<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Sprawy bieżące 1874, 1875
Pochodzenie Niwa (1875) t. VIII, str. 630-636
Publicystyka Tom IV
Wydawca Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Gebethner i Wolff
Data powstania 1875
Data wyd. 1937
Druk Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały cykl felietonów
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IX
Pożary prowincjonalne. — Widowiska dobroczynne. — Nasze miłosierdzie i afisze. — Sierpc i teatr. — Skażenie języka i Sierpc. — Pożar na Solcu. — Straż ogniowa warszawska. — Straż ogniowa na prowincji. — Dzieje lokomocji. — Tramwaje. — Wpływ tramwajów na rozrost miasta. — Przeszkody. — Zwierzyniec. — Wycie wilków.

Jakiś zły duch zniszczenia unosi się widocznie nad nami. Palą się nasze miasta i miasteczka, a pożary owe, zamiast się pomniejszać, coraz bywają częstsze i coraz większe szkody przynoszą. Obok Pułtuska, Końskowoli, Opola i Przasnysza spalił się w ostatnich czasach Drobin. Mieszkańcy, pozbawieni dachu i chleba, znowu wyciągają ręce, błagając o litość i pomoc. A tymczasem miłosierdzie publiczne ochłodło już i potrzeba sztucznemi podtrzymywać je środkami. Ludzie przyzwyczaili się do wieści o pogorzelcach, a nowe nieszczęścia nie robią już tak silnego jak dawniej wrażenia. Rzuciliśmy się z energią do ratunku i dawania pomocy, ale ta energia wedle naszego zwyczaju nie była trwałą. Najwięcej stosunkowo złożono na Pułtusk, mniej na Opole i Końskowolę, jeszcze mniej na Przasnysz, o Drobinie zaś nikt już nie myśli. A jednak nędza najnowszych pogorzelców, ze względu na spóźnioną porę i na jesienne chłody, jeszcze jest większa. Mieszkańcy Pułtuska mogli bez wielkich cierpień spędzać noce pod gołem niebem, bo ogrzewało ich jeszcze ciepłe tchnienie spokojnych nocy letnich, ale dziś, nocleg pod gwiazdami — to choroba i śmierć dla nieszczęśliwych nędzarzy. Cóż jednak na to poradzić? Źródłem ofiarnych czynów naszych bywa na nieszczęście tylko wrażenie, a że wrażenie już przeszło, zatem i miłosierdzie wyschło do dna. Dajemy sobie obecnie koncerta; hojnie zapełnialiśmy przed parą jeszcze dniami danaidowe kieszenie pana Strakosza; podziwialiśmy za dobrą i brzęczącą gotówkę piękną karnacją biustu panny Donadio, damy zapewne jeszcze niejeden koncert na większą cześć, chwałę i benefis naszych i nie naszych znakomitości artystycznych; będziemy mieli prelekcje na dobroczynność; będziemy nieraz tańczyć przez miłosierdzie na publicznych balach; wyprawimy sobie żywe obrazy z naszych piękności, na dochód przedsiębierczego Przytuliska; panie nasze będą nam podsuwały bilety na rozmaite kwaśno-słodkie cele; będą sprzedawały afisze; będą się rozczulać po francusku w teatralnych przedsionkach nad ofiarnością Warszawy; słowem, odegramy tak, jak odgrywamy corocznie, mnóstwo wielkoświatowo-dobroczynnych komedyj, a o prawdziwej nędzy, o pogorzelcach, nie pomyśli nikt. Słychać o wielu koncertach, które na pociechę rozmaitych podupadłych wielkości mają być dane w nadchodzącym sezonie zimowym; słychać o balach i widowiskach dla poratowania wziętej w arendę przez miejscowe dewotki urzędowe nędzy; ale nie słychać o żadnem widowisku, ani balu, ani koncercie na dochód coraz liczniej przybywających i coraz gwałtowniejszego potrzebujących ratunku pogorzelców. A jednak wobec osłabłej chęci do ofiar dawanych wprost byłby to jedyny środek przyjścia tym prawdziwie potrzebującym ratunku ludziom w pomoc. Zrozumiały to lepiej prowincjonalne miasta, które poczynają urządzać u siebie stałe amatorskie teatra, dające przedstawienia na dochód pogorzelców. Kto by to powiedział, że np. miasto Sierpc zebrało z takich przedstawień teatralnych na pogorzelców Przasnysza dotychczas rubli trzysta, tj. stosunkowo do ludności więcej, niż Warszawa na wszystkich pogorzelców razem wziętych. Słyszeliśmy, że i inne miasta mają zamiar pójść za tym pięknym przykładem, który pod każdym względem zasługuje na naśladowanie. Prócz pomocy dla nieszczęśliwych takie stałe teatra amatorskie wydają i inne błogie skutki. Zarzucają młodzieży małomiasteczkowej próżniactwo, skłonność do przesiadywania w publicznych knajpach, umysłową bezmyślność i obojętność na sprawy publiczne. Otóż teatr jest dzielnym lekarstwem na wszystkie podobne choroby. Teatr dostarcza przyjemnej rozrywki, zajmuje w szlachetny sposób czas pozabiurowy, budzi ruch umysłowy, budzi zajęcie się literaturą, nie pozwala zapleśnieć i skwaśnieć w światku małomiejskich plotek i małomiejskich spraw, podtrzymuje miłość do szerszych i ogólniejszych idei, a na koniec przyczynia się potężnie do podtrzymywania czystości języka, który zwłaszcza po małych miasteczkach idzie na łup rozmaitych nieswojskich, postronnych wpływów.
Jak należy pilnie czuwać nad owym skarbem, będącym dla każdego ogółu tem, czem arka przymierza dla Izraelitów — i jak pilnie osłaniać go należy od szkodliwych wpływów — nie potrzeba zapewne nikomu tłomaczyć. Z drugiej strony, z boleścią wyznać musimy, że tu i owdzie w miastach prowincjonalnych widać ślady językowego skażenia. Dowodem tego choćby i ten sam Sierpc, w którym ludzie najlepszych chęci nie umieją, jak się należy, napisać nawet teatralnego afisza. Na jednym z nich czytaliśmy, jak następuje: ...„danem będzie miejscowemi amatorami przedstawienie...“ zamiast „przez miejscowych amatorów“; — miejscowemi amatorami — to nie po polsku. Potrzeba pilnie wystrzegać się takich błędów, te bowiem otwierają wrota coraz to nowym i coraz to większym.
Nie chcemy z powodu podobnych błędów wyśmiewać mieszkańców Sierpca, zwracamy tylko ich uwagę; zwracamy ją ze smutkiem, ale zarazem i z nadzieją, że w miarę, jak będą poznawać pisane piękną polszczyzną utwory naszych dramaturgów, potrafią się na przyszłość podobnych zboczeń ustrzec i będą mówić pięknym i czystym językiem, jakim mówili ich ojcowie.
Smutno pomyśleć, jak u nas lekceważą język, nie rozumiejąc, czy nie chcąc rozumieć jego znaczenia. Pójdź na salony arystokratyczne, usłyszysz francuzczyznę lub taki bigos różnojęzyczny, że choć uszy zatykać z oburzenia: tam panowanie guwernantek posprowadzanych ze wszystkich końców świata; tam miłość rodzicielska w troskliwości o dobry akcent paryski się objawia; tam panowie szepcą damom francuskie słówka na ucho; tam głupcy w długich surdutach udają Anglików, przekręcając angielskie wyrazy; tam posługujących mazowieckich Bartków i Jaśków na Dżonów przerabiają, tam czytają tylko zagraniczne powieści; tam o Mickiewiczu wiedzą, że to „literata jakiś“; tam prenumerują Revue des Deux Mondes i dziwią się po francusku, jak się może tyle polskich dzienników utrzymać.
Pójdź między wysokie mieszczaństwo — to udaje arystokracją; pójdź między przemysłowców: mówią po niemiecku; pójdź między kupców: szwargoczą po żydowsku; pójdź na giełdę — język niby polski, ale i słowa z niego nie zrozumiesz. Wszędzie cudzoziemczyzna lub mieszanina najobrzydliwsza w świecie, wszędzie, gdy się wsłuchasz, i płakać i śmiać ci się zechce jednocześnie, — aż wreszcie mimo woli spojrzysz w niebo i z wyrzutem zapytasz: „Panie Boże, przecież nie stawialiśmy nigdy wieży Babel, dlaczego nam tak pomieszałeś języki?“

∗             ∗

A teraz, po tej wycieczce w dziedzinę lingwistyki, wracam znowu do pożarów. Świeżo, bo dnia 6 i 7 października, mieliśmy pożar w Warszawie. Zapaliła się stajnia na Solcu, a od niej składy drzewa. Była chwila wieczorem, że pożar tak się rozszerzył, iż obawiano się nie tylko o składy drzewa, ale i o przyległe fabryki. Na niebie świeciła ogromna łuna; jak okiem zasięgnął, rozlewało się jedno morze płomieni, buchających na wysokość kilkupiętrową. Krwawy blask pożaru odbijał się w mętnych falach Wisły i malował na czerwono pobladłe z przerażenia twarze zgromadzonych tłumów ludzi. Głuchy łoskot walących się szycht drzewa; syk płomieni; głuchy hurkot ciężkich sikawek i nawoływanie strażaków, wszystko to zlewało się w jeden przerażający chaos. Chwilami milknął gwar tłumów, i na tle ciszy, przerywanej tylko sykiem płomieni, słyszałeś spokojne słowa komendy. Od czasu do czasu, na zrębie stosów drzewa lub na płonącym dachu, wśród dymu i czerwonych płomieni zaświeciły nagle mosiężne hełmy nieustraszonych strażaków, kilkanaście zbrojnych rąk wzniosło się do góry i mignęły topory niby błyskawice i znowu nikło wszystko, zakryte dymem i pożarem. Koło północy walka tych bohaterskich dzieci Warszawy z rozszalałym żywiołem doszła do zenitu. Ratunek niesłychanie był trudny, między szychtami bowiem drzewa nie było drogi dla sikawek, od strony zaś Wisły bagniste kałuże i spadzistość brzegu nie dawały zgoła przystępu. Wkrótce jednak urządzono pomosty i z niesłychanem wysileniem ustawiono na tym zaimprowizowanym gruncie najpotężniejsze narzędzia. Wielkie parowe sikawki poczęły wreszcie wyrzucać olbrzymie słupy wody na płonące drzewo. Teraz dopiero zwycięstwo poczęło ważyć się i wahać. Dwukrotnie zajmowały się przyległe domy, i dwukrotnie je uratowano. Fabryki ocalały, wiatr bowiem pędził płomienie w inną stronę. Znacznie już po północy ogień począł słabnąć i omdlewać. Robiło się coraz ciemniej. Tu i owdzie buchały jeszcze płomienie, ale były to już niby ostatnie wysilenia. Na koniec pożar opanowano zupełnie, jakkolwiek pogorzelisko tliło się jeszcze cały dzień następny. Nazajutrz rozmaite pisma podały szkody uczynione przez pożar, ale podały je niejednakowo. Kuriery i gazety oceniły je na dwadzieścia pięć tysięcy rubli (?) — Gazeta zaś Handlowa na sześć. Zdaje się, że ta ostatnia najbliższą była prawdy.
Ostatecznie tedy był wielki pożar, a niewielkie szkody. Istotnie, w Warszawie, przy takich strażach, jakie mamy, pożar nigdy nie może przybrać zatrważających rozmiarów. „W Warszawie, to nawet człowiek porządnego ognia nie zobaczy“, mówił pewien wierny pesymista, który miał sposobność oglądać kilka pożarów prowincjonalnych. Straże tu doskonałe: strażacy, wybierani przeważnie z ludzi miejscowych, znają doskonale miasto, a przy tem odwagą i zręcznością przechodzą podobno wszystkie inne straże w Królestwie i Cesarstwie. Pożar jest dla nich uroczystością; napadają na niego, rzekłbyś, z furią: rąbią i łamią, leją, rzucają się w największy żar i nim się obejrzysz, z ognia już ani śladu. Dzielny lud! Dla miasta naszego straż ogniowa jest duszą i okiem w głowie.
Inna rzecz po prowincjach. Tam pożar najczęściej zmienia się w pożogę, która całe miasto pochłania. Większość miast prowincjonalnych nie ma jeszcze wcale straży ochotniczych. Częstokroć nie pochodzi to nawet z ich winy, ochotników bowiem nie brak, ale dla założenia straży potrzebne jest pozwolenie władzy, które częstokroć, choćby z powodu masy żądań, przychodzi po pożarze nowym.

∗             ∗
Ile to faz przechodziły sybarytackie lokomocje, istniejące gwoli potrzebie i wygodzie członków ludzkich? Począwszy od starożytnych faetonów, palankinów, lektyk, złoconych sani niderlandzkich i włoskich, aż do nowoczesnych karet i pysznych powozów na Krasińskim placu!

Jedne, jak w starożytności, zaprzężone w ogniste bieguny, służyły do homerycznych batalij. Inne, jak palankiny, wygodnem czyniły rozpływanie się w bezdusznej nirwanie indyjskiej. Wreszcie w ostatnich stuleciach złotem okute powozy i maleńkie sanki dostępne były tylko dla książąt i królów.
Dzisiaj czasy się zmieniły. Dzisiaj możesz sobie, czytelniku Niwy, przejechać się: „i z Nalewki na Grzybowe za dziesięć groszy od osobe“, rozmyślając o marnościach błota, w jakiem nogi twoje spoczęły. Dzisiaj pieniądz, ta wszechpotęga niwelująca wszechstany, pozwala tobie za lichą dziesiątczynę bez troski i zachodów przenieść się z Krasińskiego placu do Trzech Krzyży. Nieraz, siedząc w omnibusie takim, choćbyś był najsurowszych obyczajów, zmuszony jesteś trącić kolanem swem kolano sąsiadki kilkodziesięcioletniej, albo też wyciągnięte pedały zatabaczonego emeryta. Pomyśl więc teraz, czytelniku, że twym omnibusowo-zachowawczym nawyknieniom pragną nowe narzucić reformy!
Oto chodzą wyraźne wieści, że Warszawa ma otrzymać „tramwaje“. Co to za dowcipni ludzie, ci ludzie! Tramwaje te bowiem mają nie tylko cel czysto lokomocyjny, ale zarazem tendencją ekonomiczno-społeczną. Bo to, proszę was, rzecz jest tego rodzaju. W ludzkiej naturze leży właściwość skupiania się, na przekór wszystkim mizantropom. Tęż samę właściwość spotykamy w Warszawie. Wszyscy warszawianie radzi by mieszkać w samym środku miasta, aby się mieścić blisko poczty, Saskiego ogrodu, teatru i redakcyj obu Kurierów. Taki ruch dośrodkowy, jakkolwiek nie posiada w sobie żadnej niemoralnej dążności, wpływa szkodliwie na ogólny organizm Warszawy. Wskutek tego bowiem w środkowych częściach miasta zbyt znaczna nagromadza się ludność kosztem dalszych dzielnic naszego grodu. Za tem idzie znaczna nieproporcjonalność komornego i w ogólności zaniedbywanie ulic oddalonych. Aby temu wszystkiemu zapobiec, Warszawa, idąc śladem miast zagranicznych, umyśliła zaprowadzić u siebie wygodne tramwaje czyli kolej żelazną konną, aby połączyć ze sobą końce miasta i tem samem umożliwić łatwe i szybkie przenoszenie się z ulicy Brackiej na Muranów, z Powązek na ulicę Czystą itd. Mieszkaniec tedy, mając w ten sposób znaczną łatwość dostania się tanio i szybko z Alei Ujazdowskich na Wierzbową ulicę, nie będzie się cisnął koniecznie do tak zwanego środka miasta, mogąc mieszkać w okolicach dalszych, gdzie mieszkania nawet przy czynności tramwajów muszą być tańsze od mieszkań na ulicach pryncypalnych i gdzie powietrze bywa czystsze nierównie. Dalej znów ulice owe obficiej się i ozdobniej zabudują. Co także korzyść niemała dla estetycznego smaku stołecznego. Wreszcie nowe i przyzwoite domy rugować będą nędzne chałupy i przywiązane do chałup tych błoto i nieczystość wszelaką.
Jak na pierwszy raz (albo raczej na drugi, ponieważ istnieje już linia między Dworcem Warszawsko-Wiedeńskim a Petersburskim i Terespolskim), projektują dwie następujące linie: od okolic rogatki mokotowskiej, Alejami, Nowym Światem, Krakowskiem Przedmieściem, do ulicy Czystej. Tu nastąpi mała przerwa między ulicą Czystą a Teatralnym Placem, skąd znów pójdzie linia ku rogatce powązkowskiej.
Nie ma wątpliwości, że silniejsze rozgałęzienie sieci kolejowych napotka na trudności znaczne z przyczyny krótkich i wąskich rozmiarów ulic naszych. Trudnością ową już powyższy projekt osłabiony został. Między Niecałą bowiem ulicą a Placem Teatralnym nastąpić musi przerwa. Linia to zbyt ciasna, aby mogła obok furgonów, dorożek, powozów, przepuścić tramwaj, wymagający większych etnograficznych dogodności. Wiadomo zaś, że rozszerzenie ulicy Wierzbowej będzie połowiczne tylko, to jest od ulicy Trębackiej do Niecałej.

∗             ∗

Kiedy bieżącego roku Pańskiego rozeszły się wieści krwiożercze o uśmierceniu zwierząt, mających stanowić zawiązek warszawskiego zwierzyńca, pisma nasze niepomiernie się zasmuciły, przypuszczając, że dusze zabitych wilków zawyją mściwie nad uszami komitetu zwierzynieckiego i takowy przyprawią o moralną i niemoralną niemoc.
Jakoż smutek prasy naszej najzupełniej był nieusprawiedliwiony, ponieważ prasa, jako taka, sama w sobie i dla siebie, wiedzieć była powinna, że wilki duszy nie mają i że po śmierci żyć nie będą, a tem samem zdrowiu komitetu nie zaszkodzą w żadnym kierunku zoologicznym. A jeżeli rzeczywiście objawy życia komitetowego istotnie zamilkły, to po prostu na zasadzie prawa ziemskiego, nakreślającego niezłomne granice wszystkim naszym dążnościom. Przy tem jeszcze zauważyć można i należy koniecznie, że owe pośmiertne wycia wilków (jeśliby kto koniecznie chciał w takowe uwierzyć) dzielnie przyszły w pomoc funkcjonującemu u nas „Komitetowi Opieki nad Zwierzętami“. Stało się bowiem to, że Komitet zoologiczny, osłabiony w swych zamiarach zwierzynieckich, nie będzie więził, a ewentualnie i głodem morzył, zwierząt i ptaków w parku pragskim.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.