Sprawy bieżące 1874, 1875/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawy bieżące 1874, 1875 |
Pochodzenie | Publicystyka tom IV |
Redaktor | Ludwik Biernacki |
Wydawca | Zakład Narodowy im. Ossolińskich Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakład Narodowy im. Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom IV |
Indeks stron |
Każdy, kto tylko z uwagą śledzi za różnemi zwrotami w naszem komediopisarstwie, z łatwością mógł dostrzec, że w ostatnich czasach komedia nasza schodzi coraz bardziej na grunt tendencyjny i, przestając obracać się wyłącznie w sferze intrygi lub charakterów, przybiera nowy jeszcze żywioł, którym bywają pewne ideje, tak zwane kwestie społeczne.
Takim charakterem odznaczają się prace Narzymskiego (Epidemia, Pozytywni), Aleksandra Fredry (Obce żywioły), taką na koniec wybitną tendencyjnością cechuje się i ostatni utwór pani Mellerowej pt. Zyzio.
Autorka usiłuje ukazać w Zyziu na zgubne skutki wychowania, albo raczej braku wychowania naszej młodzieży. Pytanie mniej więcej nastręcza się takie: kto ma chować młodzież naszę; odpowiedź: szkoły, — nie wystarcza. Szkoła daje wiedzę kosmopolityczną i bezbarwną, potrzeba ją więc zabarwić na swojski sposób i rozegrzać, a dalej szkoły i uniwersytety dają (jeżeli) tylko wiedzę i nic więcej, a gdzież jeszcze siła moralna, gdzież ten potężny czynnik, w życiu tak prywatnem, jak i obywatelskiem niezbędny, koło którego wiedza powinna dopiero się nawijać jak nić około kłębka. Siła moralna ma być kośccem duchowego organizmu, — wiedza jego ciałem. Siła moralna ma być ciepłem wiedzy i duszą czynów. Dawna dewiza naszego pisma mówiła: „wiedza to potęga!“ Dziś dodajemy — i huragan jest potęgą, ale wszelka potęga może być dobrą lub złą, pożyteczną lub szkodliwą. Otóż aby wiedza, jako potęga, była pożyteczną, potrzeba na to, aby w praktykę społecznego żywota wprowadzała ją za rękę siła moralna. Ale teraz, wracając do naszej młodzieży, jeżeli nie szkoły, nie uniwersytety, nie żadne zakłady publiczne szczepią moralność w jej serca, któż więc ma ten błogi czynnik szczepić i kto go ma doglądać. Odpowiedź łatwa — rodzina, — a wreszcie ta, która jest duszą domu i rodziny — matka. Tu jednak rodzi się nowa uwaga. Matka wtedy tylko potrafi zaszczepić one zasady w swe dzieci, jeżeli oprócz kochającego serca będzie miała i umysł jasny, trzeźwy, umiejący odróżnić drogi, po których kroczy uczciwość i praca, od dróg pychy, próżniactwa, egoizmu i wszelakiego warcholstwa. A czyż wszystkie nasze matki stoją na wysokości swego zadania, czy w ogóle kobieta nasza jest tak chowaną, aby mogła i umiała podołać ciężkim obowiązkom matki? Autorka na powyższe pytania odpowiada stanowczo przecząco i modo exempli przedstawia wszem wobec i każdemu z osobna Zyzia jako żywy i z życia wzięty dowód, że często bywa inaczej.
Ten „Zyzio“, syn bogatych przemysłowców, państwa Domeckich, jest to sobie gagatek, jakich tysiące kręci się po świecie, — taki ot mamin synek, któremu zawsze wszystko było wolno, którego psuła i pieściła matka, a ojciec, jeżeli nie psuł, to przynajmniej psuć nie bronił, bo zajmował się nie synem, ale fabryką, a zresztą we wszystkiem żonie ulegał.
Sztuka rozpoczyna się w chwili, w której gagatek wraca z Paryża, gdzie bawił dla studiów nie medycznych wprawdzie, — bo znieść nie mógł dyssekcji, — nie prawnych, bo czuł dziwny wstręt do kodeksu Justyniana, nie agronomicznych na koniec, bo nie, — ale dla studiów... których sam sobie nie umiał przypomnieć ani nazwać, kiedy go o to pytano. Ale Zyzio przywiózł natomiast z Paryża — jeżeli nie naukę, to co innego, a mianowicie dobry akcent, paryski szyk i na koniec przyjaciela, barona Szerszenia herbu Truteń, który pomagał mu stawiać pierwsze kroki na szerokiej drodze szyku, komfortu, hulatyki i wysokich znajomości.
Wkrótce też okazały się praktyczne skutki paryskich studiów. Matka znalazła Zyzia niezrównanym, niedoścignionym ideałem dobrego tonu i skończoności; wycałowała, wypieściła; ojciec, za namową mamy, kupił mu wioskę, i Zyzio począł gospodarować — nie na roli wprawdzie, ale na zielonym stoliku, ciągle pod przewodnictwem światłego barona Szerszenia.
Gospodarstwo takie szło dobrze; nakłady jednak o tyle przenosiły dochody, że wkrótce trzeba było zaciągnąć jeden dług, drugi, trzeci, dziesiąty; aż wreszcie przychodzi chwila, w której lichwiarz odmawia pieniędzy, — a tu dług karciany, albo, jak się mówi w języku rycerzy zielonego stołu: „honorowy“, spłacić potrzeba natychmiast, Zyzio tedy wpada w kłopoty nie żartem. Matka, której spowiada się ze wszystkiego, pociesza go wprawdzie, pieści i uspakaja, jak może. Jej się to zdaje bardzo naturalnem, że „robaczek“ przegrał je w karty. Na nieszczęście nie posiada i ona żądanej przez synalka gotówki. Ma wprawdzie tysiąc rubli, ale to na srebro dla swojej córki, a siostry Zyzia, która właśnie wychodzi za mąż za pana Jerzego, obywatela z Gostyńskiego, wielkiego miłośnika buraków. Cóż więc robić? Matka nie wie, ale syn wie, bo kiedy matka, wychodząc, zapomina u niego na stole owego tysiąca rubli, synalek przyswaja je sobie bez ceremonii, czyli, mówiąc po prostu, po krótkiej walce z sumieniem kradnie je z matczynego pugilaresu.
I oto gotowa katastrofa. — Scena, która następuje po kradzieży, pomimo wysokiej niekonsekwencji ma jednak wiele piękności. Po zapomniane pieniądze przychodzi Emilia, wychowanka państwa Domeckich, towarzyszka lat dziecinnych Zyzia i przedmiot pierwszej jego miłości. Obraz tej towarzyszki i tej pierwszej kochanki rozwiał się wprawdzie pod wpływem paryskich kokotek w sercu Zyzia, — ale tkwi w niem jednak jakieś niejasne wspomnienie, jakiś mętny majak tych chwil czystych i niepokalanych. Zyzio nie jest jeszcze skończonym cynikiem. Natura to więcej bujna, lekkomyślna i zepsuta życiem, niż zła. — Nie kocha już Emilii, ale... pamięta, i w sercu coś mu się odzywa na jej widok, — jakby echo dawnych i dawniej drogich głosów. Co do Emilii, ta, mimo całej pracy nad sobą, mimo całej pogardy dla rozpustnika, kocha go jednak, — gardzi nim, ale go kocha. Następuje więc teraz prawdziwie tragiczna chwila, kiedy, przyszedłszy po zostawiony pugilares, znajduje go pustym. — Autorka rozumie tu doskonale serce kobiece. Emilia błaga Zyzia, by wrócił pieniądze, — błaga i prawie modli się do niego, a przyczyną tych zaklęć i błagań nie są same pieniądze, ale biednej dziewczynie chodzi widocznie o resztę, malutką resztkę złudzeń co do charakteru Zyzia. Błaga go, by nie zmuszał jej do ostatniej pogardy, by oddał pieniądze; ułatwia mu sama oddanie, podsuwając pozory, któremi będzie mógł wytłumaczyć wstrętny fakt kradzieży, — i błagania jej wywołują tylko zuchwałą odpowiedź nieubłaganego młokosa.
Ale wtedy kończy się i jej cierpliwość: „Kochałam cię, powiada, i łudziłam się do ostatniej chwili, ale teraz ty sam radykalnie wyleczyłeś mnie ze złudzeń. Kochałam cię więcej, niż wszystko na świecie, — a teraz pogardzam, jak...“ głos zamiera jej w piersi, i kończy cichym szeptem: „jak złodziejem!“
Zyzio gnie się pod jej słowami jak kłos pod tchnieniem wiatru; — odzywa się i w jego sercu dawna miłość, a jednak, — co za niekonsekwencja!! — pieniędzy nie oddaje. Od tej chwili zaczyna się jego rehabilitacja, a jednak pieniędzy nie oddaje. — Jest to wielki i bardzo wielki błąd... autorki. Ale taki obrót rzeczy potrzebny jej był do zakończenia. Łatwo bowiem wyobrazić sobie zdumienie Zyzia, gdy w chwili, kiedy przebrała się miara cierpliwości ojcowskiej, słyszy przemawiającą w swojej obronie matkę: „Zyzio nie jest jeszcze tak złym, wszakże mógł zabrać tysiąc rubli, które raz wypadkiem u niego zostawiłam, a nie uczynił tego“. Tu Zyzio ze zdumieniem spogląda na Emilią i nie wierzy uszom własnym. Po chwili jednak sprawa staje przed jego oczyma jasno. Emilia chciała go osłonić i oddała swoje tysiąc rubli, — ostatni grosz, jaki miała i mieć mogła.
Oto i koniec sztuki: szlachetny czyn Emilii zwycięża złe instynkta w duszy Zyzia, który wyznaje rodzicom, jak się rzecz miała; błaga ich o przebaczenie, przyrzeka poprawę, a na dowód, że będzie ona czynem, nie słowem, postanawia iść jako prosty robotnik do kopalni węgla w Dąbrowie. Ojciec wznosi dziękczynne ręce do nieba, matka zaś, zamiast radować się z poprawy syna, rzuca się z rozpaczą na krzesło i woła, załamując ręce:
— Mój syn robotnikiem! mój Zyzio prostym robotnikiem! o nieszczęście!
Taka jest treść Zyzia. Pomysł tej sztuki — nie nowy wprawdzie. Kwestii wychowania dotykano już niejednokrotnie i w powieściach i na scenie; w każdym jednak razie, — mniej czy więcej oryginalny, pomysł to jednak dobry, zręczny i wcale szerokiego pokroju. Komedia, dotykająca takich kwestyj, jakie porusza pani Mellerowa, ma stałe widoki powodzenia, i gdyby wykonanie odpowiedziało pomysłowi, byłaby to rzecz prawdziwie wyższej wartości. Na nieszczęście jednak złożyło się inaczej.
Nie chcemy łudzić ani czytelników, ani autorki; wykonanie jest słabe i bardzo słabe. Prócz Emilii i barona Szerszenia, które to dwie postacie wybornie udały się autorce, reszta, na nieszczęście najważniejszych, stanowczo jest chybioną. Główny charakter Zyzia zarysowany blado i trzymany blado, — w początkowych scenach zupełnie bierny, grzeszy w wielu miejscach brakiem konsekwencji. Dlaczego przewrót w jego usposobieniach nie zaczyna się od sceny pugilaresu, tego ani autorka wytłumaczyć, ani widz zrozumieć nie potrafi. Jeżeli Zyzio nie nawrócił się w takiej chwili i nie oddał przywłaszczonych sobie pieniędzy, nie ma dobrej racji, dla której miałby się nawracać parę dni później. W ogóle brak tej postaci barwistości, — natura nie dość czynna i nie dość energiczna. Słuchacz, widząc przed sobą chwiejnego, pozbawionego charakteru chłopaka, nie chce wierzyć, by zwrot, jaki następuje w nim przy końcu sztuki, był stanowczym, a przede wszystkiem trwałym. Czy wytrwa? oto pytanie, które nastręcza się każdemu. Bywają wypadki, że charaktery burzliwe, hulaszcze, rozpuszczone — zatrzymują się nagle w niesfornym biegu i zmieniają się na korzyść do gruntu, ale to charaktery takie tylko, na których dnie leży potężna siła woli. W Zyziu widzimy brak jej, i nic nie zapewnia nas, że chwilowe uniesienie zdoła ją na dłuższy czas zastąpić.
Również niekonsekwentną jest matka Zyzia, pani Domecka. Taż sama kobieta, która przed chwilą mówiła o szkole dla matek, która żaliła się, że nie umiała dziecka wychować, — w minutę później, gdy syn na dowód zerwania z naganną przeszłością chce zostać robotnikiem, woła: „Mój syn robotnikiem! o nieszczęście!“ — Autorka chciała przez te słowa wzmocnić satyrę, ale zrobiła to kosztem naturalności i prawdy, jeżeli bowiem pani Domecka zrozumiała wreszcie niebezpieczeństwa drogi, na której się jej syn znajdował, — nie powinna była wyrzekać, gdy drogę tę porzucił. Albo więc poprzednia tyrada o szkole dla matek, albo ostatni wykrzyk nie na miejscu.
Co do nas, powiemy, że bardziej nie na miejscu tyrada. Rodzice, którzy nagle widzą dziecię nad brzegiem przepaści, nie mogą mieć ochoty do rozpraw o tem, czy to ich, czy społeczeństwa wina. Łatwo jest palnąć mówkę o szkole dla matek i o lukach w ustroju społecznym, ale w tem rzecz, że gdy serce wzbierze boleścią, wtedy naturalniejsze są łzy niż rozprawy, — gwałtowny ratunek, nie mowy.
Pan Domecki, ojciec Zyzia, jest to zupełne zero i jako pan Domecki, i jako pomysł autorski. Co do innych postaci, jak np. górnik, brat Emilii, Rozalina, siostra Zyzia, i pan Jerzy, buracarz, — figury to zbyt bezbarwne, zbyt mało na akcją i tendencją sztuki wpływające, by warto było o nich wspominać. Grają one po części rolę tylko figurantów i ukazują się na scenie po to tylko, by miał kto dialog prowadzić w przerwach między wystąpieniami głównych bohaterów sztuki.
Na koniec szwankuje wielce w Zyziu i sama technika komediopisarska. Autorka nie umie sobie dać rady z rozkładem czasu i z miejscem; akcja częstokroć dzieje się w nieokreślonych warunkach, a przez to traci na konsekwencji i sile.
Wady powyższe, które zresztą nie są dowodem nieudolności, ale tylko braku wprawy komediopisarskiej, wzięte razem i zwiększone wadami w charakterach osób występujących, sprawiły, że sztuka ta, kilka razy zaledwie przedstawiona na scenie, nie syta sławy ani życia, wstąpiła już w zapyloną mogiłę teatralnej biblioteki, gdzie na próżno zapewne oczekiwać będzie na „dzień on, dzień sądu i zmartwychpowstania“. — Rzucając garść piasku na tę świeżą mogiłę, powiemy jednak: szkoda! miał ów młody Zyzio pewne warunki życia i umarł nie na brak mózgu lub serca, ale biedaczek, całą budowę już miał taką, że żyć nie mógł.
Pozwólcie nam, czytelnicy, wypowiedzieć kilka słów w obronie naszego pisma i naszego współpracownika.
Jak wam zapewne wiadomo, drukuje się u nas pod rubryką: Sprawozdania z obecnego stanu kraju, obszerna praca p. Jana Jeleńskiego pt. Kalisz i jego okolice. Otóż sprawozdawca nasz w nrze 1 Niwy gorzko ubolewa nad przewagą żywiołu germańskiego w tem do niedawna jeszcze czysto polskiem mieście. Między innemi zaś mówi:
„Czytamy w tej chwili nazwiska firm, zakładów fabrycznych i przemysłowych... a końcówki: ski i wicz w stosunku do: er, sigl, brandt, usch, mann, the itp. mają się, jak jeden do dziesięciu“...
„Najbogatszą dzielnicę pracy, najtrwalszą podstawę bytu zajęli i opanowali Niemcy, i oni tu rej wodzą. Germanizm czuć tu na każdym prawie kroku“. „Co gorsza, to jeden rzut oka wystarcza, by spostrzec, że ci łaskawi przybysze pragną zdobyć stanowczą przewagę nad żywiołem rodzinnym, usiłując żywioł ten zepchnąć na plan ostatni i z łaski jedynie ofiarować mu w jego własnym zakątku miejsce przytułku...“
Słowa te wywołały żywą replikę ze strony kaliskiej korespondentki Gazety Polskiej, która w nrze 14 tejże gazety, nie szczędząc naszemu sprawozdawcy zarzutów, między innemi powiada, co następuje: „Należało panu Jeleńskiemu być nieco oględniejszym i nie zapominać o tem, że jest dużo nazwisk, nie kończących się na: ski i wicz, a jednak ci, co ich używają, mają się za tutejszych“.
Doprawdy, — odpowiadamy na zarzut, — należało nie panu Jeleńskiemu, ale korespondentce być trochę oględniejszą i nie stawiać zarzutów, na które prawie nie podobna poważnie odpowiadać. Więc autorka nie zrozumiała myśli p. Jeleńskiego? nie pojęła, że nie chodziło mu o samo brzmienie nazwiska, ale o coś innego i głębszego. A przecież i dzieci wiedzą, że można mieć nazwisko cudzoziemskie, a być dobrym Polakiem. Niemca, który, osiedliwszy się między nami, pokochał kraj nasz jak własną ojczyznę, przylgnął do narodowości, który gotów dzielić jej dolę i niedolę, — Niemca takiego nikt niezawodnie za cudzoziemca uważać nie będzie dlatego tylko, że jego nazwisko nie kończy się na ski lub wicz. Z drugiej strony, von Podbielscy i von Leszczyńscy dowodzą, że można mieć nazwisko polskie, a być Niemcem. Bywa więc i tak, i owak, — i nie o tych rzeczach mówił pan Jeleński. Przyzna jednak autorka, że poza Niemcami spolszczonemi i zrosłemi z interesami naszego społeczeństwa istnieją jeszcze całe zastępy Niemców niechętnych narodowi, chciwych, drapieżnych, czyhających tylko na jego szkodę. Ci uważają się wprawdzie także, wedle wyrażenia autorki, za „tutejszych“, ale tylko dlatego, że naszę ziemię uważają za swoję własność. Otóż dziękujemy uniżenie za taką „tutejszość“, która nie ma nic wspólnego ze „swojskością“, pojmowaną w tem znaczeniu, jakie jednozgodnie do wyrazu tego nauczyliśmy się przywiązywać.
Zdaje się, że wytłumaczyliśmy się dość jasno, z czystem więc sumieniem przeszlibyśmy do innego przedmiotu, gdyby nie kilka punktów, które porusza autorka, a których i my choć pobieżnie dotknąć pragniemy. Otóż, mówiąc o germanizmie i przyznając, że jest to żywioł wrogi polskiemu, autorka następujące podaje przeciw niemu środki: „Gdy ktoś dom nasz nawiedza (mówi autorka) i w nim osiedlić się pragnie, musimy ku niemu zrobić krok pierwszy, jeżeli chcemy, aby był naszym przyjacielem, należy przyjąć go mile, zachęcić, aby nam ufał, ale“... Miły Boże! rzekłbyś, że chodzi o jaką wizytkę sąsiedzką, w której cała uprzejmość winna być po stronie gospodarza.
Istotnie, przykład doskonale wybrany. Gdy ktoś dom nasz nawiedza i stale się w nim osiedlić, a nas pod gołe niebo wyrzucić pragnie, powinniśmy zrobić krok pierwszy, przyjąć go mile, zachęcić go, aby nam ufał, że się nie bardzo będziemy opierać itp. Mimowoli przychodzi na myśl bajka, zdaje się, Safira: „Pytał raz kucharz ryb, z jakim sosem chcą być przyrządzone“. Otóż podobno ryby nie odpowiedziały mu dość grzecznie. A brzydkie ryby! Cóż to za brak uprzejmości! A przecie kucharz pytał tak grzecznie, że trudno grzeczniej... Ale one może wolałyby być wcale nie przyrządzane. Co za niedelikatność! Cała tedy wina na naszej stronie.
Autorka zresztą wypowiada to wyraźnie w dalszym ciągu swego artykułu, w miejscu, gdzie, mówiąc o przewadze Niemców, tak ją tłomaczy:
„Tutejszym Niemcom zarzuca jeszcze pan Jeleński, że objęli cały przemysł, źródło bogactwa krajowego, że pragną zdobyć przewagę nad żywiołem miejscowym, zepchnąć go na ostatni plan i z łaski jedynie zostawić mu w jego własnym kraju miejsce przytuliska! Czyjaż-to wina, na prawdę, nie germanizmu, ale nasza własna. Ojcowie i praojcowie nie nauczyli nas pracować, nie wychowali nas praktycznie, nie nauczyli chodzić o własnych siłach, kazali nam opierać się na obcem ramieniu; mówiono dzieciom: „Bóg musi nam dopomóc, tak dłużej pozostawać nie może“, — zamiast im powtarzać: uczcie się rozumu w jakimkolwiek języku, aby tylko kraj wasz odniósł z niego pożytek“, etc.
Owóż, łaskawa pani, piszesz tu rzeczy albo nieprawdziwe, albo zgoła bardzo brzydkie.
I tak:
Pan Jeleński nie zarzuca Niemcom, że objęli cały przemysł, — źródło bogactwa krajowego, — ale tylko ubolewa „nad tem“, a ubolewa właśnie dlatego, że: „pragną zdobyć stanowczą przewagę nad żywiołem miejscowym, zepchnąć go na ostatni plan i z łaski jedynie zostawić mu w jego własnym kraju miejsce przytuliska“. To oburza p. Jeleńskiego, to przejmuje go obawą, i dlatego zwraca uwagę ziomków na niebezpieczeństwo i na środki ratunku, inne, niż robienie „pierwszych kroków“.
Ale teraz pytasz pani: „Czyjaż to wina“? — Pomówmy.
Że Niemcy objęli przemysł — to nasza wina, ale że „pragną zepchnąć żywioł miejscowy etc.“ — to ich wina, i bardzo wielka wina; to dowód ich chciwości, drapieżności i na koniec niewdzięczności dla swoich chlebodawców. Dzieje im się tu dobrze, — nieprawda? — A nienawidzą kraju i jego mieszkańców. Oto ich wina!
Ale teraz wróćmy do naszej winy. Autorka tak ją tłomaczy: „Ojcowie i praojcowie nasi nie nauczyli nas etc.“... Dobra pani! Czybyśmy nie mogli już raz dać naszym ojcom spokoju? Gdyby tak ktoś zaczął wyliczać, że jednak ci nasi ojczyskowie i praojczyskowie nauczyli nas miłości do kraju, cnót rodzinnych, etc. etc., naówczas wszystkie, jak ich nazywa Lam, tromtadraty podniosłyby taki krzyk, że niezawodnie w piekle by było słychać: „O! — krzyknęliby — to arystokracja, to przesądy, to zapleśniały mur ciemnoty, w który my walemy taranem dwustu tysięcy tomów na rok i czterdziestą tysiącami n co numer naszego pisma, którego prenumerata roczna, mówiąc nawiasem, wynosi...“ (tu następują rubryki: na prowincji, w Warszawie, i cyfry). A jednak też same i ciż sami tromtadraci, ile razy idzie o wady i głupstwa, niezawodnie począwszy od autobiografii, zajadą do przodków i na nich zwalą całą winę. — Hej! dajmyż już raz im pokój, tym naszym ojcom i praojcom, śpiącym cicho po mogiłach i kurhanach kresowych.
Napracowali się za dni żywota swego, nacierpieli, naprzelewali łez i krwi hojnie, a teraz jeszcze poruszają ich prochy ze złorzeczeniem nawet wówczas, gdy chodzi o Niemców z Kalisza.
Biorą im za złe nawet i to, że nie powtarzali wnukom: „uczcie się rozumu w jakimbądź języku“. A jakże im było takie rzeczy powtarzać? za czasów Kochanowskiego lub później Konarskiego? Ej! autorko! autorko!
Na koniec, pozwoli sobie szanowna korespondentka powiedzieć, że albo jest nieuważną, albo do wysokiego stopnia niecierpliwą. Zarzucasz pani p. Jeleńskiemu, że nie wspomniał o pracowni pani Parczewskiej. Otóż, jak można takie zarzuty stawiać? Sprawozdanie o Kaliszu i jego okolicy rozpoczęło się w nrze 1 i miało się ciągnąć jeszcze przez wiele następnych. Pani czytałaś (10 stycznia) tylko pierwszy, nie mogłaś więc wiedzieć, o czem pan Jeleński będzie, a o czem nie będzie mówił w następnych. Jakoż obszerny opis pracowni pani Parczewskiej znajduje się zaraz w numerze 2 Niwy. Do niego więc odsyłamy nie tyle jeszcze korespondentkę Gazety Polskiej, bo to pisała przed wyjściem nru 2 Niwy, ile redakcją Gazety Polskiej, która zarzut przemilczenia o pracowni p. Parczewskiej drukowała w pięć dni po wyjściu w Niwie opisu tejże pracowni.
A teraz, skończywszy z korespondentką Gazety Polskiej, możemy przejść do innego przedmiotu.
∗ ∗
∗ |
Czytaliśmy, nie pamiętamy już w jakiem piśmie, że w Ameryce powszechne jest oburzenie i powszechne skargi na służbę pocztową żeńską. Starzy skarżą się, że nie mogą nic na czas odebrać, bo urzędniczki kokietują z młodemi ludźmi. Nie tak więc źle jest u nas, jak się zdaje, my bowiem nie możemy się skarżyć, aby zarząd pocztowy lub jego urzędnicy kokietowali z publicznością. Naprzód słyszeliśmy niemało skarg, zwłaszcza od kobiet, że w całym gmachu pocztowym, obok napisów rosyjskich, nie ma żadnych innych, a przede wszystkiem polskich. Cudzoziemiec albo i krajowiec, nie umiejący języka urzędowego, błąka się po całym gmachu, od Annasza do Kaifasza, nie wiedząc, gdzie oddają pieniądze, gdzie je biorą, gdzie odbiera się listy krajowe, gdzie zagraniczne itp. Na dobitkę, Annasz i Kaifasz nie zawsze bywają w dobrym humorze i nie zawsze chcą odpowiedzieć na pytania. Tak więc, jeżeli ma być tabakiera dla nosa, a nie nos dla tabakiery, to jest, jeżeli mają być napisy dla publiczności, a nie publiczność dla napisów, to potrzeba, żeby te były przystępne zarówno dla wszystkich stanów, płci i wieków.
Co do poczt, doszła nas jeszcze jedna, radosna wiadomość. Oto można będzie posyłać listy z Warszawy w okolice Warszawy. Do tej pory z Warszawy można było pisać do Jedo, do Bangkok, do Rio-Janeiro itp., ale nie do Wilanowa, Mokotowa etc. Trudno uwierzyć, a jednak tak było. Teraz ma być urządzona komunikacja. Jak prędko to się jednak stanie, — nie wiemy. Im prędzej, tem lepiej.
Są rzeczy, o których wiemy, że muszą przyjść do skutku, o których mówimy: im prędzej, tem lepiej, a które jednak idą z dziwną jakąś powolnością. Do takich rzeczy należy nowa kolej nadwiślańska. Opóźniła ją walka kapitalistów, ale wreszcie walka ucichła, wytknięto drogę, porobiono gdzieniegdzie nasypy, zakupiono tu i owdzie grunta, — nagle znów krzyk. Oto droga na Maciejowice nic warta, oto jest inna, krótsza czy nie krótsza, ale lepsza, bezpieczniejsza, dogodniejsza i tańsza.
Oto jest jeden ważny wzgląd, o którym przepominają zwolennicy nowej drogi, to jest, że nowa ta droga znowu opóźni kolej. Korzyści z niej są wątpliwsze, owszem, znajdują się ludzie bardzo kompetentni, którzy twierdzą, że jest mniej korzystną od pierwszej, pewnem jest tylko to, że się kolej opóźni. Wprawdzie zwolennicy obiecują dla kraju niesłychane dobrodziejstwa z nowej linii, zdaje się jednak, że dobrodziejstwa owe w znacznej części redukują się do korzyści, jakie by odniosło kilku lub kilkunastu szlachty, przez których grunta droga przechodziłaby w nowym kierunku. Kto wie, czy wzgląd ten nie jest jedną z najważniejszych przyczyn całej sprawy.
Kiedy już mówimy o kolejach, niech nam będzie wolno wspomnieć o wyborach członków do Zarządu Kasy Zjednoczenia przy kolei warszawsko-wiedeńskiej. Do tej pory wybierano na członków zarządu samych tylko dygnitarzy, którym niezbyt chodziło o rozwój instytucji. Otóż ostatnie wybory dały odmienny rezultat. Obok naczelników wydziałów wybrano kilku nadkonduktorów, maszynistów, dozorców drogowych i tym podobnie. Zdaniem naszem, wybór padł właściwie, nowy bowiem zarząd, jako składający się z członków, których pomyślność instytucji interesuje bezpośrednio, usilniej będzie przykładał się do jej rozwoju i prędzej przeprowadzi reformy do tegoż rozwoju konieczne.
∗ ∗
∗ |
Nowe wydawnictwa mnożą się. Każdy prawie numer pism codziennych zawiera nowe prospekty. Niedawno rozeszła się wieść o mającem powstać nowem piśmie. Kto je ma wydawać, z pomocą jakich środków ma wychodzić, a na koniec, kto ma w niem pisać, wszystko to jeszcze tajemnica. Pisma codzienne doniosły wprawdzie, że jest koncesja, są ludzie i są pieniądze. Ani słowa: są to trzy znakomite warunki, i gdyby się tylko znalazł czwarty warunek: prenumeratorzy, — wszystko spełniłoby się jak najlepiej. Posiadania tego ostatniego warunku życzemy nowemu przedsięwzięciu, — jeżeli nie jest ono tylko urojeniem — jak najszczerzej. Przewidujemy jednak trudności, z jakiemi wydawcom przyjdzie walczyć. Prenumeratorowie przychodzą powoli, trzeba ich sobie zdobywać poważną pracą i dotrzymywaniem zobowiązań. Są wprawdzie wydawnictwa, które na innych drogach szukają rozwoju, ale owych dróg radzimy wszystkim unikać.
Niemałą także przyjemność sprawiło zwolennikom lżejszego czytania zamierzone wydawnictwo dzieł Walter Scotta. Na czele wydawnictwa stoi pan Grubecki. Warunki pieniężne są nader przystępne dla mniej nawet zaopatrzonych kieszeni, a samo przedsiewzięcie pożyteczne. Bądź co bądź, utwory Walter Scotta są to arcydzieła, a jako takie, nie starzeją się nigdy. Dzisiejsze pokolenie wprawdzie, zwłaszcza zaś dzisiejsze pokolenie kobiece, wychowane na romansach francuskich, nie zna jak należy dzieł angielskiego romansopisarza, ale właśnie to jeden dowód więcej, dla którego wydawnictwo może i powinno się udać. Książki te w czytelnikach mogą wyrobić zdrowy smak estetyczny, młodszemu zaś pokoleniu powieściopisarzy posłużą za wzór, jak należy pisać powieści historyczne, wszystkim wreszcie zapełnią w sposób przyjemny długie wieczory zbliżającego się wielkiego postu.
Tak jest, karnawał już na schyłku. Nie dorównał on świetnością karnawałom lat zeszłych. Mniej się bawiono, mniej tańczono, mniej dołączono ogłoszeń do kurierów, mniej na koniec wydano pieniędzy. Co było tego powodem? trudno powiedzieć. Możeśmy trochę biedniejsi, a może i trochę rozumniejsi niż dawniej. Może filipiki przeciw strojom i zbytkom poskutkowały wreszcie, — dość, że było skromniej, ciszej i spokojniej. Tańcowało tylko trochę miłosierdzie, a raczej my wszyscy w imieniu miłosierdzia, ale na owych balach na rozmaite instytucje dobroczynne zyskują głównie biedni, więc nie ma co przeciw nim pisać.
Zbliżający się post przyniesie nam za to cały cykl prelekcyj na osady rolne, dla małoletnich przestępców. Warszawa z niecierpliwością oczekuje tych prelekcyj, ponieważ mają w nich wziąć udział kobiety, a mianowicie dwie znane na polu powieściopisarskiem autorki, p. Eliza Orzeszkowa i Waleria Marrené (Morzkowska). Dotychczas kobiety prawie że nie brały udziału w tego rodzaju wystąpieniach. W swoim czasie mówiła wprawdzie z katedry p. Dobieszewska i pani Ćwierciakiewiczowa, ale wystąpienia te były mało komu wiadome, — a zresztą pierwszej zbyt dorywcze, drugiej zbyt kulinarnie-specjalne. Obok tych zamierzonych odczytów, odczyty dla rzemieślników idą po staremu, zawsze równie tłumnie i gorliwie nawiedzane przez chciwą wiedzy młodzież. Ostatni odczyt z zakresu botaniki i ogrodnictwa miał p. Jankowski, z powołania ogrodnik, znający też swój przedmiot nie tylko teoretycznie, ale i praktycznie. Odczyt ten przede wszystkiem wykazał, co znaczy, kiedy mówi specjalista, a nie amator, nie mający prócz dobrych chęci żadnych innych praktycznych kwalifikacyj. Słuchacze odeszli na nowo utwierdzeni w przekonaniu, że odczyty mogą im przynieść wiele korzyści, że można się wiele nauczyć, tylko nie trzeba uważać ich za zabawkę, służącą do zabicia w modny sposób godziny czasu w dnie świąteczne.
Och, te upały!
Pomimo burzy, deszczów i gradów, pomimo wyjazdu najpiękniejszych warszawianek do wód krajowych i zagranicznych, palimy się i pocimy jak niegdyś niewinni młodziankowie w piecu ognistym. Och, te upały! Gdybyś wiedział, miły czytelniku, ty, który pod cieniem rozłożystej lipy możesz zasiąść pod wieczór przynajmniej wśród aromatycznych pól i łąk twoich i, oddychając świeżem powietrzem, marzyć o przyszłorocznych zbiorach, — gdybyś wiedział, czem jest Warszawa w lecie — o! z pewnością byś do niej nie zajrzał, — chyba z wełną. Pod tym jednym warunkiem, zrzucenia z siebie tak drogiego ciężaru, a raczej zamienienia go na inny, jeszcze droższy, ale za to tak lekki, że go zwykle trudno dowieźć do domu, — pod tym jednym warunkiem letnia wycieczka do Warszawy zasługuje na pewne usprawiedliwienie. Ale jak usprawiedliwić nas, niepoprawnych mieszczuchów, gdy zamiast wleźć do piwnicy i obłożyć się lodem, wyprawiamy sobie dzikie igrzyska w rodzaju angielskich wyścigów lub tutejszo-krajowych zabaw „kwiatowo-loteryjnych?“ Na wycieczkę pozamiastową mało kto się wybierze, bo do chodzenia jesteśmy za leniwi i za poważni — a do jeżdżenia brak nam pieniędzy; lubimy za to przetłoczyć się sto razy tam i na powrót wzdłuż głównej alei Saskiego ogrodu, to znaczy, zrobić dwa razy tyle drogi, ile potrzeba na średni, przyzwoity spacer pozamiejski, — albo też pozwolić sobie popodbijać boki i pozasypywać kurzem oczy w sąsiedztwie zapalonych sportsmanów. Idziemy tam, bo inni idą, a inni idą dlatego, że my idziemy, — zupełnie tak, jak na Bielany lub Saską Kępę. Zresztą, mój Boże, trzeba być wyrozumiałym. Czyż to i tak nie wielkie szczęście dla nas, warszawiaków, być ze dwa razy do roku wyszturchanym, zakurzonym, wydeptanym i po tem wszystkiem skąpanym w deszczowej powodzi wśród błota? Varietas delectat. Gdyby ludzie wymyślili coś jeszcze głupszego od wyścigów — poszlibyśmy z satysfakcją. Trzeba wiele przebaczyć Warszawie, uwzględniając wpływ wysokiej temperatury na władze duchowe człowieka. Alboż my wiemy, co mamy robić? Och, te upały! Przypomina nam się mimo woli eldoradowa piosenka: Ah! qu’il fait chaud! Dieu! qu’il fait chaud! Niestety! tradycja „szansonetek“ zginęła w Eldorado; na scenie króluje nowy geniusz, szerszego pokroju i w miejscową kurtę przybrany... Offenbach. Co prawda, to i inne nasze przybytki Terpsychory i Melpomeny nie zaniedbują tego działu sztuki dla sztuki. Pięć teatrów polskich, jeden francuski i jeden niemiecki tak doskonale przysposobiły nas w tym względzie, że każdy z nas z dumą powiedzieć może: „warszawiakiem jestem, i nic offenbachowskiego obcem mi nie jest“.
Nie sądźcie zaś, żebyśmy w tym kierunku na powierzchownej wiedzy poprzestali. Bynajmniej. Słyszałem niedawno ożywiony spór trzech młodzieniaszków, z których żaden nie odpowiedziałby na pytanie: czemu się równa kwadrat z przeciwprostokątnej? ale z których każdy doskonale znał przymioty kankanowe artystek z Eldorado i Alhambry, stając w obronie to jednej, to drugiej strony. Czy myślicie, że gdy pan Grabiński przyzwoicie przedstawi Halkę w Tivoli, to znajdzie więcej zwolenników, niż gdy zagra Małego Fausta lub Piękną perfumiarkę?... Och, te upały!
Z tem wszystkiem, każda rzecz ma dwie strony. Mają ogródki złą, ale mają i dobrą. Po pierwsze, dają sztuki nowe, nieraz i bardzo dobre — i to dają nierównie prędzej, aniżeli nasza wielka scena; po wtóre, bądź co bądź, uczą języka, uczą czasem i pięknych myśli, budzą zacne uczucia, aby tylko jak najwięcej i jak najczęściej! Gdyby wam chodziło o dowiedzenie się, która z trzech trup ogródkowych jest najlepszą, powiedziałbym, że opery wychodzą najlepiej w Tivoli, operetki w Eldorado, a komedie w Alhambrze — dramaty wszędzie słabo, ale też na co nam dramaty przy 24 stopniach ciepła?
Na co nam dramaty, powiadamy — a młodzież nasza dodaje: na co nam egzamina, skoro patentów nie dostajemy?... Och, te egzamina! Doprawdy, warto by je przyspieszać ze względu na upały. Bo też nie trzeba mieć serca, żeby w czasie, kiedy najzagorzalszym zwolennikom hydropatii szpik w kościach topnieje, zmuszać młode organizmy do ślęczenia nad książką, do podlegania zapaleniom oczu i uderzeniom do głowy...
Ale — ja tu przemawiam za młodzieżą szkolną, a zapominam o własnej krzywdzie. Oj, żebyście wy wiedzieli, łaskawi czytelnicy, wy, którzy w lecie nic nie czytacie, jak błogo jest pisać felietony przy 24 stopniach ciepła! Uff! Cóż z tego, że nie czytacie, pismo wyjść musi, czy zimą, czy latem, — a więc... A więc, wracając do egzaminów, muszę zauważyć, że, uczestnicząc na nich w kilku tutejszych pensjach żeńskich, z przyjemnością zauważyłem znaczne postępy w metodzie wykładu, a tem samem i w korzyściach, jakie uczennice odnoszą. Przede wszystkiem zasługuje na uznanie zwrot ku przedmiotom realnym. Dziś już pensje nasze dbają nie tylko o „pronuncjacją paryską“, ale co więcej, o dokładne zaznajomienie uczennicy z tem, co jej się w życiu przydać może. Tak np. na jednej z pensyj zauważyliśmy nawet dodatkowo wykładane zasady ekonomii, główne przepisy obowiązującego prawa i wskazówki co do różnych instytucyj i urządzeń administracyjnych i politycznych, co niewątpliwie wpłynąć musi na wzmocnienie zmysłu praktycznego i na rozjaśnienie mnóstwa rzeczy, które, — choćby dla zrozumienia gazety, czytanej ojcu lub mężowi, — znać potrzeba. Niemniej zaznaczyć wypada zwrot do metody indukcyjnej i okazowej, tak iż książki stają się dodatkową, nieraz nawet zbyteczną pomocą w nauczaniu. To też proszę zobaczyć, jak odpowiadają uczennice takich zakładów! W miejsce bezmyślnej paplaniny, wyuczonych na pamięć ustępów, słyszymy krótkie, lecz pełne treści odpowiedzi, z których widać, że dziewczę samo doszło do wyrobienia sobie zdania w kwestii, że samo nauczyło się obserwować cechy minerału lub rośliny i przerabiać przykłady arytmetyczne. Równie podobał nam się system repetycyj z historii powszechnej, polegający na tem, ażeby umieć sobie uprzytomnić współczesne wypadki w kilku państwach lub wyliczyć i porównać współczesne znakomitości literackie różnych krajów w pewnej, danej epoce. Tym sposobem w głowie dziecka, zamiast chaosu dat i nazw, powstaje pewien szemat ogólny, który wypełnić się może następnie nowemi wiadomościami i refleksją nad niemi, a zawsze z zachowaniem ładu, o który tak trudno w naszych główkach niewieścich.
Wybaczcie mi, czytelniczki, tę niegrzeczną mowę, ale doprawdy, ileż to spomiędzy was, umiejąc dużo rzeczy, oczytawszy się mnóstwa historyj i faktów, nie umie sobie tego wszystkiego powiązać w jakąś systematyczną i chronologiczną całość tak, żeby Ezop nie właził na pięty Lafontaine’owi, a Szekspir nie potrącał się z Homerem. A przy tem jeszcze raz wybaczcie, piękne panie (dlaczego piękne? dlaczego zawsze tylko piękne!), że zwrócę uwagę na potrzebę większego uwzględnienia „lakonizmu“ w waszem wykształceniu średniem. Umiecie mówić o bardzo wielu rzeczach ładnie i płynnie, płynnie i niezmordowanie nawet — ale jakże trudno nauczyć się wam jednej rzeczy: treściwego wyrażania własnych myśli!
O tak! dałbym królestwo (co najmniej jedno z nieistniejących już królestw południowo-niemieckich) za jeden treściwy list kobiecy. Libelt zauważył, że treść listów kobiecych mieści się w przypiskach, — na co zgadzam się w zupełności, z tem jednak zastrzeżeniem, że wyłączają się listy pań, do redakcji Niwy piszących. W istocie, zadawszy temat o różnicy twórczości artystycznej Mickiewicza i Słowackiego, mogliśmy w odpowiedzi zamieścić kilka listów kobiecych, z Litwy mianowicie, napisanych tak trzeźwo, jędrnie, a przy tem treściwie, że nie powstydziłby się ich niejeden wytrawny profesor literatury. Tak więc treściwość nie jest czemś wprost przeciwnem naturze niewieściej, — trzeba ją tylko umieć zaszczepić. Bo że tam my, felietoniści, rozprawiamy często de omnibus rebus et quibusdam aliis więcej, niż potrzeba, to nic dziwnego: od tego jesteśmy felietonistami. Innym współpracownikom, wypełniającym resztę działów pisma, nie wolno tego robić — i tak się jedno drugiem równoważy. Wreszcie mógłbym się powołać na zdanie pani George Sand, w odpowiedni sposób przekręcone. Znakomita ta autorka, której nawet ostatnia powieść w Revue des Deux Mondes (Flamarande) tak wielkie budziła zajęcie, w jednym z dawniejszych swych utworów, jeśli się nie mylę: Consuélo, powiedziała: „żaden aktor nie jest mężczyzną“. Otóż jabym podstawił zamiast wyrazu „aktor“ — „felietonista“, i miałbym gotowe usprawiedliwienie.
Wprawdzie kombinacja taka mogłaby nie trafić do przekonania płci słabej, ale na razie nie mam lepszej... Och, te upały!
A jednak myliłby się, kto by sądził, że nam gorąco przeszkadza pracować. Owszem, ruszamy się, jak możemy; książek nowych wychodzi sporo, dajcie tylko czytelników, czytelników! Oto na przykład, pan August Jeske, znany pedagog, nie ustaje w pracy. Obecnie wydał świeżo w dalszym ciągu podręczników do wychowania domowego Pedagogikę, obejmującą zasady i metody moralnego, fizycznego i naukowego wychowania dziatek. Jest to niewątpliwie najpraktyczniejszy, bo kompletny a treściwy, podręcznik z tych, jakie posiadamy. Nie rozumiemy tylko, dlaczego autor rozpoczął wykład od wychowania moralnego i od rozbioru moralnych przymiotów dziecka, kiedy właściwiej byłoby poprzedzić go higienicznemi przepisami. W dalszym ciągu dokładnie są przedstawione ogólne zasady nauczania na podstawie metody indukcyjnej; dalej uwagi nad zadaniem nauczyciela, i wreszcie metodyka, w której szczegółowo podaje sposoby wykładu wszystkich nauk elementarnych. W książkach p. Jeskego są niewątpliwie pewne niedokładności, które i w naszem piśmie były wytknięte, — ale rzecz to nieunikniona, gdy ktoś tak rozległe pole całego obszaru pedagogiki wybrał sobie do pracy, a w każdym razie uszanować musimy ogrom tych trudów, jakie autor dla dobra naszych dzieci przedsięwziął i z taką wytrwałością, a zarazem z takim pożytkiem, pomimo słabego zdrowia prowadzi. Nie potrzebujemy dodawać, że wydawnictwo to ze wszech miar zasługuje na poparcie — albowiem już je znalazło.
Nie mniej pożyteczną będzie książka autorki Czwartkowych wieczorów: Obraz świata roślinnego, ale z tą specjalny nasz sprawozdawca bliżej obznajmi czytelników. Z dziedziny pedagogiki zaznaczymy jeszcze Książkę do czytania, czyli wypisy polskie, zebrane przez dra P. Chmielowskiego i wydane w zbiorze Opiekuna Domowego. Wiemy jeszcze o jednem wydawnictwie, bardzo pożądanem, na wielką skalę, ale to jest dopiero w zawiązku i musimy się jeszcze wstrzymać z podaniem bliższej wiadomości. Tymczasem inne tego rodzaju prace szybko postępują naprzód. Z Biblioteki międzynarodowej wyszło wyborne dziełko Stewarta w przekładzie prof. Kwietniewskiego, pt. Zasady zachowania energii. Jest to bardzo systematyczny i przystępny rozbiór działania sił, ich natężenia i ogólnych praw mechaniki powszechnej. Rzecz, zalecająca się przede wszystkiem jako próbka pozytywnego rozumowania o całości znanych faktów przyrodniczych. Niemniej ciekawe i godne polecenia są i inne dziełka tego samego zbioru, mianowicie O początku narodów Bagehotta, w którem teoria Darwina zastosowaną została do filozofii i historii; Pettigrewa Ruch zwierzęcy, czyli prawa, kierujące miejscozmiennością istot organicznych, w przekładzie profesora Nawrockiego, i Nauka o pochodzeniu gatunków przez Schmidta, w przekładzie prof. Wrześniowskiego. Ważniejsze z tych książek znajdą również specjalne uwzględnienie w następnych numerach Niwy. Jednocześnie postępuje naprzód wydawnictwo Encyklopedii rolnictwa, którą każdy ziemianin posiadać powinien, bo chociaż są tam rzeczy i niekoniecznie dla nas potrzebne, ale też to, co potrzebne, jest w całości, a wydawcy nie szczędzili kosztów i trudów, żeby wydawnictwu nadać trwałą wartość. Zbiorowego wydania Szekspira z ilustracjami wyszedł już zeszyt siódmy, Geografii Guthego 9 i ostatni, zawierający głównie dodatkowo opracowaną geografią Królestwa Polskiego.
Z nadesłanych nam książek wspomnimy jeszcze o pośmiertnem wydaniu dzieła znanego badacza Józefa Łukaszewicza: Krótki, historyczno-statystyczny opis miast i wsi w dzisiejszym powiecie Krotoszyńskim, od najdawniejszych czasów aż po rok 1794 (z portretem autora, Poznań), nakładem Żupańskiego. Wobec zupełnego braku dokładnych monografii różnych części kraju, przyczynek ten nie jest bez wartości. Nakładem tegoż wydawcy wyszło w pysznym formacie trzytomowe dzieło zmarłego przed kilku tygodniami hr. Czapskiego pt. Monografia konia, z rycinami. Jest to praca, jakiej i Niemcy mogą nam pozazdrościć. I jeszcze nakładem tegoż wydawcy kończy się druk nowego wydania filozoficznych pism śp. Karola Libelta w sześciu tomach, z których pierwszy obejmuje krytykę rozumu i przejście do filozofii słowiańskiej, drugi i trzeci system umnictwa, czwarty i piąty ogólne zasady estetyki, a szósty piękno natury. Dalsze serie mają objąć inne pisma nieodżałowanego myśliciela i dzielnego obywatela kraju.
Z rzeczy beletrystycznych ukazała się godna uwagi powieść Jana Zacharyasiewicza Zakryte karty, — Przygody pana Marka i Agapita na wystawie wiedeńskiej, opowiedziana przez Jordana, autora Wędrówek delegata, drukowanych także w Tygodniku Ilustrowanym. Przygotowuje się również nowa seria szkiców humorystycznych Bolesława Prusa.
Jako przyczynek do sprawy zapisu Staszicowego wyszła odbitka z Wieku p. Justyna Wojewódzkiego. W tej kwestii musimy zrobić parę uwag. W swoim czasie, z okoliczności memoriału pana Wedemana, wypowiedzieliśmy zdanie nasze tej treści, że jeśli myśl ofiarodawcy ma być szanowaną, to fundusz Staszica powinien być obrócony nie na co innego, tylko na założenie „domu zarobkowego“ dla ubogich rzemieślników. Pomimo to, drukując obszerne studium p. Glücksberga o Staszicu, pozostawiliśmy mu zupełną swobodę co do wypowiedzenia własnego zdania w tym względzie. P. Glücksberg jest za ofiarowaniem funduszu do rozporządzenia Towarzystwu Osad Rolnych i Przytułków Rzemieślniczych, a to z tej głównie przyczyny, że dom zarobkowy okazał się niepraktycznym i niezgodnym z nowszemi zasadami ekonomii. Co do nas, nie możemy cofać poprzednio wypowiedzianego zdania. Staszic bliżej nie określił, jaki mianowicie dom zarobkowy chciał mieć ze swych funduszów, ale to pewna, że nie myślał o małoletnich przestępcach, tylko o ubogich zarabiających. Chodzi więc o to, ażeby, szanując myśl Staszica, — a p. Wojewódzki jest tegoż samego zdania, — pomóc tym ubogim zarabiającym, nie zaś komu innemu. Do specjalistów należy wypracować projekt szczegółowy nowego zakładu, w którym by i pomoc w pracy, mianowicie przez dostarczanie roboty, i praktyczna nauka rzemiosł dla początkujących znaleźć się mogły; chodzi bowiem o to tylko, ażeby i zamiarom Staszica, i zasadom dzisiejszej nauki stało się zadosyć.
Z tą myślą łączy się wiadomość, jaką w tej chwili od pani M. Malinowskiej otrzymujemy. Znakomity promotor spraw robotniczych, Ferdynand Lassalle, jest u nas prawie nieznanym, oprócz bowiem rozprawki księdza Pawlickiego, w której jest streszczona jego działalność, własnych jego pism nie posiadamy w przekładzie. Otóż pani M. donosi nam, że wykończa przekład Programu robotników Lassalla. Rozprawka, napisana z właściwą Lassallowi świetnością słowa i dokładnością treści, byłaby wielce pożądanym nabytkiem, — obawiamy się tylko, ażeby w przyczynach, od szanownej tłomaczki niezależnych, nie znalazły się jakie przeszkody. Przy tej sposobności nadmieniamy, że obszerną pracę o Lassallu przygotowywał p. S. Gladstern, student lipskiego Uniwersytetu, i miał ją zamieścić w warszawskim Ekonomiście, czemu prawdopodobnie zawieszenie tego wydawnictwa stanęło na przeszkodzie. Lassalle, jako znakomity rzecznik ludowy, zasługuje niewątpliwie na bliższe poznanie, chociaż co do nas, wolimy umiarkowańsze, na samopomocy oparte teorie Schulzego z Delitzsch, znanego twórcy niemieckich stowarzyszeń produkcyjno-rzemieślniczych, aniżeli mało praktyczne poglądy Lassalla, który gwałtem domaga się pomocy państwowej.
Z dziedziny historycznej, dzielimy się z czytelnikami naszego pisma wiadomością, iż p. Klemens Kantecki (autor życia Savonaroli i in.), który i Niwie współpracownictwo swe przyobiecał, bawiąc obecnie w Rydze w celach naukowych, donosi nam, co następuje: „Byłem długi czas w Mitawie, gdzie znalazłem nieocenione skarby, i to nieraz takie, jakich się można było spodziewać chyba w petersburskiem tajnem archiwum, jak relacje Kayserlinga z Anną, przesyłane w kopiach Bironowi, rozległe korespondencje panów polskich z Bironem, które mi dadzą dosyć materiału do osobnej pracy pt. Biron i polscy magnaci. Uczeni tutejsi, nadzwyczaj uprzejmi i uczynni, zaprosili mnie na posiedzenie „der Kurländischen Gesellschaft für Litteratur und Kunst“, na którem prof. Kayserling, „Kurländischer Landesbevollmächtigter“, przyrzekł mi wolny przystęp do pozostałego po jego przodku ambasadorze bardzo ciekawego archiwum w Rautenburgu. Jestem też zaproszony do Narbuttów, gdzie mam dostać rękopiśmienne pamiętniki i inne papiery z XVIII wieku. Znalazłem tu także ciekawe manuskrypta z XVII wieku, jeden z 1614 roku, o wojnie inflanckiej, przez Krzysztofa Radziwiłła (het. pol. lit.), bardzo ważny i dziwnie piękną polszczyzną pisany. Prawdziwa tu ziemia obiecana dla historyka“. Z Rygi p. Kantecki udaje się jeszcze do Petersburga, dokąd przesyłamy mu życzenia równie pomyślnych zbiorów.
Innego rodzaju wycieczkę, bo przeważnie artystyczną, odbyć zamierza po Europie p. Józef z Mazowsza, poeta i krytyk sztuk pięknych, znany czytelnikom Niwy z rozprawy o naszem obecnem malarstwie. I od niego mamy przyrzeczone notatki z podróży, które pewno czytane będą z zajęciem.
Wreszcie, mówiąc o wycieczkach letnich, musimy jeszcze wspomnieć o zjeździe przyrodników i naturalistów we Lwowie, który odbędzie się 21—24 bm., i na który wybiera się kilkunastu młodych uczonych z Warszawy. Szkoła Weterynarii wyznaczyła delegata, — sądzimy, że to samo zrobi i Uniwersytet. Inicjatywa należy się w tym względzie prof. Babczyńskiemu jako dziekanowi wydziału mat.-fizycznego. Prawdopodobnie i Towarzystwo Lekarskie nie zaniedba sprawy. A warto zjechać się we Lwowie, skoro u nas zjazd przyrodników „dla braku czasu“ nie mógł przyjść do skutku. Ze zjazdu we Lwowie czytelnicy nasi będą mieli szczegółowe korespondencje. Wspomniawszy o Uniwersytecie, musimy tu poruszyć jeszcze jednę, draźliwą kwestią. Od pewnego czasu odbywa się porządkowanie Biblioteki Głównej, przy czem duplikaty dzieł wysyłane są do Cesarstwa jako niepotrzebne. Ośmielamy się zwrócić uwagę osób interesowanych, że dla tych, którzy mają do czynienia ze staremi książkami, duplikaty nie zawsze są niepotrzebne; często nie tylko dwa, ale trzy i więcej wydań potrzebuje mieć badacz przed oczyma, jeżeli chce przedmiot dany gruntownie ocenić, — a wiadomo przecież, że zmiany, jakie w późniejszych wydaniach dzieł sami autorowie wprowadzają, nieraz najważniejszą stanowią wskazówkę. Toż samo stosuje się ściślej jeszcze do duplikatów rękopiśmiennych, choćby jednoczasowych. Sądzimy więc, że w przebieraniu biblioteki należało by zachować pewne umiarkowanie, tak, ażeby i wilk był syty, i koza cała. Godziż się uszanować i te resztki, które pozostały! A tak nam potrzeba porządnej czytelni, jeżeli już nie dla użytku uczonych, to przynajmniej dla zwykłych czytelników i czytelniczek! O tych ostatnich myśli właśnie p. Jan Jeleński. Czując całą niedostateczność istniejących wypożyczalni książkowych, w których wyłącznie tylko romanse i inne, lżejsze utwory znajdują się do dyspozycji, a widząc zarazem, że kobiety, które głównie tego rodzaju zakłady podtrzymują, szczerze w ostatnich czasach garną się do pracy, powziął myśl otworzenia w Warszawie „Czytelni dla kobiet“, takiej, w której by za skromną opłatą i poważniejsze, i to najnowsze książki znaleźć można, a także wszystkie pisma krajowe i ważniejsze zagraniczne. W zakładzie tym można by studiować na miejscu w odpowiednio urządzonej sali, albo też wypożyczać do domu. Sądzimy, że pan Jeleński dobrą cząstkę sobie obrał i że czytelniczki nasze, znając zacne jego chęci z prac, które dotychczas ogłosił, nie odmówią mu gorącego poparcia. Odpowiednie podanie do władzy już zrobiono. Co do nas, życzymy tylko panu Jeleńskiemu, ażeby mógł jak najprędzej na cel tak piękny własny dom wybudować, — chociażby z betonu.
Tak jest, z betonu. Czytelnicy nasi wiedzą już, co to jest, bośmy jedni z pierwszych sprawę tę podnieśli — i stale w doniosłość jej wierzymy. Otóż dnia 22 czerwca byliśmy obecni poświęceniu pierwszej u nas fabryki betonu (sztucznego kamienia), założonej przez kilku kapitalistów, a prowadzonej przez pana Ludwika Jarockiego, inżyniera, głównego promotora tej sprawy. Fabryka mieści się przy ulicy Czerniakowskiej i zajmuje rozległy plac, sięgający do odnogi wiślanej, co ułatwia dostawę czystego piasku. Już obecnie stoi parę domków betonowych, które przeznaczono częścią na skład przyrządów, częścią na mieszkanie dyrektora, i oddzielny domek, który robotnicy wystawili sami dla siebie; tych ostatnich pracuje już trzydziestu. Chciałbym dać czytelnikom pojęcie o sposobie i szybkości stawiania podobnych domków. Otóż najprzód przygotowuje się rusztowanie z belek, tak osadzonych, że między niemi, na przestrzeni mniej więcej sążnia kwadratowego, mogą być wstawione ściany betonowe; te zaś osadza się w następujący sposób: słupy z obu stron obijają się deskami, pomiędzy któremi pusta przestrzeń może być zapełniona betonem. Ten ostatni przedstawia się pod postacią grubego, wilgotnego proszku i otrzymuje się z mieszaniny piasku, wapna hydraulicznego i cementu. Tą masą wypełnia się formę z desek i ubija, przy czem beton wchodzi w podłużne wyżłobienia słupów, zapewniając łączność swej masy z drzewem. Obecność hydraulicznego wapna i cementu sprawia, że masa ta nadzwyczaj szybko kamienieje, deski mogą być prawie natychmiast odjęte, i ściana jest gotową. W pięć dni po rozpoczęciu budowy budynek jest już mieszkalny, a materiał, z którego powstał, nie tylko nie ulega szkodliwemu działaniu wilgoci, ale owszem, pod jej wpływem utrwala się i wzmacnia. Gdy chodzi o to, żeby belki i słupy nie były widoczne na ścianach, deski obija się nieco szerzej, tak, żeby na dwa palce od powierzchni rusztowania odstawały; wtedy beton pokrywa i zewnętrzne części belek, domek wygląda, jakby był z jednej sztuki kamienia zrobiony i nie potrzebuje już być tynkowany. Sztuczny kamień, według metody pana Jarockiego przygotowany, jest delikatniejszy od zwykłego betonu i przedstawia tysiączne zastosowania. Do większych budowli wyrabiają się z niego cegły, blisko trzy razy większe od zwyczajnych, i układają się w ten sposób, że pozostawiona w środku muru przestrzeń pusta może być wypełnioną żwirem i gruzem, tworząc tym sposobem mur bardzo silny i doskonale zatrzymujący ciepło. Łokieć kwadratowy takiego muru kosztuje 75 kop, poprzedniego zaś tylko 36 kop, ale i ten jest znacznie gorszym przewodnikiem ciepła aniżeli mur ceglany. W fabryce wyrabiane są nadto chodniki, schody, kamienne nagrobki, tafle posadzkowe szare i czerwone, żłoby, cysterny do przechowania wody, cembrowiny, tudzież mnóstwo innych przedmiotów. Wszystko to jest trwałe, naśladuje wybornie wyroby z naturalnego piaskowca, a kosztuje bez porównania taniej. P. Jarocki wszedł już w umowę z Magistratem, na mocy której mają mu być powierzone roboty chodników i rynsztoków betonowych, a także bruku, który, po przygotowaniu ze zwykłych kamieni brukowych, polewany będzie dla trwałości masą betonu[1]. Tak więc fabryka ma przyszłość przed sobą, — życzymy jej z całego serca powodzenia. Oby tylko, jak powiedział jeden z obecnych poświęceniu redaktorów, jak najwięcej stawiała nam domów, a jak najmniej nagrobków.
A jednak tych ostatnich tak wiele dziś potrzeba!...
Kremer, Libelt, Wilkońska już są w grobie. W poniedziałek jm. ks. kanonik Jakubowski odprawił w kościele Śto-Krzyskim nabożeństwo żałobne za duszę Libelta. Czy sądzicie, że przyszły owe panie eleganckie, co tak chętnie o estetyce Libelta rozprawiają? A może owi starzy towarzysze zmarłego, którzy pierwsze jego prace około roku 1840 z takim zapałem powitali? A może owa młodzież uniwersytecka, w której piersi żyć przecie powinny ogniste słowa człowieka, co krwią swego serca pisał rozprawę: O miłości... O nie! w sercach, „gdzie nie trwa myśl ani godziny“, nie zbudziło się pragnienie jedynego, na jaki nas stać było, hołdu. Zebrało się ze dwudziestu „młodszych“ literatów, kilkanaście kobiet i kilku studentów... Cieniu wielkiego obywatela — przebacz nam!
Od pana T. I. Roli otrzymaliśmy list następujący:
Nasz nieśmiertelny wieszcz Adam niegdyś wyrzekł tę wielką prawdę:
Za wszystko trzeba płacić lub wzajemną pracą,
Albo wdzięcznem uczuciem, datkiem jednej łezki,
Za którą znowu Ojciec odpłaci Niebieski.
Lecz czyliż pamięć i wdzięczność za półwiekową pracę tego człowieka zawrzemy tylko w jednem westchnieniu, aby światłość wiekuista świeciła mu za to światło i ciepło, którem długie lata opromieniał rodzinną ziemię?
Czyż nie zdobędziemy się na jakikolwiek, chociażby najskromniejszy upominek zagrobowy dla naszego wielkiego myśliciela, i dla bratniego mu ducha, Kremera?
Jeżeli uznacie moję myśl za godną ogłoszenia w waszem piśmie, to raczcie to uczynić.
Na początek załączam mój „grosz wdowi“ w tem przekonaniu, że moja propozycja znajdzie odgłos mianowicie w naszem Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych, i że którykolwiek z naszych rzeźbiarzy podejmie się tej wdzięcznej pracy.
Przy liście otrzymaliśmy rs 2, do których dołączamy na tenże cel rs 10.
∗ ∗
∗ |
Na zakończenie wypada nam wspomnieć jeszcze o dwu popisach, które się w tym tygodniu odbyły. Miło jest posłuchać dobrej muzyki, i p. dyrektor Kątski chciał w tym względzie jak największej liczbie osób dogodzić. Ale na nieszczęście, co zanadto, to niezdrowo, mówi przysłowie; a zdrowo nie musiało być w sali Resursy Obywatelskiej, gdy się w nią wtłoczyło za bezpłatnie rozdanemi biletami ze dwa razy tyle osób, na ile higiena, odciski, kapelusze itp. okoliczności pozwalają. W dodatku do szóstej wypełnialiśmy salę, czekając pół godziny na rozpoczęcie koncertu. Ze względu, że sam koncert miał trwać przeszło trzy godziny, można było przynajmniej zacząć punktualnie. Nie zmieniło to wprawdzie w niczem naszego pochlebnego zdania o wybornej orkiestrze, o bardzo wdzięcznej grze panny Buchard, o biegłości pana Pachulskiego i Bryknera, o bardzo miłym głosiku panny Makowskiej, o dobrych chórach, o artystycznej grze p. Adamowskiego na skrzypcach, o silnym głosie panny Szczepkowskiej, o efektownych popisach panny Szwarcenberg i innych pięknych rzeczach, — ale zawsze... Och, te upały! Drugi popis, Instytutu Głuchoniemych, jak zawsze, tak i w tym roku wywołał prawdziwe uwielbienie, tak dla dyrektora, jak dla nauczycieli pożytecznego tego zakładu, którzy z takiem poświęceniem i tak umiejętnie niosą pomoc upośledzonym od natury istotom.
Cześć pracy i wytrwałości!
Tak więc przybył nam czwarty ludowy teatrzyk na Pradze, przezwany „Antokolem“. Zapewne nie wiecie, co to jest Antokol? Ale obcym wam nie jest przynajmniej ze słyszenia ogródek, zwany na świecie „Nadwiślańskim“. Otóż na czole owego nad Wisłą zawieszonego ogrodu umieszczono napis „Antokol“. Nie godziło się bowiem w ogrodzie, zamieszkałym przez kuchenne Hesperydy, wznosić klasycznego budynku sztuki. I tu, gdzie niegdyś zajadano czerwone raki o białej osnowie, gdzie, niby ze starożytnych wodotrysków Uśmiechu, markier wypuszczał strumienie piwa, tu zawitał boski Orfeusz w towarzystwie panów Jaworowskiego i Cybulskiego! Tak więc cywilizacja, a z nią i sztuki piękne rozbijają namioty swoje letnie na pustkowiach odległych, aby oświecić ciemne aleje naszych myśli światłem naftowem. Oby muzy, tu zamieszkałe, więcej miały powodzenia od w pobliżu będących faszyn Daniszewskiego, oby nie były tyle płytkie, ile obecne koryto Wisły, a przynajmniej tak ciepłe, jak w ogródku antokolskim piwo bawarskie.
Pierwsze przedstawienie składało się z dwu oryginalnych sztuk (Posażna jedynaczka i Okrężne). Miejmy więc nadzieję, że Antokol nie pójdzie śladem swych południowo-namiętnych sióstr i braci, maurytańskiej Alhambry, złotodajnego Eldorada i rzymskiego Tivoli. Miejmy nadzieję, że kapłanki muz na Antokolu nie będą grywały sztuk, polegających na ażurowych kostiumach i na obnażaniu wdzięków (a nawet radziłbym, aby je jak najstaranniej okrywały...). W każdym razie panowie Jaworowski i Cybulski złożyli dowody istotnej teatralnej odwagi, urządzając teatr swój w pobliżu drapieżnych bestyj, blisko przyszłego zwierzyńca i kilku sąsiednich ogródków, które jednocześnie z przedstawieniem na Antokolu dźwięczały grą na fletni, przypominającej beczenie kozy, i fortepianem, mającym głos bardziej przerażający od wycia wilków. To też konkurencyjno-zwierzęce te głosy chybiły celu, siłą bowiem kontrastu podnosiły wartość roli sepleniejącego Błażeja w osobie pana Krzyżanowskiego i litewski akcent Gomojły w osobie pana Freya. Mimo to bawiono się ochoczo, a bawiła się nie tylko publiczność dorosła, ale także i niedorosła, którą najwięcej słychać było, rozzuchwaliła się bowiem przedrzeźnianiem osób dorosłych na scenie. Ale to zawsze budująco wpływa. Po skończeniu przedstawienia, po nakarmieniu się rozkoszami sztuki, wzruszonych widzów czekał rozkoszny widok natury, albowiem księżyc jaśniał na górze i zsyłał promienie świateł swoich na dół i złociście oświecał obnażone łono rzeki naszej, pokryte kobiercem białego piasku; gondolierzy zapraszali widzów do swych gondoli weneckich, a w pobliżu rozlegały się tragiczne klątwy ludowych niewiast, upojonych poezją natury, — i gorzały nienawiścią przeciw stróżom porządku.
Dobrze jednak, że przybył nam jeszcze jeden teatrzyk. Albowiem teatr jest szkołą obyczajów, a teatrzyki są szkółkami, w których się ćwiczą młode talenta, w których młodzież, kończąca gimnazja, ma ułatwiony przystęp za kulisy życia, gdzie kształci i szlifuje miłosne swe zapały w gronie chóralnych boginek. Przy tem teatrzyki dla samychże boginek są rodzajem podniosłego czyśćca. Dyrektorowie bowiem tych teatrzyków odznaczają się niezwykłą chrześcijańską pobłażliwością i miłosierdziem, i gdy zjawi się u nich jakaś przystojna dziewica, wzdychająca do sztuki, dyrektorowie przypatrują się jej, aby zobaczyć, czy ma „talent“; postępowy dyrektor o świadectwa przeszłości nie pyta, sceniczna ewangelia nie zezwala być tak surowym, zresztą czemużby dyrektor teatrzyku miał być mniej pobłażliwym od przełożonych Zakładu Magdalenek... Toteż boginki te często bywają „tolerowanemi“ przez dyrektorów, stanowiąc w olimpijskich widowiskach żywą, śpiewającą i podskakującą dekoracją, zwaną inaczej chórami. Boginki te kształcą się i postępują, to nie ma kwestii; a przede wszystkiem uzacniają się, a nawzajem stanowią szkołę dla skończonych gimnazistów, pragnących zaokrąglić swoje wykształcenie. Z chwilą, gdy „boginka“ wleciała po raz pierwszy na scenę, pierze jej szybko rosnąć zaczyna, tak, że po krótkim czasie, mimo onegdajszego minusu socjalnego, okrywa się puchem społecznym i tuli do siebie dzióbki żółte piskląt nieletnich. Jest to zresztą dziecię natury, pozbawione zupełnie wychowania i wykształcenia, a natomiast pełne wrodzonej intuicji, przy pomocy której umiejętnie zapoznaje nieletnie pisklęta z ekonomicznemi teoriami wzajemnej wymiany, potępiając system merkantylny domowego rygoru jako niepostępowy, a wynosząc zasady wolnej komercji.
Tak więc teatrzyki ludowe są niezawodną szkołą obyczajów i ekonomicznego postępu. Zresztą, jeżeli i tu wkrada się po trosze żywot swawolnej licencji, to tylko dlatego, że każda rzecz ma dwie strony, dodatnią i ujemną. A trudno znów nie osładzać sobie jednostajnych chwil żywota!
Bo cóż począć na tym smutnym świecie? W dzień życie pali gorącem, dochodzącem do 25 stopni na termometrze. Toteż przechodzisz przez owo życie, jak Dante przez piekło. A chociażbyś chciał wsiąść w dorożkę, aby żmudną po bruku życiowym pielgrzymkę skrócić, to przekonywasz się, że poduszki w siedzeniach i po bokach tak są rozgrzane od Bożego słońca, że ani sposobu... wypocząć... Że też lud nasz, tyle pomysłowy w ogólności, nie wpadnie na myśl, iż dachy dorożek podczas skwarów powinny być podnoszone z równą skwapliwością, jak podczas deszczów ulewnych!
Nie wszyscy jednak mamy prawo narzekać na ten świat i życie. Są bowiem ludzie, których natura obdarzyła własną chałupą jak skorupą żółwią. Nie dosyć wreszcie, że są właścicielami nieruchomości, ale jeszcze dla dobra ich żółwiowych skorup organizują się towarzystwa celem udzielania im pożyczek na sybaryckich warunkach. Suum cuique. Należy przyznać, że właściciele nieruchomości w każdym razie zasługują na podobne poparcie ze strony miejskiej instytucji. Już sam fakt, że pozwalają nam mieszkać u siebie, przemawia bezwarunkowo na ich korzyść, przy tem tyle są delikatni, że nigdy do mieszkań naszych, które są przecież ich własnością, nie wtrącają się, choćby piece pękały, choćby się posadzka zagłębiała i rysowały się ściany, przypominając nam ułomności wszechrzeczy ludzkich i niestałość ziemskiego życia. A jednak, instytucjo miejska, ty, która sądzisz wartość moralną i niemoralną naszych nieruchomych dobroczyńców, ty, która, nie zważając na drobne ich ułomności, udzielasz im pożyczki (ach!...), równające się pięć razy pomnożonemu ich dochodowi, ty, instytucjo, wyższa od dwupiętrowych naszych domów, wbrew postępowi wprowadzasz hierarchie między ludzkość hipoteczną! Czemu właścicielom domów podrzędniejszych ulic pragniesz udzielać pożyczki w ilości tylko dwa razy większej od przychodów! Powinnaś znać ułomności ludzkie i wiedzieć, że to zbyt mało, aby biedny właściciel domu mógł powiększyć ilość oficyn swoich. A chodzi tu o dobro nasze, boć, im więcej będzie oficyn w Warszawie, tem więcej po świętych Janach i Michałach będzie żałosnych klepsydr nad bramami naszego żywota, a klepsydry te, jakkolwiek z jednej strony smutnemi mogą być świadectwami przychodów właścicieli i ortografii miejskiej, to z drugiej natomiast strony zbawiennie wpłyną na płytkie kieszenie a głęboką boleść strapionych mieszkańców stołecznego miasta Warszawy. Nie smućcie się jednak, właściciele porządniejszych ulic, oby wam Bóg dał dużo zdrowia i listów Towarzystwa Kredytowego Miejskiego. Pamiętajcie jednak, że drewnianych gmachów budować nie należy, jeżeli chcecie być w łaskach u instytucji miejskiej, która bardzo słusznie czyni, nie protegując domów drewnianych, które w razie pożarów giną z kretesem.
Najdotkliwiej płomienne losy drewnianych domów uczuwać się dają prowincji, która w ostatnich czasach myśli serio o strażach ogniowych. Za przykład niechaj wam posłuży jedno z miast, położonych nad granicą pruską. Tu mieszka naród dzielny i waleczny, który w ostatnich czasach zorganizował sobie straż, podobno wzorową. Powiadają tylko, że do organizacji przystąpił miejscowy naród, — wybrany i niemiecki, żywioł czysto polski bardzo skąpo się udzieli tym razem (i innym razem). Żywioł ten podobnem, bardzo chwalebnem postępowaniem dowodzi, że, jakkolwiek obawia się ognia, ma jednakże zarazem wstręt do wody...
Zanim skończymy, zwrócić winniśmy uwagę czytelników na odcinek naszego felietonowego kolegi w Gazecie Polskiej. W jednym z zeszłotygodniowych numerów Gazety podał felietonista ów projekt założenia po wsiach ochronek wiejskich, które by umoralniały i oświecały główki nieszczęśliwej dziatwy sielskiej. Felietonista skreślił nam obraz istotnej nędzy i rozpaczy, która ową dziatwę upodobnia najzupełniej do pasących się dokoła nich bydląt i kwękającej czule trzody chlewnej. Zwracamy więc na sprawę tę filantropijną uwagę zamożniejszych właścicieli ziemskich, którym owa dziatwa wiejska nie jest zupełnie obcą...
Nie ma prawie wątpliwości, że istnieje w nas pewna żywotność, która przejawia się nawet dość potężnie i która popycha nas na drogę pracy i ulepszeń społecznych. Uczuliśmy żywo potrzebę śledzenia postępu za granicą, dążenia za nim i szczepienia go na swojskim gruncie; zrozumieliśmy, że od tego zależy przyszła dola społeczna i wzięliśmy się nie żartem do roboty. Tą drogą powstały u nas rozmaite instytucje społeczne: spółki, stowarzyszenia i zakłady publiczne, które bądź jako czyny dokonane wszczepiły się już w organizm narodowy, bądź jako projekta oczekują spełnienia, przedstawiając najobszerniejsze pole działania tak dla pojedynczych jednostek, jak dla ogółu.
Należy jednak wyznać, że, o ile łatwo rodzą się i rozkwitają u nas projekta, o tyle przemiana ich z obiecanek cacanek na fakta idzie trudno, jak po grudzie. Ogół, jak to ogół, żywo odczuwa potrzebę ulepszeń, żywo pochwala każdy projekt, ale, gdy przyjdzie do trudnej i nieefektownej pracy, jednostki trącają się łokciami, chowając się wzajemnie i zasłaniając się jedna drugą. Pan Piotr chętnie będzie rozprawiał o tem, co by powinien uczynić dla dobra ogółu pan Jan, jeżeli chce nosić miano dobrego obywatela, ale sam nie poczuwa się do niczego. Lenistwo, brak zaradności i słabe poczucie obowiązku Wychodzi w takich razach na wierzch i bije w oczy każdego, kto trzeźwem okiem spogląda na nasze stosunki. Gdybym chciał szukać dowodów na to, że tak jest w istocie, zapisałbym niemi nie jednę, ale dziesięć podobnych kronik. Weźmy np. nasze straże ogniowe ochotnicze po miastach prowincjonalnych. Można by się założyć, że w całym kraju nie ma ani jednego obywatela, który by nie był przekonany, że straże takie są jedną z najpilniejszych naszych potrzeb, że bez nich miasta palić się będą na dziesiątki, a jednak — ileż to miast ma dotychczas swoje ochotnicze straże pożarne? Pomijam już małe miasteczka, ale jest wiele po kilkanaście tysięcy liczących, w których po prostu przez brak inicjatywy i lenistwo — do tej pory nikt o strażach nawet nie pomyślał. Na kilkuset młodzieży różnych stanów nie znalazło się kilkudziesięciu ochotników, którzy by chcieli czuwać nad bezpieczeństwem wszystkich.
W każdej chwili klęska może milionowe spowodować straty, a miasto żałuje kilku tysięcy na utrzymanie i umundurowanie straży, na sprawienie narzędzi ratunkowych i tym podobnych potrzeb. Wskutek podobnej niedbałości i lenistwa wymazany został z liczby miast istniejących Pułtusk. Niedawno miasto, liczące do dziesięciu tysięcy mieszkańców, stosunkowo zamożne, pięknie zabudowane, dziś jest garścią popiołu i kupą przerażających gruzów. Ogień pochłonął w ciągu dwu dni pięć szóstych miasta, a jednak sami mieszkańcy przyznają, że pożar w chwili, kiedy się rozpoczął, łatwo było przytłumić. Na nieszczęście nie było żadnego ratunku. Mieszkańcy nie liczyli na siebie i przekonali się, że ci, na których liczono, chodzili w czasie pożaru po rynku z rękoma w kieszeniach, — miasto zaś spłonęło jak stos wiórów.
Jest to straszliwa dla innych miast lekcja. Powinniśmy raz na zawsze wyrzec się myśli oglądania się na kogoś. To mamy i mieć będziemy, czego dokonamy sami.
Drugim dowodem tego, co wskutek opieszałości, niedbalstwa, lub lekkomyślności staje się czasem z pięknemi naszemi projektami, — jest historia warszawskiego zoologicznego ogrodu. Jak wiadomo, istniał już zaczątek takiego ogrodu w zwierzyńcu pana Bartelsa; było już miejsce na ogród wybrane, były już i składki, do kilka tysięcy rubli wynoszące. I cóż się z tem wszystkiem stało? Mimo odpowiedzi jakiegoś quasi komitetu, nikt nie wie nic. Wiemy tylko, że sformował się jakiś komitet; wiemy, że wedle nader upowszechnionego zwyczaju komitet ten, nie ufając własnym, miejscowym siłom, chciał się oprzeć o jakieś uznane powagi; wiemy, że wskutek tego komitet zaczepił się o Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami, — i tu urywa się wątek wieści o istnieniu i działalności komitetu. Odtąd widzimy tylko skutki. Widzimy, że Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami interesowało się tyle ogrodem, co wiatrem w polu. Komitet złożył podobno kilka sesyj, na których członkowie wynurzali jeden dla drugiego swe uwielbienie i rozprawiali o pogodzie lub niepogodzie, o drożyznie mieszkań, o przyjemnościach wiejskiego życia, słowem, o wszystkiem, byle nie o ogrodzie. Zadanie komitetu było jasne i proste: rozwinąć zwierzyniec pana Bartelsa i zamienić go na warszawski ogród zoologiczny. Ale tymczasem nikt nie wiedział, co robić; nie wiedziano, kto ma składki zbierać, gdzie pieniądze złożyć, co z niemi robić; aż wreszcie komitet, który, jak to powiedziałem, miał za zadanie: rozwinąć zwierzyniec pana Bartelsa, postanowił po głębokim namyśle — wiecie też co? Oto wydał rozkaz pozabijania zwierząt w zwierzyńcu pana Bartelsa, pod pozorem, że zwierzęta dużo kosztują, i że utrzymanie ich pochłonie składki publiczne na ogród.
Zwierzyniec pana Bartelsa zmarniał, — oto jedyny skutek dotychczasowej działalności komitetu. Żadne odezwy, choćby nie wiem jak namaszczone, komitetu, faktu tego nie zmienią. Komitet wyrzekł w jednem z pism, że zwierzyniec pana Bartelsa był kulą u nogi towarzystwa, która krępowała swobodę jego ruchów. Ja sądzę przeciwnie: że to komitet był kulą u nogi zwierzyńca, a raczej u nogi pana Bartelsa, która nie tylko krępowała, ale zahamowała raz na zawsze jego działalność.
Niech w tem nikt nie dopatruje gry wyrazów, — to tylko fakt rzeczywisty. Bo powiedzcież mi, wielce szanowni członkowie komitetu, cóż dalej będzie? cóż będzie teraz? Zwierzyńca p. Bartelsa już nie ma, cóż więc zamierzacie czynić?
Publiczność, której chodzi o ogród, która czuje potrzebę takiego zakładu, rada by wiedzieć, na co daje pieniądze i czego ma się od was spodziewać. Złożycie jeszcze kilka sesyj, porozprawiacie o wietrzykach, o nawałnościach, o złośliwości felietonów, pokłonicie się, komu należy, i cóż dalej? Może być zresztą, że postanowienia wasze będą bardzo mądre, że będą dążyć wprost do uszczęśliwienia Warszawy najpiękniejszym w świecie zoologicznym ogrodem, ale radzi byśmy wiedzieć coś o tem. Radzi byśmy wiedzieć:
1) Kto obecnie wchodzi w skład komitetu?
2) Kto ma prawo rozporządzać i kto rozporządza pieniędzmi, na ogród złożonemi?
3) Co uczyniliście dotąd, prócz wydania wyroku śmierci na bartelsowskie zwierzęta?
4) Co zamierzacie czynić na przyszłość?
5) Jak często i gdzie odbywacie sesyjki?
6) Czy poczuwacie się, szanowni panowie, do obowiązku zdawania sprawy ze swych czynności przed publicznością, czyli przed jej organem, prasą? — a na koniec,
7) czy sądzicie, że wy jesteście dla ogrodu, czy też że ogród jest dla was?
Po tych dość kategorycznych pytaniach, które oby dla komitetu były wystrzałem nad uchem śpiącego, możemy przejść do innego komitetu, który świeżo został uformowany, a którego działalność w przyszłości dopiero się okaże. Mowa tu o komitecie sanitarnym, którego ustawę i zatwierdzenie ogłosiły niedawno nasze pisma. Nie przesądzając przyszłych jego czynności, powiem tylko, że syzyfową zaiste będzie miał ten komitet pracę. Wiadomo, że czystość jest pierwszym warunkiem zdrowia, a wiadomo, że trudno znaleźć brudniejsze miasta na świecie jak nasze miasta, nie wyłączając nawet i Warszawy. Brak porządnych ścieków, brak kanalizacji niemało się zapewne do takiego stanu przyczynia, ale nie mniejszym jest powodem wrodzone niejako niechlujstwo ludności, zwłaszcza ludności żydowskiej, tak obfitej u nas, jak nigdzie na kuli ziemskiej. Otóż pierwszem zadaniem komitetu powinno być wszczepienie w ludność zasad porządku i czystości, a zadanie to niełatwe, ponieważ jest jednoznacznem z walką na śmierć i życie z wszelkiego rodzaju narowami, do których przywykliśmy od lat dawnych. Konserwatyzm na punkcie miłych brudów domowych jest, zwłaszcza między Żydami, tak rozpowszechniony, że wszelkie nowatorstwo wywoła zacięty opór. Ciągnąć gwałtem do wody kogoś, kto mycie się uważa za przesąd i próżną stratę czasu, równa się wodzeniu się z nim za bary. Niechajże więc losy sprzyjają komitetowi w tej walce, którą z pełnem zaufaniem o dobrą sprawę rozpoczyna.
Co zaś do kanalizacji, — ta, zdaje się, nieprędko jeszcze przestanie być pięknem marzeniem. Czy komitet zdoła ją przeprowadzić? — Niestety, za co? Potrzeba na to pieniędzy i pieniędzy, których komitet nie da przecie z własnej kieszeni, a których miasto nie ma i nie złoży.
W swoim czasie kłócono się wprawdzie po gazetach zawzięcie o to, co jest lepsze: czy kanalizacja, czy trzeci most na Wiśle. Zużyto nawet w tym celu wiele zapasów inteligencji, logiki, sił twórczych; podzielono się na dwa obozy; przymawiano sobie wzajemnie, wspominano sobie wzajemnie mimochodem o zacofaniu i ciemnocie, — ale na tem się i wszystko skończyło. Zapomniano tylko o jednej małej rzeczy: tj. że tak most, jak i kanalizacja, potrzebują pieniędzy, potrzebują setek tysięcy rubli, których nie było, nie ma i nie tak prędko będą. Przynajmniej dziś nie zanosi się na to wcale. Cała więc ta polemika była zabawką dziecinną, niewinną rozmową Jasia i Maniusi o tem, co by Jaś robił, gdyby był królem, a Maniusia, gdyby była królową. Zaiste! dziś wydaje się to śmiesznem i nie może się wydawać inaczej. Miasto nie miało ani grosza złamanego na powyższe cele, należało więc naprzód pomyśleć o funduszach. Radzono wprawdzie miastu zaciągnięcie pożyczki. Myśl, zaiste, głęboka a prosta! W ogóle, gdy ktoś nie ma pieniędzy, najprostszą rzeczą jest poradzić mu, żeby ich sobie pożyczył. Ale od kogo i na jaką porękę? W tem sęk. Należało pierwej o tem pomówić i pomyśleć. Należało przede wszystkiem kwestią postawić w ten sposób. Było to wprawdzie mniej efektowne pole do dyskusji, ale jedynie możliwe. O kanalizacji lub moście dość czasu było pomyśleć po uprzedniem zebraniu funduszów. Gdy kto ma trzos pełny, to już rzeczą jego gustu, czy woli sobie kupić parasol, czy kalosze.
Dziś wreszcie na to przyszło, na co przyjść musiało, tj. nie ma ani pieniędzy, ani mostu, ani kanalizacji. Brak tej ostatniej sprawia, że miasto nasze, położone na wzgórzu, nad wielką rzeką, tj. w warunkach arcysanitarnych z natury, jest przecie jednem z najniezdrowszych miast w świecie. Przekonać się o tem można z pomocą własnego nosa bardzo łatwo. Niemal co ulica inny zapach kręci niemiłosiernie tą szacowną częścią ciała jak korbą. O, tak zaiste! Komitet sanitarny niemałą będzie miał robotę, którą chyba z Heraklesowem wyczyszczeniem Augiaszowych stajni porównać można. Na nic się nie zdały przewidujące ostrzeżenia, zbrojne w sanitarne przepisy; na nic groźba za wykroczenie takich to a takich artykułów, z pomocą których wsadza się do kozy niedbałych stróżów, a gospodarzy na kary pieniężne skazuje; na nic obsypywanie ścieków błękitnym karbolem. Przepisy, jako przepisy, są pewnie czemś bardzo poważnem i na uznanie zasługującem, ale, niestety! nie posiadają własności dezynfekcyjnych; błękitny karbol dodaje tylko do stu nieprzyjemnych zapachów jeszcze jeden, równie nieprzyjemny. I oto wszystko; miasto jak sobie nie pachnie, tak nie pachnie, ludzie jak umierali, tak umierają, — a groźba epidemii unosi się wiecznie nad niem niby ptak złowrogi, w chmurach przyszłości ukryty.
Temu to zapewne przypisać należy, że latem, kto żyw a może, ucieka z Warszawy na prowincją lub za granicę. Miasto pustoszeje, objawy życia słabną; robi się pusto, nudno, głucho. Czasy ogórkowe nigdzie nie dają się tak we znaki. Teatra tylko ożywiają, jak mogą, tę martwotę, uprzyjemniając wieczorne po pracy chwile tym, którym fundusze lub obowiązki nie pozwoliły uciec przed pracą, rodzinnym kurzem, swojskiemi miazmatami, nudami; słowem, przed tem wszystkiem, co razem wzięte stanowi latem Warszawę. Naturalnie, mówię tu tylko o teatrach ogródkowych, bo miejski teatr, jako pan wielki, wyjechał także z miasta za granicę. Spytacie: co grają? Odpowiem: nic... albo tak jak nic. Jakieś jednoaktówki, które przed piędziesięciu laty uważano już za przestarzałe, a które teraz czerwone — może ze wstydu — afisze podają jako nowalijki letnie, i oto wszystko. Publiczność krzywi się i nie chce spożywać tych nowalijek, ale mniejsza o nią. Publiczność istnieje dla teatru, teatr dla reżyserii, a dopiero reżyseria jest przyczyną ostateczną, bezwzględną, która istnieje sama przez się, dlatego, żeby istnieć.
Istnieje bez powodu, — jako przyczyna ostateczna. To jasne i wcale nie będziemy się o to sprzeczać. Ale w tej chwili i reżyseria po trudach zimowych odpoczywa na urlopie. Nie śmiejcie się z tych trudów zimowych. Wprawdzie sztuki, jakie przedstawiano, były w znacznej części przygotowane jeszcze przez zmarłego Chęcińskiego, ale przypomnijcie tylko sobie, ile to razy z rzędu grano pewne biało-wierszowe arcydzieło, będące płodem reżyserii. Reżyseria więc, która wydała na scenę taką sztukę, ma prawo teraz odpocząć i poherboryzować sobie w wodnej ustroni.
A że tymczasem teatr, jak okręt bez sternika i bez majtków, utyka po piasku, to już trudno. Latem wysychają wody, więc i żegluga niepodobna. Zresztą, cóż by miała do roboty reżyseria, kiedy i wszyscy lepsi artyści na urlopie. Po prostu, nie tylko że nie ma co grać, ale nie ma kto grać! Mieliśmy tego oczywiste dowody w czasie pobytu tu panny Deryng. Znakomita ta artystka przybyła umyślnie do naszego miasta, aby się dać poznać, i wyobraźcie sobie: nie można było przedstawić żadnej sztuki w całości, po prostu z powodu nieobecności artystów. Grano więc jeden tylko ostatni akt Fausta. Publiczność zebrała się niezbyt licznie, nikt bowiem nie reklamował ani przedstawienia, ani artystki. Zresztą, prawdę rzec, spodziewaliśmy się znaleźć artystkę zdolną, ale nie wychodzącą poza zakres dobrej i pożytecznej powszechności. Powtarzam jeszcze raz: artystki nikt nie reklamował, nikt nie powtarzał cudów o jej grze; fotografii jej nie rozrzucano tysiącami po sklepach i wystawach, a jednak.. po pierwszych jej słowach cisza zrobiła się w teatrze. Widzowie zdumieni zatrzymali oddech w piersi. Zdziwienie malowało się na twarzach wszystkich obecnych. Wśród tej ciszy dźwięczał srebrnemi tonami potężny a pełen słodkich dźwięków głos artystki. Skargi i boleść faustowej Margarity chwytała za serca słuchaczów i pętała usta milczeniem. Dopiero kiedy przebrzmiały ostatnie słowa, kiedy głos: „zbawiona!“ rozległ się nad nią, wówczas zdumienie widzów i cisza zmieniły się nagle w jedną burzę wywoływań i oklasków. Artystka przeszła wszelkie oczekiwania, dowiodła potężnych zdolności, zjednała sobie i zachwyciła wszystkich. Co to byłby za nabytek dla nas, jakie odświeżenie młodemi a potężnemi siłami naszego personelu! — tak myślał każdy i każdy się spodziewał, że usłyszy jeszcze artystkę, każdy się spodziewał, że zarówno jak i widzów, artystka zjednała sobie dyrekcją, że zostanie zatrzymana i przyjęta.
Próżne a naiwne nadzieje.
Artystkę słyszeli tylko widzowie.
Jednocześnie bowiem „Pod Rakiem“, w ogródku na Pradze, w gronie cór Olimpu, odbywała się wesoła a gwarna kolacyjka, na której strzelały korki z butelek, pienił się szampan, a piękne Hebe nalewały kieliszki bogów i półbogów naszego ciasnego kąta. Potrzeba było wybrać: albo iść na przedstawienie, albo na kolacyjkę. Przedstawienie „przedstawiało się“ uczestnikom uczty jako obowiązek, kolacyjka — jako przyjemność, rozkosz... No, wiecie państwo: człowiek jest słaby...
W ten sposób panny Deryng słuchała tylko publiczność i recenzenci, w ten sposób nie dostała dalszych występów, w ten sposób nie została zaangażowaną, w ten sposób narażono ją tylko na koszta podróży ze Lwowa, w ten sposób poniosła tylko straty za swe dobre chęci, w ten sposób odjechała i w ten sposób Bóg wie, czy i kiedy przyjedzie.
Nie przyjęto jej, bo żeby kogoś przyjąć, trzeba go widzieć, jak gra, że zaś nie widziano, nie przyjęto. Czy może być naturalniejsza i zdrowsza logika? Chwaliła ją tylko prasa; recenzenci unosili się nad jej głosem, wyrobieniem, talentem, ale... nie zważa się na to, co mówi prasa. Oto jest historia naszego teatru, a przynajmniej historia kilku jego ostatnich miesięcy.
Ale spytacie się, z czego on żyje, ten poczciwiec, skoro daje stare sztuki i skoro nikt do niego nie chodzi. Wydatki ma przecież znaczne, bo same pensje artystów wynoszą do kilkuset rubli miesięcznie. Ho! ho! wydatki ma wprawdzie znaczne, ale to wielki pan, który jeszcze znaczniejsze ma dochody. On nie stoi o swoję kasę. On ma jednę szóstą. — Nie wiecie, co to jest ta jedna szósta. Jest to czynsz. Są rozmaite podatki na świecie, jest więc i jedna szósta. Tę jednę szóstą płacą teatrowi miejskiemu wszystkie teatrzyki z dochodu brutto. Razem wziąwszy, ładna to suma, bo teatrzykom powodzi się dobrze; istnieją one dla publiki, nie publika dla nich; starają się o nowe sztuki, przedstawiają je wcale dobrze; nie wyjeżdżają za granicę ani pod „Raka“, więc też i dochody mają znaczne. Otóż im mają większe dochody, tem też i więcej wynosi jedna szósta.
Powiem więcej: gdyby nie ona, gdyby nie jedna szósta, pewno by i nasz miejski teatr nie wsiadał do wagonu razem z nadejściem lata. Trzeba by było rywalizować ze swojemi dziś murzynami.
Fe! cóż za demokracja!
Sprawozdania z rozmaitych towarzystw i wnioski z nich, — oto co teraz najwięcej zajmuje Warszawę. W ostatnich czasach zostały ogłoszone sprawozdania: Towarzystwa Spożywczego „Merkury“ i Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. W ogóle uczyniły one dosyć smutne wrażenie. Nie wiedzie się „Merkuremu“. Mimo usiłowań, mimo reform, mimo wstrząśnień w łonie Towarzystwa, mimo sesyj, na których miejscowi mówcy rozlewają potoki wymowy, wszystko idzie coraz gorzej. Kwitną sesje, kwitnie wymowa, honorują się członkowie, a upada i kuleje coraz bardziej Towarzystwo. Wina nie cięży tu na społeczeństwie, bo o pożyteczności stowarzyszeń tego rodzaju nikt już nie wątpi i liczba członków dość jest znaczna, co dowodzi, że ogół popiera instytucją. Popiera, ale się zraża, i nie może być inaczej. Każdy, widząc, że za granicą, w takich Niemczech np., towarzystwa podobne rozwijają się coraz bardziej i roztaczają coraz większym kręgiem swą działalność, pyta, z powodów bardzo naturalnych, co u nas stoi rozwojowi Towarzystwa na przeszkodzie i czyja jest wina, że instytucja nie może znaleźć gruntu pod nogami? Mówcie wy sobie, co chcecie, — prawią członkowie, — mówcie o zbawiennych skutkach „Merkurego“, o jego ekonomicznem uczuciu, o jego związku z cywilizacją, dobrobytem, postępem i innemi równie pięknie brzmiącemi wyrazami, my tylko widzimy jedno, — tj. coraz mniejszą i chudszą dywidendę. Nie chcemy słów, — bo mamy fakta. Błogie skutki obiecujecie w dalekiej przyszłości, a niebłogie skutki czujemy dziś w kieszeniach, po których wiatr chodzi, jak mu się tylko podoba.
I zaiste, dowodzeniu takiemu trudno odmówić słuszności. Ogół zatem słusznie zraża się do Towarzystwa i w poszukiwaniu winy równie słusznie dochodzi do wniosku, że po pierwsze: ponieważ pewnikiem jest, że stowarzyszenia spożywcze zagranicą błogie przynoszą owoce; po drugie: ponieważ u nas liczba członków stosunkowo dość jest znaczną, a zatem wina nie leży ani w zasadzie instytucji, ani w obojętności ogółu, lecz w administracji.
Administracja więc winna, mówią: „Kogut winien, więc na niego, on sprawcą wszystkiego złego!“ — Administracja widocznie nic nie robi, administracja lekceważy sobie interesa stowarzyszenia, administracja przede wszystkiem za dużo kosztuje i skutkiem tego pochłania czysty dochód, który mógłby się do podniesienia dywidendy przyczynić.
Hic iacet lepus. Tak rozumując, każdy chwyta za sprawozdanie, w którem koszta administracji są wyliczone, przepatruje je, dodaje, sumuje, i... ze zdumieniem przekonywa się, że nie są za wielkie, że administracja nie kosztuje za wiele i że nawet nie może mniej kosztować.
Wprawdzie przychodzi niejednemu do głowy, że przepadki, obliczone na wyschnięcie, psucie się, rozsypywanie i rozmaite inne ubytki w towarach, są może trochę za wielkie; wprawdzie niejednego dziwi filozoficzny spokój, z jakim zarząd donosi, że sklepowa N. N. zatraciła tyle a tyle rubli, które odzyskane już od niej być nie mogą, ale ostatecznie w stosunku do całości obrotu sumy to są zbyt małe, żeby na obniżenie dywidendy wpłynąć mogły; nie w tem więc także przyczyna niepomyślnego stanu rzeczy. Ale może pomyśli ktoś, że Towarzystwo za tanio towar sprzedaje? Gdzie tam! Prędzej za drogo, niż za tanio, a przynajmniej dostatecznie drogo, aby rozmaite sklepiki wiktuałów czyniły mu groźną konkurencją. I nie to więc, i nie tamto. Ale nie spieszmy się jednak z uniewinnieniem administracji; wstrzymajmy łzę, którą za wczesna litość nad niesłusznie potępioną nam z oczu wyciska.
Administracja ani za wiele kosztuje, ani za tanio sprzedaje, a jednak — administracja winna. Ale czy wiecie, dlaczego? Oto administracja za drogo towar kupuje. Tak jest: za drogo kupuje. Nie bierze towarów z pierwszej ręki, wprost od producenta, ale od handlujących. Chłop produkuje zboże, od chłopa kupuje Żyd z małego miasteczka, od Żyda z małego miasteczka Żyd z dużego, a od tego jeszcze Żyd ze stolicy, a dopiero od niego na warszawskim targu administracja. — Wobec tego jasnem jest, że dając zarobić kilku pośrednikom, Towarzystwo dostaje towar stosunkowo drogo, a chcąc wytrzymać konkurencją, musi go z niezmiernie małym zarobkiem sprzedawać. Stąd małe zyski, stąd suchotnicza dywidenda, stąd wegetowanie z roku na rok, pieniężna anemia i ogólne niezadowolenie, na które nie poradzą choćby najpiękniejsze mowy, miewane na sesjach przez członków zarządu, przez mężów opozycji, przez prawice, lewice i tym podobne objawy parlamentaryzmu, wydającego, jako omłot: wielkich ludzi do małych interesów i pustki w kieszeniach.
Jeszcze smutniejsze wrażenie czyni sprawozdanie Dyrekcji Głównej Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. Nie o Towarzystwo tu chodzi. Towarzystwo jest instytucją pożyteczną, zbawienną nawet i doskonale uorganizowaną, ani więc jego działalność, ani jego istnienie nie jest z żadnej strony zagrożone. Niemniej jednak sprawozdanie sprawia smutne wrażenie, bo w niem jasno jak na dłoni przedstawia się opłakany stan większych posiadłości ziemskich w Królestwie. Czy wiecie też, czytelnicy, ile majątków było wystawionych na sprzedaż w ciągu ubiegłego półrocza? Oto ni mniej, ni więcej, tylko 1,465. Wprawdzie sprzedanych zupełnie było tylko 15, ale śmiało można powiedzieć, że ruina reszty jest tylko kwestią czasu. Obywatelowi, który raz zaległ z opłatą rat Towarzystwu, już prawie końca z końcem związać niepodobna. Może wprawdzie odwłóczyć katastrofę, może kredytem lichwiarskim ratować się czas jakiś, — ale będzie to wegetowanie raczej niż życie.
Rozpaczliwy ten stan majątków skłonił samęż dyrekcją do przedsiębrania pewnych środków ratunku. Mówią, że mają być zakładane w każdym powiecie stacje doświadczalne czyli tak zwane gospodarstwa wzorowe. Projekt to doniosłości ogromnej, projekt, którego skutki nie dadzą się nawet obliczyć, ale o skutkach tych mówić będzie warto dopiero wówczas, kiedy słowo stanie się ciałem.
Nauczyło nas tego smutne doświadczenie. Tyle już projektów rozwiało się we mgle przeszłości, tyle już razy cieszyliśmy drugich i siebie na próżno, że tego rodzaju uciechy sprzykrzyły się już w końcu wszystkim. W ogóle doszliśmy do przekonania, że jednem z najprawdziwszych przysłów odnośnie do nas jest: „Obiecanka cacanka“. Powiedzmy sobie prawdę: nic łatwiejszego, jak platonicznie kochać dobro publiczne i uszczęśliwiać swych ziomków wielkiemi zamiarami. Można to robić, nie zdejmując nigdy szlafroka i pantofli; można to robić nawet, złożywszy ręce na żołądku i okręcając koło siebie wielkie palce. Dobro publiczne! Ależ kogo się spytać, to je kocha. — I cóżeś dla niego uczynił? No! nic, ale kocham, i to właśnie jest miłość bezinteresowna, czysto platoniczna. Nie zrobiłem nic, ale mam pewien projekt.
Cóż to za obfite pole dla komediopisarzy, ten patriotyzm platoniczny, szlafrokowy, który wobec pierwszej lepszej rzeczywistej ofiary i rzeczywistej pracy tak chowa się we własny egoizm, jak ślimak w skorupę. Sądzę nawet, że jest to jedna z najwybitniejszych wad, rodzących się u nas na gruncie filisterstwa, egoizmu i hipokryzji. I tu narzekają komediopisarze nasi, że stosunki nasze społeczne nie przedstawiają dostatecznego pola, że społeczeństwo zbyt blade nie dostarcza typów. A przecież przedmiot to jeszcze nie dotknięty: pole obfite, typów podobnych nie brak. Macie wszystko, czego wam potrzeba... potrzeba wam tylko talentu.
Że zresztą dzisiejsze nasze stosunki spółeczne, nasze obyczaje, nasze wady są dostatecznie barwiste, aby dostarczyć materiału do komedii większej, satyrycznej i tendencyjnej w najobszerniejszem znaczeniu tego słowa, dowodem utwory zgasłego przedwcześnie Narzymskiego, dowodem niektóre utwory Fredry (syna), E. Lubowskiego, i wreszcie sztuka Zygmunta Sarneckiego pt. Febris aurea.
Sztuka ta nie była napisana w ostatnich czasach. Może przed pięciu lub sześciu laty była drukowana w Gazecie Warszawskiej i jednocześnie oddana reżyserii naszych Teatrów warszawskich. Ale reżyseria, jak to reżyseria! Czasem sztuki, oddane jej i przyjęte, czekają po kilkanaście lat na przedstawienie, reżyseria bowiem wiecznie trzyma się zasady, że trzeba czekać:
.... aż się przedmiot świeży,
Jak figa, ucukruje, jak tytoń, uleży.
Tem się nawet tłumaczy upadek naszego komediopisarstwa. — Czyż bowiem opłaci się autorowi napisać sztukę, być wynagrodzonym za nią, jak nie można gorzej, i jeszcze czekać lat kilkanaście na jej przedstawienie. W takim stanie rzeczy czyż nie lepiej jest dla niezamożnego komediopisarza wystarać się o miejsce, dajmy na to, w jakim kantorze bankierskim, w jakiemś towarzystwie ubezpieczeń od ognia lub wody, czyż nie lepiej zostać p. o. młodszego pomocnika przy młodszym asesorze albo wreszcie guwernerem przy dzieciach jakiego radcy, niż raz w życiu być wywołanym przez zachwyconą publiczność, a sto razy w życiu nie mieć na obiad i zestarzeć się, ba, nawet zdziecinnieć ze starości, nie doczekawszy się przedstawienia swej sztuki?
Owa więc Febris aurea leżała sobie spokojnie na półkach biblioteki teatralnej. Pokrywał ją kurz, żyły w niej całe pokolenia molów, rosły, żeniły się, zostawiały potomstwo i marły. Nieboszczyk reżyser Chęciński miał wiele dobrych chęci, ale więcej jeszcze trudności, kłopotów, krzyżów, umartwień i zajęć, nie bardzo więc i mógł ją przedstawić; dzisiejszy reżyser zbyt był zajęty białemi, a nawet najbielszemi w świecie wierszami i wieńcem sławy, który tak nagle a niespodziewanie spadł mu na głowę, że sam nie wiedział, co z nim robić i jak go nosić, czy prosto, czy na bakier. — Febris więc leżała spokojnie i dotąd niezawodnie nie ujrzałaby światła dziennego, gdyby nie reżyseria teatru ogrodowego w Eldorado, która sztukę wynalazła, otrzepała z kurzu, wyrugowała z niej starożytne rody molów i przedstawiła na scenie.
Po tym dopiero fakcie przypomniała sobie o niej i reżyseria Teatrów warszawskich. Przypomniała sobie i ma ją przedstawić niedługo. Co znaczy „niedługo“ w ustach reżyserii, która czas widocznie nie na lata pojedyńcze, ale na dekady liczy, nie wiem i nie podejmuję się tłumaczyć, dość, że sztuka będzie przedstawiona. Wprawdzie teraz, gdy widziały ją już tysiące widzów, gdy wszystkie pisma podały o niej wiadomość, będzie to trochę za późno, ale mniejsza o to, lepiej późno, jak nigdy.
Febris aurea znaczy, jak wam wiadomo: gorączka złota, gorączka bogactwa i używania, która, gdy opanuje umysły, zabija w wielu wszelki szerszy polot, miłość do ideałów i do wielkich a świętych idei, których żywotność stanowi o żywotności społeczeństwa. Autor przedstawia tu cały szereg typów, ogarniętych tą epidemią. Główną, a jednocześnie najniebezpieczniej, prawie bez ratunku chorą postacią jest pan Grzegorz Gałdziński, bogaty dziedzic licznych włości, szachraj, chciwiec i warchoł. Pochodzenie jego niskie: nazywał się ongi Gałda, a zakończenie: ski przydał sobie, doszedłszy do znacznego majątku. Majątek zrobił w Galicji, w czasach krwawych wstrząśnień w tej prowincji, a zrobił go za cenę łez i krwi ludzkiej. Z chwilą, w której występuje na scenę, dokłada wszelkich sił, żeby nabyć majątek Złotą Górkę, własność niejakiego pana Latnickiego, zrujnowanego obywatela. Majątek ten chce kupić dlatego, że wie, iż w murach dworu ukrywa się milionowy skarb, ukryty tam jeszcze przez ojca Latnickiego, człowieka czasu swego bardzo zamożnego i cieszącego się przez ród, bogactwo i rozum wielkiem w obywatelstwie znaczeniem. Ów Latnicki-syn, w chwili, kiedy Gałdziński kupuje majątek, jest to już człowiek stary, zmęczony życiem i walką z ruiną i nieszczęściami tak osobistemi, jak ogólnemi. Zdaniem mojem, typ ten niedostatecznie został oceniony przez krytyków. Jest to postać do najwyższego stopnia znacząca i charakterystyczna. Jest to przeciwstawienie Gałdzińskiego. Tamten, mimo całej swej podłości, energiczny, czynny, przedsiębierczy; ten szlachetny jak sama szlachetność, czysty na duszy jak gołąb’, lecz niedołężny. Łódź życia Gałdzińskiego płynie, gdzie chce Gałdziński, łódź Latnickiego tam, gdzie ją wiatry niosą. Jest to jeden z tych ludzi, jakich Kraszewski tak przepysznie odmalował w swoich Morituri. Bez widocznego powodu i prawie bez jego winy ziemia usuwa mu się spod nóg i wszystko z rąk wypada. Takim ludziom nie żyć już wśród społeczeństwa pełnego spekulantów, giełdy, hossy, bessy, egoizmu i wyrachowania. Są to istotnie także: morituri. Należy on do owego ginącego rodu Kirkorów, którzy ostatni biegliby z bronią w ręku na górę Golgoty ratować Chrystusa z rąk żydowskich, — do tych Kirkorów, którzy przepysznie i po bohatersku umieją w chwili entuzjazmu umrzeć, ale którzy żyć nie umieją. Satyra w kreśleniu tej postaci arcy-subtelna, bo postać to, jakkolwiek do najwyższego stopnia sympatyczna, ale, jako krańcowa, także ujemna.
Latnicki ma wychowańca Juliusza, który przypomina go szlachetnemi rysami charakteru, ale więcej ma warunków życia. Umie być cnotliwym i idealnym, ale umie przy tem żyć i działać. Ten wychowaniec Juliusz kocha córkę Gałdzińskiego, prawdziwą gołąbkę w gnieździe nietoperzów. Dziewica odpłaca mu całą siłą wzajemności, ale mimo tego rozdziela ich przepaść. Juliusz ubogi, zrujnowany, ale dumny, nie może pojąć córki bogacza, a stokroć bardziej jeszcze nie może pojąć córki nikczemnika, który tak ciemnemi drogami doszedł do milionów i znaczenia. Stary Gałdziński nie stawiłby przeszkód. Juliusz jest wprawdzie ubogi, ale ma tytuł, — a przy tem przez małżeństwo to kupno Złotej Górki i zagarnięcie skarbu nabrałoby pozorów legalnych, skarb bowiem i Złota Górka stanowiłyby posag panny. Juliusz jednak nie może się zgodzić na małżeństwo i chce odjechać. Nie pomagają łzy i rozpacz panny. Nie pomaga nawet jej czyn bohaterski, którym z narażeniem własnego życia uratowała Juliusza. Dziewica więc rozpacza, choruje i schnie z zawiedzionej miłości. Jej stan budzi najwyższy niepokój w sercu ojca. Potwór ten, nie cofający się nigdy nawet przed zbrodnią, ma jeden rys dodatni. Oto kocha nad życie córkę. Rys to do wysokiego stopnia podnoszący zasługę autora, rys szczęśliwy, czysto ludzki, dowodzący, że autor zna życie i serce ludzkie. Kiedy więc Gałdziński dowiaduje się o miłości córki, sam biegnie do Juliusza i oświadcza się w jej imieniu. Ale młody człowiek nie tylko odmawia, lecz jeszcze rzuca Gałdzińskiemu w oczy straszne słowa prawdy i... pogardy. Chciałbym, — mówi, — żeby staroszlachecki zwyczaj pytania: kto cię rodzi? rozciągnięty był dziś do milionów. Milionie, kto cię rodzi? Dukaciku, kto cię rodzi? Czy nie krew i łzy ludzkie? — Gałdziński gnie się pod temi słowy jak krzew pod wichrem. Nieprawe bogactwa poczynają wydawać owoce; kara się rozpoczyna, — a sprawiedliwość mści się na nikczemniku w najstraszniejszy sposób, bo uderzając jego ukochane dziecię. Od tej chwili słowa: Dukaciku, kto cię rodzi? brzmią mu w uszach jak wyrzut sumienia. Wypadek sprawia, że słowa te słyszy jeszcze z niejednych ust. A tu tymczasem córka jego umiera prawie z nadmiaru cierpień. Wreszcie stan jej i miłość, jaką Juliusz żywi dla niej, kruszy jego upór. Godzi się na małżeństwo z nią, ale pod strasznemi dla Gałdzińskiego warunkami. Złota Górka, którą Gałdziński już był kupił, zostaje przy Latnickim, pieniądze zaś za nią zwrócone zostają nowonabywcy. Juliusz nie przyjmuje grosza posagu, na którego zebranie poświęcił Gałdziński całe życie i całą uczciwość, sam zaś Gałdziński musi wyjechać za granicę i nigdy, nigdy już nie ujrzeć ukochanego dziecięcia.
Strapiony i złamany ojciec zgadza się na wszystko. Kara nad nim spełniona. Musi się wyrzec wszystkiego, nad czem całe życie pracował, i tego, co jedynie całem swem życiem ukochał. Jakiś ty szczęśliwy! — wołają, nie wiedząc o warunkach, narzuconych mu przez Juliusza, — jakiś ty szczęśliwy! — wołają, winszując mu zamęścia córki. — O, tak! jam bardzo szczęśliwy! — odpowiada z gorzkim uśmiechem i złamanym rozpaczą głosem Gałdziński. — Jam bardzo szczęśliwy!... Kurtyna zapada.
A co się stało ze skarbem? spytacie. Skarbu nie znaleziono. Znaleziono tylko szkatułkę a w niej papier, objaśniający, na jaki cel bogactwa tu złożone zostały użyte. Młoda para została biedna, ale bez ciężkich wspomnień i plamy na sumieniu.
Obok osób wymienionych jest jeszcze w sztuce tej cały szereg postaci, mniej więcej szczęśliwie schwyconych, chorujących również na epidemią „Febris aurea“. Jest np. Alfred Krot, młody przedsiębiorca, swego rodzaju człowiek nawet uczciwy, ale typ wyrachowanego syna dziewietnastego wieku, jeden z takich synów, jakich nie dość właściwie pozytywnemi nazywają; jest i panna Teodora, guwernantka, wyrachowana i wyrafinowana kobieta; jest stara hrabina Skarbnicka, nie mniej na pieniądze chciwa, etc. etc. W ogóle komedia ta dobra. Postacie główne, np. Gałdziński, Latnicki, Juliusz, Alfred, rysowane ręką śmiałą i pewną, a utrzymywane konsekwentnie przez cały ciąg sztuki. Również zręcznie nakreślona jest córka Gałdzińskiego. Nie jest to zwykła, konwencjonalna kochanka z komedii. Jakiś urok poezji bije od tej smętnej i nieszczęśliwej a sympatycznej dzieweczki. W chwili rozstania, kiedy oddaje kwiatek ukochanemu, jest prawdziwie poetyczna. Dodajmy, że rola ta była grana bardzo dobrze przez młodą artystkę, p. Mirecką.
Słabszą stroną sztuki jest samo uscenizowanie akcji. Akt drugi jest trochę nudny, i w ogóle cała sztuka trochę rozwleczona. Niektóre postacie (jak np. młody architekt Kostrzewa), zdaniem mojem, zupełnie są zbyteczne, i pan Kostrzewa służy tylko chyba do zachowania równowagi między postaciami dodatniemi a ujemnemi. Autor chciał, żeby w obu stronach było równo. — Dlaczego?
W każdym razie sztuka nie należy bynajmniej do utworów tuzinkowych i dla każdego repertuaru stanowi bardzo piękny nabytek. Znać w niej szkołę francuską, ale naśladownictwa ani znaku, szkoły zaś nie poczytujemy za wadę, bo to dobra szkoła, — bardzo dobra. Powiem nawet, że jedni Francuzi umieją pisać komedie. Niemcom za niemi wodę nosić.
Na scenie warszawskiej wznowiono także Zachód słońca, owę sztukę, w której tak sławnie grywał swego czasu Żółkowski.
Stary lew pozostał tem, czem był za młodu. Sztuka zestarzała się, ale nie jego talent. Całe to przedstawienie Zachodu słońca jest jedną łaźnią śmiechu dla warszawiaków, którzy zachwycają się sztuką dla artysty, a artystą dla niego samego.
Czasy ogórkowe, czyli tzw. la saison morte, kończy się dla Warszawy. Poczyna się ruch w świecie towarzyskim, artystycznym i literackim. Teatrom przybywa widzów, miastu ludności, pismom prenumeratorów, słowem: poczynamy żyć, poruszać się i dość wesoło oczekujemy zimy.
À propos świata literackiego. Zdarzył się w nim wypadek, który rozgniewał piszących, a powinien był rozśmieszyć wszystkich i w najlepszym razie dostarczyć materiału felietonistom. Czytelnikom naszym musi być znane nazwisko i działalność dobrego zresztą filologa, p. Baudouina de Courtenay. Otóż ten dobry filolog, pan de Courtenay, ma jednę maleńką wadę, tj. że polemiki wszystkie prowadzi w takim tonie, że nie podobna ich bez odpowiedniego okrzesania drukować. Redakcja nasza, która umieszczała jego prace, miała z niemi niemało kłopotów. Ale mniejsza o to. Otóż p. Baudouin ma jeszcze jednę maleńką wadę, tj. wyobraża sobie, co zresztą często w młodym wieku się przytrafia, że jest postacią europejską, o którą siedm miast, jak ongi o Homera, z czasem kłócić się będzie. — Był taki wypadek. Pan Baudouin pracował nad dialektem Słowian, mieszkających nad rzeką Rezją w prowincji Udine, stanowiących część byłego nie królestwa wprawdzie, jak twierdzi pan Baudouin, ale byłej Rzeczypospolitej Weneckiej. Język ten odznacza się tem, że ma harmonią samogłosek. Mówi się np. żanà — 3 p. l. p. żoenoè itp. Oto i Gazeta Warszawska doniosła o tem, zarzucając przy tem panu Baudouin’owi, iż zapomniał, że podobna harmonia samogłosek istnieje i w polskim języku, np. lato, lecie itp. Zarzut był niesłuszny, bo powody tej zmiany samogłosek inne są w języku polskim, a inne w dialekcie rezjańskim. P. Baudouin więc napisał list do jednego z pism, w którym spadła prawdziwa ulewa gromów na warszawskich uczonych, literatów etc. Rozgniewało to ludzi, a powinno było rozśmieszyć. Rozgniewało np. to, że p. Baudouin prosi, by go nie solidaryzować z byłą Szkołą Główną. Żądanie śmieszne! Żeby kogoś solidaryzować, trzeba się nim zajmować — zajmować się choć trochę, a postać pana Baudouin’a nie jest dotychczas tak wielką, żeby komukolwiek zasłoniła oczy. Mam nawet nadzieję, że nie tylko między siedmiu miastami, ale nawet między Przytykiem a Łysobykami nie będzie nigdy nieporozumień ani z jego powodu, ani z powodu jego prac, ani z powodu Rezjanów i ich dialektu, o który, jak mówi Mahomet: „dwie kozy nie będą się nigdy trykały“. Pan Baudouin uczuwa się kimś, stojącym na zewnątrz literatów, uczonych itp. Mniejsza o to, wolno mu iść w prawo albo w lewo. Co się tyczy jego solidarności z b. Szkołą Główną, wiemy na pewno, że nie ma żadnej. Była wprawdzie kiedyś, tj. wtedy, kiedy pan Baudouin brał stypendium, bez którego nie mógłby zapewne badać dziś żadnego na świecie dialektu, ale o takich rzeczach łatwo się zapomina.
Cała rzecz, że uczony filolog ma rozdraźnione nerwy i że mu się zdaje, że wszyscy się nim zajmują. Siada np. do wagonu, wnet rozpoczyna zaczepno-odporne kroki względem konduktora i ogłasza je potem po gazetach, robiąc z tego sprawę społecznej doniosłości. — Napisze do niego przyjaciel list, natychmiast przesyła go do redakcji w tem przekonaniu, że co się dotyczy jego, powinno obchodzić cały ogół. Wspomni o nim nie dość dokładnie felietonista — wnet krzyk, i wrzawa, i klątwy, jakby kogoś ze skóry obdzierano. Materiał to, zaiste, materiał obfity i wdzięczny, ale dla felietonistów i pism humorystycznych.
A jednak trzeba być z tem ostrożnie. Warszawka, to miasto dowcipne i pełne złośliwego humoru. Nic łatwiejszego, jak stać się przysłowiowym.
Dziwna to siła, a nieraz wiodąca ludzi na bezdroża śmieszności, ta miłość własna. Oto dowiaduję się znowu, że pewna artystka, której zarzucono brak dystynkcji w roli królowej Nawarry, ma poprosić krytyków, żeby sami jej pokazali, jak należy grać królowę. Dziwne żądanie: wyobraźcie sobie jakiego brodatego i otyłego krytyka w roli wdzięcznej królowej Margarity. Dobrze! mogliby odpowiedzieć krytycy, jeden z nas wystąpi w tej roli, ale pod warunkiem, że artystka, która, mówiąc nawiasem, śpiewa tak cienko, jak dłużnik, przyciśnięty przez wierzyciela, obejmie partycją basso profondo.
Oto są sprawy bieżące, o których dziś mówią lub piszą w Warszawie.
Rozeszła się po mieście wiadomość, że zarząd jednej z naszych kolei wydał rozkaz zabraniający aplikantom biur swoich wstępować w związki małżeńskie, a jednocześnie oznajmił, że na przyszłość przyjmowani będą tylko aplikanci kawalerowie. Zakaz ten miał wywołać podobno ogromną burzę między młodzieżą płci obojej. Młode kandydatki powstawały przeciw niemu jeszcze gwałtowniej niż sami aplikanci, twierdząc, że sprzeciwia się on najprostszym zasadom ekonomii, filantropii, że jest nieludzkim, barbarzyńskim i prowadzi wprost do ogólnego społecznego upadku.
Młode kandydatki twierdziły również, że występując przeciw zarządowi, czynią to zgoła bezinteresownie, bo... o mój Boże! nie o nie tu chodzi wcale. Tu chodzi o dobro publiczne, o interesa samychże kolei. Jako dobre obywatelki, młode kandydatki nie mogą nie protestować, widząc, że zakaz pozbawi koleje nasze aplikantów, a zatem w przyszłości i urzędników, — koleje przestaną chodzić, upadnie przemysł, handel, etc. etc. O takie więc ważne sprawy chodzi młodym a osobiście bezinteresownym kandydatkom. Podobno kilka z nich w pierwszej chwili rozpłakało się nawet, ale i te twierdziły, że to z obawy o przyszłość krajowego handlu i przemysłu. Co za miłość powszechnego dobra! co za patriotyzm! bierzmy stąd wszyscy przykład.
Zarząd jednak utrzymał swój zakaz. Niegodziwy ów areopag jest zdania, że diety, jakie pobierają aplikanci, nie pozwalają im samym żyć inaczej jak na ustawicznej diecie, a cóż by dopiero się działo, gdyby podobną dietą miało żyć dwoje, a ewentualnie troje, czworo, pięcioro, sześcioro i tym podobnie, a jednak, jak abyssus abyssum provocat, tak jedna dieta pociąga za sobą drugą. Dalej zarząd twierdzi, że żonaci aplikanci, którym diety nie pozwalają wyżywić żon i dzieci, chwytają się innych zajęć, a stąd zaniedbują swoje czynności biurowe, co znowu utrudnia im dostanie się na etat i szkodę kolejom przynosi.
Co zaś do obawy, że zakaz może odciągnąć młodych ludzi od aplikowania, a stąd pozbawić w przyszłości koleje urzędników — zarząd nie podziela jej wcale. Przeciwnie, zarząd twierdzi z najlepszą miną, że ani jeden aplikant nie cofnął się od chwili wyjścia zakazu i że wszyscy zaczęli pracować daleko pilniej. Kilka wprawdzie małżeństw zostało zerwanych, kilka pięknych narzeczonych opuszczonych przez niewiernych oblubieńców, przekładających szczupłe diety nad skarby rozkoszy stanu małżeńskiego, ale zarząd więcej sobie nad tem nie łamie głowy, jak np. nad kwestią nieśmiertelności duszy. Według niego, są to sprawy prywatne, które zbiorowego ciała nie obchodzą i nie tyczą zupełnie.
Trudno, zaiste, odmówić pewnej słuszności, a raczej pewnej praktycznej doniosłości rozumowaniom zarządu. Z tem wszystkiem chętnie stajemy po stronie młodych kandydatek do stanu małżeńskiego i twierdzimy razem z niemi, że zakaz podobny, jeżeli rzeczywiście istnieje, jest niedorzecznym i rzeczywiście nielogicznym. Jest to, jak mówi przysłowie: „wtrącanie nosa do cudzego prosa“. — Zarząd ma bez kwestii prawo wymagać, żeby czynności biurowe były spełniane należycie, ma prawo oddalić każdego urzędnika, który tych czynności należycie nie spełnia, ale czy on jest żonaty, czy nie, czy ma ochotę do stanu małżeńskiego, czy przekłada nadeń celibat, czy ma żonę brunetkę, czy blondynkę, to powinno być dla zarządu równie obojętne, jak i to, gdzie jego urzędnicy jadają obiad i u jakich się ubierają krawców.
Są to także sprawy prywatne. Zapewne lepiej by było, gdyby aplikacja do stanu małżeńskiego trwała tak długo, jak aplikacja biurowa, i gdyby pierwsza zmieniała się na stały etat małżeński jednocześnie z drugą, ale ostatecznie w te rzeczy nikt nie ma prawa się wtrącać. Jeżeli jednak zarządy chcą już koniecznie być spokojne o życie prywatne swych aplikantów i urzędników, mają do tego jednę, bardzo prostą i równie pewną, jak prostą drogę: niech pierwszym podwyższą diety, drugim pensje. Urzędnicy kolejowi w ogóle, prócz głównych posad, np. dyrektorskich, są płatni wcale nieszczególnie, niech więc zarządy o tem pomyślą; niech pomyślą o uformowaniu kas pożyczkowych i specjalnych kas oszczędności; niechaj przy obsadzaniu posad nie kierują się innemi względami jak tylko zasługą i uzdolnieniem kandydatów, a wówczas nie będzie potrzeby kłaść palców w cudze ognisko domowe i zaglądać przez dziurkę od klucza w cudze życie prywatne.
Z tem wszystkiem, o istnieniu wyżej wzmiankowanego zakazu mówimy tylko warunkowo, bo jakkolwiek doniosły o nim nawet pisma codzienne, nie wydaje on się prawdopodobnym, a przynajmniej urzędnicy kolejowi, których pytaliśmy się o to, przeczą lub nie umieją nic stanowczego powiedzieć. Ponieważ na całym świecie istnieje prawo, że każdy urzędnik, żeniąc się, udaje się o pozwolenie do swej władzy, przypuszczamy więc, że prawo powyższe, które dotychczas nie obowiązywało aplikantów, zostało i do nich rozciągnięte i to dało powód do pogłoski, jakoby aplikantom wcale się nie było wolno żenić.
Rzecz więc to jest wątpliwa, istnienie takiego zakazu. Za to zgodnie niewątpliwym faktem jest, że Stowarzyszenie spożywcze „Merkury“, o którem wspominaliśmy w przeszłych sprawach, coraz bardziej chyli się do upadku. Zabija go nie tylko zarząd i administracja, nie tylko niebranie produktów z pierwszej ręki, nie tylko małe zresztą nadużycie sklepowe lub zbyt wielkie usypki i rozsypki, ale obojętność wszystkich członków. Ostatnie np. ogólne zebranie członków pomienionego towarzystwa wcale nie przyszło do skutku. Miało ono uratować towarzystwo; spodziewano się ustanowienia nowych praw, wprowadzenia ulepszeń, zmian w systemie administracyjnym, słowem, upadający gmach miał być odnowiony, połatany, podparty, wybielony, — tymczasem owo konsylium wcale nie przyszło do skutku. I czy wiecie z jakich powodów? Oto z powodu niezebrania się dostatecznej liczby członków. Nie przyszli i skończyło się. Może niektórzy czyścili sobie w tym właśnie czasie paznokcie, inni pili czarną kawę, inni rozmyślali, czy król Zygmunt ma dwa łokcie, czy więcej? jeszcze inni, co zrobiliby z Bośnią i Hercogowiną, gdyby byli na miejscu Abdul-Azisa; największa zaś część prawdopodobnie nic nie robiła i nic nie myślała, prócz tego jednego, że stołki w Resursie Obywatelskiej, w której miało się odbyć posiedzenie, są twarde, i ze względu na rozmaite dolegliwości siedzieć na nich niewygodnie, że zatem lepiej nie pójść wcale i zdać wszystko na wolę losów. A „Merkury“? Niech go tam... Taka sama z nim historia jak z lasem: „nie będzie nas, będzie las“. Ale tymczasem inaczej wypadło: każdy sądził, że drudzy pójdą, i... nikt nie przyszedł.
Wszystko więc pozostało po dawnemu. Wszystko tak, jak było, tylko się ku starości trochę pochyliło. Pochyliło się nawet do tego stopnia, że bardzo prawdopodobnie się wywróci. Jest to nowy przyczynek do historii ekonomicznego rozbudzenia się w ostatnich latach. Istotnie, ogół rozbudził się, bąknął coś na wpół sennie — i czem prędzej ułożył głowę na powrót na poduszki.
Drugim takim przyczynkiem jest sprawa Muzeum Przemysłowego. Przed kilku laty Julian hr. Łubieński, człowiek pracowity i o dobro ogółu dbały, wraz z Matiasem Bersohnem, bankierem warszawskim, założyli Muzeum Przemysłowe. Zrobili to bez hałasu, bez szumnych artykułów, bez liryczno-ekonomicznych uniesień, bez kokietowania opinii sentymentalnemi wylewami uczuć dla dobra ogółu, cywilizacji w ogólności, a przyszłego dobrobytu w szczególności. Łubieński dał głowę, Matias Bersohn pieniądze, za które zakupiono wyborne modele gipsowe, — i Muzeum stanęło. Był to wprawdzie dopiero początek, ale początek nie w niebie platońskiem, ale na ziemi, poczęcie nie w filantropijnych łonach różnych naszych dobroczyńców ludzkości i patrum patriae, skąd poród na świat bywa niezmiernie trudny, ale w gmachu Rządu Gubernialnego, gdzie był wyznaczony lokal, a w nim poustawiane modele, uporządkowane szeregiem wieków i kolejnego doskonalenia się wyrobów przemysłu.
Niemowlę przyszło więc na świat i byłoby zapewne rosło i rozwijało się stopniowo, gdyby nie zawistne losy, które się przeciw niemu spiknęły. Wkrótce bowiem potem hr. Łubieński umarł, p. Matias Bersohn wyjechał jako komisarz rządowy na wystawę wiedeńską — i muzeum zostało samo, pod opieką tylko miłośników dobra publicznego i platonicznych dobrodziejów ludzkości w ogólności, a dobrobytu, handlu i przemysłu krajowego w szczególności.
A ponieważ Opatrzność czuwa z daleka nad wszystkiem, dobrodzieje ci więc i narodowi męże nasi, naśladując we wszystkiem Opatrzność, czuwali także z daleka nad muzeum, a nawet tak z daleka, że wkrótce lokal, w którym modele były złożone, obrócono na co innego, modele wyrzucono z niego i złożono gdzieś podobno w Banku na strychu, gdzie aż dotąd, tęskniąc za wyzwoleniem i światłem dziennem, oczekują nowego muzeum.
A tymczasem o tem nowem muzeum bardzo wiele wprawdzie słychać, ale go jakoś nie widać, jest już podobno ustawa, są jacyś członkowie-założyciele, którzy, mówiąc nawiasem, słuszniej założycielami będą się mogli nazwać wówczas, kiedy już coś założą, jest na koniec ustawa, jest nawet podobno jakiś lokal, słowem, jest wszystko, tylko nie ma muzeum.
Pozostaje tylko złożyć te rozproszone części, a będzie całość: pozostaje zgromadzić razem ustawę, modele, członków, pozwolenie, lokal, stoły do rysunków i wszystko, co z muzeum ma związek, a będzie muzeum. Tylko w tem sęk, jak to zrobić i kto ma to zrobić? Prawdopodobnie okaże się z czasem potrzeba uformowania nowej komisji, która to komisja wysadzi ze swego łona komitet, który to komitet zajmie się zebraniem wszystkiego, co do muzeum należy i zgromadzeniem rozproszonych jego organów w jedno miejsce.
Obawiamy się, czy to nie będzie coś podobnego jak w tej bajce:
— Morze, morze, daj no wody!
— Na co wody, komu wody?
— Kuru wody, bo kur leży wedle drogi, wyciągnął nogi, ledwo tchnie!
— Idź do panny, żeby dała wieniec — mówi morze.
I tak jedno odsyła do drugiego, a kur leży tymczasem istotnie wedle drogi, wyciągnął nogi, ledwo tchnie.
Ten kur — to muzeum.
Ale natomiast od czasu do czasu pojawia się piękna seria artykułów, w których nasi mniej więcej sławni ekonomiści dowodzą, że muzeum jest rzeczą bardzo pożyteczną. Publiczność kłania się, składa ręce na piersiach i mówi: „Panowie, już wiemy, że muzeum jest rzeczą bardzo pożyteczną, wierzymy w to najzupełniej, tylko je dajcie!“. — I cisza, a po niejakim czasie ekonomiści znów pytają: „Ale wy może nie wiecie jeszcze, jaka to pożyteczna rzecz, to muzeum“? — I tak bez końca.
Wiemy, panowie, wiemy! Wiemy, że pożyteczniejsza nawet niż nasi ekonomiści, niż dobrodzieje naszego społeczeństwa, niż miłośnicy tanim kosztem dobra publicznego, niż artykuły, dowodzące jego pożyteczności. Wiemy i skończyliśmy, teraz wasza kolej.
Ej, warszawianie! warszawianie! bierzmy przykład z Ostrowi. Tam ludzie zrozumieli, co to za potęga leży w stowarzyszeniach. Nie gadali długo, nie pisali artykułów, i założyli sobie klub w miejscowej restauracji, w którym po całych dniach tną sobie w preferansa, z karem i pikiem, w bezika, baka i wista. Ze starcia zdań rodzi się światło, kiedy więc siedzący vis-à-vis pokłócą się np., wyciągając groźnie do siebie szyje, co należało zadać, czy trefl, czy karo? — ileż to narodzi się światła z takich sporów, jak przez to wyjaśniają się zasady gry! Tak jest! bierzmy przykład z Ostrowi. Tam ludzie czasu nie tracą na próżno, tam rozumieją przysłowie: „czas, to pieniądze“. Miasto to ma wielką przyszłość przed sobą. Honny soit, kto inaczej myśli. Wszakże Rzym założyli rzezimieszkowie: pastorum convenarumque plebs transfuga ex suis populis, jak mówi Livius, dlaczegóżby szulerzy nie mieli założyć równie znakomitego miasta, lub przynajmniej przyczynić się do rozwoju małego?
Tyle o Ostrowi. Wracamy teraz do Warszawy, która po pustce i śnie letnim nowem zaczyna ożywiać się życiem. Niezadługo skończą się wakacje naszego Towarzystwa Muzycznego. Zeszłego sezonu tyle było w niem burz, rewolucyj wewnętrznych, zmian komitetowych, posiedzeń, agitacyj, cichego przygryzania sobie, jeszcze cichszego wygryzania się z rozmaitych miejsc, tyle wreszcie piorunów, mydlanych baniek, że wszystko to, razem wzięte, zajęło przynajmniej trzy razy więcej czasu niż muzyka. Ale, swoją drogą, instytucja ta bardzo pożyteczna, bo jeżeli nawet nie kształci ogółu naszego muzycznie, to za to kształci parlamentarnie, co także jest niemałą zasługą. Zresztą dziś instytucja ta potrzebną jest dla zdrowia mieszkańców miasta Warszawy tak dalece, jak proszek karbolowy, polewanie ulic, projekta kanalizacyjne i inne mniej więcej trafne higieniczne środki i pomysły. Wiadomo, jak ważne przysługi oddaje żółć w sprawach trawienia; otóż dowiedzionem zostało, że żaden środek nie poruszył tyle żółci w ludziach, ile rozterki w łonie pomienionego towarzystwa.
Pod koniec jednak sezonu — należy wyznać — było inaczej. Pod nową, sprężystą dyrekcją muzyka odzyskała należne jej miejsce. Przestano się kłócić, a poczęto grać i śpiewać. Mamy nadzieję, że tak będzie i dalej.
Sezon więc muzyczny rozpocznie się niezadługo, a za to w tych dniach kończy się sezon ogródków teatralnych. Zimne wieczory wypłaszają już to wędrowne ptastwo, które swego czasu wszyscy witali z radością, a dziś żegnają bez żalu.
Dość już mamy Offenbacha, i dwuznaczników, i muzycznej czkawki, i letnich primadon dramatycznych, i wszystkiego tego, co wzięte razem z piwem, światłem gazu, różem, bielidłem, tłustemi konceptami, fałszywym szychem złotym, fałszywemi włosami i głosami — razem z bezecną i wyuzdaną publiką kantorowiczów i błędnych gwiazd nocnych — stanowiło nasze ogródki. Dość już mamy tego; dosyć zaiste! Pierś, zatruta tą atmosferą, tęskni za powietrzem czystem, za surowym, ale zdrowszym powiewem nocy, i za sztuką surową, lecz prawdziwą, i za prawdziwemi talentami, i za prawdziwem pięknem w sztuce. Nerwy rozdraźnione umęczyły się i mają dosyć, niechaj więc ta Bohemia zwinie już raz namioty i z pieśnią na ustach pociągnie gdzie indziej — szukając nowych zysków i nowych... gapiów.
Ogródki nasze rozminęły się ze swym celem i zadaniem. Miały to być teatrzyki ludowe, a zmieniły się w budy offenbachowskie; miały kształcić smak niższych warstw naszego ogółu, a poczęły smak ten kazić; miały zaszczepić zamiłowanie do sztuki, a zaszczepiły zamiłowanie do łydek; miały umocnić wiarę prostaków w wielkie i piękne ideje, a dały im natomiast sceptycyzm odnośnie do tych idei, sceptycyzm szczególniej dla nas niebezpieczny; — słowem: teatrzyki miały ogół uczyć — poczęły go psuć.
Chęć zysku popchnęła je na te drogi, a powodzenie uzuchwaliło przedsiębierców. Mimo ostrzeżeń prasy, mimo jej upomnień i groźb, brnęli dalej swą drogą, toteż napomnienia zmieniły się wkrótce w oburzenie, a dotychczasowa przychylność w niechęć — i pogardę.
Czy wobec gniewnej prasy, która odmówi im niezawodnie nadal swej pomocy, i wobec niechętnej dyrekcji Teatrów warszawskich przedsiębiercy oni zdołają się utrzymać, czy potrafią wyjednać pozwolenie na przedstawienia ogródkowe w roku przyszłym, — trudno dziś wiedzieć. Pozwolenie dotychczas dawano im wskutek gorącego poparcia, jakie znajdowali wszędzie, dziś nie znajdują go nigdzie, zatem wątpimy.
Na tem zakończyłbym sprawy bieżące, gdyby nie jedna jeszcze sprawa, również do rzędu publicznych zabaw należąca, a również niesmaczna i prędzej szkodliwa niż pożyteczna. Mówię o bliskiej loterii, mającej się odbyć w tym miesiącu. Nazwałem zabawę tę więcej szkodliwą niż pożyteczną, bo, jako uroczystość ludowa, zaszczepia zamiłowanie do gry i hazardu. Prostacy spieszą na nią, nie żeby złotówką swą przyjść w pomoc biednym, ale żeby coś wygrać, i zapędzają się niejednokrotnie w kupowaniu biletów nad możność. Zresztą zły wpływ wszelkich loteryj na lud jest rzeczą tak pewną i tak znaną, że nie potrzebuję się nad tem rozszerzać. Co do loteryj fantowych, mają one wprawdzie na swoję obronę cel, ale, co prawda, to z celem tym rozmijają się coraz bardziej. Coraz mniej osób na nie uczęszcza, coraz mniej pragnie się na nich za własne pieniądze nudzić; dochód więc stosunkowo przynoszą niewielki, a doniosłość jego zmniejsza się jeszcze przez rozdział pomiędzy wszystkie wyznania.
Uformował się już komitet, zwołują się sesje, szyją się czerwone i niebieskie kokardki, mające zdobić butonierki gołowąsych członków czynnych; w ogrodzie stawiają się budy, leży mnóstwo wiórów i śmieci, ludzie potykają się na nich, — to znaki nieomylne zbliżenia się tej zabawy od siedmiu boleści, dwóch krów i jednej amerykanki.
Na szczęście ma to być z ostatnich ostatnia.
Niestrudzony malkontent naszej prasy periodycznej, czyli, inaczej mówiąc, Przegląd Tygodniowy, obsypał nas w ostatnim swym numerze gromami za verba veritatis, jakie powiedzieliśmy panu Baudouin’owi z powodu jego wystąpienia w tymże samym Przeglądzie przeciw byłej Szkole Głównej Warszawskiej. Nie chodziło nam wcale o kwestie naukowe; owszem, przyznaliśmy panu Baudouin’owi najzupełniejszą słuszność w tem wszystkiem, co się tyczyło kwestii harmonii samogłosek. Sądziliśmy jednak i sądzimy, że zasługiwał na skarcenie za obrzucanie błotem instytucji, której, zdaniem naszem, zawdzięczał wszystko: zarówno chleb umysłowy, jak i materialny, i która, mimo wszelkich stron ujemnych, oddała naszemu ogółowi niemałe usługi.
Zresztą posłuchajmy, co o tej sprawie pisze sam Przegląd: „Z wyrażonemi w liście pana Baudouina zdaniami (mówi Przegląd) redakcja nasza zupełnie się nie solidaryzuje, pozostawiając je odpowiedzialności całem nazwiskiem podpisanego autora“.
A parę wierszy dalej znajdujemy, co następuje:
„Końcowy ustęp listu pana B. mógł istotnie wzbudzić protestacyjne zaznaczenie prasy. Należało zwrócić uwagę, że jakkolwiek była Szkoła Główna mogła nie być względem niego duchową macierzą — to przecież instytucji tej społeczeństwo nasze zawdzięcza wszystkie prawie lepsze siły umysłowe itd.“.
Czegoż się tedy trzymać wobec tych słów Przeglądu, i o cóż Przeglądowi chodzi? Zaiste jeżeli to ma być obrona pana B., to Przegląd, mimo woli, zabił kamieniem muchę, która siadła na głowie rzeczonego filologa. Ale zarzuca nam, że użyliśmy w odpowiedzi naszej języka nie dość parlamentarnego. Istotnie, powiedzieliśmy p. B., że siedm miast nie będzie się nigdy o niego kłócić, że nie jest jeszcze tak wielkim człowiekiem, żeby solidaryzowanie się z nim miało okryć nieśmiertelną chwałą byłą Szkołę Główną, i że na koniec kwestia harmonii samogłosek, razem z Rezjanami i ich dialektem, nie jest sprawą, o którą by warto robić tyle hałasu. Co się zaś tyczy nieparlamentarnego języka, to zarzut ten dziwnie wygląda w ustach Przeglądu, który nigdy i do nikogo innego języka nie używa. W ogóle Przegląd, gromiący innych za niepopularność wyrażeń, przypomina owego wójta, który, oburzony na swego pomocnika za ukaranie kogoś cielesne wbrew prawom, znoszącym karę cielesną, wytłukł go co się zmieściło, przypominając mu za każdem uderzeniem, że kara cielesna już nie istnieje.
Przegląd więc broni złej sprawy, i co więcej, wie o tem dobrze. W gruncie rzeczy nie chodzi mu ani o pana Baudouina, ani o oburzenie całej prasy, ale o odwrócenie uwagi publicznej od tego, że umieścił list tak dalece przeciwny zacnym i uczciwym naszego ogółu uczuciom. Nazywa się to we wszelkich tak parlamentarnych, jak i nieparlamentarnych językach zamydlaniem ludziom oczu, albo także: złą wiarą, która jako broń odporna może być pożyteczną, ale której ani zazdrościmy, ani nie myślemy Przeglądowi odbierać.
W ogóle sądzimy po prostu, że wszelkie krzyki, które się tak często w ramach rzeczonego pisma rozlegają, nie są już celem prawdziwych przekonań i rzetelnych uczuć redakcji. Przeglądowi chodzi o zwracanie na się za jaką bądź cenę uwagi — i o nic więcej. Pismo przeżyło się już ostatecznie i podtrzymuje się sztucznemi środkami. Niegdyś było wyrazem chwilowej, ale istotnej potrzeby, dziś jest wyrazem wydawniczej pożądliwości; niegdyś było reakcją przeciw umysłowemu odrętwieniu, dziś jest przytułkiem literackich tromtadratów; niegdyś było dzwonkiem, budzącym do pracy i czynu, dziś stało się kołatką, która bezpotrzebnym a przeraźliwym zgrzytem przeszkadza ludziom pracować.
Prosimy zatem w imieniu wielu, żeby już raz dać temu pokój. Czasy się zmieniły; warto dziś frazes czynem zastąpić. Pamiętamy, jak nieraz Przegląd jako reprezentant młodej prasy mówił starym: wasz czas przeszedł; idźcie spać, ustąpcie miejsca nam młodym. Dziś powtarzamy mu to samo: zestarzałeś się, a nie masz powagi wiekowi właściwej; zdziecinniałeś ze starości, a nie raczyłeś być szanownym. Dziś czas twój przeszedł. Przygotowałeś broń sam na siebie — ustąp więc nam, młodszym, silniejszym, i nie przeszkadzaj nam, skoro pomagać nie chcesz i nie możesz.
Zgrzybiałej tej starości przypisać zapewne należy, że Przeglądowi mieszają się już dziś w umyśle osoby, rzeczy, tytuły i tym podobnie. Oto na przykład w przeglądzie prasy periodycznej rzeczone pismo ogłasza, że Kłosy rozpoczęły druk komedii Zacharyasiewicza pod tytułem Sztuka i handel i że komedia ta ma być wkrótce przedstawiona na naszej scenie. Tymczasem panu Zacharyasiewiczowi ani się śniło pisać nigdy takiej sztuki. Komedią jego istotnie zaczęły drukować Kłosy, ale ta nosi tytuł: Kupno i sprzedaż, nie zaś Sztuka i handel. Istnieje wprawdzie komedia pod tym ostatnim tytułem, ale tej autorem jest pan Kazimierz Kaszewski. Jest to, o ile pamiętamy, przeróbka z francuskiego, którą grano przed pięcioma laty na naszej scenie. Kupno zaś i sprzedaż, podobno z powodów od autora i reżyserii niezależnych, wcale nie będzie przedstawiona.
Jest to tedy mała omyłka i zapewne tylko omyłka, ale można z niej poznać, jak dobrze czytelnicy Przeglądu bywają informowani w rzeczach tyczących się naszej prasy periodycznej, i z jaką sumienną ścisłością przeglądy owe są prowadzone. O sprawiedliwości ich już nic nie mówię, ta bowiem o wiele jeszcze bardziej jest opłakaną niż korekta.
Zagadałem się o Przeglądzie i zapomniałem, że istnieją inne jeszcze sprawy, wdzięczniejsze i bardziej „bieżące“, o których z obowiązku mówić mi wypada. Przed paru dniami mieliśmy w Warszawie zjazd kolejników. Przyjechali dyrektorowie kolei żelaznych niemieckich dla naradzenia się z miejscowemi co do pewnych zmian w taryfie przewozowej. Narady te nie wydały, o ile wiemy, bezpośrednich skutków, a zresztą i trwały zbyt krótko, żeby je wydać mogły. Były to raczej uprzejme odwiedziny, w których program wchodził wspólny obiad i wieczorne przedstawienie w teatrze, narady zaś stały na drugim prawie planie. Bez porównania obfitsze w następstwa było posiedzenie akcjonariuszów drogi żelaznej warszawsko-bydgoskiej. Droga ta miała aż do ostatnich czasów wspólny zarząd z drogą warszawsko-wiedeńską, na ostatniem zaś posiedzeniu zarządy zostały rozdzielone. Rozdział ów wyjdzie oczywiście na szkodę drogi bydgoskiej, której rozchody powiększą się znacznie, co przy małych środkach tej linii może bardzo złe pociągnąć za sobą następstwa. Cóż jednak robić? Akcjonariusze obudwu linij nie umieli się ze sobą pogodzić. Powodem do niezgody były wieści, rozpuszczane przez pewnych „negatywnych“ mężów, liczących się do akcjonariuszów bydgoskich, jakoby kolej bydgoska była wyzyskiwaną przez wiedeńską. Wieści te, wspierane przez negatywność oponentów z zasady, niecierpliwiły akcjonariuszów drogi wiedeńskiej, którzy słusznie byli przeświadczeni wprost przeciwnie, tj. że raczej droga bydgoska korzysta tak z taboru, jak i ze stacyj pośrednich drogi wiedeńskiej. Ci ostatni zażądali więc rozdziału — co miało miejsce przed paru jeszcze miesiącami. Nastąpiło tedy posiedzenie akcjonariuszów drogi bydgoskiej i rozprawy nad wnioskiem, żądającym rozdziału. Ale pomimo całej świetnej wymowy zasadowych oponentów posiedzenie wydało wprost przeciwne rezultaty. Przyznano słuszność akcjonariuszom drogi wiedeńskiej; przyznano, że z połączenia drogi bydgoskiej z wiedeńską dla bydgoskiej płyną tylko korzyści, i uchwalono, ażeby o ile można jak najdłużej pozostawać pod jednym zarządem.
Oczywiście, negatywni mężowie nie byli zadowoleni z takich rezultatów. Gdyby tak sami weszli do zarządu, to co innego. Ale ponieważ zaślepiony ogół akcjonariuszów wcale nie poczuwał się do obowiązku powierzenia im urzędów, poczęli zatem dalej snuć dawną przędzę i po dawnemu powtarzać bajkę o wyzyskiwaniu. Bajka ta nie znajdowała wprawdzie już wiary między akcjonariuszami drogi bydgoskiej, ale oburzała i wyczerpywała cierpliwość wiedeńskich. — Skończyło się, że ci ostatni sami zażądali rozdziału, i zażądali tak stanowczo, że bydgoscy zgodzić się nań musieli.
Negatywni mężowie postawili więc na swojem. Czy mimo tego wejdą do składu nowego zarządu, to pytanie, na które dopiero przyszłość odpowie. Na pewno tylko przewidywać można to, że jeżeli nie wejdą, wówczas, zasiadłszy po lewicy zgromadzenia, obejmą na nowo ster opozycji i takowy piastować będą aż do skutku...
Aż do skutku?... ale aż do jakiego skutku? Ha! może aż do chwili, w której akcje, i tak już na słomianych nogach chodzące, osiądą ostatecznie — dla braku siły wewnętrznej — na piasku, a dywidenda stanie się platonicznym snem akcjonariuszów, pięknym wprawdzie, ale mającym z rzeczywistością tyle wspólnego, ile dekoracja teatralna.
Platoniczność dobra być może w wielu razach, ale platoniczne akcje, to fata morgana finansowa, której się spragnieni akcjonariusze szczególniej strzec powinni.
Skoro mowa o akcjach, dywidendach i tym podobnych sprawach finansowych, pora jest donieść, że została otwarta w Warszawie Wyższa Szkoła Handlowa, której założycielem jest pan Leopold Kronenberg. Fakt to wielkiego dla nas znaczenia, bo szkoła taka niezawodnie nie tylko przyczyni się do rozwoju handlu w ogólności, ale prędzej czy później sprawi, że handel przestanie być, jak był dotychczas, kramarskim monopolem w ręku Żydów. Wobec panujących dziś przekonań i wobec kierunku praktycznego, jaki coraz silniej poczyna się w społeczeństwie objawiać, mnóstwo młodzieży, nie wyłącznie żydowskiego pochodzenia, rzuci się na to nowe jeszcze dla nas pole i potrafi się na niem wstrzymać. Jak też dalece szkoła taka odpowiadała potrzebie społecznej, najlepszym dowodem jest, że napływ uczniów do niej był tak wielki, iż nie podobna było wszystkich kandydatów pomieścić. Program tej szkoły jest obszerny i nauczyciele dobrani starannie, co wszystko zdaje się zapowiadać, że po latach kilku będzie to instytucja, mogąca śmiało wytrzymać porównanie z pierwszorzędnemu podobnemi zakładami za granicą. Wówczas otworzą się nowe, dotychczas nie wyzyskiwane jeszcze źródła krajowego handlu, podniesie się dobrobyt ogólny, i może z czasem przestaniemy być największemi lazaronami w Europie, którą to godność z wytrwałością, godną zaiste lepszej sprawy, dotychczas stale piastujemy.
Że jednak i dziś już są pewne wskazówki zwiastujące zmianę na lepsze, nie podobna zaprzeczyć. Poruszamy się powoli, ale jednak poruszamy się jakoś. Od czasu do czasu słychać to o fabrykach zakładanych przez krajowców, to o nowych sklepach, na których szyldach często bardzo nawet karmazynowe pojawiają się nazwiska, to wreszcie o rzucaniu się do tych gałęzi handlowych, które do tej pory wyłączny zwyczajowy monopol naszych Żydów stanowiły. Jako przykład, popierający ostatnie zdanie, przytoczę założenie kantoru wekslowego przez pana Porazińskiego. Jest to pierwszy kantor, utrzymywany przez człowieka, którego nazwisko na ski się kończy. A jednak założyciel śmiało spogląda w przyszłość, bo jakkolwiek konkurencja grozi mu niezawodnie, jednakże wzajemne uprzedzenia, wzajemne niechęci i poczucie odrębności zatarły się już przynajmniej do tego stopnia, że konkurencja ta będzie tylko zwykłem współubieganiem się handlujących, nie zaś usadzeniem się solidarnem wszystkich na jednego. Żydzi nasi, naturalnie, nie mówię tu o małomiasteczkowych, ale o wykształceńszej klasie handlujących, twierdzą, że dlatego po prostu z ich strony nie grozi handlującym nie Żydom żadne niebezpieczeństwo, ponieważ oni, to jest Żydzi, nie uważają się już za społeczność odrębną, mającą swoje odrębne interesa, ale za obywateli, których różni wprawdzie wyznanie, ale łączy to, co zwykło łączyć obywateli jednego kraju. O ile te piękne przekonania są powszechne i o ile rzeczywistość dowiedzie ich zasadności, niedaleka przyszłość pokaże.
W każdym razie, już samo istnienie podobnych przekonań notujemy jako objaw nader pocieszający.
Pesymiści jednak twierdzą, a do pewnego stopnia niezawodnie mają słuszność, że nie brak i wprost przeciwnych objawów. Oto np. niedługo ma zacząć wychodzić dziennik izraelski pod tytułem Hacfiro, wydawany w języku hebrajskim. Będzie to prawdziwe w swoim rodzaju curiosum. Ponieważ nawet tytułu tego dziennika nikt nie rozumie, posypało się zatem z jego powodu mnóstwo felietonowych przypuszczeń i dowcipów. Istotnie, wydawać dziennik w języku hebrajskim, to tak coś, jakby założyć gazetę sanskrycką, zendską, łacińską lub grecką. Każdemu mimo woli nasuwa się przede wszystkiem pytanie, kto będzie ją czytał i rozumiał. Żydzi oświeceńsi nie uczą się i nie starają się wcale rozumieć po hebrajsku; Żydzi małomiasteczkowi używają wprawdzie liter hebrajskich, używają ich nawet na szyldach garkuchni, kawiarni itp. Ale niemało by się zdziwił czytelnik, spoglądający na owe niezrozumiałe, czworokątne litery, gdyby wiedział, że słowa niemi napisane, są to albo najzwyczajniejsze, poprzekręcane na żargon, wyrazy niemieckie, albo nawet i polskie, takie jak kawa, herbata, wódka itp. Któż więc umie po hebrajsku? Rabini i to piąte przez dziesiąte, a ponieważ rabinów jest w kraju — przypuśćmy — pięćdziesięciu, zatem nowe pismo może liczyć na pięćdziesięciu prenumeratorów, którym notabene wypadałoby posyłać dziennik darmo.
Oto, jak przedstawia się prenumeracyjna przyszłość hebrajskiego dziennika. Czem on będzie; jakim głównie sprawom zostanie poświęcony, przypuszczać nie chcemy. Gdyby nas się kto spytał, czy istnieje potrzeba założenia dziennika, poświęconego kwestii żydowskiej, odpowiedzielibyśmy bez wahania: tak jest. Ale dziennik ten powinien być wydawany nie w języku hebrajskim, którego nikt nie rozumie, ani w obrzydliwym żargonie, którego się sami oświeceńsi Żydzi wstydzą, ale w mowie czystej i dla wszystkich zarówno zrozumiałej. Dalej, dziennik taki powinien wpływać na Żydów, żeby porzucili żargon, powinien im śmiało mówić prawdę w oczy, powinien wytykać im wady i przywary, które utrudniają wzajemne zbliżenie się, powinien pracować nad usunięciem wzajemnych uprzedzeń i niechęci, słowem, powinien pracować w duchu obywatelskim, a wówczas dopiero spełniałby należycie swoje zadanie, wówczas dopiero byłby jednym z najpożyteczniejszych organów naszej prasy. — Istnieje wprawdzie u nas Izraelita. Nie lekceważyliśmy nigdy kwestyj, poruszanych przez to pismo. Życzemy mu zawsze najlepiej i żywimy nawet dla niego sympatią ze względu na to, że samo używanie do współbraci swych mowy, jakiej używa, stanowi już pewną zasługę, niemniej jednak otwarcie wypowiadamy mu tę prawdę, że nie spełnia swego zadania tak, jakby je spełniać mogło i powinno. Ożywia je jakiś szczególniejszy, wyłączno-izraelski patriotyzm, objawiający się w tem, że wszystkie przymioty, wszelkie dodatnie strony i cały zasób cnot widzi po stronie swych współbraci, wszystkie zaś winy po stronie ogółu, w łonie którego jego współbracia żyją. Stosunki wzajemne Żydów i nie Żydów wiele pozostawiają do życzenia, częstokroć są nawet, po prostu mówiąc, nieprzyjazne i dla ogólnej pomyślności szkodliwe. Otóż kwestia, czyja wina? i kto się ma poprawić? Izraelita i tonem ogólnym, i częstokroć słowy odpowiada: „wyście winni, wy się poprawcie, my jesteśmy święci, a uciśnięci, a nieszczęśliwi, itp.“. Niech które pismo powie kilka słów prawdy Żydom, wnet w Izraelicie podnosi się krzyk i lament, jakby koniec świata miał nastąpić. Zła to i do niczego prowadząca droga. To ustawiczne powtarzanie: my i wy, to przeciwstawianie, często nieprzyjazne, jednych drugim, umacnia tylko poczucie odrębności i jątrzy wzajemne stosunki, zamiast je łagodzić. Izraelita, jako organ ludzi oświeconych, powinien, zamiast walczyć z wiatrakami, podać rękę tym, którzy wytykają wady Żydów, którzy je chłoszczą bądź to drogą rozumowania, bądź nawet satyry — powinien to uczynić dlatego, że ciż sami obrońcy wytykają wady nie tylko Żydów, ale i ogólne, i mówią jasną choć gorzką prawdę w oczy tak dobrze Żydom, jak i nie Żydom.
Dla uzupełnienia niniejszego felietonu, w którym mimo woli często, a może zbyt z dziedziny faktów w dziedzinę dyskusji przechodzę, podam jeszcze wiadomość o wypadku, który dotychczas niezmiernie zajmował zarówno Warszawę, jak i prowincją, i o którym dotąd jeszcze krążą najrozmaitsze opowiadania. Przed paru miesiącami odkryto na granicy pruskiej wielkie, bo do milionów rubli dochodzące nadużycia przemytnicze. Wiadomo, że od okowity, która wychodzi za granicę, zwraca się właścicielowi wysoki podatek akcyzny. Otóż przewożono przez granicę beczki z wodą, potem beczki próżne, a w końcu beczki idealne, ściągając mimo to należny za nie podatek akcyzny. Trwało to podobno dosyć długo, ale wedle przysłowia: „dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie“ — ucho urwało się w końcu, a przewoziciele wody zamiast okowity znaleźli się naraz w tarapatach, z których nie było wyjścia. Sprawa to dla nas tem bardziej przykra, że zamieszane są w nią nazwiska ludzi dobrze znanych nawet w literaturze, i wieńczonych na arystokratyczno-literackich rautach przez wdzięczną płeć piękną. Pokazuje się z tego, że można bardzo dobrze mówić to i owo, np. o prawach kobiet, a ignorować prawa celne. Na nieszczęście gra to równie niebezpieczna, jak gra w fałszywe karty, a jeszcze gorsze prowadząca za sobą skutki. Dziś nie wdajemy się w to jeszcze, czy oskarżeni winni są lub niewinni; kwestią tę pozostawiamy właściwym sądom. Powiemy tylko ogólnie, że tego rodzaju sprawki są, nazywając rzecz właściwem mianem: oszustwem, przynoszącem ujmę obywatelskiemu honorowi i zasługującem, prócz kary, jaką wymierza prawo, na piętnowanie przez opinią. Taki przemytnik, na wielką skalę wywożący za granicę np. beczki z okowitą, a ściągający podatek od produktu i sprzedający go w kraju, szkodzi przede wszystkiem swym współobywatelom i współwytworcom, prowadząc ich do ruiny. Produkcja okowity i tak już u nas upada, a upada nie przez wysokie podatki akcyzne, bo te ostatecznie płaci konsument, ale przez przemytnictwo i wszelkiego rodzaju nadużycia graniczne, jakich przykładem jest fakt, o którym mówiemy.
Potrzeba więc raz nareszcie, żeby prócz praw, które przy pewnym sprycie ominąć lub podejść można, wystąpiła przeciw nadużyciom podobnym opinia. Potrzeba raz nazwać je po imieniu: kradzieżą publicznego grosza. Można do czasu robić na niej dobre interesa, można się kosztem współobywateli wzbogacać, ale wreszcie przychodzi chwila, w której się ucho cierpliwego dzbanka urywa i „male parta idą do czarta“.
Jakiś zły duch zniszczenia unosi się widocznie nad nami. Palą się nasze miasta i miasteczka, a pożary owe, zamiast się pomniejszać, coraz bywają częstsze i coraz większe szkody przynoszą. Obok Pułtuska, Końskowoli, Opola i Przasnysza spalił się w ostatnich czasach Drobin. Mieszkańcy, pozbawieni dachu i chleba, znowu wyciągają ręce, błagając o litość i pomoc. A tymczasem miłosierdzie publiczne ochłodło już i potrzeba sztucznemi podtrzymywać je środkami. Ludzie przyzwyczaili się do wieści o pogorzelcach, a nowe nieszczęścia nie robią już tak silnego jak dawniej wrażenia. Rzuciliśmy się z energią do ratunku i dawania pomocy, ale ta energia wedle naszego zwyczaju nie była trwałą. Najwięcej stosunkowo złożono na Pułtusk, mniej na Opole i Końskowolę, jeszcze mniej na Przasnysz, o Drobinie zaś nikt już nie myśli. A jednak nędza najnowszych pogorzelców, ze względu na spóźnioną porę i na jesienne chłody, jeszcze jest większa. Mieszkańcy Pułtuska mogli bez wielkich cierpień spędzać noce pod gołem niebem, bo ogrzewało ich jeszcze ciepłe tchnienie spokojnych nocy letnich, ale dziś, nocleg pod gwiazdami — to choroba i śmierć dla nieszczęśliwych nędzarzy. Cóż jednak na to poradzić? Źródłem ofiarnych czynów naszych bywa na nieszczęście tylko wrażenie, a że wrażenie już przeszło, zatem i miłosierdzie wyschło do dna. Dajemy sobie obecnie koncerta; hojnie zapełnialiśmy przed parą jeszcze dniami danaidowe kieszenie pana Strakosza; podziwialiśmy za dobrą i brzęczącą gotówkę piękną karnacją biustu panny Donadio, damy zapewne jeszcze niejeden koncert na większą cześć, chwałę i benefis naszych i nie naszych znakomitości artystycznych; będziemy mieli prelekcje na dobroczynność; będziemy nieraz tańczyć przez miłosierdzie na publicznych balach; wyprawimy sobie żywe obrazy z naszych piękności, na dochód przedsiębierczego Przytuliska; panie nasze będą nam podsuwały bilety na rozmaite kwaśno-słodkie cele; będą sprzedawały afisze; będą się rozczulać po francusku w teatralnych przedsionkach nad ofiarnością Warszawy; słowem, odegramy tak, jak odgrywamy corocznie, mnóstwo wielkoświatowo-dobroczynnych komedyj, a o prawdziwej nędzy, o pogorzelcach, nie pomyśli nikt. Słychać o wielu koncertach, które na pociechę rozmaitych podupadłych wielkości mają być dane w nadchodzącym sezonie zimowym; słychać o balach i widowiskach dla poratowania wziętej w arendę przez miejscowe dewotki urzędowe nędzy; ale nie słychać o żadnem widowisku, ani balu, ani koncercie na dochód coraz liczniej przybywających i coraz gwałtowniejszego potrzebujących ratunku pogorzelców. A jednak wobec osłabłej chęci do ofiar dawanych wprost byłby to jedyny środek przyjścia tym prawdziwie potrzebującym ratunku ludziom w pomoc. Zrozumiały to lepiej prowincjonalne miasta, które poczynają urządzać u siebie stałe amatorskie teatra, dające przedstawienia na dochód pogorzelców. Kto by to powiedział, że np. miasto Sierpc zebrało z takich przedstawień teatralnych na pogorzelców Przasnysza dotychczas rubli trzysta, tj. stosunkowo do ludności więcej, niż Warszawa na wszystkich pogorzelców razem wziętych. Słyszeliśmy, że i inne miasta mają zamiar pójść za tym pięknym przykładem, który pod każdym względem zasługuje na naśladowanie. Prócz pomocy dla nieszczęśliwych takie stałe teatra amatorskie wydają i inne błogie skutki. Zarzucają młodzieży małomiasteczkowej próżniactwo, skłonność do przesiadywania w publicznych knajpach, umysłową bezmyślność i obojętność na sprawy publiczne. Otóż teatr jest dzielnym lekarstwem na wszystkie podobne choroby. Teatr dostarcza przyjemnej rozrywki, zajmuje w szlachetny sposób czas pozabiurowy, budzi ruch umysłowy, budzi zajęcie się literaturą, nie pozwala zapleśnieć i skwaśnieć w światku małomiejskich plotek i małomiejskich spraw, podtrzymuje miłość do szerszych i ogólniejszych idei, a na koniec przyczynia się potężnie do podtrzymywania czystości języka, który zwłaszcza po małych miasteczkach idzie na łup rozmaitych nieswojskich, postronnych wpływów.
Jak należy pilnie czuwać nad owym skarbem, będącym dla każdego ogółu tem, czem arka przymierza dla Izraelitów — i jak pilnie osłaniać go należy od szkodliwych wpływów — nie potrzeba zapewne nikomu tłomaczyć. Z drugiej strony, z boleścią wyznać musimy, że tu i owdzie w miastach prowincjonalnych widać ślady językowego skażenia. Dowodem tego choćby i ten sam Sierpc, w którym ludzie najlepszych chęci nie umieją, jak się należy, napisać nawet teatralnego afisza. Na jednym z nich czytaliśmy, jak następuje: ...„danem będzie miejscowemi amatorami przedstawienie...“ zamiast „przez miejscowych amatorów“; — miejscowemi amatorami — to nie po polsku. Potrzeba pilnie wystrzegać się takich błędów, te bowiem otwierają wrota coraz to nowym i coraz to większym.
Nie chcemy z powodu podobnych błędów wyśmiewać mieszkańców Sierpca, zwracamy tylko ich uwagę; zwracamy ją ze smutkiem, ale zarazem i z nadzieją, że w miarę, jak będą poznawać pisane piękną polszczyzną utwory naszych dramaturgów, potrafią się na przyszłość podobnych zboczeń ustrzec i będą mówić pięknym i czystym językiem, jakim mówili ich ojcowie.
Smutno pomyśleć, jak u nas lekceważą język, nie rozumiejąc, czy nie chcąc rozumieć jego znaczenia. Pójdź na salony arystokratyczne, usłyszysz francuzczyznę lub taki bigos różnojęzyczny, że choć uszy zatykać z oburzenia: tam panowanie guwernantek posprowadzanych ze wszystkich końców świata; tam miłość rodzicielska w troskliwości o dobry akcent paryski się objawia; tam panowie szepcą damom francuskie słówka na ucho; tam głupcy w długich surdutach udają Anglików, przekręcając angielskie wyrazy; tam posługujących mazowieckich Bartków i Jaśków na Dżonów przerabiają, tam czytają tylko zagraniczne powieści; tam o Mickiewiczu wiedzą, że to „literata jakiś“; tam prenumerują Revue des Deux Mondes i dziwią się po francusku, jak się może tyle polskich dzienników utrzymać.
Pójdź między wysokie mieszczaństwo — to udaje arystokracją; pójdź między przemysłowców: mówią po niemiecku; pójdź między kupców: szwargoczą po żydowsku; pójdź na giełdę — język niby polski, ale i słowa z niego nie zrozumiesz. Wszędzie cudzoziemczyzna lub mieszanina najobrzydliwsza w świecie, wszędzie, gdy się wsłuchasz, i płakać i śmiać ci się zechce jednocześnie, — aż wreszcie mimo woli spojrzysz w niebo i z wyrzutem zapytasz: „Panie Boże, przecież nie stawialiśmy nigdy wieży Babel, dlaczego nam tak pomieszałeś języki?“
∗ ∗
∗ |
A teraz, po tej wycieczce w dziedzinę lingwistyki, wracam znowu do pożarów. Świeżo, bo dnia 6 i 7 października, mieliśmy pożar w Warszawie. Zapaliła się stajnia na Solcu, a od niej składy drzewa. Była chwila wieczorem, że pożar tak się rozszerzył, iż obawiano się nie tylko o składy drzewa, ale i o przyległe fabryki. Na niebie świeciła ogromna łuna; jak okiem zasięgnął, rozlewało się jedno morze płomieni, buchających na wysokość kilkupiętrową. Krwawy blask pożaru odbijał się w mętnych falach Wisły i malował na czerwono pobladłe z przerażenia twarze zgromadzonych tłumów ludzi. Głuchy łoskot walących się szycht drzewa; syk płomieni; głuchy hurkot ciężkich sikawek i nawoływanie strażaków, wszystko to zlewało się w jeden przerażający chaos. Chwilami milknął gwar tłumów, i na tle ciszy, przerywanej tylko sykiem płomieni, słyszałeś spokojne słowa komendy. Od czasu do czasu, na zrębie stosów drzewa lub na płonącym dachu, wśród dymu i czerwonych płomieni zaświeciły nagle mosiężne hełmy nieustraszonych strażaków, kilkanaście zbrojnych rąk wzniosło się do góry i mignęły topory niby błyskawice i znowu nikło wszystko, zakryte dymem i pożarem. Koło północy walka tych bohaterskich dzieci Warszawy z rozszalałym żywiołem doszła do zenitu. Ratunek niesłychanie był trudny, między szychtami bowiem drzewa nie było drogi dla sikawek, od strony zaś Wisły bagniste kałuże i spadzistość brzegu nie dawały zgoła przystępu. Wkrótce jednak urządzono pomosty i z niesłychanem wysileniem ustawiono na tym zaimprowizowanym gruncie najpotężniejsze narzędzia. Wielkie parowe sikawki poczęły wreszcie wyrzucać olbrzymie słupy wody na płonące drzewo. Teraz dopiero zwycięstwo poczęło ważyć się i wahać. Dwukrotnie zajmowały się przyległe domy, i dwukrotnie je uratowano. Fabryki ocalały, wiatr bowiem pędził płomienie w inną stronę. Znacznie już po północy ogień począł słabnąć i omdlewać. Robiło się coraz ciemniej. Tu i owdzie buchały jeszcze płomienie, ale były to już niby ostatnie wysilenia. Na koniec pożar opanowano zupełnie, jakkolwiek pogorzelisko tliło się jeszcze cały dzień następny. Nazajutrz rozmaite pisma podały szkody uczynione przez pożar, ale podały je niejednakowo. Kuriery i gazety oceniły je na dwadzieścia pięć tysięcy rubli (?) — Gazeta zaś Handlowa na sześć. Zdaje się, że ta ostatnia najbliższą była prawdy.
Ostatecznie tedy był wielki pożar, a niewielkie szkody. Istotnie, w Warszawie, przy takich strażach, jakie mamy, pożar nigdy nie może przybrać zatrważających rozmiarów. „W Warszawie, to nawet człowiek porządnego ognia nie zobaczy“, mówił pewien wierny pesymista, który miał sposobność oglądać kilka pożarów prowincjonalnych. Straże tu doskonałe: strażacy, wybierani przeważnie z ludzi miejscowych, znają doskonale miasto, a przy tem odwagą i zręcznością przechodzą podobno wszystkie inne straże w Królestwie i Cesarstwie. Pożar jest dla nich uroczystością; napadają na niego, rzekłbyś, z furią: rąbią i łamią, leją, rzucają się w największy żar i nim się obejrzysz, z ognia już ani śladu. Dzielny lud! Dla miasta naszego straż ogniowa jest duszą i okiem w głowie.
Inna rzecz po prowincjach. Tam pożar najczęściej zmienia się w pożogę, która całe miasto pochłania. Większość miast prowincjonalnych nie ma jeszcze wcale straży ochotniczych. Częstokroć nie pochodzi to nawet z ich winy, ochotników bowiem nie brak, ale dla założenia straży potrzebne jest pozwolenie władzy, które częstokroć, choćby z powodu masy żądań, przychodzi po pożarze nowym.
∗ ∗
∗ |
Jedne, jak w starożytności, zaprzężone w ogniste bieguny, służyły do homerycznych batalij. Inne, jak palankiny, wygodnem czyniły rozpływanie się w bezdusznej nirwanie indyjskiej. Wreszcie w ostatnich stuleciach złotem okute powozy i maleńkie sanki dostępne były tylko dla książąt i królów.
Dzisiaj czasy się zmieniły. Dzisiaj możesz sobie, czytelniku Niwy, przejechać się: „i z Nalewki na Grzybowe za dziesięć groszy od osobe“, rozmyślając o marnościach błota, w jakiem nogi twoje spoczęły. Dzisiaj pieniądz, ta wszechpotęga niwelująca wszechstany, pozwala tobie za lichą dziesiątczynę bez troski i zachodów przenieść się z Krasińskiego placu do Trzech Krzyży. Nieraz, siedząc w omnibusie takim, choćbyś był najsurowszych obyczajów, zmuszony jesteś trącić kolanem swem kolano sąsiadki kilkodziesięcioletniej, albo też wyciągnięte pedały zatabaczonego emeryta. Pomyśl więc teraz, czytelniku, że twym omnibusowo-zachowawczym nawyknieniom pragną nowe narzucić reformy!
Oto chodzą wyraźne wieści, że Warszawa ma otrzymać „tramwaje“. Co to za dowcipni ludzie, ci ludzie! Tramwaje te bowiem mają nie tylko cel czysto lokomocyjny, ale zarazem tendencją ekonomiczno-społeczną. Bo to, proszę was, rzecz jest tego rodzaju. W ludzkiej naturze leży właściwość skupiania się, na przekór wszystkim mizantropom. Tęż samę właściwość spotykamy w Warszawie. Wszyscy warszawianie radzi by mieszkać w samym środku miasta, aby się mieścić blisko poczty, Saskiego ogrodu, teatru i redakcyj obu Kurierów. Taki ruch dośrodkowy, jakkolwiek nie posiada w sobie żadnej niemoralnej dążności, wpływa szkodliwie na ogólny organizm Warszawy. Wskutek tego bowiem w środkowych częściach miasta zbyt znaczna nagromadza się ludność kosztem dalszych dzielnic naszego grodu. Za tem idzie znaczna nieproporcjonalność komornego i w ogólności zaniedbywanie ulic oddalonych. Aby temu wszystkiemu zapobiec, Warszawa, idąc śladem miast zagranicznych, umyśliła zaprowadzić u siebie wygodne tramwaje czyli kolej żelazną konną, aby połączyć ze sobą końce miasta i tem samem umożliwić łatwe i szybkie przenoszenie się z ulicy Brackiej na Muranów, z Powązek na ulicę Czystą itd. Mieszkaniec tedy, mając w ten sposób znaczną łatwość dostania się tanio i szybko z Alei Ujazdowskich na Wierzbową ulicę, nie będzie się cisnął koniecznie do tak zwanego środka miasta, mogąc mieszkać w okolicach dalszych, gdzie mieszkania nawet przy czynności tramwajów muszą być tańsze od mieszkań na ulicach pryncypalnych i gdzie powietrze bywa czystsze nierównie. Dalej znów ulice owe obficiej się i ozdobniej zabudują. Co także korzyść niemała dla estetycznego smaku stołecznego. Wreszcie nowe i przyzwoite domy rugować będą nędzne chałupy i przywiązane do chałup tych błoto i nieczystość wszelaką.
Jak na pierwszy raz (albo raczej na drugi, ponieważ istnieje już linia między Dworcem Warszawsko-Wiedeńskim a Petersburskim i Terespolskim), projektują dwie następujące linie: od okolic rogatki mokotowskiej, Alejami, Nowym Światem, Krakowskiem Przedmieściem, do ulicy Czystej. Tu nastąpi mała przerwa między ulicą Czystą a Teatralnym Placem, skąd znów pójdzie linia ku rogatce powązkowskiej.
Nie ma wątpliwości, że silniejsze rozgałęzienie sieci kolejowych napotka na trudności znaczne z przyczyny krótkich i wąskich rozmiarów ulic naszych. Trudnością ową już powyższy projekt osłabiony został. Między Niecałą bowiem ulicą a Placem Teatralnym nastąpić musi przerwa. Linia to zbyt ciasna, aby mogła obok furgonów, dorożek, powozów, przepuścić tramwaj, wymagający większych etnograficznych dogodności. Wiadomo zaś, że rozszerzenie ulicy Wierzbowej będzie połowiczne tylko, to jest od ulicy Trębackiej do Niecałej.
∗ ∗
∗ |
Kiedy bieżącego roku Pańskiego rozeszły się wieści krwiożercze o uśmierceniu zwierząt, mających stanowić zawiązek warszawskiego zwierzyńca, pisma nasze niepomiernie się zasmuciły, przypuszczając, że dusze zabitych wilków zawyją mściwie nad uszami komitetu zwierzynieckiego i takowy przyprawią o moralną i niemoralną niemoc.
Jakoż smutek prasy naszej najzupełniej był nieusprawiedliwiony, ponieważ prasa, jako taka, sama w sobie i dla siebie, wiedzieć była powinna, że wilki duszy nie mają i że po śmierci żyć nie będą, a tem samem zdrowiu komitetu nie zaszkodzą w żadnym kierunku zoologicznym. A jeżeli rzeczywiście objawy życia komitetowego istotnie zamilkły, to po prostu na zasadzie prawa ziemskiego, nakreślającego niezłomne granice wszystkim naszym dążnościom. Przy tem jeszcze zauważyć można i należy koniecznie, że owe pośmiertne wycia wilków (jeśliby kto koniecznie chciał w takowe uwierzyć) dzielnie przyszły w pomoc funkcjonującemu u nas „Komitetowi Opieki nad Zwierzętami“. Stało się bowiem to, że Komitet zoologiczny, osłabiony w swych zamiarach zwierzynieckich, nie będzie więził, a ewentualnie i głodem morzył, zwierząt i ptaków w parku pragskim.
Artykuły pt. Sprawy bieżące ukazały się w Niwie (dwutygodnik naukowy, literacki i artystyczny; Warszawa) w tomach VI (1874), VII i VIII (1875), a mianowicie: I = VI, str. 49—54. — II = VII, str. 213—19. — III = VIII, str. 59—71. — IV = VIII, str. 149—52. — V = VIII, str. 309—16. VI = VIII, str. 384—92. — VII = VIII, str. 451—8. — VIII = VIII, str. 539—46. — IX = VIII, str. 630—6.
Artykuł I podpisany inicjałami H. S., artykuły II i III bez podpisu, artykuł IV sygnowany gwiazdką, artykuły V—IX znaczone kryptonimem —Al—.
- ↑ W związku z kwestią budowy domów jest wynalazek pana Berkopfa (przy ul. Nowe Miasto Nr. 19), emaliera hutniczego. Wiadomo, że dachy blaszane pokrywają się farbą dla zabezpieczenia ich od rdzy, ale farba zazwyczaj odstaje i pęka, mianowicie przy zgięciach lub przy gwoździach, i rdza w końcu przegryza blachę. Otóż pan Berkopf po długoletnich próbach wynalazł farbę, która tak ściśle przystaje do blachy, że nawet po zgięciu jej we dwoje nie pęka i wpływom wilgoci nie ulega. Kawał blachy, w ten sposób pomalowanej, który kilka tygodni leżał pod wodą, jest do obejrzenia w naszej Redakcji.