murach?... Czy zawoła?.. Ale, gdyby i zawołał, nie pójdę. Moje miejsce tutaj, na przekopach, przy tych, którzy polegli, z tym i, którzy jeszcze żyją...
— Zwołać żyjących!...
Poczuł się naraz zwyciężonym: musiał położyć się na mokrej ziemi, choć chłód zabójczy wsiąkał mu w zbolałe kości. Otulał się we wszystko, co mógł uchwycić dygocącemi rękoma. Konała w nim dzielność samoistna, drżało już tylko nędzne, szamoczące się w skulonem ciele życie. W głowie, zamiast myśli, poczuł szalony wir niezrozumiałych obrazów, twarzy, barw i szumów.
Jeszcze chciał się podnieść, dobyć się gdzieś wyżej, otulić się, zasłonić od nadchodzącej śmierci... Siłę swoją mdlejącą, maluczką, przygarniał do siebie oburącz, a przez zaciśnięte zęby wyrywały się jęki i modlitwy, poszarpane śmiertelnym dreszczem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Weyssenhoff.