<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Sienkiewicz
Tytuł Sprawy bieżące 1874, 1875
Pochodzenie Niwa (1875) t. VIII, str. 539-546
Publicystyka Tom IV
Wydawca Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Gebethner i Wolff
Data powstania 1875
Data wyd. 1937
Druk Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały cykl felietonów
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII
Gromy Przeglądu. — Jeszcze o liście filologa. — Konsekwencja i parlamentarny język. — Przegląd dawniejszy i dzisiejszy. — Nowiny bieżące. — Zjazd kolejników. — Skutki zjazdu. — Posiedzenie akcjonariuszów drogi żelaznej warszawsko-bydgoskiej. — Rozdział zarządu. — Przyczyny tego. — Mężowie negatywni. — Przykre wieści. — Przyszłość. — Platoniczne akcje i platoniczna dywidenda. — Szkoła handlowa Leopolda Kronenberga. — Doniosłość jej. — Kantor wekslowy p. Porazińskiego. — Konkurencja. — Zapewnienia. — Wskazówki na lepsze. — Hacfiro. — Mimowolne pytanie bez odpowiedzi. — Język hebrajski. — Potrzeba organu nie-hebrajskiego. — Izraelita. — Czy odpowiada celowi. — Nadużycie graniczne. — Idealne beczki. — Nazywanie rzeczy po imieniu. — Opinia wobec nadużyć.

Niestrudzony malkontent naszej prasy periodycznej, czyli, inaczej mówiąc, Przegląd Tygodniowy, obsypał nas w ostatnim swym numerze gromami za verba veritatis, jakie powiedzieliśmy panu Baudouin’owi z powodu jego wystąpienia w tymże samym Przeglądzie przeciw byłej Szkole Głównej Warszawskiej. Nie chodziło nam wcale o kwestie naukowe; owszem, przyznaliśmy panu Baudouin’owi najzupełniejszą słuszność w tem wszystkiem, co się tyczyło kwestii harmonii samogłosek. Sądziliśmy jednak i sądzimy, że zasługiwał na skarcenie za obrzucanie błotem instytucji, której, zdaniem naszem, zawdzięczał wszystko: zarówno chleb umysłowy, jak i materialny, i która, mimo wszelkich stron ujemnych, oddała naszemu ogółowi niemałe usługi.
Zresztą posłuchajmy, co o tej sprawie pisze sam Przegląd: „Z wyrażonemi w liście pana Baudouina zdaniami (mówi Przegląd) redakcja nasza zupełnie się nie solidaryzuje, pozostawiając je odpowiedzialności całem nazwiskiem podpisanego autora“.
A parę wierszy dalej znajdujemy, co następuje:
„Końcowy ustęp listu pana B. mógł istotnie wzbudzić protestacyjne zaznaczenie prasy. Należało zwrócić uwagę, że jakkolwiek była Szkoła Główna mogła nie być względem niego duchową macierzą — to przecież instytucji tej społeczeństwo nasze zawdzięcza wszystkie prawie lepsze siły umysłowe itd.“.
Czegoż się tedy trzymać wobec tych słów Przeglądu, i o cóż Przeglądowi chodzi? Zaiste jeżeli to ma być obrona pana B., to Przegląd, mimo woli, zabił kamieniem muchę, która siadła na głowie rzeczonego filologa. Ale zarzuca nam, że użyliśmy w odpowiedzi naszej języka nie dość parlamentarnego. Istotnie, powiedzieliśmy p. B., że siedm miast nie będzie się nigdy o niego kłócić, że nie jest jeszcze tak wielkim człowiekiem, żeby solidaryzowanie się z nim miało okryć nieśmiertelną chwałą byłą Szkołę Główną, i że na koniec kwestia harmonii samogłosek, razem z Rezjanami i ich dialektem, nie jest sprawą, o którą by warto robić tyle hałasu. Co się zaś tyczy nieparlamentarnego języka, to zarzut ten dziwnie wygląda w ustach Przeglądu, który nigdy i do nikogo innego języka nie używa. W ogóle Przegląd, gromiący innych za niepopularność wyrażeń, przypomina owego wójta, który, oburzony na swego pomocnika za ukaranie kogoś cielesne wbrew prawom, znoszącym karę cielesną, wytłukł go co się zmieściło, przypominając mu za każdem uderzeniem, że kara cielesna już nie istnieje.
Przegląd więc broni złej sprawy, i co więcej, wie o tem dobrze. W gruncie rzeczy nie chodzi mu ani o pana Baudouina, ani o oburzenie całej prasy, ale o odwrócenie uwagi publicznej od tego, że umieścił list tak dalece przeciwny zacnym i uczciwym naszego ogółu uczuciom. Nazywa się to we wszelkich tak parlamentarnych, jak i nieparlamentarnych językach zamydlaniem ludziom oczu, albo także: złą wiarą, która jako broń odporna może być pożyteczną, ale której ani zazdrościmy, ani nie myślemy Przeglądowi odbierać.
W ogóle sądzimy po prostu, że wszelkie krzyki, które się tak często w ramach rzeczonego pisma rozlegają, nie są już celem prawdziwych przekonań i rzetelnych uczuć redakcji. Przeglądowi chodzi o zwracanie na się za jaką bądź cenę uwagi — i o nic więcej. Pismo przeżyło się już ostatecznie i podtrzymuje się sztucznemi środkami. Niegdyś było wyrazem chwilowej, ale istotnej potrzeby, dziś jest wyrazem wydawniczej pożądliwości; niegdyś było reakcją przeciw umysłowemu odrętwieniu, dziś jest przytułkiem literackich tromtadratów; niegdyś było dzwonkiem, budzącym do pracy i czynu, dziś stało się kołatką, która bezpotrzebnym a przeraźliwym zgrzytem przeszkadza ludziom pracować.
Prosimy zatem w imieniu wielu, żeby już raz dać temu pokój. Czasy się zmieniły; warto dziś frazes czynem zastąpić. Pamiętamy, jak nieraz Przegląd jako reprezentant młodej prasy mówił starym: wasz czas przeszedł; idźcie spać, ustąpcie miejsca nam młodym. Dziś powtarzamy mu to samo: zestarzałeś się, a nie masz powagi wiekowi właściwej; zdziecinniałeś ze starości, a nie raczyłeś być szanownym. Dziś czas twój przeszedł. Przygotowałeś broń sam na siebie — ustąp więc nam, młodszym, silniejszym, i nie przeszkadzaj nam, skoro pomagać nie chcesz i nie możesz.
Zgrzybiałej tej starości przypisać zapewne należy, że Przeglądowi mieszają się już dziś w umyśle osoby, rzeczy, tytuły i tym podobnie. Oto na przykład w przeglądzie prasy periodycznej rzeczone pismo ogłasza, że Kłosy rozpoczęły druk komedii Zacharyasiewicza pod tytułem Sztuka i handel i że komedia ta ma być wkrótce przedstawiona na naszej scenie. Tymczasem panu Zacharyasiewiczowi ani się śniło pisać nigdy takiej sztuki. Komedią jego istotnie zaczęły drukować Kłosy, ale ta nosi tytuł: Kupno i sprzedaż, nie zaś Sztuka i handel. Istnieje wprawdzie komedia pod tym ostatnim tytułem, ale tej autorem jest pan Kazimierz Kaszewski. Jest to, o ile pamiętamy, przeróbka z francuskiego, którą grano przed pięcioma laty na naszej scenie. Kupno zaś i sprzedaż, podobno z powodów od autora i reżyserii niezależnych, wcale nie będzie przedstawiona.
Jest to tedy mała omyłka i zapewne tylko omyłka, ale można z niej poznać, jak dobrze czytelnicy Przeglądu bywają informowani w rzeczach tyczących się naszej prasy periodycznej, i z jaką sumienną ścisłością przeglądy owe są prowadzone. O sprawiedliwości ich już nic nie mówię, ta bowiem o wiele jeszcze bardziej jest opłakaną niż korekta.
Zagadałem się o Przeglądzie i zapomniałem, że istnieją inne jeszcze sprawy, wdzięczniejsze i bardziej „bieżące“, o których z obowiązku mówić mi wypada. Przed paru dniami mieliśmy w Warszawie zjazd kolejników. Przyjechali dyrektorowie kolei żelaznych niemieckich dla naradzenia się z miejscowemi co do pewnych zmian w taryfie przewozowej. Narady te nie wydały, o ile wiemy, bezpośrednich skutków, a zresztą i trwały zbyt krótko, żeby je wydać mogły. Były to raczej uprzejme odwiedziny, w których program wchodził wspólny obiad i wieczorne przedstawienie w teatrze, narady zaś stały na drugim prawie planie. Bez porównania obfitsze w następstwa było posiedzenie akcjonariuszów drogi żelaznej warszawsko-bydgoskiej. Droga ta miała aż do ostatnich czasów wspólny zarząd z drogą warszawsko-wiedeńską, na ostatniem zaś posiedzeniu zarządy zostały rozdzielone. Rozdział ów wyjdzie oczywiście na szkodę drogi bydgoskiej, której rozchody powiększą się znacznie, co przy małych środkach tej linii może bardzo złe pociągnąć za sobą następstwa. Cóż jednak robić? Akcjonariusze obudwu linij nie umieli się ze sobą pogodzić. Powodem do niezgody były wieści, rozpuszczane przez pewnych „negatywnych“ mężów, liczących się do akcjonariuszów bydgoskich, jakoby kolej bydgoska była wyzyskiwaną przez wiedeńską. Wieści te, wspierane przez negatywność oponentów z zasady, niecierpliwiły akcjonariuszów drogi wiedeńskiej, którzy słusznie byli przeświadczeni wprost przeciwnie, tj. że raczej droga bydgoska korzysta tak z taboru, jak i ze stacyj pośrednich drogi wiedeńskiej. Ci ostatni zażądali więc rozdziału — co miało miejsce przed paru jeszcze miesiącami. Nastąpiło tedy posiedzenie akcjonariuszów drogi bydgoskiej i rozprawy nad wnioskiem, żądającym rozdziału. Ale pomimo całej świetnej wymowy zasadowych oponentów posiedzenie wydało wprost przeciwne rezultaty. Przyznano słuszność akcjonariuszom drogi wiedeńskiej; przyznano, że z połączenia drogi bydgoskiej z wiedeńską dla bydgoskiej płyną tylko korzyści, i uchwalono, ażeby o ile można jak najdłużej pozostawać pod jednym zarządem.
Oczywiście, negatywni mężowie nie byli zadowoleni z takich rezultatów. Gdyby tak sami weszli do zarządu, to co innego. Ale ponieważ zaślepiony ogół akcjonariuszów wcale nie poczuwał się do obowiązku powierzenia im urzędów, poczęli zatem dalej snuć dawną przędzę i po dawnemu powtarzać bajkę o wyzyskiwaniu. Bajka ta nie znajdowała wprawdzie już wiary między akcjonariuszami drogi bydgoskiej, ale oburzała i wyczerpywała cierpliwość wiedeńskich. — Skończyło się, że ci ostatni sami zażądali rozdziału, i zażądali tak stanowczo, że bydgoscy zgodzić się nań musieli.
Negatywni mężowie postawili więc na swojem. Czy mimo tego wejdą do składu nowego zarządu, to pytanie, na które dopiero przyszłość odpowie. Na pewno tylko przewidywać można to, że jeżeli nie wejdą, wówczas, zasiadłszy po lewicy zgromadzenia, obejmą na nowo ster opozycji i takowy piastować będą aż do skutku...
Aż do skutku?... ale aż do jakiego skutku? Ha! może aż do chwili, w której akcje, i tak już na słomianych nogach chodzące, osiądą ostatecznie — dla braku siły wewnętrznej — na piasku, a dywidenda stanie się platonicznym snem akcjonariuszów, pięknym wprawdzie, ale mającym z rzeczywistością tyle wspólnego, ile dekoracja teatralna.
Platoniczność dobra być może w wielu razach, ale platoniczne akcje, to fata morgana finansowa, której się spragnieni akcjonariusze szczególniej strzec powinni.
Skoro mowa o akcjach, dywidendach i tym podobnych sprawach finansowych, pora jest donieść, że została otwarta w Warszawie Wyższa Szkoła Handlowa, której założycielem jest pan Leopold Kronenberg. Fakt to wielkiego dla nas znaczenia, bo szkoła taka niezawodnie nie tylko przyczyni się do rozwoju handlu w ogólności, ale prędzej czy później sprawi, że handel przestanie być, jak był dotychczas, kramarskim monopolem w ręku Żydów. Wobec panujących dziś przekonań i wobec kierunku praktycznego, jaki coraz silniej poczyna się w społeczeństwie objawiać, mnóstwo młodzieży, nie wyłącznie żydowskiego pochodzenia, rzuci się na to nowe jeszcze dla nas pole i potrafi się na niem wstrzymać. Jak też dalece szkoła taka odpowiadała potrzebie społecznej, najlepszym dowodem jest, że napływ uczniów do niej był tak wielki, iż nie podobna było wszystkich kandydatów pomieścić. Program tej szkoły jest obszerny i nauczyciele dobrani starannie, co wszystko zdaje się zapowiadać, że po latach kilku będzie to instytucja, mogąca śmiało wytrzymać porównanie z pierwszorzędnemu podobnemi zakładami za granicą. Wówczas otworzą się nowe, dotychczas nie wyzyskiwane jeszcze źródła krajowego handlu, podniesie się dobrobyt ogólny, i może z czasem przestaniemy być największemi lazaronami w Europie, którą to godność z wytrwałością, godną zaiste lepszej sprawy, dotychczas stale piastujemy.
Że jednak i dziś już są pewne wskazówki zwiastujące zmianę na lepsze, nie podobna zaprzeczyć. Poruszamy się powoli, ale jednak poruszamy się jakoś. Od czasu do czasu słychać to o fabrykach zakładanych przez krajowców, to o nowych sklepach, na których szyldach często bardzo nawet karmazynowe pojawiają się nazwiska, to wreszcie o rzucaniu się do tych gałęzi handlowych, które do tej pory wyłączny zwyczajowy monopol naszych Żydów stanowiły. Jako przykład, popierający ostatnie zdanie, przytoczę założenie kantoru wekslowego przez pana Porazińskiego. Jest to pierwszy kantor, utrzymywany przez człowieka, którego nazwisko na ski się kończy. A jednak założyciel śmiało spogląda w przyszłość, bo jakkolwiek konkurencja grozi mu niezawodnie, jednakże wzajemne uprzedzenia, wzajemne niechęci i poczucie odrębności zatarły się już przynajmniej do tego stopnia, że konkurencja ta będzie tylko zwykłem współubieganiem się handlujących, nie zaś usadzeniem się solidarnem wszystkich na jednego. Żydzi nasi, naturalnie, nie mówię tu o małomiasteczkowych, ale o wykształceńszej klasie handlujących, twierdzą, że dlatego po prostu z ich strony nie grozi handlującym nie Żydom żadne niebezpieczeństwo, ponieważ oni, to jest Żydzi, nie uważają się już za społeczność odrębną, mającą swoje odrębne interesa, ale za obywateli, których różni wprawdzie wyznanie, ale łączy to, co zwykło łączyć obywateli jednego kraju. O ile te piękne przekonania są powszechne i o ile rzeczywistość dowiedzie ich zasadności, niedaleka przyszłość pokaże.
W każdym razie, już samo istnienie podobnych przekonań notujemy jako objaw nader pocieszający.
Pesymiści jednak twierdzą, a do pewnego stopnia niezawodnie mają słuszność, że nie brak i wprost przeciwnych objawów. Oto np. niedługo ma zacząć wychodzić dziennik izraelski pod tytułem Hacfiro, wydawany w języku hebrajskim. Będzie to prawdziwe w swoim rodzaju curiosum. Ponieważ nawet tytułu tego dziennika nikt nie rozumie, posypało się zatem z jego powodu mnóstwo felietonowych przypuszczeń i dowcipów. Istotnie, wydawać dziennik w języku hebrajskim, to tak coś, jakby założyć gazetę sanskrycką, zendską, łacińską lub grecką. Każdemu mimo woli nasuwa się przede wszystkiem pytanie, kto będzie ją czytał i rozumiał. Żydzi oświeceńsi nie uczą się i nie starają się wcale rozumieć po hebrajsku; Żydzi małomiasteczkowi używają wprawdzie liter hebrajskich, używają ich nawet na szyldach garkuchni, kawiarni itp. Ale niemało by się zdziwił czytelnik, spoglądający na owe niezrozumiałe, czworokątne litery, gdyby wiedział, że słowa niemi napisane, są to albo najzwyczajniejsze, poprzekręcane na żargon, wyrazy niemieckie, albo nawet i polskie, takie jak kawa, herbata, wódka itp. Któż więc umie po hebrajsku? Rabini i to piąte przez dziesiąte, a ponieważ rabinów jest w kraju — przypuśćmy — pięćdziesięciu, zatem nowe pismo może liczyć na pięćdziesięciu prenumeratorów, którym notabene wypadałoby posyłać dziennik darmo.
Oto, jak przedstawia się prenumeracyjna przyszłość hebrajskiego dziennika. Czem on będzie; jakim głównie sprawom zostanie poświęcony, przypuszczać nie chcemy. Gdyby nas się kto spytał, czy istnieje potrzeba założenia dziennika, poświęconego kwestii żydowskiej, odpowiedzielibyśmy bez wahania: tak jest. Ale dziennik ten powinien być wydawany nie w języku hebrajskim, którego nikt nie rozumie, ani w obrzydliwym żargonie, którego się sami oświeceńsi Żydzi wstydzą, ale w mowie czystej i dla wszystkich zarówno zrozumiałej. Dalej, dziennik taki powinien wpływać na Żydów, żeby porzucili żargon, powinien im śmiało mówić prawdę w oczy, powinien wytykać im wady i przywary, które utrudniają wzajemne zbliżenie się, powinien pracować nad usunięciem wzajemnych uprzedzeń i niechęci, słowem, powinien pracować w duchu obywatelskim, a wówczas dopiero spełniałby należycie swoje zadanie, wówczas dopiero byłby jednym z najpożyteczniejszych organów naszej prasy. — Istnieje wprawdzie u nas Izraelita. Nie lekceważyliśmy nigdy kwestyj, poruszanych przez to pismo. Życzemy mu zawsze najlepiej i żywimy nawet dla niego sympatią ze względu na to, że samo używanie do współbraci swych mowy, jakiej używa, stanowi już pewną zasługę, niemniej jednak otwarcie wypowiadamy mu tę prawdę, że nie spełnia swego zadania tak, jakby je spełniać mogło i powinno. Ożywia je jakiś szczególniejszy, wyłączno-izraelski patriotyzm, objawiający się w tem, że wszystkie przymioty, wszelkie dodatnie strony i cały zasób cnot widzi po stronie swych współbraci, wszystkie zaś winy po stronie ogółu, w łonie którego jego współbracia żyją. Stosunki wzajemne Żydów i nie Żydów wiele pozostawiają do życzenia, częstokroć są nawet, po prostu mówiąc, nieprzyjazne i dla ogólnej pomyślności szkodliwe. Otóż kwestia, czyja wina? i kto się ma poprawić? Izraelita i tonem ogólnym, i częstokroć słowy odpowiada: „wyście winni, wy się poprawcie, my jesteśmy święci, a uciśnięci, a nieszczęśliwi, itp.“. Niech które pismo powie kilka słów prawdy Żydom, wnet w Izraelicie podnosi się krzyk i lament, jakby koniec świata miał nastąpić. Zła to i do niczego prowadząca droga. To ustawiczne powtarzanie: my i wy, to przeciwstawianie, często nieprzyjazne, jednych drugim, umacnia tylko poczucie odrębności i jątrzy wzajemne stosunki, zamiast je łagodzić. Izraelita, jako organ ludzi oświeconych, powinien, zamiast walczyć z wiatrakami, podać rękę tym, którzy wytykają wady Żydów, którzy je chłoszczą bądź to drogą rozumowania, bądź nawet satyry — powinien to uczynić dlatego, że ciż sami obrońcy wytykają wady nie tylko Żydów, ale i ogólne, i mówią jasną choć gorzką prawdę w oczy tak dobrze Żydom, jak i nie Żydom.
Dla uzupełnienia niniejszego felietonu, w którym mimo woli często, a może zbyt z dziedziny faktów w dziedzinę dyskusji przechodzę, podam jeszcze wiadomość o wypadku, który dotychczas niezmiernie zajmował zarówno Warszawę, jak i prowincją, i o którym dotąd jeszcze krążą najrozmaitsze opowiadania. Przed paru miesiącami odkryto na granicy pruskiej wielkie, bo do milionów rubli dochodzące nadużycia przemytnicze. Wiadomo, że od okowity, która wychodzi za granicę, zwraca się właścicielowi wysoki podatek akcyzny. Otóż przewożono przez granicę beczki z wodą, potem beczki próżne, a w końcu beczki idealne, ściągając mimo to należny za nie podatek akcyzny. Trwało to podobno dosyć długo, ale wedle przysłowia: „dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie“ — ucho urwało się w końcu, a przewoziciele wody zamiast okowity znaleźli się naraz w tarapatach, z których nie było wyjścia. Sprawa to dla nas tem bardziej przykra, że zamieszane są w nią nazwiska ludzi dobrze znanych nawet w literaturze, i wieńczonych na arystokratyczno-literackich rautach przez wdzięczną płeć piękną. Pokazuje się z tego, że można bardzo dobrze mówić to i owo, np. o prawach kobiet, a ignorować prawa celne. Na nieszczęście gra to równie niebezpieczna, jak gra w fałszywe karty, a jeszcze gorsze prowadząca za sobą skutki. Dziś nie wdajemy się w to jeszcze, czy oskarżeni winni są lub niewinni; kwestią tę pozostawiamy właściwym sądom. Powiemy tylko ogólnie, że tego rodzaju sprawki są, nazywając rzecz właściwem mianem: oszustwem, przynoszącem ujmę obywatelskiemu honorowi i zasługującem, prócz kary, jaką wymierza prawo, na piętnowanie przez opinią. Taki przemytnik, na wielką skalę wywożący za granicę np. beczki z okowitą, a ściągający podatek od produktu i sprzedający go w kraju, szkodzi przede wszystkiem swym współobywatelom i współwytworcom, prowadząc ich do ruiny. Produkcja okowity i tak już u nas upada, a upada nie przez wysokie podatki akcyzne, bo te ostatecznie płaci konsument, ale przez przemytnictwo i wszelkiego rodzaju nadużycia graniczne, jakich przykładem jest fakt, o którym mówiemy.
Potrzeba więc raz nareszcie, żeby prócz praw, które przy pewnym sprycie ominąć lub podejść można, wystąpiła przeciw nadużyciom podobnym opinia. Potrzeba raz nazwać je po imieniu: kradzieżą publicznego grosza. Można do czasu robić na niej dobre interesa, można się kosztem współobywateli wzbogacać, ale wreszcie przychodzi chwila, w której się ucho cierpliwego dzbanka urywa i „male parta idą do czarta“.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Sienkiewicz.