Publicystyka (Sienkiewicz)/Tom IV/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Publicystyka | |
Podtytuł | tom IV | |
Pochodzenie | Pisma w układzie Ign. Chrzanowskiego tom XLIV | |
Redaktor | Ignacy Chrzanowski | |
Wydawca | Zakład Narodowy im. Ossolińskich Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1937 | |
Druk | Zakład Narodowy im. Ossolińskich | |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
HENRYK SIENKIEWICZ
PISMA
W UKŁADZIE
IGN. CHRZANOWSKIEGO
TOM XLIV
PUBLICYSTYKA
WYDANIE
LUDWIKA BERNACKIEGO
TOM IV
NAKŁAD
ZAKŁADU NARODOWEGO IM. OSSOLIŃSKICH
WE LWOWIE
WYDAWNICTWO
GEBETHNERA I WOLFFA
W WARSZAWIE
NAKŁAD I WŁASNOŚĆ
WYDAWNICTWA ZAKŁADU NARODOWEGO
IMIENIA OSSOLIŃSKICH WE LWOWIE
Z DRUKARNI ZAKŁADU NARODOWEGO IM. OSSOLIŃSKICH WE LWOWIE
MAJ 1937
|
Każdy, kto tylko z uwagą śledzi za różnemi zwrotami w naszem komediopisarstwie, z łatwością mógł dostrzec, że w ostatnich czasach komedia nasza schodzi coraz bardziej na grunt tendencyjny i, przestając obracać się wyłącznie w sferze intrygi lub charakterów, przybiera nowy jeszcze żywioł, którym bywają pewne ideje, tak zwane kwestie społeczne.
Takim charakterem odznaczają się prace Narzymskiego (Epidemia, Pozytywni), Aleksandra Fredry (Obce żywioły), taką na koniec wybitną tendencyjnością cechuje się i ostatni utwór pani Mellerowej pt. Zyzio.
Autorka usiłuje ukazać w Zyziu na zgubne skutki wychowania, albo raczej braku wychowania naszej młodzieży. Pytanie mniej więcej nastręcza się takie: kto ma chować młodzież naszę; odpowiedź: szkoły, — nie wystarcza. Szkoła daje wiedzę kosmopolityczną i bezbarwną, potrzeba ją więc zabarwić na swojski sposób i rozegrzać, a dalej szkoły i uniwersytety dają (jeżeli) tylko wiedzę i nic więcej, a gdzież jeszcze siła moralna, gdzież ten potężny czynnik, w życiu tak prywatnem, jak i obywatelskiem niezbędny, koło którego wiedza powinna dopiero się nawijać jak nić około kłębka. Siła moralna ma być kośccem duchowego organizmu, — wiedza jego ciałem. Siła moralna ma być ciepłem wiedzy i duszą czynów. Dawna dewiza naszego pisma mówiła: „wiedza to potęga!“ Dziś dodajemy — i huragan jest potęgą, ale wszelka potęga może być dobrą lub złą, pożyteczną lub szkodliwą. Otóż aby wiedza, jako potęga, była pożyteczną, potrzeba na to, aby w praktykę społecznego żywota wprowadzała ją za rękę siła moralna. Ale teraz, wracając do naszej młodzieży, jeżeli nie szkoły, nie uniwersytety, nie żadne zakłady publiczne szczepią moralność w jej serca, któż więc ma ten błogi czynnik szczepić i kto go ma doglądać. Odpowiedź łatwa — rodzina, — a wreszcie ta, która jest duszą domu i rodziny — matka. Tu jednak rodzi się nowa uwaga. Matka wtedy tylko potrafi zaszczepić one zasady w swe dzieci, jeżeli oprócz kochającego serca będzie miała i umysł jasny, trzeźwy, umiejący odróżnić drogi, po których kroczy uczciwość i praca, od dróg pychy, próżniactwa, egoizmu i wszelakiego warcholstwa. A czyż wszystkie nasze matki stoją na wysokości swego zadania, czy w ogóle kobieta nasza jest tak chowaną, aby mogła i umiała podołać ciężkim obowiązkom matki? Autorka na powyższe pytania odpowiada stanowczo przecząco i modo exempli przedstawia wszem wobec i każdemu z osobna Zyzia jako żywy i z życia wzięty dowód, że często bywa inaczej.
Ten „Zyzio“, syn bogatych przemysłowców, państwa Domeckich, jest to sobie gagatek, jakich tysiące kręci się po świecie, — taki ot mamin synek, któremu zawsze wszystko było wolno, którego psuła i pieściła matka, a ojciec, jeżeli nie psuł, to przynajmniej psuć nie bronił, bo zajmował się nie synem, ale fabryką, a zresztą we wszystkiem żonie ulegał.
Sztuka rozpoczyna się w chwili, w której gagatek wraca z Paryża, gdzie bawił dla studiów nie medycznych wprawdzie, — bo znieść nie mógł dyssekcji, — nie prawnych, bo czuł dziwny wstręt do kodeksu Justyniana, nie agronomicznych na koniec, bo nie, — ale dla studiów... których sam sobie nie umiał przypomnieć ani nazwać, kiedy go o to pytano. Ale Zyzio przywiózł natomiast z Paryża — jeżeli nie naukę, to co innego, a mianowicie dobry akcent, paryski szyk i na koniec przyjaciela, barona Szerszenia herbu Truteń, który pomagał mu stawiać pierwsze kroki na szerokiej drodze szyku, komfortu, hulatyki i wysokich znajomości.
Wkrótce też okazały się praktyczne skutki paryskich studiów. Matka znalazła Zyzia niezrównanym, niedoścignionym ideałem dobrego tonu i skończoności; wycałowała, wypieściła; ojciec, za namową mamy, kupił mu wioskę, i Zyzio począł gospodarować — nie na roli wprawdzie, ale na zielonym stoliku, ciągle pod przewodnictwem światłego barona Szerszenia.
Gospodarstwo takie szło dobrze; nakłady jednak o tyle przenosiły dochody, że wkrótce trzeba było zaciągnąć jeden dług, drugi, trzeci, dziesiąty; aż wreszcie przychodzi chwila, w której lichwiarz odmawia pieniędzy, — a tu dług karciany, albo, jak się mówi w języku rycerzy zielonego stołu: „honorowy“, spłacić potrzeba natychmiast, Zyzio tedy wpada w kłopoty nie żartem. Matka, której spowiada się ze wszystkiego, pociesza go wprawdzie, pieści i uspakaja, jak może. Jej się to zdaje bardzo naturalnem, że „robaczek“ przegrał je w karty. Na nieszczęście nie posiada i ona żądanej przez synalka gotówki. Ma wprawdzie tysiąc rubli, ale to na srebro dla swojej córki, a siostry Zyzia, która właśnie wychodzi za mąż za pana Jerzego, obywatela z Gostyńskiego, wielkiego miłośnika buraków. Cóż więc robić? Matka nie wie, ale syn wie, bo kiedy matka, wychodząc, zapomina u niego na stole owego tysiąca rubli, synalek przyswaja je sobie bez ceremonii, czyli, mówiąc po prostu, po krótkiej walce z sumieniem kradnie je z matczynego pugilaresu.
I oto gotowa katastrofa. — Scena, która następuje po kradzieży, pomimo wysokiej niekonsekwencji ma jednak wiele piękności. Po zapomniane pieniądze przychodzi Emilia, wychowanka państwa Domeckich, towarzyszka lat dziecinnych Zyzia i przedmiot pierwszej jego miłości. Obraz tej towarzyszki i tej pierwszej kochanki rozwiał się wprawdzie pod wpływem paryskich kokotek w sercu Zyzia, — ale tkwi w niem jednak jakieś niejasne wspomnienie, jakiś mętny majak tych chwil czystych i niepokalanych. Zyzio nie jest jeszcze skończonym cynikiem. Natura to więcej bujna, lekkomyślna i zepsuta życiem, niż zła. — Nie kocha już Emilii, ale... pamięta, i w sercu coś mu się odzywa na jej widok, — jakby echo dawnych i dawniej drogich głosów. Co do Emilii, ta, mimo całej pracy nad sobą, mimo całej pogardy dla rozpustnika, kocha go jednak, — gardzi nim, ale go kocha. Następuje więc teraz prawdziwie tragiczna chwila, kiedy, przyszedłszy po zostawiony pugilares, znajduje go pustym. — Autorka rozumie tu doskonale serce kobiece. Emilia błaga Zyzia, by wrócił pieniądze, — błaga i prawie modli się do niego, a przyczyną tych zaklęć i błagań nie są same pieniądze, ale biednej dziewczynie chodzi widocznie o resztę, malutką resztkę złudzeń co do charakteru Zyzia. Błaga go, by nie zmuszał jej do ostatniej pogardy, by oddał pieniądze; ułatwia mu sama oddanie, podsuwając pozory, któremi będzie mógł wytłumaczyć wstrętny fakt kradzieży, — i błagania jej wywołują tylko zuchwałą odpowiedź nieubłaganego młokosa.
Ale wtedy kończy się i jej cierpliwość: „Kochałam cię, powiada, i łudziłam się do ostatniej chwili, ale teraz ty sam radykalnie wyleczyłeś mnie ze złudzeń. Kochałam cię więcej, niż wszystko na świecie, — a teraz pogardzam, jak...“ głos zamiera jej w piersi, i kończy cichym szeptem: „jak złodziejem!“
Zyzio gnie się pod jej słowami jak kłos pod tchnieniem wiatru; — odzywa się i w jego sercu dawna miłość, a jednak, — co za niekonsekwencja!! — pieniędzy nie oddaje. Od tej chwili zaczyna się jego rehabilitacja, a jednak pieniędzy nie oddaje. — Jest to wielki i bardzo wielki błąd... autorki. Ale taki obrót rzeczy potrzebny jej był do zakończenia. Łatwo bowiem wyobrazić sobie zdumienie Zyzia, gdy w chwili, kiedy przebrała się miara cierpliwości ojcowskiej, słyszy przemawiającą w swojej obronie matkę: „Zyzio nie jest jeszcze tak złym, wszakże mógł zabrać tysiąc rubli, które raz wypadkiem u niego zostawiłam, a nie uczynił tego“. Tu Zyzio ze zdumieniem spogląda na Emilią i nie wierzy uszom własnym. Po chwili jednak sprawa staje przed jego oczyma jasno. Emilia chciała go osłonić i oddała swoje tysiąc rubli, — ostatni grosz, jaki miała i mieć mogła.
Oto i koniec sztuki: szlachetny czyn Emilii zwycięża złe instynkta w duszy Zyzia, który wyznaje rodzicom, jak się rzecz miała; błaga ich o przebaczenie, przyrzeka poprawę, a na dowód, że będzie ona czynem, nie słowem, postanawia iść jako prosty robotnik do kopalni węgla w Dąbrowie. Ojciec wznosi dziękczynne ręce do nieba, matka zaś, zamiast radować się z poprawy syna, rzuca się z rozpaczą na krzesło i woła, załamując ręce:
— Mój syn robotnikiem! mój Zyzio prostym robotnikiem! o nieszczęście!
Taka jest treść Zyzia. Pomysł tej sztuki — nie nowy wprawdzie. Kwestii wychowania dotykano już niejednokrotnie i w powieściach i na scenie; w każdym jednak razie, — mniej czy więcej oryginalny, pomysł to jednak dobry, zręczny i wcale szerokiego pokroju. Komedia, dotykająca takich kwestyj, jakie porusza pani Mellerowa, ma stałe widoki powodzenia, i gdyby wykonanie odpowiedziało pomysłowi, byłaby to rzecz prawdziwie wyższej wartości. Na nieszczęście jednak złożyło się inaczej.
Nie chcemy łudzić ani czytelników, ani autorki; wykonanie jest słabe i bardzo słabe. Prócz Emilii i barona Szerszenia, które to dwie postacie wybornie udały się autorce, reszta, na nieszczęście najważniejszych, stanowczo jest chybioną. Główny charakter Zyzia zarysowany blado i trzymany blado, — w początkowych scenach zupełnie bierny, grzeszy w wielu miejscach brakiem konsekwencji. Dlaczego przewrót w jego usposobieniach nie zaczyna się od sceny pugilaresu, tego ani autorka wytłumaczyć, ani widz zrozumieć nie potrafi. Jeżeli Zyzio nie nawrócił się w takiej chwili i nie oddał przywłaszczonych sobie pieniędzy, nie ma dobrej racji, dla której miałby się nawracać parę dni później. W ogóle brak tej postaci barwistości, — natura nie dość czynna i nie dość energiczna. Słuchacz, widząc przed sobą chwiejnego, pozbawionego charakteru chłopaka, nie chce wierzyć, by zwrot, jaki następuje w nim przy końcu sztuki, był stanowczym, a przede wszystkiem trwałym. Czy wytrwa? oto pytanie, które nastręcza się każdemu. Bywają wypadki, że charaktery burzliwe, hulaszcze, rozpuszczone — zatrzymują się nagle w niesfornym biegu i zmieniają się na korzyść do gruntu, ale to charaktery takie tylko, na których dnie leży potężna siła woli. W Zyziu widzimy brak jej, i nic nie zapewnia nas, że chwilowe uniesienie zdoła ją na dłuższy czas zastąpić.
Również niekonsekwentną jest matka Zyzia, pani Domecka. Taż sama kobieta, która przed chwilą mówiła o szkole dla matek, która żaliła się, że nie umiała dziecka wychować, — w minutę później, gdy syn na dowód zerwania z naganną przeszłością chce zostać robotnikiem, woła: „Mój syn robotnikiem! o nieszczęście!“ — Autorka chciała przez te słowa wzmocnić satyrę, ale zrobiła to kosztem naturalności i prawdy, jeżeli bowiem pani Domecka zrozumiała wreszcie niebezpieczeństwa drogi, na której się jej syn znajdował, — nie powinna była wyrzekać, gdy drogę tę porzucił. Albo więc poprzednia tyrada o szkole dla matek, albo ostatni wykrzyk nie na miejscu.
Co do nas, powiemy, że bardziej nie na miejscu tyrada. Rodzice, którzy nagle widzą dziecię nad brzegiem przepaści, nie mogą mieć ochoty do rozpraw o tem, czy to ich, czy społeczeństwa wina. Łatwo jest palnąć mówkę o szkole dla matek i o lukach w ustroju społecznym, ale w tem rzecz, że gdy serce wzbierze boleścią, wtedy naturalniejsze są łzy niż rozprawy, — gwałtowny ratunek, nie mowy.
Pan Domecki, ojciec Zyzia, jest to zupełne zero i jako pan Domecki, i jako pomysł autorski. Co do innych postaci, jak np. górnik, brat Emilii, Rozalina, siostra Zyzia, i pan Jerzy, buracarz, — figury to zbyt bezbarwne, zbyt mało na akcją i tendencją sztuki wpływające, by warto było o nich wspominać. Grają one po części rolę tylko figurantów i ukazują się na scenie po to tylko, by miał kto dialog prowadzić w przerwach między wystąpieniami głównych bohaterów sztuki.
Na koniec szwankuje wielce w Zyziu i sama technika komediopisarska. Autorka nie umie sobie dać rady z rozkładem czasu i z miejscem; akcja częstokroć dzieje się w nieokreślonych warunkach, a przez to traci na konsekwencji i sile.
Wady powyższe, które zresztą nie są dowodem nieudolności, ale tylko braku wprawy komediopisarskiej, wzięte razem i zwiększone wadami w charakterach osób występujących, sprawiły, że sztuka ta, kilka razy zaledwie przedstawiona na scenie, nie syta sławy ani życia, wstąpiła już w zapyloną mogiłę teatralnej biblioteki, gdzie na próżno zapewne oczekiwać będzie na „dzień on, dzień sądu i zmartwychpowstania“. — Rzucając garść piasku na tę świeżą mogiłę, powiemy jednak: szkoda! miał ów młody Zyzio pewne warunki życia i umarł nie na brak mózgu lub serca, ale biedaczek, całą budowę już miał taką, że żyć nie mógł.
Pozwólcie nam, czytelnicy, wypowiedzieć kilka słów w obronie naszego pisma i naszego współpracownika.
Jak wam zapewne wiadomo, drukuje się u nas pod rubryką: Sprawozdania z obecnego stanu kraju, obszerna praca p. Jana Jeleńskiego pt. Kalisz i jego okolice. Otóż sprawozdawca nasz w nrze 1 Niwy gorzko ubolewa nad przewagą żywiołu germańskiego w tem do niedawna jeszcze czysto polskiem mieście. Między innemi zaś mówi:
„Czytamy w tej chwili nazwiska firm, zakładów fabrycznych i przemysłowych... a końcówki: ski i wicz w stosunku do: er, sigl, brandt, usch, mann, the itp. mają się, jak jeden do dziesięciu“...
„Najbogatszą dzielnicę pracy, najtrwalszą podstawę bytu zajęli i opanowali Niemcy, i oni tu rej wodzą. Germanizm czuć tu na każdym prawie kroku“. „Co gorsza, to jeden rzut oka wystarcza, by spostrzec, że ci łaskawi przybysze pragną zdobyć stanowczą przewagę nad żywiołem rodzinnym, usiłując żywioł ten zepchnąć na plan ostatni i z łaski jedynie ofiarować mu w jego własnym zakątku miejsce przytułku...“
Słowa te wywołały żywą replikę ze strony kaliskiej korespondentki Gazety Polskiej, która w nrze 14 tejże gazety, nie szczędząc naszemu sprawozdawcy zarzutów, między innemi powiada, co następuje: „Należało panu Jeleńskiemu być nieco oględniejszym i nie zapominać o tem, że jest dużo nazwisk, nie kończących się na: ski i wicz, a jednak ci, co ich używają, mają się za tutejszych“.
Doprawdy, — odpowiadamy na zarzut, — należało nie panu Jeleńskiemu, ale korespondentce być trochę oględniejszą i nie stawiać zarzutów, na które prawie nie podobna poważnie odpowiadać. Więc autorka nie zrozumiała myśli p. Jeleńskiego? nie pojęła, że nie chodziło mu o samo brzmienie nazwiska, ale o coś innego i głębszego. A przecież i dzieci wiedzą, że można mieć nazwisko cudzoziemskie, a być dobrym Polakiem. Niemca, który, osiedliwszy się między nami, pokochał kraj nasz jak własną ojczyznę, przylgnął do narodowości, który gotów dzielić jej dolę i niedolę, — Niemca takiego nikt niezawodnie za cudzoziemca uważać nie będzie dlatego tylko, że jego nazwisko nie kończy się na ski lub wicz. Z drugiej strony, von Podbielscy i von Leszczyńscy dowodzą, że można mieć nazwisko polskie, a być Niemcem. Bywa więc i tak, i owak, — i nie o tych rzeczach mówił pan Jeleński. Przyzna jednak autorka, że poza Niemcami spolszczonemi i zrosłemi z interesami naszego społeczeństwa istnieją jeszcze całe zastępy Niemców niechętnych narodowi, chciwych, drapieżnych, czyhających tylko na jego szkodę. Ci uważają się wprawdzie także, wedle wyrażenia autorki, za „tutejszych“, ale tylko dlatego, że naszę ziemię uważają za swoję własność. Otóż dziękujemy uniżenie za taką „tutejszość“, która nie ma nic wspólnego ze „swojskością“, pojmowaną w tem znaczeniu, jakie jednozgodnie do wyrazu tego nauczyliśmy się przywiązywać.
Zdaje się, że wytłumaczyliśmy się dość jasno, z czystem więc sumieniem przeszlibyśmy do innego przedmiotu, gdyby nie kilka punktów, które porusza autorka, a których i my choć pobieżnie dotknąć pragniemy. Otóż, mówiąc o germanizmie i przyznając, że jest to żywioł wrogi polskiemu, autorka następujące podaje przeciw niemu środki: „Gdy ktoś dom nasz nawiedza (mówi autorka) i w nim osiedlić się pragnie, musimy ku niemu zrobić krok pierwszy, jeżeli chcemy, aby był naszym przyjacielem, należy przyjąć go mile, zachęcić, aby nam ufał, ale“... Miły Boże! rzekłbyś, że chodzi o jaką wizytkę sąsiedzką, w której cała uprzejmość winna być po stronie gospodarza.
Istotnie, przykład doskonale wybrany. Gdy ktoś dom nasz nawiedza i stale się w nim osiedlić, a nas pod gołe niebo wyrzucić pragnie, powinniśmy zrobić krok pierwszy, przyjąć go mile, zachęcić go, aby nam ufał, że się nie bardzo będziemy opierać itp. Mimowoli przychodzi na myśl bajka, zdaje się, Safira: „Pytał raz kucharz ryb, z jakim sosem chcą być przyrządzone“. Otóż podobno ryby nie odpowiedziały mu dość grzecznie. A brzydkie ryby! Cóż to za brak uprzejmości! A przecie kucharz pytał tak grzecznie, że trudno grzeczniej... Ale one może wolałyby być wcale nie przyrządzane. Co za niedelikatność! Cała tedy wina na naszej stronie.
Autorka zresztą wypowiada to wyraźnie w dalszym ciągu swego artykułu, w miejscu, gdzie, mówiąc o przewadze Niemców, tak ją tłomaczy:
„Tutejszym Niemcom zarzuca jeszcze pan Jeleński, że objęli cały przemysł, źródło bogactwa krajowego, że pragną zdobyć przewagę nad żywiołem miejscowym, zepchnąć go na ostatni plan i z łaski jedynie zostawić mu w jego własnym kraju miejsce przytuliska! Czyjaż-to wina, na prawdę, nie germanizmu, ale nasza własna. Ojcowie i praojcowie nie nauczyli nas pracować, nie wychowali nas praktycznie, nie nauczyli chodzić o własnych siłach, kazali nam opierać się na obcem ramieniu; mówiono dzieciom: „Bóg musi nam dopomóc, tak dłużej pozostawać nie może“, — zamiast im powtarzać: uczcie się rozumu w jakimkolwiek języku, aby tylko kraj wasz odniósł z niego pożytek“, etc.
Owóż, łaskawa pani, piszesz tu rzeczy albo nieprawdziwe, albo zgoła bardzo brzydkie.
I tak:
Pan Jeleński nie zarzuca Niemcom, że objęli cały przemysł, — źródło bogactwa krajowego, — ale tylko ubolewa „nad tem“, a ubolewa właśnie dlatego, że: „pragną zdobyć stanowczą przewagę nad żywiołem miejscowym, zepchnąć go na ostatni plan i z łaski jedynie zostawić mu w jego własnym kraju miejsce przytuliska“. To oburza p. Jeleńskiego, to przejmuje go obawą, i dlatego zwraca uwagę ziomków na niebezpieczeństwo i na środki ratunku, inne, niż robienie „pierwszych kroków“.
Ale teraz pytasz pani: „Czyjaż to wina“? — Pomówmy.
Że Niemcy objęli przemysł — to nasza wina, ale że „pragną zepchnąć żywioł miejscowy etc.“ — to ich wina, i bardzo wielka wina; to dowód ich chciwości, drapieżności i na koniec niewdzięczności dla swoich chlebodawców. Dzieje im się tu dobrze, — nieprawda? — A nienawidzą kraju i jego mieszkańców. Oto ich wina!
Ale teraz wróćmy do naszej winy. Autorka tak ją tłomaczy: „Ojcowie i praojcowie nasi nie nauczyli nas etc.“... Dobra pani! Czybyśmy nie mogli już raz dać naszym ojcom spokoju? Gdyby tak ktoś zaczął wyliczać, że jednak ci nasi ojczyskowie i praojczyskowie nauczyli nas miłości do kraju, cnót rodzinnych, etc. etc., naówczas wszystkie, jak ich nazywa Lam, tromtadraty podniosłyby taki krzyk, że niezawodnie w piekle by było słychać: „O! — krzyknęliby — to arystokracja, to przesądy, to zapleśniały mur ciemnoty, w który my walemy taranem dwustu tysięcy tomów na rok i czterdziestą tysiącami n co numer naszego pisma, którego prenumerata roczna, mówiąc nawiasem, wynosi...“ (tu następują rubryki: na prowincji, w Warszawie, i cyfry). A jednak też same i ciż sami tromtadraci, ile razy idzie o wady i głupstwa, niezawodnie począwszy od autobiografii, zajadą do przodków i na nich zwalą całą winę. — Hej! dajmyż już raz im pokój, tym naszym ojcom i praojcom, śpiącym cicho po mogiłach i kurhanach kresowych.
Napracowali się za dni żywota swego, nacierpieli, naprzelewali łez i krwi hojnie, a teraz jeszcze poruszają ich prochy ze złorzeczeniem nawet wówczas, gdy chodzi o Niemców z Kalisza.
Biorą im za złe nawet i to, że nie powtarzali wnukom: „uczcie się rozumu w jakimbądź języku“. A jakże im było takie rzeczy powtarzać? za czasów Kochanowskiego lub później Konarskiego? Ej! autorko! autorko!
Na koniec, pozwoli sobie szanowna korespondentka powiedzieć, że albo jest nieuważną, albo do wysokiego stopnia niecierpliwą. Zarzucasz pani p. Jeleńskiemu, że nie wspomniał o pracowni pani Parczewskiej. Otóż, jak można takie zarzuty stawiać? Sprawozdanie o Kaliszu i jego okolicy rozpoczęło się w nrze 1 i miało się ciągnąć jeszcze przez wiele następnych. Pani czytałaś (10 stycznia) tylko pierwszy, nie mogłaś więc wiedzieć, o czem pan Jeleński będzie, a o czem nie będzie mówił w następnych. Jakoż obszerny opis pracowni pani Parczewskiej znajduje się zaraz w numerze 2 Niwy. Do niego więc odsyłamy nie tyle jeszcze korespondentkę Gazety Polskiej, bo to pisała przed wyjściem nru 2 Niwy, ile redakcją Gazety Polskiej, która zarzut przemilczenia o pracowni p. Parczewskiej drukowała w pięć dni po wyjściu w Niwie opisu tejże pracowni.
A teraz, skończywszy z korespondentką Gazety Polskiej, możemy przejść do innego przedmiotu.
∗ ∗
∗ |
Czytaliśmy, nie pamiętamy już w jakiem piśmie, że w Ameryce powszechne jest oburzenie i powszechne skargi na służbę pocztową żeńską. Starzy skarżą się, że nie mogą nic na czas odebrać, bo urzędniczki kokietują z młodemi ludźmi. Nie tak więc źle jest u nas, jak się zdaje, my bowiem nie możemy się skarżyć, aby zarząd pocztowy lub jego urzędnicy kokietowali z publicznością. Naprzód słyszeliśmy niemało skarg, zwłaszcza od kobiet, że w całym gmachu pocztowym, obok napisów rosyjskich, nie ma żadnych innych, a przede wszystkiem polskich. Cudzoziemiec albo i krajowiec, nie umiejący języka urzędowego, błąka się po całym gmachu, od Annasza do Kaifasza, nie wiedząc, gdzie oddają pieniądze, gdzie je biorą, gdzie odbiera się listy krajowe, gdzie zagraniczne itp. Na dobitkę, Annasz i Kaifasz nie zawsze bywają w dobrym humorze i nie zawsze chcą odpowiedzieć na pytania. Tak więc, jeżeli ma być tabakiera dla nosa, a nie nos dla tabakiery, to jest, jeżeli mają być napisy dla publiczności, a nie publiczność dla napisów, to potrzeba, żeby te były przystępne zarówno dla wszystkich stanów, płci i wieków.
Co do poczt, doszła nas jeszcze jedna, radosna wiadomość. Oto można będzie posyłać listy z Warszawy w okolice Warszawy. Do tej pory z Warszawy można było pisać do Jedo, do Bangkok, do Rio-Janeiro itp., ale nie do Wilanowa, Mokotowa etc. Trudno uwierzyć, a jednak tak było. Teraz ma być urządzona komunikacja. Jak prędko to się jednak stanie, — nie wiemy. Im prędzej, tem lepiej.
Są rzeczy, o których wiemy, że muszą przyjść do skutku, o których mówimy: im prędzej, tem lepiej, a które jednak idą z dziwną jakąś powolnością. Do takich rzeczy należy nowa kolej nadwiślańska. Opóźniła ją walka kapitalistów, ale wreszcie walka ucichła, wytknięto drogę, porobiono gdzieniegdzie nasypy, zakupiono tu i owdzie grunta, — nagle znów krzyk. Oto droga na Maciejowice nic warta, oto jest inna, krótsza czy nie krótsza, ale lepsza, bezpieczniejsza, dogodniejsza i tańsza.
Oto jest jeden ważny wzgląd, o którym przepominają zwolennicy nowej drogi, to jest, że nowa ta droga znowu opóźni kolej. Korzyści z niej są wątpliwsze, owszem, znajdują się ludzie bardzo kompetentni, którzy twierdzą, że jest mniej korzystną od pierwszej, pewnem jest tylko to, że się kolej opóźni. Wprawdzie zwolennicy obiecują dla kraju niesłychane dobrodziejstwa z nowej linii, zdaje się jednak, że dobrodziejstwa owe w znacznej części redukują się do korzyści, jakie by odniosło kilku lub kilkunastu szlachty, przez których grunta droga przechodziłaby w nowym kierunku. Kto wie, czy wzgląd ten nie jest jedną z najważniejszych przyczyn całej sprawy.
Kiedy już mówimy o kolejach, niech nam będzie wolno wspomnieć o wyborach członków do Zarządu Kasy Zjednoczenia przy kolei warszawsko-wiedeńskiej. Do tej pory wybierano na członków zarządu samych tylko dygnitarzy, którym niezbyt chodziło o rozwój instytucji. Otóż ostatnie wybory dały odmienny rezultat. Obok naczelników wydziałów wybrano kilku nadkonduktorów, maszynistów, dozorców drogowych i tym podobnie. Zdaniem naszem, wybór padł właściwie, nowy bowiem zarząd, jako składający się z członków, których pomyślność instytucji interesuje bezpośrednio, usilniej będzie przykładał się do jej rozwoju i prędzej przeprowadzi reformy do tegoż rozwoju konieczne.
∗ ∗
∗ |
Nowe wydawnictwa mnożą się. Każdy prawie numer pism codziennych zawiera nowe prospekty. Niedawno rozeszła się wieść o mającem powstać nowem piśmie. Kto je ma wydawać, z pomocą jakich środków ma wychodzić, a na koniec, kto ma w niem pisać, wszystko to jeszcze tajemnica. Pisma codzienne doniosły wprawdzie, że jest koncesja, są ludzie i są pieniądze. Ani słowa: są to trzy znakomite warunki, i gdyby się tylko znalazł czwarty warunek: prenumeratorzy, — wszystko spełniłoby się jak najlepiej. Posiadania tego ostatniego warunku życzemy nowemu przedsięwzięciu, — jeżeli nie jest ono tylko urojeniem — jak najszczerzej. Przewidujemy jednak trudności, z jakiemi wydawcom przyjdzie walczyć. Prenumeratorowie przychodzą powoli, trzeba ich sobie zdobywać poważną pracą i dotrzymywaniem zobowiązań. Są wprawdzie wydawnictwa, które na innych drogach szukają rozwoju, ale owych dróg radzimy wszystkim unikać.
Niemałą także przyjemność sprawiło zwolennikom lżejszego czytania zamierzone wydawnictwo dzieł Walter Scotta. Na czele wydawnictwa stoi pan Grubecki. Warunki pieniężne są nader przystępne dla mniej nawet zaopatrzonych kieszeni, a samo przedsiewzięcie pożyteczne. Bądź co bądź, utwory Walter Scotta są to arcydzieła, a jako takie, nie starzeją się nigdy. Dzisiejsze pokolenie wprawdzie, zwłaszcza zaś dzisiejsze pokolenie kobiece, wychowane na romansach francuskich, nie zna jak należy dzieł angielskiego romansopisarza, ale właśnie to jeden dowód więcej, dla którego wydawnictwo może i powinno się udać. Książki te w czytelnikach mogą wyrobić zdrowy smak estetyczny, młodszemu zaś pokoleniu powieściopisarzy posłużą za wzór, jak należy pisać powieści historyczne, wszystkim wreszcie zapełnią w sposób przyjemny długie wieczory zbliżającego się wielkiego postu.
Tak jest, karnawał już na schyłku. Nie dorównał on świetnością karnawałom lat zeszłych. Mniej się bawiono, mniej tańczono, mniej dołączono ogłoszeń do kurierów, mniej na koniec wydano pieniędzy. Co było tego powodem? trudno powiedzieć. Możeśmy trochę biedniejsi, a może i trochę rozumniejsi niż dawniej. Może filipiki przeciw strojom i zbytkom poskutkowały wreszcie, — dość, że było skromniej, ciszej i spokojniej. Tańcowało tylko trochę miłosierdzie, a raczej my wszyscy w imieniu miłosierdzia, ale na owych balach na rozmaite instytucje dobroczynne zyskują głównie biedni, więc nie ma co przeciw nim pisać.
Zbliżający się post przyniesie nam za to cały cykl prelekcyj na osady rolne, dla małoletnich przestępców. Warszawa z niecierpliwością oczekuje tych prelekcyj, ponieważ mają w nich wziąć udział kobiety, a mianowicie dwie znane na polu powieściopisarskiem autorki, p. Eliza Orzeszkowa i Waleria Marrené (Morzkowska). Dotychczas kobiety prawie że nie brały udziału w tego rodzaju wystąpieniach. W swoim czasie mówiła wprawdzie z katedry p. Dobieszewska i pani Ćwierciakiewiczowa, ale wystąpienia te były mało komu wiadome, — a zresztą pierwszej zbyt dorywcze, drugiej zbyt kulinarnie-specjalne. Obok tych zamierzonych odczytów, odczyty dla rzemieślników idą po staremu, zawsze równie tłumnie i gorliwie nawiedzane przez chciwą wiedzy młodzież. Ostatni odczyt z zakresu botaniki i ogrodnictwa miał p. Jankowski, z powołania ogrodnik, znający też swój przedmiot nie tylko teoretycznie, ale i praktycznie. Odczyt ten przede wszystkiem wykazał, co znaczy, kiedy mówi specjalista, a nie amator, nie mający prócz dobrych chęci żadnych innych praktycznych kwalifikacyj. Słuchacze odeszli na nowo utwierdzeni w przekonaniu, że odczyty mogą im przynieść wiele korzyści, że można się wiele nauczyć, tylko nie trzeba uważać ich za zabawkę, służącą do zabicia w modny sposób godziny czasu w dnie świąteczne.
Och, te upały!
Pomimo burzy, deszczów i gradów, pomimo wyjazdu najpiękniejszych warszawianek do wód krajowych i zagranicznych, palimy się i pocimy jak niegdyś niewinni młodziankowie w piecu ognistym. Och, te upały! Gdybyś wiedział, miły czytelniku, ty, który pod cieniem rozłożystej lipy możesz zasiąść pod wieczór przynajmniej wśród aromatycznych pól i łąk twoich i, oddychając świeżem powietrzem, marzyć o przyszłorocznych zbiorach, — gdybyś wiedział, czem jest Warszawa w lecie — o! z pewnością byś do niej nie zajrzał, — chyba z wełną. Pod tym jednym warunkiem, zrzucenia z siebie tak drogiego ciężaru, a raczej zamienienia go na inny, jeszcze droższy, ale za to tak lekki, że go zwykle trudno dowieźć do domu, — pod tym jednym warunkiem letnia wycieczka do Warszawy zasługuje na pewne usprawiedliwienie. Ale jak usprawiedliwić nas, niepoprawnych mieszczuchów, gdy zamiast wleźć do piwnicy i obłożyć się lodem, wyprawiamy sobie dzikie igrzyska w rodzaju angielskich wyścigów lub tutejszo-krajowych zabaw „kwiatowo-loteryjnych?“ Na wycieczkę pozamiastową mało kto się wybierze, bo do chodzenia jesteśmy za leniwi i za poważni — a do jeżdżenia brak nam pieniędzy; lubimy za to przetłoczyć się sto razy tam i na powrót wzdłuż głównej alei Saskiego ogrodu, to znaczy, zrobić dwa razy tyle drogi, ile potrzeba na średni, przyzwoity spacer pozamiejski, — albo też pozwolić sobie popodbijać boki i pozasypywać kurzem oczy w sąsiedztwie zapalonych sportsmanów. Idziemy tam, bo inni idą, a inni idą dlatego, że my idziemy, — zupełnie tak, jak na Bielany lub Saską Kępę. Zresztą, mój Boże, trzeba być wyrozumiałym. Czyż to i tak nie wielkie szczęście dla nas, warszawiaków, być ze dwa razy do roku wyszturchanym, zakurzonym, wydeptanym i po tem wszystkiem skąpanym w deszczowej powodzi wśród błota? Varietas delectat. Gdyby ludzie wymyślili coś jeszcze głupszego od wyścigów — poszlibyśmy z satysfakcją. Trzeba wiele przebaczyć Warszawie, uwzględniając wpływ wysokiej temperatury na władze duchowe człowieka. Alboż my wiemy, co mamy robić? Och, te upały! Przypomina nam się mimo woli eldoradowa piosenka: Ah! qu’il fait chaud! Dieu! qu’il fait chaud! Niestety! tradycja „szansonetek“ zginęła w Eldorado; na scenie króluje nowy geniusz, szerszego pokroju i w miejscową kurtę przybrany... Offenbach. Co prawda, to i inne nasze przybytki Terpsychory i Melpomeny nie zaniedbują tego działu sztuki dla sztuki. Pięć teatrów polskich, jeden francuski i jeden niemiecki tak doskonale przysposobiły nas w tym względzie, że każdy z nas z dumą powiedzieć może: „warszawiakiem jestem, i nic offenbachowskiego obcem mi nie jest“.
Nie sądźcie zaś, żebyśmy w tym kierunku na powierzchownej wiedzy poprzestali. Bynajmniej. Słyszałem niedawno ożywiony spór trzech młodzieniaszków, z których żaden nie odpowiedziałby na pytanie: czemu się równa kwadrat z przeciwprostokątnej? ale z których każdy doskonale znał przymioty kankanowe artystek z Eldorado i Alhambry, stając w obronie to jednej, to drugiej strony. Czy myślicie, że gdy pan Grabiński przyzwoicie przedstawi Halkę w Tivoli, to znajdzie więcej zwolenników, niż gdy zagra Małego Fausta lub Piękną perfumiarkę?... Och, te upały!
Z tem wszystkiem, każda rzecz ma dwie strony. Mają ogródki złą, ale mają i dobrą. Po pierwsze, dają sztuki nowe, nieraz i bardzo dobre — i to dają nierównie prędzej, aniżeli nasza wielka scena; po wtóre, bądź co bądź, uczą języka, uczą czasem i pięknych myśli, budzą zacne uczucia, aby tylko jak najwięcej i jak najczęściej! Gdyby wam chodziło o dowiedzenie się, która z trzech trup ogródkowych jest najlepszą, powiedziałbym, że opery wychodzą najlepiej w Tivoli, operetki w Eldorado, a komedie w Alhambrze — dramaty wszędzie słabo, ale też na co nam dramaty przy 24 stopniach ciepła?
Na co nam dramaty, powiadamy — a młodzież nasza dodaje: na co nam egzamina, skoro patentów nie dostajemy?... Och, te egzamina! Doprawdy, warto by je przyspieszać ze względu na upały. Bo też nie trzeba mieć serca, żeby w czasie, kiedy najzagorzalszym zwolennikom hydropatii szpik w kościach topnieje, zmuszać młode organizmy do ślęczenia nad książką, do podlegania zapaleniom oczu i uderzeniom do głowy...
Ale — ja tu przemawiam za młodzieżą szkolną, a zapominam o własnej krzywdzie. Oj, żebyście wy wiedzieli, łaskawi czytelnicy, wy, którzy w lecie nic nie czytacie, jak błogo jest pisać felietony przy 24 stopniach ciepła! Uff! Cóż z tego, że nie czytacie, pismo wyjść musi, czy zimą, czy latem, — a więc... A więc, wracając do egzaminów, muszę zauważyć, że, uczestnicząc na nich w kilku tutejszych pensjach żeńskich, z przyjemnością zauważyłem znaczne postępy w metodzie wykładu, a tem samem i w korzyściach, jakie uczennice odnoszą. Przede wszystkiem zasługuje na uznanie zwrot ku przedmiotom realnym. Dziś już pensje nasze dbają nie tylko o „pronuncjacją paryską“, ale co więcej, o dokładne zaznajomienie uczennicy z tem, co jej się w życiu przydać może. Tak np. na jednej z pensyj zauważyliśmy nawet dodatkowo wykładane zasady ekonomii, główne przepisy obowiązującego prawa i wskazówki co do różnych instytucyj i urządzeń administracyjnych i politycznych, co niewątpliwie wpłynąć musi na wzmocnienie zmysłu praktycznego i na rozjaśnienie mnóstwa rzeczy, które, — choćby dla zrozumienia gazety, czytanej ojcu lub mężowi, — znać potrzeba. Niemniej zaznaczyć wypada zwrot do metody indukcyjnej i okazowej, tak iż książki stają się dodatkową, nieraz nawet zbyteczną pomocą w nauczaniu. To też proszę zobaczyć, jak odpowiadają uczennice takich zakładów! W miejsce bezmyślnej paplaniny, wyuczonych na pamięć ustępów, słyszymy krótkie, lecz pełne treści odpowiedzi, z których widać, że dziewczę samo doszło do wyrobienia sobie zdania w kwestii, że samo nauczyło się obserwować cechy minerału lub rośliny i przerabiać przykłady arytmetyczne. Równie podobał nam się system repetycyj z historii powszechnej, polegający na tem, ażeby umieć sobie uprzytomnić współczesne wypadki w kilku państwach lub wyliczyć i porównać współczesne znakomitości literackie różnych krajów w pewnej, danej epoce. Tym sposobem w głowie dziecka, zamiast chaosu dat i nazw, powstaje pewien szemat ogólny, który wypełnić się może następnie nowemi wiadomościami i refleksją nad niemi, a zawsze z zachowaniem ładu, o który tak trudno w naszych główkach niewieścich.
Wybaczcie mi, czytelniczki, tę niegrzeczną mowę, ale doprawdy, ileż to spomiędzy was, umiejąc dużo rzeczy, oczytawszy się mnóstwa historyj i faktów, nie umie sobie tego wszystkiego powiązać w jakąś systematyczną i chronologiczną całość tak, żeby Ezop nie właził na pięty Lafontaine’owi, a Szekspir nie potrącał się z Homerem. A przy tem jeszcze raz wybaczcie, piękne panie (dlaczego piękne? dlaczego zawsze tylko piękne!), że zwrócę uwagę na potrzebę większego uwzględnienia „lakonizmu“ w waszem wykształceniu średniem. Umiecie mówić o bardzo wielu rzeczach ładnie i płynnie, płynnie i niezmordowanie nawet — ale jakże trudno nauczyć się wam jednej rzeczy: treściwego wyrażania własnych myśli!
O tak! dałbym królestwo (co najmniej jedno z nieistniejących już królestw południowo-niemieckich) za jeden treściwy list kobiecy. Libelt zauważył, że treść listów kobiecych mieści się w przypiskach, — na co zgadzam się w zupełności, z tem jednak zastrzeżeniem, że wyłączają się listy pań, do redakcji Niwy piszących. W istocie, zadawszy temat o różnicy twórczości artystycznej Mickiewicza i Słowackiego, mogliśmy w odpowiedzi zamieścić kilka listów kobiecych, z Litwy mianowicie, napisanych tak trzeźwo, jędrnie, a przy tem treściwie, że nie powstydziłby się ich niejeden wytrawny profesor literatury. Tak więc treściwość nie jest czemś wprost przeciwnem naturze niewieściej, — trzeba ją tylko umieć zaszczepić. Bo że tam my, felietoniści, rozprawiamy często de omnibus rebus et quibusdam aliis więcej, niż potrzeba, to nic dziwnego: od tego jesteśmy felietonistami. Innym współpracownikom, wypełniającym resztę działów pisma, nie wolno tego robić — i tak się jedno drugiem równoważy. Wreszcie mógłbym się powołać na zdanie pani George Sand, w odpowiedni sposób przekręcone. Znakomita ta autorka, której nawet ostatnia powieść w Revue des Deux Mondes (Flamarande) tak wielkie budziła zajęcie, w jednym z dawniejszych swych utworów, jeśli się nie mylę: Consuélo, powiedziała: „żaden aktor nie jest mężczyzną“. Otóż jabym podstawił zamiast wyrazu „aktor“ — „felietonista“, i miałbym gotowe usprawiedliwienie.
Wprawdzie kombinacja taka mogłaby nie trafić do przekonania płci słabej, ale na razie nie mam lepszej... Och, te upały!
A jednak myliłby się, kto by sądził, że nam gorąco przeszkadza pracować. Owszem, ruszamy się, jak możemy; książek nowych wychodzi sporo, dajcie tylko czytelników, czytelników! Oto na przykład, pan August Jeske, znany pedagog, nie ustaje w pracy. Obecnie wydał świeżo w dalszym ciągu podręczników do wychowania domowego Pedagogikę, obejmującą zasady i metody moralnego, fizycznego i naukowego wychowania dziatek. Jest to niewątpliwie najpraktyczniejszy, bo kompletny a treściwy, podręcznik z tych, jakie posiadamy. Nie rozumiemy tylko, dlaczego autor rozpoczął wykład od wychowania moralnego i od rozbioru moralnych przymiotów dziecka, kiedy właściwiej byłoby poprzedzić go higienicznemi przepisami. W dalszym ciągu dokładnie są przedstawione ogólne zasady nauczania na podstawie metody indukcyjnej; dalej uwagi nad zadaniem nauczyciela, i wreszcie metodyka, w której szczegółowo podaje sposoby wykładu wszystkich nauk elementarnych. W książkach p. Jeskego są niewątpliwie pewne niedokładności, które i w naszem piśmie były wytknięte, — ale rzecz to nieunikniona, gdy ktoś tak rozległe pole całego obszaru pedagogiki wybrał sobie do pracy, a w każdym razie uszanować musimy ogrom tych trudów, jakie autor dla dobra naszych dzieci przedsięwziął i z taką wytrwałością, a zarazem z takim pożytkiem, pomimo słabego zdrowia prowadzi. Nie potrzebujemy dodawać, że wydawnictwo to ze wszech miar zasługuje na poparcie — albowiem już je znalazło.
Nie mniej pożyteczną będzie książka autorki Czwartkowych wieczorów: Obraz świata roślinnego, ale z tą specjalny nasz sprawozdawca bliżej obznajmi czytelników. Z dziedziny pedagogiki zaznaczymy jeszcze Książkę do czytania, czyli wypisy polskie, zebrane przez dra P. Chmielowskiego i wydane w zbiorze Opiekuna Domowego. Wiemy jeszcze o jednem wydawnictwie, bardzo pożądanem, na wielką skalę, ale to jest dopiero w zawiązku i musimy się jeszcze wstrzymać z podaniem bliższej wiadomości. Tymczasem inne tego rodzaju prace szybko postępują naprzód. Z Biblioteki międzynarodowej wyszło wyborne dziełko Stewarta w przekładzie prof. Kwietniewskiego, pt. Zasady zachowania energii. Jest to bardzo systematyczny i przystępny rozbiór działania sił, ich natężenia i ogólnych praw mechaniki powszechnej. Rzecz, zalecająca się przede wszystkiem jako próbka pozytywnego rozumowania o całości znanych faktów przyrodniczych. Niemniej ciekawe i godne polecenia są i inne dziełka tego samego zbioru, mianowicie O początku narodów Bagehotta, w którem teoria Darwina zastosowaną została do filozofii i historii; Pettigrewa Ruch zwierzęcy, czyli prawa, kierujące miejscozmiennością istot organicznych, w przekładzie profesora Nawrockiego, i Nauka o pochodzeniu gatunków przez Schmidta, w przekładzie prof. Wrześniowskiego. Ważniejsze z tych książek znajdą również specjalne uwzględnienie w następnych numerach Niwy. Jednocześnie postępuje naprzód wydawnictwo Encyklopedii rolnictwa, którą każdy ziemianin posiadać powinien, bo chociaż są tam rzeczy i niekoniecznie dla nas potrzebne, ale też to, co potrzebne, jest w całości, a wydawcy nie szczędzili kosztów i trudów, żeby wydawnictwu nadać trwałą wartość. Zbiorowego wydania Szekspira z ilustracjami wyszedł już zeszyt siódmy, Geografii Guthego 9 i ostatni, zawierający głównie dodatkowo opracowaną geografią Królestwa Polskiego.
Z nadesłanych nam książek wspomnimy jeszcze o pośmiertnem wydaniu dzieła znanego badacza Józefa Łukaszewicza: Krótki, historyczno-statystyczny opis miast i wsi w dzisiejszym powiecie Krotoszyńskim, od najdawniejszych czasów aż po rok 1794 (z portretem autora, Poznań), nakładem Żupańskiego. Wobec zupełnego braku dokładnych monografii różnych części kraju, przyczynek ten nie jest bez wartości. Nakładem tegoż wydawcy wyszło w pysznym formacie trzytomowe dzieło zmarłego przed kilku tygodniami hr. Czapskiego pt. Monografia konia, z rycinami. Jest to praca, jakiej i Niemcy mogą nam pozazdrościć. I jeszcze nakładem tegoż wydawcy kończy się druk nowego wydania filozoficznych pism śp. Karola Libelta w sześciu tomach, z których pierwszy obejmuje krytykę rozumu i przejście do filozofii słowiańskiej, drugi i trzeci system umnictwa, czwarty i piąty ogólne zasady estetyki, a szósty piękno natury. Dalsze serie mają objąć inne pisma nieodżałowanego myśliciela i dzielnego obywatela kraju.
Z rzeczy beletrystycznych ukazała się godna uwagi powieść Jana Zacharyasiewicza Zakryte karty, — Przygody pana Marka i Agapita na wystawie wiedeńskiej, opowiedziana przez Jordana, autora Wędrówek delegata, drukowanych także w Tygodniku Ilustrowanym. Przygotowuje się również nowa seria szkiców humorystycznych Bolesława Prusa.
Jako przyczynek do sprawy zapisu Staszicowego wyszła odbitka z Wieku p. Justyna Wojewódzkiego. W tej kwestii musimy zrobić parę uwag. W swoim czasie, z okoliczności memoriału pana Wedemana, wypowiedzieliśmy zdanie nasze tej treści, że jeśli myśl ofiarodawcy ma być szanowaną, to fundusz Staszica powinien być obrócony nie na co innego, tylko na założenie „domu zarobkowego“ dla ubogich rzemieślników. Pomimo to, drukując obszerne studium p. Glücksberga o Staszicu, pozostawiliśmy mu zupełną swobodę co do wypowiedzenia własnego zdania w tym względzie. P. Glücksberg jest za ofiarowaniem funduszu do rozporządzenia Towarzystwu Osad Rolnych i Przytułków Rzemieślniczych, a to z tej głównie przyczyny, że dom zarobkowy okazał się niepraktycznym i niezgodnym z nowszemi zasadami ekonomii. Co do nas, nie możemy cofać poprzednio wypowiedzianego zdania. Staszic bliżej nie określił, jaki mianowicie dom zarobkowy chciał mieć ze swych funduszów, ale to pewna, że nie myślał o małoletnich przestępcach, tylko o ubogich zarabiających. Chodzi więc o to, ażeby, szanując myśl Staszica, — a p. Wojewódzki jest tegoż samego zdania, — pomóc tym ubogim zarabiającym, nie zaś komu innemu. Do specjalistów należy wypracować projekt szczegółowy nowego zakładu, w którym by i pomoc w pracy, mianowicie przez dostarczanie roboty, i praktyczna nauka rzemiosł dla początkujących znaleźć się mogły; chodzi bowiem o to tylko, ażeby i zamiarom Staszica, i zasadom dzisiejszej nauki stało się zadosyć.
Z tą myślą łączy się wiadomość, jaką w tej chwili od pani M. Malinowskiej otrzymujemy. Znakomity promotor spraw robotniczych, Ferdynand Lassalle, jest u nas prawie nieznanym, oprócz bowiem rozprawki księdza Pawlickiego, w której jest streszczona jego działalność, własnych jego pism nie posiadamy w przekładzie. Otóż pani M. donosi nam, że wykończa przekład Programu robotników Lassalla. Rozprawka, napisana z właściwą Lassallowi świetnością słowa i dokładnością treści, byłaby wielce pożądanym nabytkiem, — obawiamy się tylko, ażeby w przyczynach, od szanownej tłomaczki niezależnych, nie znalazły się jakie przeszkody. Przy tej sposobności nadmieniamy, że obszerną pracę o Lassallu przygotowywał p. S. Gladstern, student lipskiego Uniwersytetu, i miał ją zamieścić w warszawskim Ekonomiście, czemu prawdopodobnie zawieszenie tego wydawnictwa stanęło na przeszkodzie. Lassalle, jako znakomity rzecznik ludowy, zasługuje niewątpliwie na bliższe poznanie, chociaż co do nas, wolimy umiarkowańsze, na samopomocy oparte teorie Schulzego z Delitzsch, znanego twórcy niemieckich stowarzyszeń produkcyjno-rzemieślniczych, aniżeli mało praktyczne poglądy Lassalla, który gwałtem domaga się pomocy państwowej.
Z dziedziny historycznej, dzielimy się z czytelnikami naszego pisma wiadomością, iż p. Klemens Kantecki (autor życia Savonaroli i in.), który i Niwie współpracownictwo swe przyobiecał, bawiąc obecnie w Rydze w celach naukowych, donosi nam, co następuje: „Byłem długi czas w Mitawie, gdzie znalazłem nieocenione skarby, i to nieraz takie, jakich się można było spodziewać chyba w petersburskiem tajnem archiwum, jak relacje Kayserlinga z Anną, przesyłane w kopiach Bironowi, rozległe korespondencje panów polskich z Bironem, które mi dadzą dosyć materiału do osobnej pracy pt. Biron i polscy magnaci. Uczeni tutejsi, nadzwyczaj uprzejmi i uczynni, zaprosili mnie na posiedzenie „der Kurländischen Gesellschaft für Litteratur und Kunst“, na którem prof. Kayserling, „Kurländischer Landesbevollmächtigter“, przyrzekł mi wolny przystęp do pozostałego po jego przodku ambasadorze bardzo ciekawego archiwum w Rautenburgu. Jestem też zaproszony do Narbuttów, gdzie mam dostać rękopiśmienne pamiętniki i inne papiery z XVIII wieku. Znalazłem tu także ciekawe manuskrypta z XVII wieku, jeden z 1614 roku, o wojnie inflanckiej, przez Krzysztofa Radziwiłła (het. pol. lit.), bardzo ważny i dziwnie piękną polszczyzną pisany. Prawdziwa tu ziemia obiecana dla historyka“. Z Rygi p. Kantecki udaje się jeszcze do Petersburga, dokąd przesyłamy mu życzenia równie pomyślnych zbiorów.
Innego rodzaju wycieczkę, bo przeważnie artystyczną, odbyć zamierza po Europie p. Józef z Mazowsza, poeta i krytyk sztuk pięknych, znany czytelnikom Niwy z rozprawy o naszem obecnem malarstwie. I od niego mamy przyrzeczone notatki z podróży, które pewno czytane będą z zajęciem.
Wreszcie, mówiąc o wycieczkach letnich, musimy jeszcze wspomnieć o zjeździe przyrodników i naturalistów we Lwowie, który odbędzie się 21—24 bm., i na który wybiera się kilkunastu młodych uczonych z Warszawy. Szkoła Weterynarii wyznaczyła delegata, — sądzimy, że to samo zrobi i Uniwersytet. Inicjatywa należy się w tym względzie prof. Babczyńskiemu jako dziekanowi wydziału mat.-fizycznego. Prawdopodobnie i Towarzystwo Lekarskie nie zaniedba sprawy. A warto zjechać się we Lwowie, skoro u nas zjazd przyrodników „dla braku czasu“ nie mógł przyjść do skutku. Ze zjazdu we Lwowie czytelnicy nasi będą mieli szczegółowe korespondencje. Wspomniawszy o Uniwersytecie, musimy tu poruszyć jeszcze jednę, draźliwą kwestią. Od pewnego czasu odbywa się porządkowanie Biblioteki Głównej, przy czem duplikaty dzieł wysyłane są do Cesarstwa jako niepotrzebne. Ośmielamy się zwrócić uwagę osób interesowanych, że dla tych, którzy mają do czynienia ze staremi książkami, duplikaty nie zawsze są niepotrzebne; często nie tylko dwa, ale trzy i więcej wydań potrzebuje mieć badacz przed oczyma, jeżeli chce przedmiot dany gruntownie ocenić, — a wiadomo przecież, że zmiany, jakie w późniejszych wydaniach dzieł sami autorowie wprowadzają, nieraz najważniejszą stanowią wskazówkę. Toż samo stosuje się ściślej jeszcze do duplikatów rękopiśmiennych, choćby jednoczasowych. Sądzimy więc, że w przebieraniu biblioteki należało by zachować pewne umiarkowanie, tak, ażeby i wilk był syty, i koza cała. Godziż się uszanować i te resztki, które pozostały! A tak nam potrzeba porządnej czytelni, jeżeli już nie dla użytku uczonych, to przynajmniej dla zwykłych czytelników i czytelniczek! O tych ostatnich myśli właśnie p. Jan Jeleński. Czując całą niedostateczność istniejących wypożyczalni książkowych, w których wyłącznie tylko romanse i inne, lżejsze utwory znajdują się do dyspozycji, a widząc zarazem, że kobiety, które głównie tego rodzaju zakłady podtrzymują, szczerze w ostatnich czasach garną się do pracy, powziął myśl otworzenia w Warszawie „Czytelni dla kobiet“, takiej, w której by za skromną opłatą i poważniejsze, i to najnowsze książki znaleźć można, a także wszystkie pisma krajowe i ważniejsze zagraniczne. W zakładzie tym można by studiować na miejscu w odpowiednio urządzonej sali, albo też wypożyczać do domu. Sądzimy, że pan Jeleński dobrą cząstkę sobie obrał i że czytelniczki nasze, znając zacne jego chęci z prac, które dotychczas ogłosił, nie odmówią mu gorącego poparcia. Odpowiednie podanie do władzy już zrobiono. Co do nas, życzymy tylko panu Jeleńskiemu, ażeby mógł jak najprędzej na cel tak piękny własny dom wybudować, — chociażby z betonu.
Tak jest, z betonu. Czytelnicy nasi wiedzą już, co to jest, bośmy jedni z pierwszych sprawę tę podnieśli — i stale w doniosłość jej wierzymy. Otóż dnia 22 czerwca byliśmy obecni poświęceniu pierwszej u nas fabryki betonu (sztucznego kamienia), założonej przez kilku kapitalistów, a prowadzonej przez pana Ludwika Jarockiego, inżyniera, głównego promotora tej sprawy. Fabryka mieści się przy ulicy Czerniakowskiej i zajmuje rozległy plac, sięgający do odnogi wiślanej, co ułatwia dostawę czystego piasku. Już obecnie stoi parę domków betonowych, które przeznaczono częścią na skład przyrządów, częścią na mieszkanie dyrektora, i oddzielny domek, który robotnicy wystawili sami dla siebie; tych ostatnich pracuje już trzydziestu. Chciałbym dać czytelnikom pojęcie o sposobie i szybkości stawiania podobnych domków. Otóż najprzód przygotowuje się rusztowanie z belek, tak osadzonych, że między niemi, na przestrzeni mniej więcej sążnia kwadratowego, mogą być wstawione ściany betonowe; te zaś osadza się w następujący sposób: słupy z obu stron obijają się deskami, pomiędzy któremi pusta przestrzeń może być zapełniona betonem. Ten ostatni przedstawia się pod postacią grubego, wilgotnego proszku i otrzymuje się z mieszaniny piasku, wapna hydraulicznego i cementu. Tą masą wypełnia się formę z desek i ubija, przy czem beton wchodzi w podłużne wyżłobienia słupów, zapewniając łączność swej masy z drzewem. Obecność hydraulicznego wapna i cementu sprawia, że masa ta nadzwyczaj szybko kamienieje, deski mogą być prawie natychmiast odjęte, i ściana jest gotową. W pięć dni po rozpoczęciu budowy budynek jest już mieszkalny, a materiał, z którego powstał, nie tylko nie ulega szkodliwemu działaniu wilgoci, ale owszem, pod jej wpływem utrwala się i wzmacnia. Gdy chodzi o to, żeby belki i słupy nie były widoczne na ścianach, deski obija się nieco szerzej, tak, żeby na dwa palce od powierzchni rusztowania odstawały; wtedy beton pokrywa i zewnętrzne części belek, domek wygląda, jakby był z jednej sztuki kamienia zrobiony i nie potrzebuje już być tynkowany. Sztuczny kamień, według metody pana Jarockiego przygotowany, jest delikatniejszy od zwykłego betonu i przedstawia tysiączne zastosowania. Do większych budowli wyrabiają się z niego cegły, blisko trzy razy większe od zwyczajnych, i układają się w ten sposób, że pozostawiona w środku muru przestrzeń pusta może być wypełnioną żwirem i gruzem, tworząc tym sposobem mur bardzo silny i doskonale zatrzymujący ciepło. Łokieć kwadratowy takiego muru kosztuje 75 kop, poprzedniego zaś tylko 36 kop, ale i ten jest znacznie gorszym przewodnikiem ciepła aniżeli mur ceglany. W fabryce wyrabiane są nadto chodniki, schody, kamienne nagrobki, tafle posadzkowe szare i czerwone, żłoby, cysterny do przechowania wody, cembrowiny, tudzież mnóstwo innych przedmiotów. Wszystko to jest trwałe, naśladuje wybornie wyroby z naturalnego piaskowca, a kosztuje bez porównania taniej. P. Jarocki wszedł już w umowę z Magistratem, na mocy której mają mu być powierzone roboty chodników i rynsztoków betonowych, a także bruku, który, po przygotowaniu ze zwykłych kamieni brukowych, polewany będzie dla trwałości masą betonu[1]. Tak więc fabryka ma przyszłość przed sobą, — życzymy jej z całego serca powodzenia. Oby tylko, jak powiedział jeden z obecnych poświęceniu redaktorów, jak najwięcej stawiała nam domów, a jak najmniej nagrobków.
A jednak tych ostatnich tak wiele dziś potrzeba!...
Kremer, Libelt, Wilkońska już są w grobie. W poniedziałek jm. ks. kanonik Jakubowski odprawił w kościele Śto-Krzyskim nabożeństwo żałobne za duszę Libelta. Czy sądzicie, że przyszły owe panie eleganckie, co tak chętnie o estetyce Libelta rozprawiają? A może owi starzy towarzysze zmarłego, którzy pierwsze jego prace około roku 1840 z takim zapałem powitali? A może owa młodzież uniwersytecka, w której piersi żyć przecie powinny ogniste słowa człowieka, co krwią swego serca pisał rozprawę: O miłości... O nie! w sercach, „gdzie nie trwa myśl ani godziny“, nie zbudziło się pragnienie jedynego, na jaki nas stać było, hołdu. Zebrało się ze dwudziestu „młodszych“ literatów, kilkanaście kobiet i kilku studentów... Cieniu wielkiego obywatela — przebacz nam!
Od pana T. I. Roli otrzymaliśmy list następujący:
Nasz nieśmiertelny wieszcz Adam niegdyś wyrzekł tę wielką prawdę:
Za wszystko trzeba płacić lub wzajemną pracą,
Albo wdzięcznem uczuciem, datkiem jednej łezki,
Za którą znowu Ojciec odpłaci Niebieski.
Lecz czyliż pamięć i wdzięczność za półwiekową pracę tego człowieka zawrzemy tylko w jednem westchnieniu, aby światłość wiekuista świeciła mu za to światło i ciepło, którem długie lata opromieniał rodzinną ziemię?
Czyż nie zdobędziemy się na jakikolwiek, chociażby najskromniejszy upominek zagrobowy dla naszego wielkiego myśliciela, i dla bratniego mu ducha, Kremera?
Jeżeli uznacie moję myśl za godną ogłoszenia w waszem piśmie, to raczcie to uczynić.
Na początek załączam mój „grosz wdowi“ w tem przekonaniu, że moja propozycja znajdzie odgłos mianowicie w naszem Towarzystwie Zachęty Sztuk Pięknych, i że którykolwiek z naszych rzeźbiarzy podejmie się tej wdzięcznej pracy.
Przy liście otrzymaliśmy rs 2, do których dołączamy na tenże cel rs 10.
∗ ∗
∗ |
Na zakończenie wypada nam wspomnieć jeszcze o dwu popisach, które się w tym tygodniu odbyły. Miło jest posłuchać dobrej muzyki, i p. dyrektor Kątski chciał w tym względzie jak największej liczbie osób dogodzić. Ale na nieszczęście, co zanadto, to niezdrowo, mówi przysłowie; a zdrowo nie musiało być w sali Resursy Obywatelskiej, gdy się w nią wtłoczyło za bezpłatnie rozdanemi biletami ze dwa razy tyle osób, na ile higiena, odciski, kapelusze itp. okoliczności pozwalają. W dodatku do szóstej wypełnialiśmy salę, czekając pół godziny na rozpoczęcie koncertu. Ze względu, że sam koncert miał trwać przeszło trzy godziny, można było przynajmniej zacząć punktualnie. Nie zmieniło to wprawdzie w niczem naszego pochlebnego zdania o wybornej orkiestrze, o bardzo wdzięcznej grze panny Buchard, o biegłości pana Pachulskiego i Bryknera, o bardzo miłym głosiku panny Makowskiej, o dobrych chórach, o artystycznej grze p. Adamowskiego na skrzypcach, o silnym głosie panny Szczepkowskiej, o efektownych popisach panny Szwarcenberg i innych pięknych rzeczach, — ale zawsze... Och, te upały! Drugi popis, Instytutu Głuchoniemych, jak zawsze, tak i w tym roku wywołał prawdziwe uwielbienie, tak dla dyrektora, jak dla nauczycieli pożytecznego tego zakładu, którzy z takiem poświęceniem i tak umiejętnie niosą pomoc upośledzonym od natury istotom.
Cześć pracy i wytrwałości!
Tak więc przybył nam czwarty ludowy teatrzyk na Pradze, przezwany „Antokolem“. Zapewne nie wiecie, co to jest Antokol? Ale obcym wam nie jest przynajmniej ze słyszenia ogródek, zwany na świecie „Nadwiślańskim“. Otóż na czole owego nad Wisłą zawieszonego ogrodu umieszczono napis „Antokol“. Nie godziło się bowiem w ogrodzie, zamieszkałym przez kuchenne Hesperydy, wznosić klasycznego budynku sztuki. I tu, gdzie niegdyś zajadano czerwone raki o białej osnowie, gdzie, niby ze starożytnych wodotrysków Uśmiechu, markier wypuszczał strumienie piwa, tu zawitał boski Orfeusz w towarzystwie panów Jaworowskiego i Cybulskiego! Tak więc cywilizacja, a z nią i sztuki piękne rozbijają namioty swoje letnie na pustkowiach odległych, aby oświecić ciemne aleje naszych myśli światłem naftowem. Oby muzy, tu zamieszkałe, więcej miały powodzenia od w pobliżu będących faszyn Daniszewskiego, oby nie były tyle płytkie, ile obecne koryto Wisły, a przynajmniej tak ciepłe, jak w ogródku antokolskim piwo bawarskie.
Pierwsze przedstawienie składało się z dwu oryginalnych sztuk (Posażna jedynaczka i Okrężne). Miejmy więc nadzieję, że Antokol nie pójdzie śladem swych południowo-namiętnych sióstr i braci, maurytańskiej Alhambry, złotodajnego Eldorada i rzymskiego Tivoli. Miejmy nadzieję, że kapłanki muz na Antokolu nie będą grywały sztuk, polegających na ażurowych kostiumach i na obnażaniu wdzięków (a nawet radziłbym, aby je jak najstaranniej okrywały...). W każdym razie panowie Jaworowski i Cybulski złożyli dowody istotnej teatralnej odwagi, urządzając teatr swój w pobliżu drapieżnych bestyj, blisko przyszłego zwierzyńca i kilku sąsiednich ogródków, które jednocześnie z przedstawieniem na Antokolu dźwięczały grą na fletni, przypominającej beczenie kozy, i fortepianem, mającym głos bardziej przerażający od wycia wilków. To też konkurencyjno-zwierzęce te głosy chybiły celu, siłą bowiem kontrastu podnosiły wartość roli sepleniejącego Błażeja w osobie pana Krzyżanowskiego i litewski akcent Gomojły w osobie pana Freya. Mimo to bawiono się ochoczo, a bawiła się nie tylko publiczność dorosła, ale także i niedorosła, którą najwięcej słychać było, rozzuchwaliła się bowiem przedrzeźnianiem osób dorosłych na scenie. Ale to zawsze budująco wpływa. Po skończeniu przedstawienia, po nakarmieniu się rozkoszami sztuki, wzruszonych widzów czekał rozkoszny widok natury, albowiem księżyc jaśniał na górze i zsyłał promienie świateł swoich na dół i złociście oświecał obnażone łono rzeki naszej, pokryte kobiercem białego piasku; gondolierzy zapraszali widzów do swych gondoli weneckich, a w pobliżu rozlegały się tragiczne klątwy ludowych niewiast, upojonych poezją natury, — i gorzały nienawiścią przeciw stróżom porządku.
Dobrze jednak, że przybył nam jeszcze jeden teatrzyk. Albowiem teatr jest szkołą obyczajów, a teatrzyki są szkółkami, w których się ćwiczą młode talenta, w których młodzież, kończąca gimnazja, ma ułatwiony przystęp za kulisy życia, gdzie kształci i szlifuje miłosne swe zapały w gronie chóralnych boginek. Przy tem teatrzyki dla samychże boginek są rodzajem podniosłego czyśćca. Dyrektorowie bowiem tych teatrzyków odznaczają się niezwykłą chrześcijańską pobłażliwością i miłosierdziem, i gdy zjawi się u nich jakaś przystojna dziewica, wzdychająca do sztuki, dyrektorowie przypatrują się jej, aby zobaczyć, czy ma „talent“; postępowy dyrektor o świadectwa przeszłości nie pyta, sceniczna ewangelia nie zezwala być tak surowym, zresztą czemużby dyrektor teatrzyku miał być mniej pobłażliwym od przełożonych Zakładu Magdalenek... Toteż boginki te często bywają „tolerowanemi“ przez dyrektorów, stanowiąc w olimpijskich widowiskach żywą, śpiewającą i podskakującą dekoracją, zwaną inaczej chórami. Boginki te kształcą się i postępują, to nie ma kwestii; a przede wszystkiem uzacniają się, a nawzajem stanowią szkołę dla skończonych gimnazistów, pragnących zaokrąglić swoje wykształcenie. Z chwilą, gdy „boginka“ wleciała po raz pierwszy na scenę, pierze jej szybko rosnąć zaczyna, tak, że po krótkim czasie, mimo onegdajszego minusu socjalnego, okrywa się puchem społecznym i tuli do siebie dzióbki żółte piskląt nieletnich. Jest to zresztą dziecię natury, pozbawione zupełnie wychowania i wykształcenia, a natomiast pełne wrodzonej intuicji, przy pomocy której umiejętnie zapoznaje nieletnie pisklęta z ekonomicznemi teoriami wzajemnej wymiany, potępiając system merkantylny domowego rygoru jako niepostępowy, a wynosząc zasady wolnej komercji.
Tak więc teatrzyki ludowe są niezawodną szkołą obyczajów i ekonomicznego postępu. Zresztą, jeżeli i tu wkrada się po trosze żywot swawolnej licencji, to tylko dlatego, że każda rzecz ma dwie strony, dodatnią i ujemną. A trudno znów nie osładzać sobie jednostajnych chwil żywota!
Bo cóż począć na tym smutnym świecie? W dzień życie pali gorącem, dochodzącem do 25 stopni na termometrze. Toteż przechodzisz przez owo życie, jak Dante przez piekło. A chociażbyś chciał wsiąść w dorożkę, aby żmudną po bruku życiowym pielgrzymkę skrócić, to przekonywasz się, że poduszki w siedzeniach i po bokach tak są rozgrzane od Bożego słońca, że ani sposobu... wypocząć... Że też lud nasz, tyle pomysłowy w ogólności, nie wpadnie na myśl, iż dachy dorożek podczas skwarów powinny być podnoszone z równą skwapliwością, jak podczas deszczów ulewnych!
Nie wszyscy jednak mamy prawo narzekać na ten świat i życie. Są bowiem ludzie, których natura obdarzyła własną chałupą jak skorupą żółwią. Nie dosyć wreszcie, że są właścicielami nieruchomości, ale jeszcze dla dobra ich żółwiowych skorup organizują się towarzystwa celem udzielania im pożyczek na sybaryckich warunkach. Suum cuique. Należy przyznać, że właściciele nieruchomości w każdym razie zasługują na podobne poparcie ze strony miejskiej instytucji. Już sam fakt, że pozwalają nam mieszkać u siebie, przemawia bezwarunkowo na ich korzyść, przy tem tyle są delikatni, że nigdy do mieszkań naszych, które są przecież ich własnością, nie wtrącają się, choćby piece pękały, choćby się posadzka zagłębiała i rysowały się ściany, przypominając nam ułomności wszechrzeczy ludzkich i niestałość ziemskiego życia. A jednak, instytucjo miejska, ty, która sądzisz wartość moralną i niemoralną naszych nieruchomych dobroczyńców, ty, która, nie zważając na drobne ich ułomności, udzielasz im pożyczki (ach!...), równające się pięć razy pomnożonemu ich dochodowi, ty, instytucjo, wyższa od dwupiętrowych naszych domów, wbrew postępowi wprowadzasz hierarchie między ludzkość hipoteczną! Czemu właścicielom domów podrzędniejszych ulic pragniesz udzielać pożyczki w ilości tylko dwa razy większej od przychodów! Powinnaś znać ułomności ludzkie i wiedzieć, że to zbyt mało, aby biedny właściciel domu mógł powiększyć ilość oficyn swoich. A chodzi tu o dobro nasze, boć, im więcej będzie oficyn w Warszawie, tem więcej po świętych Janach i Michałach będzie żałosnych klepsydr nad bramami naszego żywota, a klepsydry te, jakkolwiek z jednej strony smutnemi mogą być świadectwami przychodów właścicieli i ortografii miejskiej, to z drugiej natomiast strony zbawiennie wpłyną na płytkie kieszenie a głęboką boleść strapionych mieszkańców stołecznego miasta Warszawy. Nie smućcie się jednak, właściciele porządniejszych ulic, oby wam Bóg dał dużo zdrowia i listów Towarzystwa Kredytowego Miejskiego. Pamiętajcie jednak, że drewnianych gmachów budować nie należy, jeżeli chcecie być w łaskach u instytucji miejskiej, która bardzo słusznie czyni, nie protegując domów drewnianych, które w razie pożarów giną z kretesem.
Najdotkliwiej płomienne losy drewnianych domów uczuwać się dają prowincji, która w ostatnich czasach myśli serio o strażach ogniowych. Za przykład niechaj wam posłuży jedno z miast, położonych nad granicą pruską. Tu mieszka naród dzielny i waleczny, który w ostatnich czasach zorganizował sobie straż, podobno wzorową. Powiadają tylko, że do organizacji przystąpił miejscowy naród, — wybrany i niemiecki, żywioł czysto polski bardzo skąpo się udzieli tym razem (i innym razem). Żywioł ten podobnem, bardzo chwalebnem postępowaniem dowodzi, że, jakkolwiek obawia się ognia, ma jednakże zarazem wstręt do wody...
Zanim skończymy, zwrócić winniśmy uwagę czytelników na odcinek naszego felietonowego kolegi w Gazecie Polskiej. W jednym z zeszłotygodniowych numerów Gazety podał felietonista ów projekt założenia po wsiach ochronek wiejskich, które by umoralniały i oświecały główki nieszczęśliwej dziatwy sielskiej. Felietonista skreślił nam obraz istotnej nędzy i rozpaczy, która ową dziatwę upodobnia najzupełniej do pasących się dokoła nich bydląt i kwękającej czule trzody chlewnej. Zwracamy więc na sprawę tę filantropijną uwagę zamożniejszych właścicieli ziemskich, którym owa dziatwa wiejska nie jest zupełnie obcą...
Nie ma prawie wątpliwości, że istnieje w nas pewna żywotność, która przejawia się nawet dość potężnie i która popycha nas na drogę pracy i ulepszeń społecznych. Uczuliśmy żywo potrzebę śledzenia postępu za granicą, dążenia za nim i szczepienia go na swojskim gruncie; zrozumieliśmy, że od tego zależy przyszła dola społeczna i wzięliśmy się nie żartem do roboty. Tą drogą powstały u nas rozmaite instytucje społeczne: spółki, stowarzyszenia i zakłady publiczne, które bądź jako czyny dokonane wszczepiły się już w organizm narodowy, bądź jako projekta oczekują spełnienia, przedstawiając najobszerniejsze pole działania tak dla pojedynczych jednostek, jak dla ogółu.
Należy jednak wyznać, że, o ile łatwo rodzą się i rozkwitają u nas projekta, o tyle przemiana ich z obiecanek cacanek na fakta idzie trudno, jak po grudzie. Ogół, jak to ogół, żywo odczuwa potrzebę ulepszeń, żywo pochwala każdy projekt, ale, gdy przyjdzie do trudnej i nieefektownej pracy, jednostki trącają się łokciami, chowając się wzajemnie i zasłaniając się jedna drugą. Pan Piotr chętnie będzie rozprawiał o tem, co by powinien uczynić dla dobra ogółu pan Jan, jeżeli chce nosić miano dobrego obywatela, ale sam nie poczuwa się do niczego. Lenistwo, brak zaradności i słabe poczucie obowiązku Wychodzi w takich razach na wierzch i bije w oczy każdego, kto trzeźwem okiem spogląda na nasze stosunki. Gdybym chciał szukać dowodów na to, że tak jest w istocie, zapisałbym niemi nie jednę, ale dziesięć podobnych kronik. Weźmy np. nasze straże ogniowe ochotnicze po miastach prowincjonalnych. Można by się założyć, że w całym kraju nie ma ani jednego obywatela, który by nie był przekonany, że straże takie są jedną z najpilniejszych naszych potrzeb, że bez nich miasta palić się będą na dziesiątki, a jednak — ileż to miast ma dotychczas swoje ochotnicze straże pożarne? Pomijam już małe miasteczka, ale jest wiele po kilkanaście tysięcy liczących, w których po prostu przez brak inicjatywy i lenistwo — do tej pory nikt o strażach nawet nie pomyślał. Na kilkuset młodzieży różnych stanów nie znalazło się kilkudziesięciu ochotników, którzy by chcieli czuwać nad bezpieczeństwem wszystkich.
W każdej chwili klęska może milionowe spowodować straty, a miasto żałuje kilku tysięcy na utrzymanie i umundurowanie straży, na sprawienie narzędzi ratunkowych i tym podobnych potrzeb. Wskutek podobnej niedbałości i lenistwa wymazany został z liczby miast istniejących Pułtusk. Niedawno miasto, liczące do dziesięciu tysięcy mieszkańców, stosunkowo zamożne, pięknie zabudowane, dziś jest garścią popiołu i kupą przerażających gruzów. Ogień pochłonął w ciągu dwu dni pięć szóstych miasta, a jednak sami mieszkańcy przyznają, że pożar w chwili, kiedy się rozpoczął, łatwo było przytłumić. Na nieszczęście nie było żadnego ratunku. Mieszkańcy nie liczyli na siebie i przekonali się, że ci, na których liczono, chodzili w czasie pożaru po rynku z rękoma w kieszeniach, — miasto zaś spłonęło jak stos wiórów.
Jest to straszliwa dla innych miast lekcja. Powinniśmy raz na zawsze wyrzec się myśli oglądania się na kogoś. To mamy i mieć będziemy, czego dokonamy sami.
Drugim dowodem tego, co wskutek opieszałości, niedbalstwa, lub lekkomyślności staje się czasem z pięknemi naszemi projektami, — jest historia warszawskiego zoologicznego ogrodu. Jak wiadomo, istniał już zaczątek takiego ogrodu w zwierzyńcu pana Bartelsa; było już miejsce na ogród wybrane, były już i składki, do kilka tysięcy rubli wynoszące. I cóż się z tem wszystkiem stało? Mimo odpowiedzi jakiegoś quasi komitetu, nikt nie wie nic. Wiemy tylko, że sformował się jakiś komitet; wiemy, że wedle nader upowszechnionego zwyczaju komitet ten, nie ufając własnym, miejscowym siłom, chciał się oprzeć o jakieś uznane powagi; wiemy, że wskutek tego komitet zaczepił się o Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami, — i tu urywa się wątek wieści o istnieniu i działalności komitetu. Odtąd widzimy tylko skutki. Widzimy, że Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami interesowało się tyle ogrodem, co wiatrem w polu. Komitet złożył podobno kilka sesyj, na których członkowie wynurzali jeden dla drugiego swe uwielbienie i rozprawiali o pogodzie lub niepogodzie, o drożyznie mieszkań, o przyjemnościach wiejskiego życia, słowem, o wszystkiem, byle nie o ogrodzie. Zadanie komitetu było jasne i proste: rozwinąć zwierzyniec pana Bartelsa i zamienić go na warszawski ogród zoologiczny. Ale tymczasem nikt nie wiedział, co robić; nie wiedziano, kto ma składki zbierać, gdzie pieniądze złożyć, co z niemi robić; aż wreszcie komitet, który, jak to powiedziałem, miał za zadanie: rozwinąć zwierzyniec pana Bartelsa, postanowił po głębokim namyśle — wiecie też co? Oto wydał rozkaz pozabijania zwierząt w zwierzyńcu pana Bartelsa, pod pozorem, że zwierzęta dużo kosztują, i że utrzymanie ich pochłonie składki publiczne na ogród.
Zwierzyniec pana Bartelsa zmarniał, — oto jedyny skutek dotychczasowej działalności komitetu. Żadne odezwy, choćby nie wiem jak namaszczone, komitetu, faktu tego nie zmienią. Komitet wyrzekł w jednem z pism, że zwierzyniec pana Bartelsa był kulą u nogi towarzystwa, która krępowała swobodę jego ruchów. Ja sądzę przeciwnie: że to komitet był kulą u nogi zwierzyńca, a raczej u nogi pana Bartelsa, która nie tylko krępowała, ale zahamowała raz na zawsze jego działalność.
Niech w tem nikt nie dopatruje gry wyrazów, — to tylko fakt rzeczywisty. Bo powiedzcież mi, wielce szanowni członkowie komitetu, cóż dalej będzie? cóż będzie teraz? Zwierzyńca p. Bartelsa już nie ma, cóż więc zamierzacie czynić?
Publiczność, której chodzi o ogród, która czuje potrzebę takiego zakładu, rada by wiedzieć, na co daje pieniądze i czego ma się od was spodziewać. Złożycie jeszcze kilka sesyj, porozprawiacie o wietrzykach, o nawałnościach, o złośliwości felietonów, pokłonicie się, komu należy, i cóż dalej? Może być zresztą, że postanowienia wasze będą bardzo mądre, że będą dążyć wprost do uszczęśliwienia Warszawy najpiękniejszym w świecie zoologicznym ogrodem, ale radzi byśmy wiedzieć coś o tem. Radzi byśmy wiedzieć:
1) Kto obecnie wchodzi w skład komitetu?
2) Kto ma prawo rozporządzać i kto rozporządza pieniędzmi, na ogród złożonemi?
3) Co uczyniliście dotąd, prócz wydania wyroku śmierci na bartelsowskie zwierzęta?
4) Co zamierzacie czynić na przyszłość?
5) Jak często i gdzie odbywacie sesyjki?
6) Czy poczuwacie się, szanowni panowie, do obowiązku zdawania sprawy ze swych czynności przed publicznością, czyli przed jej organem, prasą? — a na koniec,
7) czy sądzicie, że wy jesteście dla ogrodu, czy też że ogród jest dla was?
Po tych dość kategorycznych pytaniach, które oby dla komitetu były wystrzałem nad uchem śpiącego, możemy przejść do innego komitetu, który świeżo został uformowany, a którego działalność w przyszłości dopiero się okaże. Mowa tu o komitecie sanitarnym, którego ustawę i zatwierdzenie ogłosiły niedawno nasze pisma. Nie przesądzając przyszłych jego czynności, powiem tylko, że syzyfową zaiste będzie miał ten komitet pracę. Wiadomo, że czystość jest pierwszym warunkiem zdrowia, a wiadomo, że trudno znaleźć brudniejsze miasta na świecie jak nasze miasta, nie wyłączając nawet i Warszawy. Brak porządnych ścieków, brak kanalizacji niemało się zapewne do takiego stanu przyczynia, ale nie mniejszym jest powodem wrodzone niejako niechlujstwo ludności, zwłaszcza ludności żydowskiej, tak obfitej u nas, jak nigdzie na kuli ziemskiej. Otóż pierwszem zadaniem komitetu powinno być wszczepienie w ludność zasad porządku i czystości, a zadanie to niełatwe, ponieważ jest jednoznacznem z walką na śmierć i życie z wszelkiego rodzaju narowami, do których przywykliśmy od lat dawnych. Konserwatyzm na punkcie miłych brudów domowych jest, zwłaszcza między Żydami, tak rozpowszechniony, że wszelkie nowatorstwo wywoła zacięty opór. Ciągnąć gwałtem do wody kogoś, kto mycie się uważa za przesąd i próżną stratę czasu, równa się wodzeniu się z nim za bary. Niechajże więc losy sprzyjają komitetowi w tej walce, którą z pełnem zaufaniem o dobrą sprawę rozpoczyna.
Co zaś do kanalizacji, — ta, zdaje się, nieprędko jeszcze przestanie być pięknem marzeniem. Czy komitet zdoła ją przeprowadzić? — Niestety, za co? Potrzeba na to pieniędzy i pieniędzy, których komitet nie da przecie z własnej kieszeni, a których miasto nie ma i nie złoży.
W swoim czasie kłócono się wprawdzie po gazetach zawzięcie o to, co jest lepsze: czy kanalizacja, czy trzeci most na Wiśle. Zużyto nawet w tym celu wiele zapasów inteligencji, logiki, sił twórczych; podzielono się na dwa obozy; przymawiano sobie wzajemnie, wspominano sobie wzajemnie mimochodem o zacofaniu i ciemnocie, — ale na tem się i wszystko skończyło. Zapomniano tylko o jednej małej rzeczy: tj. że tak most, jak i kanalizacja, potrzebują pieniędzy, potrzebują setek tysięcy rubli, których nie było, nie ma i nie tak prędko będą. Przynajmniej dziś nie zanosi się na to wcale. Cała więc ta polemika była zabawką dziecinną, niewinną rozmową Jasia i Maniusi o tem, co by Jaś robił, gdyby był królem, a Maniusia, gdyby była królową. Zaiste! dziś wydaje się to śmiesznem i nie może się wydawać inaczej. Miasto nie miało ani grosza złamanego na powyższe cele, należało więc naprzód pomyśleć o funduszach. Radzono wprawdzie miastu zaciągnięcie pożyczki. Myśl, zaiste, głęboka a prosta! W ogóle, gdy ktoś nie ma pieniędzy, najprostszą rzeczą jest poradzić mu, żeby ich sobie pożyczył. Ale od kogo i na jaką porękę? W tem sęk. Należało pierwej o tem pomówić i pomyśleć. Należało przede wszystkiem kwestią postawić w ten sposób. Było to wprawdzie mniej efektowne pole do dyskusji, ale jedynie możliwe. O kanalizacji lub moście dość czasu było pomyśleć po uprzedniem zebraniu funduszów. Gdy kto ma trzos pełny, to już rzeczą jego gustu, czy woli sobie kupić parasol, czy kalosze.
Dziś wreszcie na to przyszło, na co przyjść musiało, tj. nie ma ani pieniędzy, ani mostu, ani kanalizacji. Brak tej ostatniej sprawia, że miasto nasze, położone na wzgórzu, nad wielką rzeką, tj. w warunkach arcysanitarnych z natury, jest przecie jednem z najniezdrowszych miast w świecie. Przekonać się o tem można z pomocą własnego nosa bardzo łatwo. Niemal co ulica inny zapach kręci niemiłosiernie tą szacowną częścią ciała jak korbą. O, tak zaiste! Komitet sanitarny niemałą będzie miał robotę, którą chyba z Heraklesowem wyczyszczeniem Augiaszowych stajni porównać można. Na nic się nie zdały przewidujące ostrzeżenia, zbrojne w sanitarne przepisy; na nic groźba za wykroczenie takich to a takich artykułów, z pomocą których wsadza się do kozy niedbałych stróżów, a gospodarzy na kary pieniężne skazuje; na nic obsypywanie ścieków błękitnym karbolem. Przepisy, jako przepisy, są pewnie czemś bardzo poważnem i na uznanie zasługującem, ale, niestety! nie posiadają własności dezynfekcyjnych; błękitny karbol dodaje tylko do stu nieprzyjemnych zapachów jeszcze jeden, równie nieprzyjemny. I oto wszystko; miasto jak sobie nie pachnie, tak nie pachnie, ludzie jak umierali, tak umierają, — a groźba epidemii unosi się wiecznie nad niem niby ptak złowrogi, w chmurach przyszłości ukryty.
Temu to zapewne przypisać należy, że latem, kto żyw a może, ucieka z Warszawy na prowincją lub za granicę. Miasto pustoszeje, objawy życia słabną; robi się pusto, nudno, głucho. Czasy ogórkowe nigdzie nie dają się tak we znaki. Teatra tylko ożywiają, jak mogą, tę martwotę, uprzyjemniając wieczorne po pracy chwile tym, którym fundusze lub obowiązki nie pozwoliły uciec przed pracą, rodzinnym kurzem, swojskiemi miazmatami, nudami; słowem, przed tem wszystkiem, co razem wzięte stanowi latem Warszawę. Naturalnie, mówię tu tylko o teatrach ogródkowych, bo miejski teatr, jako pan wielki, wyjechał także z miasta za granicę. Spytacie: co grają? Odpowiem: nic... albo tak jak nic. Jakieś jednoaktówki, które przed piędziesięciu laty uważano już za przestarzałe, a które teraz czerwone — może ze wstydu — afisze podają jako nowalijki letnie, i oto wszystko. Publiczność krzywi się i nie chce spożywać tych nowalijek, ale mniejsza o nią. Publiczność istnieje dla teatru, teatr dla reżyserii, a dopiero reżyseria jest przyczyną ostateczną, bezwzględną, która istnieje sama przez się, dlatego, żeby istnieć.
Istnieje bez powodu, — jako przyczyna ostateczna. To jasne i wcale nie będziemy się o to sprzeczać. Ale w tej chwili i reżyseria po trudach zimowych odpoczywa na urlopie. Nie śmiejcie się z tych trudów zimowych. Wprawdzie sztuki, jakie przedstawiano, były w znacznej części przygotowane jeszcze przez zmarłego Chęcińskiego, ale przypomnijcie tylko sobie, ile to razy z rzędu grano pewne biało-wierszowe arcydzieło, będące płodem reżyserii. Reżyseria więc, która wydała na scenę taką sztukę, ma prawo teraz odpocząć i poherboryzować sobie w wodnej ustroni.
A że tymczasem teatr, jak okręt bez sternika i bez majtków, utyka po piasku, to już trudno. Latem wysychają wody, więc i żegluga niepodobna. Zresztą, cóż by miała do roboty reżyseria, kiedy i wszyscy lepsi artyści na urlopie. Po prostu, nie tylko że nie ma co grać, ale nie ma kto grać! Mieliśmy tego oczywiste dowody w czasie pobytu tu panny Deryng. Znakomita ta artystka przybyła umyślnie do naszego miasta, aby się dać poznać, i wyobraźcie sobie: nie można było przedstawić żadnej sztuki w całości, po prostu z powodu nieobecności artystów. Grano więc jeden tylko ostatni akt Fausta. Publiczność zebrała się niezbyt licznie, nikt bowiem nie reklamował ani przedstawienia, ani artystki. Zresztą, prawdę rzec, spodziewaliśmy się znaleźć artystkę zdolną, ale nie wychodzącą poza zakres dobrej i pożytecznej powszechności. Powtarzam jeszcze raz: artystki nikt nie reklamował, nikt nie powtarzał cudów o jej grze; fotografii jej nie rozrzucano tysiącami po sklepach i wystawach, a jednak.. po pierwszych jej słowach cisza zrobiła się w teatrze. Widzowie zdumieni zatrzymali oddech w piersi. Zdziwienie malowało się na twarzach wszystkich obecnych. Wśród tej ciszy dźwięczał srebrnemi tonami potężny a pełen słodkich dźwięków głos artystki. Skargi i boleść faustowej Margarity chwytała za serca słuchaczów i pętała usta milczeniem. Dopiero kiedy przebrzmiały ostatnie słowa, kiedy głos: „zbawiona!“ rozległ się nad nią, wówczas zdumienie widzów i cisza zmieniły się nagle w jedną burzę wywoływań i oklasków. Artystka przeszła wszelkie oczekiwania, dowiodła potężnych zdolności, zjednała sobie i zachwyciła wszystkich. Co to byłby za nabytek dla nas, jakie odświeżenie młodemi a potężnemi siłami naszego personelu! — tak myślał każdy i każdy się spodziewał, że usłyszy jeszcze artystkę, każdy się spodziewał, że zarówno jak i widzów, artystka zjednała sobie dyrekcją, że zostanie zatrzymana i przyjęta.
Próżne a naiwne nadzieje.
Artystkę słyszeli tylko widzowie.
Jednocześnie bowiem „Pod Rakiem“, w ogródku na Pradze, w gronie cór Olimpu, odbywała się wesoła a gwarna kolacyjka, na której strzelały korki z butelek, pienił się szampan, a piękne Hebe nalewały kieliszki bogów i półbogów naszego ciasnego kąta. Potrzeba było wybrać: albo iść na przedstawienie, albo na kolacyjkę. Przedstawienie „przedstawiało się“ uczestnikom uczty jako obowiązek, kolacyjka — jako przyjemność, rozkosz... No, wiecie państwo: człowiek jest słaby...
W ten sposób panny Deryng słuchała tylko publiczność i recenzenci, w ten sposób nie dostała dalszych występów, w ten sposób nie została zaangażowaną, w ten sposób narażono ją tylko na koszta podróży ze Lwowa, w ten sposób poniosła tylko straty za swe dobre chęci, w ten sposób odjechała i w ten sposób Bóg wie, czy i kiedy przyjedzie.
Nie przyjęto jej, bo żeby kogoś przyjąć, trzeba go widzieć, jak gra, że zaś nie widziano, nie przyjęto. Czy może być naturalniejsza i zdrowsza logika? Chwaliła ją tylko prasa; recenzenci unosili się nad jej głosem, wyrobieniem, talentem, ale... nie zważa się na to, co mówi prasa. Oto jest historia naszego teatru, a przynajmniej historia kilku jego ostatnich miesięcy.
Ale spytacie się, z czego on żyje, ten poczciwiec, skoro daje stare sztuki i skoro nikt do niego nie chodzi. Wydatki ma przecież znaczne, bo same pensje artystów wynoszą do kilkuset rubli miesięcznie. Ho! ho! wydatki ma wprawdzie znaczne, ale to wielki pan, który jeszcze znaczniejsze ma dochody. On nie stoi o swoję kasę. On ma jednę szóstą. — Nie wiecie, co to jest ta jedna szósta. Jest to czynsz. Są rozmaite podatki na świecie, jest więc i jedna szósta. Tę jednę szóstą płacą teatrowi miejskiemu wszystkie teatrzyki z dochodu brutto. Razem wziąwszy, ładna to suma, bo teatrzykom powodzi się dobrze; istnieją one dla publiki, nie publika dla nich; starają się o nowe sztuki, przedstawiają je wcale dobrze; nie wyjeżdżają za granicę ani pod „Raka“, więc też i dochody mają znaczne. Otóż im mają większe dochody, tem też i więcej wynosi jedna szósta.
Powiem więcej: gdyby nie ona, gdyby nie jedna szósta, pewno by i nasz miejski teatr nie wsiadał do wagonu razem z nadejściem lata. Trzeba by było rywalizować ze swojemi dziś murzynami.
Fe! cóż za demokracja!
Sprawozdania z rozmaitych towarzystw i wnioski z nich, — oto co teraz najwięcej zajmuje Warszawę. W ostatnich czasach zostały ogłoszone sprawozdania: Towarzystwa Spożywczego „Merkury“ i Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. W ogóle uczyniły one dosyć smutne wrażenie. Nie wiedzie się „Merkuremu“. Mimo usiłowań, mimo reform, mimo wstrząśnień w łonie Towarzystwa, mimo sesyj, na których miejscowi mówcy rozlewają potoki wymowy, wszystko idzie coraz gorzej. Kwitną sesje, kwitnie wymowa, honorują się członkowie, a upada i kuleje coraz bardziej Towarzystwo. Wina nie cięży tu na społeczeństwie, bo o pożyteczności stowarzyszeń tego rodzaju nikt już nie wątpi i liczba członków dość jest znaczna, co dowodzi, że ogół popiera instytucją. Popiera, ale się zraża, i nie może być inaczej. Każdy, widząc, że za granicą, w takich Niemczech np., towarzystwa podobne rozwijają się coraz bardziej i roztaczają coraz większym kręgiem swą działalność, pyta, z powodów bardzo naturalnych, co u nas stoi rozwojowi Towarzystwa na przeszkodzie i czyja jest wina, że instytucja nie może znaleźć gruntu pod nogami? Mówcie wy sobie, co chcecie, — prawią członkowie, — mówcie o zbawiennych skutkach „Merkurego“, o jego ekonomicznem uczuciu, o jego związku z cywilizacją, dobrobytem, postępem i innemi równie pięknie brzmiącemi wyrazami, my tylko widzimy jedno, — tj. coraz mniejszą i chudszą dywidendę. Nie chcemy słów, — bo mamy fakta. Błogie skutki obiecujecie w dalekiej przyszłości, a niebłogie skutki czujemy dziś w kieszeniach, po których wiatr chodzi, jak mu się tylko podoba.
I zaiste, dowodzeniu takiemu trudno odmówić słuszności. Ogół zatem słusznie zraża się do Towarzystwa i w poszukiwaniu winy równie słusznie dochodzi do wniosku, że po pierwsze: ponieważ pewnikiem jest, że stowarzyszenia spożywcze zagranicą błogie przynoszą owoce; po drugie: ponieważ u nas liczba członków stosunkowo dość jest znaczną, a zatem wina nie leży ani w zasadzie instytucji, ani w obojętności ogółu, lecz w administracji.
Administracja więc winna, mówią: „Kogut winien, więc na niego, on sprawcą wszystkiego złego!“ — Administracja widocznie nic nie robi, administracja lekceważy sobie interesa stowarzyszenia, administracja przede wszystkiem za dużo kosztuje i skutkiem tego pochłania czysty dochód, który mógłby się do podniesienia dywidendy przyczynić.
Hic iacet lepus. Tak rozumując, każdy chwyta za sprawozdanie, w którem koszta administracji są wyliczone, przepatruje je, dodaje, sumuje, i... ze zdumieniem przekonywa się, że nie są za wielkie, że administracja nie kosztuje za wiele i że nawet nie może mniej kosztować.
Wprawdzie przychodzi niejednemu do głowy, że przepadki, obliczone na wyschnięcie, psucie się, rozsypywanie i rozmaite inne ubytki w towarach, są może trochę za wielkie; wprawdzie niejednego dziwi filozoficzny spokój, z jakim zarząd donosi, że sklepowa N. N. zatraciła tyle a tyle rubli, które odzyskane już od niej być nie mogą, ale ostatecznie w stosunku do całości obrotu sumy to są zbyt małe, żeby na obniżenie dywidendy wpłynąć mogły; nie w tem więc także przyczyna niepomyślnego stanu rzeczy. Ale może pomyśli ktoś, że Towarzystwo za tanio towar sprzedaje? Gdzie tam! Prędzej za drogo, niż za tanio, a przynajmniej dostatecznie drogo, aby rozmaite sklepiki wiktuałów czyniły mu groźną konkurencją. I nie to więc, i nie tamto. Ale nie spieszmy się jednak z uniewinnieniem administracji; wstrzymajmy łzę, którą za wczesna litość nad niesłusznie potępioną nam z oczu wyciska.
Administracja ani za wiele kosztuje, ani za tanio sprzedaje, a jednak — administracja winna. Ale czy wiecie, dlaczego? Oto administracja za drogo towar kupuje. Tak jest: za drogo kupuje. Nie bierze towarów z pierwszej ręki, wprost od producenta, ale od handlujących. Chłop produkuje zboże, od chłopa kupuje Żyd z małego miasteczka, od Żyda z małego miasteczka Żyd z dużego, a od tego jeszcze Żyd ze stolicy, a dopiero od niego na warszawskim targu administracja. — Wobec tego jasnem jest, że dając zarobić kilku pośrednikom, Towarzystwo dostaje towar stosunkowo drogo, a chcąc wytrzymać konkurencją, musi go z niezmiernie małym zarobkiem sprzedawać. Stąd małe zyski, stąd suchotnicza dywidenda, stąd wegetowanie z roku na rok, pieniężna anemia i ogólne niezadowolenie, na które nie poradzą choćby najpiękniejsze mowy, miewane na sesjach przez członków zarządu, przez mężów opozycji, przez prawice, lewice i tym podobne objawy parlamentaryzmu, wydającego, jako omłot: wielkich ludzi do małych interesów i pustki w kieszeniach.
Jeszcze smutniejsze wrażenie czyni sprawozdanie Dyrekcji Głównej Towarzystwa Kredytowego Ziemskiego. Nie o Towarzystwo tu chodzi. Towarzystwo jest instytucją pożyteczną, zbawienną nawet i doskonale uorganizowaną, ani więc jego działalność, ani jego istnienie nie jest z żadnej strony zagrożone. Niemniej jednak sprawozdanie sprawia smutne wrażenie, bo w niem jasno jak na dłoni przedstawia się opłakany stan większych posiadłości ziemskich w Królestwie. Czy wiecie też, czytelnicy, ile majątków było wystawionych na sprzedaż w ciągu ubiegłego półrocza? Oto ni mniej, ni więcej, tylko 1,465. Wprawdzie sprzedanych zupełnie było tylko 15, ale śmiało można powiedzieć, że ruina reszty jest tylko kwestią czasu. Obywatelowi, który raz zaległ z opłatą rat Towarzystwu, już prawie końca z końcem związać niepodobna. Może wprawdzie odwłóczyć katastrofę, może kredytem lichwiarskim ratować się czas jakiś, — ale będzie to wegetowanie raczej niż życie.
Rozpaczliwy ten stan majątków skłonił samęż dyrekcją do przedsiębrania pewnych środków ratunku. Mówią, że mają być zakładane w każdym powiecie stacje doświadczalne czyli tak zwane gospodarstwa wzorowe. Projekt to doniosłości ogromnej, projekt, którego skutki nie dadzą się nawet obliczyć, ale o skutkach tych mówić będzie warto dopiero wówczas, kiedy słowo stanie się ciałem.
Nauczyło nas tego smutne doświadczenie. Tyle już projektów rozwiało się we mgle przeszłości, tyle już razy cieszyliśmy drugich i siebie na próżno, że tego rodzaju uciechy sprzykrzyły się już w końcu wszystkim. W ogóle doszliśmy do przekonania, że jednem z najprawdziwszych przysłów odnośnie do nas jest: „Obiecanka cacanka“. Powiedzmy sobie prawdę: nic łatwiejszego, jak platonicznie kochać dobro publiczne i uszczęśliwiać swych ziomków wielkiemi zamiarami. Można to robić, nie zdejmując nigdy szlafroka i pantofli; można to robić nawet, złożywszy ręce na żołądku i okręcając koło siebie wielkie palce. Dobro publiczne! Ależ kogo się spytać, to je kocha. — I cóżeś dla niego uczynił? No! nic, ale kocham, i to właśnie jest miłość bezinteresowna, czysto platoniczna. Nie zrobiłem nic, ale mam pewien projekt.
Cóż to za obfite pole dla komediopisarzy, ten patriotyzm platoniczny, szlafrokowy, który wobec pierwszej lepszej rzeczywistej ofiary i rzeczywistej pracy tak chowa się we własny egoizm, jak ślimak w skorupę. Sądzę nawet, że jest to jedna z najwybitniejszych wad, rodzących się u nas na gruncie filisterstwa, egoizmu i hipokryzji. I tu narzekają komediopisarze nasi, że stosunki nasze społeczne nie przedstawiają dostatecznego pola, że społeczeństwo zbyt blade nie dostarcza typów. A przecież przedmiot to jeszcze nie dotknięty: pole obfite, typów podobnych nie brak. Macie wszystko, czego wam potrzeba... potrzeba wam tylko talentu.
Że zresztą dzisiejsze nasze stosunki spółeczne, nasze obyczaje, nasze wady są dostatecznie barwiste, aby dostarczyć materiału do komedii większej, satyrycznej i tendencyjnej w najobszerniejszem znaczeniu tego słowa, dowodem utwory zgasłego przedwcześnie Narzymskiego, dowodem niektóre utwory Fredry (syna), E. Lubowskiego, i wreszcie sztuka Zygmunta Sarneckiego pt. Febris aurea.
Sztuka ta nie była napisana w ostatnich czasach. Może przed pięciu lub sześciu laty była drukowana w Gazecie Warszawskiej i jednocześnie oddana reżyserii naszych Teatrów warszawskich. Ale reżyseria, jak to reżyseria! Czasem sztuki, oddane jej i przyjęte, czekają po kilkanaście lat na przedstawienie, reżyseria bowiem wiecznie trzyma się zasady, że trzeba czekać:
.... aż się przedmiot świeży,
Jak figa, ucukruje, jak tytoń, uleży.
Tem się nawet tłumaczy upadek naszego komediopisarstwa. — Czyż bowiem opłaci się autorowi napisać sztukę, być wynagrodzonym za nią, jak nie można gorzej, i jeszcze czekać lat kilkanaście na jej przedstawienie. W takim stanie rzeczy czyż nie lepiej jest dla niezamożnego komediopisarza wystarać się o miejsce, dajmy na to, w jakim kantorze bankierskim, w jakiemś towarzystwie ubezpieczeń od ognia lub wody, czyż nie lepiej zostać p. o. młodszego pomocnika przy młodszym asesorze albo wreszcie guwernerem przy dzieciach jakiego radcy, niż raz w życiu być wywołanym przez zachwyconą publiczność, a sto razy w życiu nie mieć na obiad i zestarzeć się, ba, nawet zdziecinnieć ze starości, nie doczekawszy się przedstawienia swej sztuki?
Owa więc Febris aurea leżała sobie spokojnie na półkach biblioteki teatralnej. Pokrywał ją kurz, żyły w niej całe pokolenia molów, rosły, żeniły się, zostawiały potomstwo i marły. Nieboszczyk reżyser Chęciński miał wiele dobrych chęci, ale więcej jeszcze trudności, kłopotów, krzyżów, umartwień i zajęć, nie bardzo więc i mógł ją przedstawić; dzisiejszy reżyser zbyt był zajęty białemi, a nawet najbielszemi w świecie wierszami i wieńcem sławy, który tak nagle a niespodziewanie spadł mu na głowę, że sam nie wiedział, co z nim robić i jak go nosić, czy prosto, czy na bakier. — Febris więc leżała spokojnie i dotąd niezawodnie nie ujrzałaby światła dziennego, gdyby nie reżyseria teatru ogrodowego w Eldorado, która sztukę wynalazła, otrzepała z kurzu, wyrugowała z niej starożytne rody molów i przedstawiła na scenie.
Po tym dopiero fakcie przypomniała sobie o niej i reżyseria Teatrów warszawskich. Przypomniała sobie i ma ją przedstawić niedługo. Co znaczy „niedługo“ w ustach reżyserii, która czas widocznie nie na lata pojedyńcze, ale na dekady liczy, nie wiem i nie podejmuję się tłumaczyć, dość, że sztuka będzie przedstawiona. Wprawdzie teraz, gdy widziały ją już tysiące widzów, gdy wszystkie pisma podały o niej wiadomość, będzie to trochę za późno, ale mniejsza o to, lepiej późno, jak nigdy.
Febris aurea znaczy, jak wam wiadomo: gorączka złota, gorączka bogactwa i używania, która, gdy opanuje umysły, zabija w wielu wszelki szerszy polot, miłość do ideałów i do wielkich a świętych idei, których żywotność stanowi o żywotności społeczeństwa. Autor przedstawia tu cały szereg typów, ogarniętych tą epidemią. Główną, a jednocześnie najniebezpieczniej, prawie bez ratunku chorą postacią jest pan Grzegorz Gałdziński, bogaty dziedzic licznych włości, szachraj, chciwiec i warchoł. Pochodzenie jego niskie: nazywał się ongi Gałda, a zakończenie: ski przydał sobie, doszedłszy do znacznego majątku. Majątek zrobił w Galicji, w czasach krwawych wstrząśnień w tej prowincji, a zrobił go za cenę łez i krwi ludzkiej. Z chwilą, w której występuje na scenę, dokłada wszelkich sił, żeby nabyć majątek Złotą Górkę, własność niejakiego pana Latnickiego, zrujnowanego obywatela. Majątek ten chce kupić dlatego, że wie, iż w murach dworu ukrywa się milionowy skarb, ukryty tam jeszcze przez ojca Latnickiego, człowieka czasu swego bardzo zamożnego i cieszącego się przez ród, bogactwo i rozum wielkiem w obywatelstwie znaczeniem. Ów Latnicki-syn, w chwili, kiedy Gałdziński kupuje majątek, jest to już człowiek stary, zmęczony życiem i walką z ruiną i nieszczęściami tak osobistemi, jak ogólnemi. Zdaniem mojem, typ ten niedostatecznie został oceniony przez krytyków. Jest to postać do najwyższego stopnia znacząca i charakterystyczna. Jest to przeciwstawienie Gałdzińskiego. Tamten, mimo całej swej podłości, energiczny, czynny, przedsiębierczy; ten szlachetny jak sama szlachetność, czysty na duszy jak gołąb’, lecz niedołężny. Łódź życia Gałdzińskiego płynie, gdzie chce Gałdziński, łódź Latnickiego tam, gdzie ją wiatry niosą. Jest to jeden z tych ludzi, jakich Kraszewski tak przepysznie odmalował w swoich Morituri. Bez widocznego powodu i prawie bez jego winy ziemia usuwa mu się spod nóg i wszystko z rąk wypada. Takim ludziom nie żyć już wśród społeczeństwa pełnego spekulantów, giełdy, hossy, bessy, egoizmu i wyrachowania. Są to istotnie także: morituri. Należy on do owego ginącego rodu Kirkorów, którzy ostatni biegliby z bronią w ręku na górę Golgoty ratować Chrystusa z rąk żydowskich, — do tych Kirkorów, którzy przepysznie i po bohatersku umieją w chwili entuzjazmu umrzeć, ale którzy żyć nie umieją. Satyra w kreśleniu tej postaci arcy-subtelna, bo postać to, jakkolwiek do najwyższego stopnia sympatyczna, ale, jako krańcowa, także ujemna.
Latnicki ma wychowańca Juliusza, który przypomina go szlachetnemi rysami charakteru, ale więcej ma warunków życia. Umie być cnotliwym i idealnym, ale umie przy tem żyć i działać. Ten wychowaniec Juliusz kocha córkę Gałdzińskiego, prawdziwą gołąbkę w gnieździe nietoperzów. Dziewica odpłaca mu całą siłą wzajemności, ale mimo tego rozdziela ich przepaść. Juliusz ubogi, zrujnowany, ale dumny, nie może pojąć córki bogacza, a stokroć bardziej jeszcze nie może pojąć córki nikczemnika, który tak ciemnemi drogami doszedł do milionów i znaczenia. Stary Gałdziński nie stawiłby przeszkód. Juliusz jest wprawdzie ubogi, ale ma tytuł, — a przy tem przez małżeństwo to kupno Złotej Górki i zagarnięcie skarbu nabrałoby pozorów legalnych, skarb bowiem i Złota Górka stanowiłyby posag panny. Juliusz jednak nie może się zgodzić na małżeństwo i chce odjechać. Nie pomagają łzy i rozpacz panny. Nie pomaga nawet jej czyn bohaterski, którym z narażeniem własnego życia uratowała Juliusza. Dziewica więc rozpacza, choruje i schnie z zawiedzionej miłości. Jej stan budzi najwyższy niepokój w sercu ojca. Potwór ten, nie cofający się nigdy nawet przed zbrodnią, ma jeden rys dodatni. Oto kocha nad życie córkę. Rys to do wysokiego stopnia podnoszący zasługę autora, rys szczęśliwy, czysto ludzki, dowodzący, że autor zna życie i serce ludzkie. Kiedy więc Gałdziński dowiaduje się o miłości córki, sam biegnie do Juliusza i oświadcza się w jej imieniu. Ale młody człowiek nie tylko odmawia, lecz jeszcze rzuca Gałdzińskiemu w oczy straszne słowa prawdy i... pogardy. Chciałbym, — mówi, — żeby staroszlachecki zwyczaj pytania: kto cię rodzi? rozciągnięty był dziś do milionów. Milionie, kto cię rodzi? Dukaciku, kto cię rodzi? Czy nie krew i łzy ludzkie? — Gałdziński gnie się pod temi słowy jak krzew pod wichrem. Nieprawe bogactwa poczynają wydawać owoce; kara się rozpoczyna, — a sprawiedliwość mści się na nikczemniku w najstraszniejszy sposób, bo uderzając jego ukochane dziecię. Od tej chwili słowa: Dukaciku, kto cię rodzi? brzmią mu w uszach jak wyrzut sumienia. Wypadek sprawia, że słowa te słyszy jeszcze z niejednych ust. A tu tymczasem córka jego umiera prawie z nadmiaru cierpień. Wreszcie stan jej i miłość, jaką Juliusz żywi dla niej, kruszy jego upór. Godzi się na małżeństwo z nią, ale pod strasznemi dla Gałdzińskiego warunkami. Złota Górka, którą Gałdziński już był kupił, zostaje przy Latnickim, pieniądze zaś za nią zwrócone zostają nowonabywcy. Juliusz nie przyjmuje grosza posagu, na którego zebranie poświęcił Gałdziński całe życie i całą uczciwość, sam zaś Gałdziński musi wyjechać za granicę i nigdy, nigdy już nie ujrzeć ukochanego dziecięcia.
Strapiony i złamany ojciec zgadza się na wszystko. Kara nad nim spełniona. Musi się wyrzec wszystkiego, nad czem całe życie pracował, i tego, co jedynie całem swem życiem ukochał. Jakiś ty szczęśliwy! — wołają, nie wiedząc o warunkach, narzuconych mu przez Juliusza, — jakiś ty szczęśliwy! — wołają, winszując mu zamęścia córki. — O, tak! jam bardzo szczęśliwy! — odpowiada z gorzkim uśmiechem i złamanym rozpaczą głosem Gałdziński. — Jam bardzo szczęśliwy!... Kurtyna zapada.
A co się stało ze skarbem? spytacie. Skarbu nie znaleziono. Znaleziono tylko szkatułkę a w niej papier, objaśniający, na jaki cel bogactwa tu złożone zostały użyte. Młoda para została biedna, ale bez ciężkich wspomnień i plamy na sumieniu.
Obok osób wymienionych jest jeszcze w sztuce tej cały szereg postaci, mniej więcej szczęśliwie schwyconych, chorujących również na epidemią „Febris aurea“. Jest np. Alfred Krot, młody przedsiębiorca, swego rodzaju człowiek nawet uczciwy, ale typ wyrachowanego syna dziewietnastego wieku, jeden z takich synów, jakich nie dość właściwie pozytywnemi nazywają; jest i panna Teodora, guwernantka, wyrachowana i wyrafinowana kobieta; jest stara hrabina Skarbnicka, nie mniej na pieniądze chciwa, etc. etc. W ogóle komedia ta dobra. Postacie główne, np. Gałdziński, Latnicki, Juliusz, Alfred, rysowane ręką śmiałą i pewną, a utrzymywane konsekwentnie przez cały ciąg sztuki. Również zręcznie nakreślona jest córka Gałdzińskiego. Nie jest to zwykła, konwencjonalna kochanka z komedii. Jakiś urok poezji bije od tej smętnej i nieszczęśliwej a sympatycznej dzieweczki. W chwili rozstania, kiedy oddaje kwiatek ukochanemu, jest prawdziwie poetyczna. Dodajmy, że rola ta była grana bardzo dobrze przez młodą artystkę, p. Mirecką.
Słabszą stroną sztuki jest samo uscenizowanie akcji. Akt drugi jest trochę nudny, i w ogóle cała sztuka trochę rozwleczona. Niektóre postacie (jak np. młody architekt Kostrzewa), zdaniem mojem, zupełnie są zbyteczne, i pan Kostrzewa służy tylko chyba do zachowania równowagi między postaciami dodatniemi a ujemnemi. Autor chciał, żeby w obu stronach było równo. — Dlaczego?
W każdym razie sztuka nie należy bynajmniej do utworów tuzinkowych i dla każdego repertuaru stanowi bardzo piękny nabytek. Znać w niej szkołę francuską, ale naśladownictwa ani znaku, szkoły zaś nie poczytujemy za wadę, bo to dobra szkoła, — bardzo dobra. Powiem nawet, że jedni Francuzi umieją pisać komedie. Niemcom za niemi wodę nosić.
Na scenie warszawskiej wznowiono także Zachód słońca, owę sztukę, w której tak sławnie grywał swego czasu Żółkowski.
Stary lew pozostał tem, czem był za młodu. Sztuka zestarzała się, ale nie jego talent. Całe to przedstawienie Zachodu słońca jest jedną łaźnią śmiechu dla warszawiaków, którzy zachwycają się sztuką dla artysty, a artystą dla niego samego.
Czasy ogórkowe, czyli tzw. la saison morte, kończy się dla Warszawy. Poczyna się ruch w świecie towarzyskim, artystycznym i literackim. Teatrom przybywa widzów, miastu ludności, pismom prenumeratorów, słowem: poczynamy żyć, poruszać się i dość wesoło oczekujemy zimy.
À propos świata literackiego. Zdarzył się w nim wypadek, który rozgniewał piszących, a powinien był rozśmieszyć wszystkich i w najlepszym razie dostarczyć materiału felietonistom. Czytelnikom naszym musi być znane nazwisko i działalność dobrego zresztą filologa, p. Baudouina de Courtenay. Otóż ten dobry filolog, pan de Courtenay, ma jednę maleńką wadę, tj. że polemiki wszystkie prowadzi w takim tonie, że nie podobna ich bez odpowiedniego okrzesania drukować. Redakcja nasza, która umieszczała jego prace, miała z niemi niemało kłopotów. Ale mniejsza o to. Otóż p. Baudouin ma jeszcze jednę maleńką wadę, tj. wyobraża sobie, co zresztą często w młodym wieku się przytrafia, że jest postacią europejską, o którą siedm miast, jak ongi o Homera, z czasem kłócić się będzie. — Był taki wypadek. Pan Baudouin pracował nad dialektem Słowian, mieszkających nad rzeką Rezją w prowincji Udine, stanowiących część byłego nie królestwa wprawdzie, jak twierdzi pan Baudouin, ale byłej Rzeczypospolitej Weneckiej. Język ten odznacza się tem, że ma harmonią samogłosek. Mówi się np. żanà — 3 p. l. p. żoenoè itp. Oto i Gazeta Warszawska doniosła o tem, zarzucając przy tem panu Baudouin’owi, iż zapomniał, że podobna harmonia samogłosek istnieje i w polskim języku, np. lato, lecie itp. Zarzut był niesłuszny, bo powody tej zmiany samogłosek inne są w języku polskim, a inne w dialekcie rezjańskim. P. Baudouin więc napisał list do jednego z pism, w którym spadła prawdziwa ulewa gromów na warszawskich uczonych, literatów etc. Rozgniewało to ludzi, a powinno było rozśmieszyć. Rozgniewało np. to, że p. Baudouin prosi, by go nie solidaryzować z byłą Szkołą Główną. Żądanie śmieszne! Żeby kogoś solidaryzować, trzeba się nim zajmować — zajmować się choć trochę, a postać pana Baudouin’a nie jest dotychczas tak wielką, żeby komukolwiek zasłoniła oczy. Mam nawet nadzieję, że nie tylko między siedmiu miastami, ale nawet między Przytykiem a Łysobykami nie będzie nigdy nieporozumień ani z jego powodu, ani z powodu jego prac, ani z powodu Rezjanów i ich dialektu, o który, jak mówi Mahomet: „dwie kozy nie będą się nigdy trykały“. Pan Baudouin uczuwa się kimś, stojącym na zewnątrz literatów, uczonych itp. Mniejsza o to, wolno mu iść w prawo albo w lewo. Co się tyczy jego solidarności z b. Szkołą Główną, wiemy na pewno, że nie ma żadnej. Była wprawdzie kiedyś, tj. wtedy, kiedy pan Baudouin brał stypendium, bez którego nie mógłby zapewne badać dziś żadnego na świecie dialektu, ale o takich rzeczach łatwo się zapomina.
Cała rzecz, że uczony filolog ma rozdraźnione nerwy i że mu się zdaje, że wszyscy się nim zajmują. Siada np. do wagonu, wnet rozpoczyna zaczepno-odporne kroki względem konduktora i ogłasza je potem po gazetach, robiąc z tego sprawę społecznej doniosłości. — Napisze do niego przyjaciel list, natychmiast przesyła go do redakcji w tem przekonaniu, że co się dotyczy jego, powinno obchodzić cały ogół. Wspomni o nim nie dość dokładnie felietonista — wnet krzyk, i wrzawa, i klątwy, jakby kogoś ze skóry obdzierano. Materiał to, zaiste, materiał obfity i wdzięczny, ale dla felietonistów i pism humorystycznych.
A jednak trzeba być z tem ostrożnie. Warszawka, to miasto dowcipne i pełne złośliwego humoru. Nic łatwiejszego, jak stać się przysłowiowym.
Dziwna to siła, a nieraz wiodąca ludzi na bezdroża śmieszności, ta miłość własna. Oto dowiaduję się znowu, że pewna artystka, której zarzucono brak dystynkcji w roli królowej Nawarry, ma poprosić krytyków, żeby sami jej pokazali, jak należy grać królowę. Dziwne żądanie: wyobraźcie sobie jakiego brodatego i otyłego krytyka w roli wdzięcznej królowej Margarity. Dobrze! mogliby odpowiedzieć krytycy, jeden z nas wystąpi w tej roli, ale pod warunkiem, że artystka, która, mówiąc nawiasem, śpiewa tak cienko, jak dłużnik, przyciśnięty przez wierzyciela, obejmie partycją basso profondo.
Oto są sprawy bieżące, o których dziś mówią lub piszą w Warszawie.
Rozeszła się po mieście wiadomość, że zarząd jednej z naszych kolei wydał rozkaz zabraniający aplikantom biur swoich wstępować w związki małżeńskie, a jednocześnie oznajmił, że na przyszłość przyjmowani będą tylko aplikanci kawalerowie. Zakaz ten miał wywołać podobno ogromną burzę między młodzieżą płci obojej. Młode kandydatki powstawały przeciw niemu jeszcze gwałtowniej niż sami aplikanci, twierdząc, że sprzeciwia się on najprostszym zasadom ekonomii, filantropii, że jest nieludzkim, barbarzyńskim i prowadzi wprost do ogólnego społecznego upadku.
Młode kandydatki twierdziły również, że występując przeciw zarządowi, czynią to zgoła bezinteresownie, bo... o mój Boże! nie o nie tu chodzi wcale. Tu chodzi o dobro publiczne, o interesa samychże kolei. Jako dobre obywatelki, młode kandydatki nie mogą nie protestować, widząc, że zakaz pozbawi koleje nasze aplikantów, a zatem w przyszłości i urzędników, — koleje przestaną chodzić, upadnie przemysł, handel, etc. etc. O takie więc ważne sprawy chodzi młodym a osobiście bezinteresownym kandydatkom. Podobno kilka z nich w pierwszej chwili rozpłakało się nawet, ale i te twierdziły, że to z obawy o przyszłość krajowego handlu i przemysłu. Co za miłość powszechnego dobra! co za patriotyzm! bierzmy stąd wszyscy przykład.
Zarząd jednak utrzymał swój zakaz. Niegodziwy ów areopag jest zdania, że diety, jakie pobierają aplikanci, nie pozwalają im samym żyć inaczej jak na ustawicznej diecie, a cóż by dopiero się działo, gdyby podobną dietą miało żyć dwoje, a ewentualnie troje, czworo, pięcioro, sześcioro i tym podobnie, a jednak, jak abyssus abyssum provocat, tak jedna dieta pociąga za sobą drugą. Dalej zarząd twierdzi, że żonaci aplikanci, którym diety nie pozwalają wyżywić żon i dzieci, chwytają się innych zajęć, a stąd zaniedbują swoje czynności biurowe, co znowu utrudnia im dostanie się na etat i szkodę kolejom przynosi.
Co zaś do obawy, że zakaz może odciągnąć młodych ludzi od aplikowania, a stąd pozbawić w przyszłości koleje urzędników — zarząd nie podziela jej wcale. Przeciwnie, zarząd twierdzi z najlepszą miną, że ani jeden aplikant nie cofnął się od chwili wyjścia zakazu i że wszyscy zaczęli pracować daleko pilniej. Kilka wprawdzie małżeństw zostało zerwanych, kilka pięknych narzeczonych opuszczonych przez niewiernych oblubieńców, przekładających szczupłe diety nad skarby rozkoszy stanu małżeńskiego, ale zarząd więcej sobie nad tem nie łamie głowy, jak np. nad kwestią nieśmiertelności duszy. Według niego, są to sprawy prywatne, które zbiorowego ciała nie obchodzą i nie tyczą zupełnie.
Trudno, zaiste, odmówić pewnej słuszności, a raczej pewnej praktycznej doniosłości rozumowaniom zarządu. Z tem wszystkiem chętnie stajemy po stronie młodych kandydatek do stanu małżeńskiego i twierdzimy razem z niemi, że zakaz podobny, jeżeli rzeczywiście istnieje, jest niedorzecznym i rzeczywiście nielogicznym. Jest to, jak mówi przysłowie: „wtrącanie nosa do cudzego prosa“. — Zarząd ma bez kwestii prawo wymagać, żeby czynności biurowe były spełniane należycie, ma prawo oddalić każdego urzędnika, który tych czynności należycie nie spełnia, ale czy on jest żonaty, czy nie, czy ma ochotę do stanu małżeńskiego, czy przekłada nadeń celibat, czy ma żonę brunetkę, czy blondynkę, to powinno być dla zarządu równie obojętne, jak i to, gdzie jego urzędnicy jadają obiad i u jakich się ubierają krawców.
Są to także sprawy prywatne. Zapewne lepiej by było, gdyby aplikacja do stanu małżeńskiego trwała tak długo, jak aplikacja biurowa, i gdyby pierwsza zmieniała się na stały etat małżeński jednocześnie z drugą, ale ostatecznie w te rzeczy nikt nie ma prawa się wtrącać. Jeżeli jednak zarządy chcą już koniecznie być spokojne o życie prywatne swych aplikantów i urzędników, mają do tego jednę, bardzo prostą i równie pewną, jak prostą drogę: niech pierwszym podwyższą diety, drugim pensje. Urzędnicy kolejowi w ogóle, prócz głównych posad, np. dyrektorskich, są płatni wcale nieszczególnie, niech więc zarządy o tem pomyślą; niech pomyślą o uformowaniu kas pożyczkowych i specjalnych kas oszczędności; niechaj przy obsadzaniu posad nie kierują się innemi względami jak tylko zasługą i uzdolnieniem kandydatów, a wówczas nie będzie potrzeby kłaść palców w cudze ognisko domowe i zaglądać przez dziurkę od klucza w cudze życie prywatne.
Z tem wszystkiem, o istnieniu wyżej wzmiankowanego zakazu mówimy tylko warunkowo, bo jakkolwiek doniosły o nim nawet pisma codzienne, nie wydaje on się prawdopodobnym, a przynajmniej urzędnicy kolejowi, których pytaliśmy się o to, przeczą lub nie umieją nic stanowczego powiedzieć. Ponieważ na całym świecie istnieje prawo, że każdy urzędnik, żeniąc się, udaje się o pozwolenie do swej władzy, przypuszczamy więc, że prawo powyższe, które dotychczas nie obowiązywało aplikantów, zostało i do nich rozciągnięte i to dało powód do pogłoski, jakoby aplikantom wcale się nie było wolno żenić.
Rzecz więc to jest wątpliwa, istnienie takiego zakazu. Za to zgodnie niewątpliwym faktem jest, że Stowarzyszenie spożywcze „Merkury“, o którem wspominaliśmy w przeszłych sprawach, coraz bardziej chyli się do upadku. Zabija go nie tylko zarząd i administracja, nie tylko niebranie produktów z pierwszej ręki, nie tylko małe zresztą nadużycie sklepowe lub zbyt wielkie usypki i rozsypki, ale obojętność wszystkich członków. Ostatnie np. ogólne zebranie członków pomienionego towarzystwa wcale nie przyszło do skutku. Miało ono uratować towarzystwo; spodziewano się ustanowienia nowych praw, wprowadzenia ulepszeń, zmian w systemie administracyjnym, słowem, upadający gmach miał być odnowiony, połatany, podparty, wybielony, — tymczasem owo konsylium wcale nie przyszło do skutku. I czy wiecie z jakich powodów? Oto z powodu niezebrania się dostatecznej liczby członków. Nie przyszli i skończyło się. Może niektórzy czyścili sobie w tym właśnie czasie paznokcie, inni pili czarną kawę, inni rozmyślali, czy król Zygmunt ma dwa łokcie, czy więcej? jeszcze inni, co zrobiliby z Bośnią i Hercogowiną, gdyby byli na miejscu Abdul-Azisa; największa zaś część prawdopodobnie nic nie robiła i nic nie myślała, prócz tego jednego, że stołki w Resursie Obywatelskiej, w której miało się odbyć posiedzenie, są twarde, i ze względu na rozmaite dolegliwości siedzieć na nich niewygodnie, że zatem lepiej nie pójść wcale i zdać wszystko na wolę losów. A „Merkury“? Niech go tam... Taka sama z nim historia jak z lasem: „nie będzie nas, będzie las“. Ale tymczasem inaczej wypadło: każdy sądził, że drudzy pójdą, i... nikt nie przyszedł.
Wszystko więc pozostało po dawnemu. Wszystko tak, jak było, tylko się ku starości trochę pochyliło. Pochyliło się nawet do tego stopnia, że bardzo prawdopodobnie się wywróci. Jest to nowy przyczynek do historii ekonomicznego rozbudzenia się w ostatnich latach. Istotnie, ogół rozbudził się, bąknął coś na wpół sennie — i czem prędzej ułożył głowę na powrót na poduszki.
Drugim takim przyczynkiem jest sprawa Muzeum Przemysłowego. Przed kilku laty Julian hr. Łubieński, człowiek pracowity i o dobro ogółu dbały, wraz z Matiasem Bersohnem, bankierem warszawskim, założyli Muzeum Przemysłowe. Zrobili to bez hałasu, bez szumnych artykułów, bez liryczno-ekonomicznych uniesień, bez kokietowania opinii sentymentalnemi wylewami uczuć dla dobra ogółu, cywilizacji w ogólności, a przyszłego dobrobytu w szczególności. Łubieński dał głowę, Matias Bersohn pieniądze, za które zakupiono wyborne modele gipsowe, — i Muzeum stanęło. Był to wprawdzie dopiero początek, ale początek nie w niebie platońskiem, ale na ziemi, poczęcie nie w filantropijnych łonach różnych naszych dobroczyńców ludzkości i patrum patriae, skąd poród na świat bywa niezmiernie trudny, ale w gmachu Rządu Gubernialnego, gdzie był wyznaczony lokal, a w nim poustawiane modele, uporządkowane szeregiem wieków i kolejnego doskonalenia się wyrobów przemysłu.
Niemowlę przyszło więc na świat i byłoby zapewne rosło i rozwijało się stopniowo, gdyby nie zawistne losy, które się przeciw niemu spiknęły. Wkrótce bowiem potem hr. Łubieński umarł, p. Matias Bersohn wyjechał jako komisarz rządowy na wystawę wiedeńską — i muzeum zostało samo, pod opieką tylko miłośników dobra publicznego i platonicznych dobrodziejów ludzkości w ogólności, a dobrobytu, handlu i przemysłu krajowego w szczególności.
A ponieważ Opatrzność czuwa z daleka nad wszystkiem, dobrodzieje ci więc i narodowi męże nasi, naśladując we wszystkiem Opatrzność, czuwali także z daleka nad muzeum, a nawet tak z daleka, że wkrótce lokal, w którym modele były złożone, obrócono na co innego, modele wyrzucono z niego i złożono gdzieś podobno w Banku na strychu, gdzie aż dotąd, tęskniąc za wyzwoleniem i światłem dziennem, oczekują nowego muzeum.
A tymczasem o tem nowem muzeum bardzo wiele wprawdzie słychać, ale go jakoś nie widać, jest już podobno ustawa, są jacyś członkowie-założyciele, którzy, mówiąc nawiasem, słuszniej założycielami będą się mogli nazwać wówczas, kiedy już coś założą, jest na koniec ustawa, jest nawet podobno jakiś lokal, słowem, jest wszystko, tylko nie ma muzeum.
Pozostaje tylko złożyć te rozproszone części, a będzie całość: pozostaje zgromadzić razem ustawę, modele, członków, pozwolenie, lokal, stoły do rysunków i wszystko, co z muzeum ma związek, a będzie muzeum. Tylko w tem sęk, jak to zrobić i kto ma to zrobić? Prawdopodobnie okaże się z czasem potrzeba uformowania nowej komisji, która to komisja wysadzi ze swego łona komitet, który to komitet zajmie się zebraniem wszystkiego, co do muzeum należy i zgromadzeniem rozproszonych jego organów w jedno miejsce.
Obawiamy się, czy to nie będzie coś podobnego jak w tej bajce:
— Morze, morze, daj no wody!
— Na co wody, komu wody?
— Kuru wody, bo kur leży wedle drogi, wyciągnął nogi, ledwo tchnie!
— Idź do panny, żeby dała wieniec — mówi morze.
I tak jedno odsyła do drugiego, a kur leży tymczasem istotnie wedle drogi, wyciągnął nogi, ledwo tchnie.
Ten kur — to muzeum.
Ale natomiast od czasu do czasu pojawia się piękna seria artykułów, w których nasi mniej więcej sławni ekonomiści dowodzą, że muzeum jest rzeczą bardzo pożyteczną. Publiczność kłania się, składa ręce na piersiach i mówi: „Panowie, już wiemy, że muzeum jest rzeczą bardzo pożyteczną, wierzymy w to najzupełniej, tylko je dajcie!“. — I cisza, a po niejakim czasie ekonomiści znów pytają: „Ale wy może nie wiecie jeszcze, jaka to pożyteczna rzecz, to muzeum“? — I tak bez końca.
Wiemy, panowie, wiemy! Wiemy, że pożyteczniejsza nawet niż nasi ekonomiści, niż dobrodzieje naszego społeczeństwa, niż miłośnicy tanim kosztem dobra publicznego, niż artykuły, dowodzące jego pożyteczności. Wiemy i skończyliśmy, teraz wasza kolej.
Ej, warszawianie! warszawianie! bierzmy przykład z Ostrowi. Tam ludzie zrozumieli, co to za potęga leży w stowarzyszeniach. Nie gadali długo, nie pisali artykułów, i założyli sobie klub w miejscowej restauracji, w którym po całych dniach tną sobie w preferansa, z karem i pikiem, w bezika, baka i wista. Ze starcia zdań rodzi się światło, kiedy więc siedzący vis-à-vis pokłócą się np., wyciągając groźnie do siebie szyje, co należało zadać, czy trefl, czy karo? — ileż to narodzi się światła z takich sporów, jak przez to wyjaśniają się zasady gry! Tak jest! bierzmy przykład z Ostrowi. Tam ludzie czasu nie tracą na próżno, tam rozumieją przysłowie: „czas, to pieniądze“. Miasto to ma wielką przyszłość przed sobą. Honny soit, kto inaczej myśli. Wszakże Rzym założyli rzezimieszkowie: pastorum convenarumque plebs transfuga ex suis populis, jak mówi Livius, dlaczegóżby szulerzy nie mieli założyć równie znakomitego miasta, lub przynajmniej przyczynić się do rozwoju małego?
Tyle o Ostrowi. Wracamy teraz do Warszawy, która po pustce i śnie letnim nowem zaczyna ożywiać się życiem. Niezadługo skończą się wakacje naszego Towarzystwa Muzycznego. Zeszłego sezonu tyle było w niem burz, rewolucyj wewnętrznych, zmian komitetowych, posiedzeń, agitacyj, cichego przygryzania sobie, jeszcze cichszego wygryzania się z rozmaitych miejsc, tyle wreszcie piorunów, mydlanych baniek, że wszystko to, razem wzięte, zajęło przynajmniej trzy razy więcej czasu niż muzyka. Ale, swoją drogą, instytucja ta bardzo pożyteczna, bo jeżeli nawet nie kształci ogółu naszego muzycznie, to za to kształci parlamentarnie, co także jest niemałą zasługą. Zresztą dziś instytucja ta potrzebną jest dla zdrowia mieszkańców miasta Warszawy tak dalece, jak proszek karbolowy, polewanie ulic, projekta kanalizacyjne i inne mniej więcej trafne higieniczne środki i pomysły. Wiadomo, jak ważne przysługi oddaje żółć w sprawach trawienia; otóż dowiedzionem zostało, że żaden środek nie poruszył tyle żółci w ludziach, ile rozterki w łonie pomienionego towarzystwa.
Pod koniec jednak sezonu — należy wyznać — było inaczej. Pod nową, sprężystą dyrekcją muzyka odzyskała należne jej miejsce. Przestano się kłócić, a poczęto grać i śpiewać. Mamy nadzieję, że tak będzie i dalej.
Sezon więc muzyczny rozpocznie się niezadługo, a za to w tych dniach kończy się sezon ogródków teatralnych. Zimne wieczory wypłaszają już to wędrowne ptastwo, które swego czasu wszyscy witali z radością, a dziś żegnają bez żalu.
Dość już mamy Offenbacha, i dwuznaczników, i muzycznej czkawki, i letnich primadon dramatycznych, i wszystkiego tego, co wzięte razem z piwem, światłem gazu, różem, bielidłem, tłustemi konceptami, fałszywym szychem złotym, fałszywemi włosami i głosami — razem z bezecną i wyuzdaną publiką kantorowiczów i błędnych gwiazd nocnych — stanowiło nasze ogródki. Dość już mamy tego; dosyć zaiste! Pierś, zatruta tą atmosferą, tęskni za powietrzem czystem, za surowym, ale zdrowszym powiewem nocy, i za sztuką surową, lecz prawdziwą, i za prawdziwemi talentami, i za prawdziwem pięknem w sztuce. Nerwy rozdraźnione umęczyły się i mają dosyć, niechaj więc ta Bohemia zwinie już raz namioty i z pieśnią na ustach pociągnie gdzie indziej — szukając nowych zysków i nowych... gapiów.
Ogródki nasze rozminęły się ze swym celem i zadaniem. Miały to być teatrzyki ludowe, a zmieniły się w budy offenbachowskie; miały kształcić smak niższych warstw naszego ogółu, a poczęły smak ten kazić; miały zaszczepić zamiłowanie do sztuki, a zaszczepiły zamiłowanie do łydek; miały umocnić wiarę prostaków w wielkie i piękne ideje, a dały im natomiast sceptycyzm odnośnie do tych idei, sceptycyzm szczególniej dla nas niebezpieczny; — słowem: teatrzyki miały ogół uczyć — poczęły go psuć.
Chęć zysku popchnęła je na te drogi, a powodzenie uzuchwaliło przedsiębierców. Mimo ostrzeżeń prasy, mimo jej upomnień i groźb, brnęli dalej swą drogą, toteż napomnienia zmieniły się wkrótce w oburzenie, a dotychczasowa przychylność w niechęć — i pogardę.
Czy wobec gniewnej prasy, która odmówi im niezawodnie nadal swej pomocy, i wobec niechętnej dyrekcji Teatrów warszawskich przedsiębiercy oni zdołają się utrzymać, czy potrafią wyjednać pozwolenie na przedstawienia ogródkowe w roku przyszłym, — trudno dziś wiedzieć. Pozwolenie dotychczas dawano im wskutek gorącego poparcia, jakie znajdowali wszędzie, dziś nie znajdują go nigdzie, zatem wątpimy.
Na tem zakończyłbym sprawy bieżące, gdyby nie jedna jeszcze sprawa, również do rzędu publicznych zabaw należąca, a również niesmaczna i prędzej szkodliwa niż pożyteczna. Mówię o bliskiej loterii, mającej się odbyć w tym miesiącu. Nazwałem zabawę tę więcej szkodliwą niż pożyteczną, bo, jako uroczystość ludowa, zaszczepia zamiłowanie do gry i hazardu. Prostacy spieszą na nią, nie żeby złotówką swą przyjść w pomoc biednym, ale żeby coś wygrać, i zapędzają się niejednokrotnie w kupowaniu biletów nad możność. Zresztą zły wpływ wszelkich loteryj na lud jest rzeczą tak pewną i tak znaną, że nie potrzebuję się nad tem rozszerzać. Co do loteryj fantowych, mają one wprawdzie na swoję obronę cel, ale, co prawda, to z celem tym rozmijają się coraz bardziej. Coraz mniej osób na nie uczęszcza, coraz mniej pragnie się na nich za własne pieniądze nudzić; dochód więc stosunkowo przynoszą niewielki, a doniosłość jego zmniejsza się jeszcze przez rozdział pomiędzy wszystkie wyznania.
Uformował się już komitet, zwołują się sesje, szyją się czerwone i niebieskie kokardki, mające zdobić butonierki gołowąsych członków czynnych; w ogrodzie stawiają się budy, leży mnóstwo wiórów i śmieci, ludzie potykają się na nich, — to znaki nieomylne zbliżenia się tej zabawy od siedmiu boleści, dwóch krów i jednej amerykanki.
Na szczęście ma to być z ostatnich ostatnia.
Niestrudzony malkontent naszej prasy periodycznej, czyli, inaczej mówiąc, Przegląd Tygodniowy, obsypał nas w ostatnim swym numerze gromami za verba veritatis, jakie powiedzieliśmy panu Baudouin’owi z powodu jego wystąpienia w tymże samym Przeglądzie przeciw byłej Szkole Głównej Warszawskiej. Nie chodziło nam wcale o kwestie naukowe; owszem, przyznaliśmy panu Baudouin’owi najzupełniejszą słuszność w tem wszystkiem, co się tyczyło kwestii harmonii samogłosek. Sądziliśmy jednak i sądzimy, że zasługiwał na skarcenie za obrzucanie błotem instytucji, której, zdaniem naszem, zawdzięczał wszystko: zarówno chleb umysłowy, jak i materialny, i która, mimo wszelkich stron ujemnych, oddała naszemu ogółowi niemałe usługi.
Zresztą posłuchajmy, co o tej sprawie pisze sam Przegląd: „Z wyrażonemi w liście pana Baudouina zdaniami (mówi Przegląd) redakcja nasza zupełnie się nie solidaryzuje, pozostawiając je odpowiedzialności całem nazwiskiem podpisanego autora“.
A parę wierszy dalej znajdujemy, co następuje:
„Końcowy ustęp listu pana B. mógł istotnie wzbudzić protestacyjne zaznaczenie prasy. Należało zwrócić uwagę, że jakkolwiek była Szkoła Główna mogła nie być względem niego duchową macierzą — to przecież instytucji tej społeczeństwo nasze zawdzięcza wszystkie prawie lepsze siły umysłowe itd.“.
Czegoż się tedy trzymać wobec tych słów Przeglądu, i o cóż Przeglądowi chodzi? Zaiste jeżeli to ma być obrona pana B., to Przegląd, mimo woli, zabił kamieniem muchę, która siadła na głowie rzeczonego filologa. Ale zarzuca nam, że użyliśmy w odpowiedzi naszej języka nie dość parlamentarnego. Istotnie, powiedzieliśmy p. B., że siedm miast nie będzie się nigdy o niego kłócić, że nie jest jeszcze tak wielkim człowiekiem, żeby solidaryzowanie się z nim miało okryć nieśmiertelną chwałą byłą Szkołę Główną, i że na koniec kwestia harmonii samogłosek, razem z Rezjanami i ich dialektem, nie jest sprawą, o którą by warto robić tyle hałasu. Co się zaś tyczy nieparlamentarnego języka, to zarzut ten dziwnie wygląda w ustach Przeglądu, który nigdy i do nikogo innego języka nie używa. W ogóle Przegląd, gromiący innych za niepopularność wyrażeń, przypomina owego wójta, który, oburzony na swego pomocnika za ukaranie kogoś cielesne wbrew prawom, znoszącym karę cielesną, wytłukł go co się zmieściło, przypominając mu za każdem uderzeniem, że kara cielesna już nie istnieje.
Przegląd więc broni złej sprawy, i co więcej, wie o tem dobrze. W gruncie rzeczy nie chodzi mu ani o pana Baudouina, ani o oburzenie całej prasy, ale o odwrócenie uwagi publicznej od tego, że umieścił list tak dalece przeciwny zacnym i uczciwym naszego ogółu uczuciom. Nazywa się to we wszelkich tak parlamentarnych, jak i nieparlamentarnych językach zamydlaniem ludziom oczu, albo także: złą wiarą, która jako broń odporna może być pożyteczną, ale której ani zazdrościmy, ani nie myślemy Przeglądowi odbierać.
W ogóle sądzimy po prostu, że wszelkie krzyki, które się tak często w ramach rzeczonego pisma rozlegają, nie są już celem prawdziwych przekonań i rzetelnych uczuć redakcji. Przeglądowi chodzi o zwracanie na się za jaką bądź cenę uwagi — i o nic więcej. Pismo przeżyło się już ostatecznie i podtrzymuje się sztucznemi środkami. Niegdyś było wyrazem chwilowej, ale istotnej potrzeby, dziś jest wyrazem wydawniczej pożądliwości; niegdyś było reakcją przeciw umysłowemu odrętwieniu, dziś jest przytułkiem literackich tromtadratów; niegdyś było dzwonkiem, budzącym do pracy i czynu, dziś stało się kołatką, która bezpotrzebnym a przeraźliwym zgrzytem przeszkadza ludziom pracować.
Prosimy zatem w imieniu wielu, żeby już raz dać temu pokój. Czasy się zmieniły; warto dziś frazes czynem zastąpić. Pamiętamy, jak nieraz Przegląd jako reprezentant młodej prasy mówił starym: wasz czas przeszedł; idźcie spać, ustąpcie miejsca nam młodym. Dziś powtarzamy mu to samo: zestarzałeś się, a nie masz powagi wiekowi właściwej; zdziecinniałeś ze starości, a nie raczyłeś być szanownym. Dziś czas twój przeszedł. Przygotowałeś broń sam na siebie — ustąp więc nam, młodszym, silniejszym, i nie przeszkadzaj nam, skoro pomagać nie chcesz i nie możesz.
Zgrzybiałej tej starości przypisać zapewne należy, że Przeglądowi mieszają się już dziś w umyśle osoby, rzeczy, tytuły i tym podobnie. Oto na przykład w przeglądzie prasy periodycznej rzeczone pismo ogłasza, że Kłosy rozpoczęły druk komedii Zacharyasiewicza pod tytułem Sztuka i handel i że komedia ta ma być wkrótce przedstawiona na naszej scenie. Tymczasem panu Zacharyasiewiczowi ani się śniło pisać nigdy takiej sztuki. Komedią jego istotnie zaczęły drukować Kłosy, ale ta nosi tytuł: Kupno i sprzedaż, nie zaś Sztuka i handel. Istnieje wprawdzie komedia pod tym ostatnim tytułem, ale tej autorem jest pan Kazimierz Kaszewski. Jest to, o ile pamiętamy, przeróbka z francuskiego, którą grano przed pięcioma laty na naszej scenie. Kupno zaś i sprzedaż, podobno z powodów od autora i reżyserii niezależnych, wcale nie będzie przedstawiona.
Jest to tedy mała omyłka i zapewne tylko omyłka, ale można z niej poznać, jak dobrze czytelnicy Przeglądu bywają informowani w rzeczach tyczących się naszej prasy periodycznej, i z jaką sumienną ścisłością przeglądy owe są prowadzone. O sprawiedliwości ich już nic nie mówię, ta bowiem o wiele jeszcze bardziej jest opłakaną niż korekta.
Zagadałem się o Przeglądzie i zapomniałem, że istnieją inne jeszcze sprawy, wdzięczniejsze i bardziej „bieżące“, o których z obowiązku mówić mi wypada. Przed paru dniami mieliśmy w Warszawie zjazd kolejników. Przyjechali dyrektorowie kolei żelaznych niemieckich dla naradzenia się z miejscowemi co do pewnych zmian w taryfie przewozowej. Narady te nie wydały, o ile wiemy, bezpośrednich skutków, a zresztą i trwały zbyt krótko, żeby je wydać mogły. Były to raczej uprzejme odwiedziny, w których program wchodził wspólny obiad i wieczorne przedstawienie w teatrze, narady zaś stały na drugim prawie planie. Bez porównania obfitsze w następstwa było posiedzenie akcjonariuszów drogi żelaznej warszawsko-bydgoskiej. Droga ta miała aż do ostatnich czasów wspólny zarząd z drogą warszawsko-wiedeńską, na ostatniem zaś posiedzeniu zarządy zostały rozdzielone. Rozdział ów wyjdzie oczywiście na szkodę drogi bydgoskiej, której rozchody powiększą się znacznie, co przy małych środkach tej linii może bardzo złe pociągnąć za sobą następstwa. Cóż jednak robić? Akcjonariusze obudwu linij nie umieli się ze sobą pogodzić. Powodem do niezgody były wieści, rozpuszczane przez pewnych „negatywnych“ mężów, liczących się do akcjonariuszów bydgoskich, jakoby kolej bydgoska była wyzyskiwaną przez wiedeńską. Wieści te, wspierane przez negatywność oponentów z zasady, niecierpliwiły akcjonariuszów drogi wiedeńskiej, którzy słusznie byli przeświadczeni wprost przeciwnie, tj. że raczej droga bydgoska korzysta tak z taboru, jak i ze stacyj pośrednich drogi wiedeńskiej. Ci ostatni zażądali więc rozdziału — co miało miejsce przed paru jeszcze miesiącami. Nastąpiło tedy posiedzenie akcjonariuszów drogi bydgoskiej i rozprawy nad wnioskiem, żądającym rozdziału. Ale pomimo całej świetnej wymowy zasadowych oponentów posiedzenie wydało wprost przeciwne rezultaty. Przyznano słuszność akcjonariuszom drogi wiedeńskiej; przyznano, że z połączenia drogi bydgoskiej z wiedeńską dla bydgoskiej płyną tylko korzyści, i uchwalono, ażeby o ile można jak najdłużej pozostawać pod jednym zarządem.
Oczywiście, negatywni mężowie nie byli zadowoleni z takich rezultatów. Gdyby tak sami weszli do zarządu, to co innego. Ale ponieważ zaślepiony ogół akcjonariuszów wcale nie poczuwał się do obowiązku powierzenia im urzędów, poczęli zatem dalej snuć dawną przędzę i po dawnemu powtarzać bajkę o wyzyskiwaniu. Bajka ta nie znajdowała wprawdzie już wiary między akcjonariuszami drogi bydgoskiej, ale oburzała i wyczerpywała cierpliwość wiedeńskich. — Skończyło się, że ci ostatni sami zażądali rozdziału, i zażądali tak stanowczo, że bydgoscy zgodzić się nań musieli.
Negatywni mężowie postawili więc na swojem. Czy mimo tego wejdą do składu nowego zarządu, to pytanie, na które dopiero przyszłość odpowie. Na pewno tylko przewidywać można to, że jeżeli nie wejdą, wówczas, zasiadłszy po lewicy zgromadzenia, obejmą na nowo ster opozycji i takowy piastować będą aż do skutku...
Aż do skutku?... ale aż do jakiego skutku? Ha! może aż do chwili, w której akcje, i tak już na słomianych nogach chodzące, osiądą ostatecznie — dla braku siły wewnętrznej — na piasku, a dywidenda stanie się platonicznym snem akcjonariuszów, pięknym wprawdzie, ale mającym z rzeczywistością tyle wspólnego, ile dekoracja teatralna.
Platoniczność dobra być może w wielu razach, ale platoniczne akcje, to fata morgana finansowa, której się spragnieni akcjonariusze szczególniej strzec powinni.
Skoro mowa o akcjach, dywidendach i tym podobnych sprawach finansowych, pora jest donieść, że została otwarta w Warszawie Wyższa Szkoła Handlowa, której założycielem jest pan Leopold Kronenberg. Fakt to wielkiego dla nas znaczenia, bo szkoła taka niezawodnie nie tylko przyczyni się do rozwoju handlu w ogólności, ale prędzej czy później sprawi, że handel przestanie być, jak był dotychczas, kramarskim monopolem w ręku Żydów. Wobec panujących dziś przekonań i wobec kierunku praktycznego, jaki coraz silniej poczyna się w społeczeństwie objawiać, mnóstwo młodzieży, nie wyłącznie żydowskiego pochodzenia, rzuci się na to nowe jeszcze dla nas pole i potrafi się na niem wstrzymać. Jak też dalece szkoła taka odpowiadała potrzebie społecznej, najlepszym dowodem jest, że napływ uczniów do niej był tak wielki, iż nie podobna było wszystkich kandydatów pomieścić. Program tej szkoły jest obszerny i nauczyciele dobrani starannie, co wszystko zdaje się zapowiadać, że po latach kilku będzie to instytucja, mogąca śmiało wytrzymać porównanie z pierwszorzędnemu podobnemi zakładami za granicą. Wówczas otworzą się nowe, dotychczas nie wyzyskiwane jeszcze źródła krajowego handlu, podniesie się dobrobyt ogólny, i może z czasem przestaniemy być największemi lazaronami w Europie, którą to godność z wytrwałością, godną zaiste lepszej sprawy, dotychczas stale piastujemy.
Że jednak i dziś już są pewne wskazówki zwiastujące zmianę na lepsze, nie podobna zaprzeczyć. Poruszamy się powoli, ale jednak poruszamy się jakoś. Od czasu do czasu słychać to o fabrykach zakładanych przez krajowców, to o nowych sklepach, na których szyldach często bardzo nawet karmazynowe pojawiają się nazwiska, to wreszcie o rzucaniu się do tych gałęzi handlowych, które do tej pory wyłączny zwyczajowy monopol naszych Żydów stanowiły. Jako przykład, popierający ostatnie zdanie, przytoczę założenie kantoru wekslowego przez pana Porazińskiego. Jest to pierwszy kantor, utrzymywany przez człowieka, którego nazwisko na ski się kończy. A jednak założyciel śmiało spogląda w przyszłość, bo jakkolwiek konkurencja grozi mu niezawodnie, jednakże wzajemne uprzedzenia, wzajemne niechęci i poczucie odrębności zatarły się już przynajmniej do tego stopnia, że konkurencja ta będzie tylko zwykłem współubieganiem się handlujących, nie zaś usadzeniem się solidarnem wszystkich na jednego. Żydzi nasi, naturalnie, nie mówię tu o małomiasteczkowych, ale o wykształceńszej klasie handlujących, twierdzą, że dlatego po prostu z ich strony nie grozi handlującym nie Żydom żadne niebezpieczeństwo, ponieważ oni, to jest Żydzi, nie uważają się już za społeczność odrębną, mającą swoje odrębne interesa, ale za obywateli, których różni wprawdzie wyznanie, ale łączy to, co zwykło łączyć obywateli jednego kraju. O ile te piękne przekonania są powszechne i o ile rzeczywistość dowiedzie ich zasadności, niedaleka przyszłość pokaże.
W każdym razie, już samo istnienie podobnych przekonań notujemy jako objaw nader pocieszający.
Pesymiści jednak twierdzą, a do pewnego stopnia niezawodnie mają słuszność, że nie brak i wprost przeciwnych objawów. Oto np. niedługo ma zacząć wychodzić dziennik izraelski pod tytułem Hacfiro, wydawany w języku hebrajskim. Będzie to prawdziwe w swoim rodzaju curiosum. Ponieważ nawet tytułu tego dziennika nikt nie rozumie, posypało się zatem z jego powodu mnóstwo felietonowych przypuszczeń i dowcipów. Istotnie, wydawać dziennik w języku hebrajskim, to tak coś, jakby założyć gazetę sanskrycką, zendską, łacińską lub grecką. Każdemu mimo woli nasuwa się przede wszystkiem pytanie, kto będzie ją czytał i rozumiał. Żydzi oświeceńsi nie uczą się i nie starają się wcale rozumieć po hebrajsku; Żydzi małomiasteczkowi używają wprawdzie liter hebrajskich, używają ich nawet na szyldach garkuchni, kawiarni itp. Ale niemało by się zdziwił czytelnik, spoglądający na owe niezrozumiałe, czworokątne litery, gdyby wiedział, że słowa niemi napisane, są to albo najzwyczajniejsze, poprzekręcane na żargon, wyrazy niemieckie, albo nawet i polskie, takie jak kawa, herbata, wódka itp. Któż więc umie po hebrajsku? Rabini i to piąte przez dziesiąte, a ponieważ rabinów jest w kraju — przypuśćmy — pięćdziesięciu, zatem nowe pismo może liczyć na pięćdziesięciu prenumeratorów, którym notabene wypadałoby posyłać dziennik darmo.
Oto, jak przedstawia się prenumeracyjna przyszłość hebrajskiego dziennika. Czem on będzie; jakim głównie sprawom zostanie poświęcony, przypuszczać nie chcemy. Gdyby nas się kto spytał, czy istnieje potrzeba założenia dziennika, poświęconego kwestii żydowskiej, odpowiedzielibyśmy bez wahania: tak jest. Ale dziennik ten powinien być wydawany nie w języku hebrajskim, którego nikt nie rozumie, ani w obrzydliwym żargonie, którego się sami oświeceńsi Żydzi wstydzą, ale w mowie czystej i dla wszystkich zarówno zrozumiałej. Dalej, dziennik taki powinien wpływać na Żydów, żeby porzucili żargon, powinien im śmiało mówić prawdę w oczy, powinien wytykać im wady i przywary, które utrudniają wzajemne zbliżenie się, powinien pracować nad usunięciem wzajemnych uprzedzeń i niechęci, słowem, powinien pracować w duchu obywatelskim, a wówczas dopiero spełniałby należycie swoje zadanie, wówczas dopiero byłby jednym z najpożyteczniejszych organów naszej prasy. — Istnieje wprawdzie u nas Izraelita. Nie lekceważyliśmy nigdy kwestyj, poruszanych przez to pismo. Życzemy mu zawsze najlepiej i żywimy nawet dla niego sympatią ze względu na to, że samo używanie do współbraci swych mowy, jakiej używa, stanowi już pewną zasługę, niemniej jednak otwarcie wypowiadamy mu tę prawdę, że nie spełnia swego zadania tak, jakby je spełniać mogło i powinno. Ożywia je jakiś szczególniejszy, wyłączno-izraelski patriotyzm, objawiający się w tem, że wszystkie przymioty, wszelkie dodatnie strony i cały zasób cnot widzi po stronie swych współbraci, wszystkie zaś winy po stronie ogółu, w łonie którego jego współbracia żyją. Stosunki wzajemne Żydów i nie Żydów wiele pozostawiają do życzenia, częstokroć są nawet, po prostu mówiąc, nieprzyjazne i dla ogólnej pomyślności szkodliwe. Otóż kwestia, czyja wina? i kto się ma poprawić? Izraelita i tonem ogólnym, i częstokroć słowy odpowiada: „wyście winni, wy się poprawcie, my jesteśmy święci, a uciśnięci, a nieszczęśliwi, itp.“. Niech które pismo powie kilka słów prawdy Żydom, wnet w Izraelicie podnosi się krzyk i lament, jakby koniec świata miał nastąpić. Zła to i do niczego prowadząca droga. To ustawiczne powtarzanie: my i wy, to przeciwstawianie, często nieprzyjazne, jednych drugim, umacnia tylko poczucie odrębności i jątrzy wzajemne stosunki, zamiast je łagodzić. Izraelita, jako organ ludzi oświeconych, powinien, zamiast walczyć z wiatrakami, podać rękę tym, którzy wytykają wady Żydów, którzy je chłoszczą bądź to drogą rozumowania, bądź nawet satyry — powinien to uczynić dlatego, że ciż sami obrońcy wytykają wady nie tylko Żydów, ale i ogólne, i mówią jasną choć gorzką prawdę w oczy tak dobrze Żydom, jak i nie Żydom.
Dla uzupełnienia niniejszego felietonu, w którym mimo woli często, a może zbyt z dziedziny faktów w dziedzinę dyskusji przechodzę, podam jeszcze wiadomość o wypadku, który dotychczas niezmiernie zajmował zarówno Warszawę, jak i prowincją, i o którym dotąd jeszcze krążą najrozmaitsze opowiadania. Przed paru miesiącami odkryto na granicy pruskiej wielkie, bo do milionów rubli dochodzące nadużycia przemytnicze. Wiadomo, że od okowity, która wychodzi za granicę, zwraca się właścicielowi wysoki podatek akcyzny. Otóż przewożono przez granicę beczki z wodą, potem beczki próżne, a w końcu beczki idealne, ściągając mimo to należny za nie podatek akcyzny. Trwało to podobno dosyć długo, ale wedle przysłowia: „dopóty dzban wodę nosi, dopóki się ucho nie urwie“ — ucho urwało się w końcu, a przewoziciele wody zamiast okowity znaleźli się naraz w tarapatach, z których nie było wyjścia. Sprawa to dla nas tem bardziej przykra, że zamieszane są w nią nazwiska ludzi dobrze znanych nawet w literaturze, i wieńczonych na arystokratyczno-literackich rautach przez wdzięczną płeć piękną. Pokazuje się z tego, że można bardzo dobrze mówić to i owo, np. o prawach kobiet, a ignorować prawa celne. Na nieszczęście gra to równie niebezpieczna, jak gra w fałszywe karty, a jeszcze gorsze prowadząca za sobą skutki. Dziś nie wdajemy się w to jeszcze, czy oskarżeni winni są lub niewinni; kwestią tę pozostawiamy właściwym sądom. Powiemy tylko ogólnie, że tego rodzaju sprawki są, nazywając rzecz właściwem mianem: oszustwem, przynoszącem ujmę obywatelskiemu honorowi i zasługującem, prócz kary, jaką wymierza prawo, na piętnowanie przez opinią. Taki przemytnik, na wielką skalę wywożący za granicę np. beczki z okowitą, a ściągający podatek od produktu i sprzedający go w kraju, szkodzi przede wszystkiem swym współobywatelom i współwytworcom, prowadząc ich do ruiny. Produkcja okowity i tak już u nas upada, a upada nie przez wysokie podatki akcyzne, bo te ostatecznie płaci konsument, ale przez przemytnictwo i wszelkiego rodzaju nadużycia graniczne, jakich przykładem jest fakt, o którym mówiemy.
Potrzeba więc raz nareszcie, żeby prócz praw, które przy pewnym sprycie ominąć lub podejść można, wystąpiła przeciw nadużyciom podobnym opinia. Potrzeba raz nazwać je po imieniu: kradzieżą publicznego grosza. Można do czasu robić na niej dobre interesa, można się kosztem współobywateli wzbogacać, ale wreszcie przychodzi chwila, w której się ucho cierpliwego dzbanka urywa i „male parta idą do czarta“.
Jakiś zły duch zniszczenia unosi się widocznie nad nami. Palą się nasze miasta i miasteczka, a pożary owe, zamiast się pomniejszać, coraz bywają częstsze i coraz większe szkody przynoszą. Obok Pułtuska, Końskowoli, Opola i Przasnysza spalił się w ostatnich czasach Drobin. Mieszkańcy, pozbawieni dachu i chleba, znowu wyciągają ręce, błagając o litość i pomoc. A tymczasem miłosierdzie publiczne ochłodło już i potrzeba sztucznemi podtrzymywać je środkami. Ludzie przyzwyczaili się do wieści o pogorzelcach, a nowe nieszczęścia nie robią już tak silnego jak dawniej wrażenia. Rzuciliśmy się z energią do ratunku i dawania pomocy, ale ta energia wedle naszego zwyczaju nie była trwałą. Najwięcej stosunkowo złożono na Pułtusk, mniej na Opole i Końskowolę, jeszcze mniej na Przasnysz, o Drobinie zaś nikt już nie myśli. A jednak nędza najnowszych pogorzelców, ze względu na spóźnioną porę i na jesienne chłody, jeszcze jest większa. Mieszkańcy Pułtuska mogli bez wielkich cierpień spędzać noce pod gołem niebem, bo ogrzewało ich jeszcze ciepłe tchnienie spokojnych nocy letnich, ale dziś, nocleg pod gwiazdami — to choroba i śmierć dla nieszczęśliwych nędzarzy. Cóż jednak na to poradzić? Źródłem ofiarnych czynów naszych bywa na nieszczęście tylko wrażenie, a że wrażenie już przeszło, zatem i miłosierdzie wyschło do dna. Dajemy sobie obecnie koncerta; hojnie zapełnialiśmy przed parą jeszcze dniami danaidowe kieszenie pana Strakosza; podziwialiśmy za dobrą i brzęczącą gotówkę piękną karnacją biustu panny Donadio, damy zapewne jeszcze niejeden koncert na większą cześć, chwałę i benefis naszych i nie naszych znakomitości artystycznych; będziemy mieli prelekcje na dobroczynność; będziemy nieraz tańczyć przez miłosierdzie na publicznych balach; wyprawimy sobie żywe obrazy z naszych piękności, na dochód przedsiębierczego Przytuliska; panie nasze będą nam podsuwały bilety na rozmaite kwaśno-słodkie cele; będą sprzedawały afisze; będą się rozczulać po francusku w teatralnych przedsionkach nad ofiarnością Warszawy; słowem, odegramy tak, jak odgrywamy corocznie, mnóstwo wielkoświatowo-dobroczynnych komedyj, a o prawdziwej nędzy, o pogorzelcach, nie pomyśli nikt. Słychać o wielu koncertach, które na pociechę rozmaitych podupadłych wielkości mają być dane w nadchodzącym sezonie zimowym; słychać o balach i widowiskach dla poratowania wziętej w arendę przez miejscowe dewotki urzędowe nędzy; ale nie słychać o żadnem widowisku, ani balu, ani koncercie na dochód coraz liczniej przybywających i coraz gwałtowniejszego potrzebujących ratunku pogorzelców. A jednak wobec osłabłej chęci do ofiar dawanych wprost byłby to jedyny środek przyjścia tym prawdziwie potrzebującym ratunku ludziom w pomoc. Zrozumiały to lepiej prowincjonalne miasta, które poczynają urządzać u siebie stałe amatorskie teatra, dające przedstawienia na dochód pogorzelców. Kto by to powiedział, że np. miasto Sierpc zebrało z takich przedstawień teatralnych na pogorzelców Przasnysza dotychczas rubli trzysta, tj. stosunkowo do ludności więcej, niż Warszawa na wszystkich pogorzelców razem wziętych. Słyszeliśmy, że i inne miasta mają zamiar pójść za tym pięknym przykładem, który pod każdym względem zasługuje na naśladowanie. Prócz pomocy dla nieszczęśliwych takie stałe teatra amatorskie wydają i inne błogie skutki. Zarzucają młodzieży małomiasteczkowej próżniactwo, skłonność do przesiadywania w publicznych knajpach, umysłową bezmyślność i obojętność na sprawy publiczne. Otóż teatr jest dzielnym lekarstwem na wszystkie podobne choroby. Teatr dostarcza przyjemnej rozrywki, zajmuje w szlachetny sposób czas pozabiurowy, budzi ruch umysłowy, budzi zajęcie się literaturą, nie pozwala zapleśnieć i skwaśnieć w światku małomiejskich plotek i małomiejskich spraw, podtrzymuje miłość do szerszych i ogólniejszych idei, a na koniec przyczynia się potężnie do podtrzymywania czystości języka, który zwłaszcza po małych miasteczkach idzie na łup rozmaitych nieswojskich, postronnych wpływów.
Jak należy pilnie czuwać nad owym skarbem, będącym dla każdego ogółu tem, czem arka przymierza dla Izraelitów — i jak pilnie osłaniać go należy od szkodliwych wpływów — nie potrzeba zapewne nikomu tłomaczyć. Z drugiej strony, z boleścią wyznać musimy, że tu i owdzie w miastach prowincjonalnych widać ślady językowego skażenia. Dowodem tego choćby i ten sam Sierpc, w którym ludzie najlepszych chęci nie umieją, jak się należy, napisać nawet teatralnego afisza. Na jednym z nich czytaliśmy, jak następuje: ...„danem będzie miejscowemi amatorami przedstawienie...“ zamiast „przez miejscowych amatorów“; — miejscowemi amatorami — to nie po polsku. Potrzeba pilnie wystrzegać się takich błędów, te bowiem otwierają wrota coraz to nowym i coraz to większym.
Nie chcemy z powodu podobnych błędów wyśmiewać mieszkańców Sierpca, zwracamy tylko ich uwagę; zwracamy ją ze smutkiem, ale zarazem i z nadzieją, że w miarę, jak będą poznawać pisane piękną polszczyzną utwory naszych dramaturgów, potrafią się na przyszłość podobnych zboczeń ustrzec i będą mówić pięknym i czystym językiem, jakim mówili ich ojcowie.
Smutno pomyśleć, jak u nas lekceważą język, nie rozumiejąc, czy nie chcąc rozumieć jego znaczenia. Pójdź na salony arystokratyczne, usłyszysz francuzczyznę lub taki bigos różnojęzyczny, że choć uszy zatykać z oburzenia: tam panowanie guwernantek posprowadzanych ze wszystkich końców świata; tam miłość rodzicielska w troskliwości o dobry akcent paryski się objawia; tam panowie szepcą damom francuskie słówka na ucho; tam głupcy w długich surdutach udają Anglików, przekręcając angielskie wyrazy; tam posługujących mazowieckich Bartków i Jaśków na Dżonów przerabiają, tam czytają tylko zagraniczne powieści; tam o Mickiewiczu wiedzą, że to „literata jakiś“; tam prenumerują Revue des Deux Mondes i dziwią się po francusku, jak się może tyle polskich dzienników utrzymać.
Pójdź między wysokie mieszczaństwo — to udaje arystokracją; pójdź między przemysłowców: mówią po niemiecku; pójdź między kupców: szwargoczą po żydowsku; pójdź na giełdę — język niby polski, ale i słowa z niego nie zrozumiesz. Wszędzie cudzoziemczyzna lub mieszanina najobrzydliwsza w świecie, wszędzie, gdy się wsłuchasz, i płakać i śmiać ci się zechce jednocześnie, — aż wreszcie mimo woli spojrzysz w niebo i z wyrzutem zapytasz: „Panie Boże, przecież nie stawialiśmy nigdy wieży Babel, dlaczego nam tak pomieszałeś języki?“
∗ ∗
∗ |
A teraz, po tej wycieczce w dziedzinę lingwistyki, wracam znowu do pożarów. Świeżo, bo dnia 6 i 7 października, mieliśmy pożar w Warszawie. Zapaliła się stajnia na Solcu, a od niej składy drzewa. Była chwila wieczorem, że pożar tak się rozszerzył, iż obawiano się nie tylko o składy drzewa, ale i o przyległe fabryki. Na niebie świeciła ogromna łuna; jak okiem zasięgnął, rozlewało się jedno morze płomieni, buchających na wysokość kilkupiętrową. Krwawy blask pożaru odbijał się w mętnych falach Wisły i malował na czerwono pobladłe z przerażenia twarze zgromadzonych tłumów ludzi. Głuchy łoskot walących się szycht drzewa; syk płomieni; głuchy hurkot ciężkich sikawek i nawoływanie strażaków, wszystko to zlewało się w jeden przerażający chaos. Chwilami milknął gwar tłumów, i na tle ciszy, przerywanej tylko sykiem płomieni, słyszałeś spokojne słowa komendy. Od czasu do czasu, na zrębie stosów drzewa lub na płonącym dachu, wśród dymu i czerwonych płomieni zaświeciły nagle mosiężne hełmy nieustraszonych strażaków, kilkanaście zbrojnych rąk wzniosło się do góry i mignęły topory niby błyskawice i znowu nikło wszystko, zakryte dymem i pożarem. Koło północy walka tych bohaterskich dzieci Warszawy z rozszalałym żywiołem doszła do zenitu. Ratunek niesłychanie był trudny, między szychtami bowiem drzewa nie było drogi dla sikawek, od strony zaś Wisły bagniste kałuże i spadzistość brzegu nie dawały zgoła przystępu. Wkrótce jednak urządzono pomosty i z niesłychanem wysileniem ustawiono na tym zaimprowizowanym gruncie najpotężniejsze narzędzia. Wielkie parowe sikawki poczęły wreszcie wyrzucać olbrzymie słupy wody na płonące drzewo. Teraz dopiero zwycięstwo poczęło ważyć się i wahać. Dwukrotnie zajmowały się przyległe domy, i dwukrotnie je uratowano. Fabryki ocalały, wiatr bowiem pędził płomienie w inną stronę. Znacznie już po północy ogień począł słabnąć i omdlewać. Robiło się coraz ciemniej. Tu i owdzie buchały jeszcze płomienie, ale były to już niby ostatnie wysilenia. Na koniec pożar opanowano zupełnie, jakkolwiek pogorzelisko tliło się jeszcze cały dzień następny. Nazajutrz rozmaite pisma podały szkody uczynione przez pożar, ale podały je niejednakowo. Kuriery i gazety oceniły je na dwadzieścia pięć tysięcy rubli (?) — Gazeta zaś Handlowa na sześć. Zdaje się, że ta ostatnia najbliższą była prawdy.
Ostatecznie tedy był wielki pożar, a niewielkie szkody. Istotnie, w Warszawie, przy takich strażach, jakie mamy, pożar nigdy nie może przybrać zatrważających rozmiarów. „W Warszawie, to nawet człowiek porządnego ognia nie zobaczy“, mówił pewien wierny pesymista, który miał sposobność oglądać kilka pożarów prowincjonalnych. Straże tu doskonałe: strażacy, wybierani przeważnie z ludzi miejscowych, znają doskonale miasto, a przy tem odwagą i zręcznością przechodzą podobno wszystkie inne straże w Królestwie i Cesarstwie. Pożar jest dla nich uroczystością; napadają na niego, rzekłbyś, z furią: rąbią i łamią, leją, rzucają się w największy żar i nim się obejrzysz, z ognia już ani śladu. Dzielny lud! Dla miasta naszego straż ogniowa jest duszą i okiem w głowie.
Inna rzecz po prowincjach. Tam pożar najczęściej zmienia się w pożogę, która całe miasto pochłania. Większość miast prowincjonalnych nie ma jeszcze wcale straży ochotniczych. Częstokroć nie pochodzi to nawet z ich winy, ochotników bowiem nie brak, ale dla założenia straży potrzebne jest pozwolenie władzy, które częstokroć, choćby z powodu masy żądań, przychodzi po pożarze nowym.
∗ ∗
∗ |
Jedne, jak w starożytności, zaprzężone w ogniste bieguny, służyły do homerycznych batalij. Inne, jak palankiny, wygodnem czyniły rozpływanie się w bezdusznej nirwanie indyjskiej. Wreszcie w ostatnich stuleciach złotem okute powozy i maleńkie sanki dostępne były tylko dla książąt i królów.
Dzisiaj czasy się zmieniły. Dzisiaj możesz sobie, czytelniku Niwy, przejechać się: „i z Nalewki na Grzybowe za dziesięć groszy od osobe“, rozmyślając o marnościach błota, w jakiem nogi twoje spoczęły. Dzisiaj pieniądz, ta wszechpotęga niwelująca wszechstany, pozwala tobie za lichą dziesiątczynę bez troski i zachodów przenieść się z Krasińskiego placu do Trzech Krzyży. Nieraz, siedząc w omnibusie takim, choćbyś był najsurowszych obyczajów, zmuszony jesteś trącić kolanem swem kolano sąsiadki kilkodziesięcioletniej, albo też wyciągnięte pedały zatabaczonego emeryta. Pomyśl więc teraz, czytelniku, że twym omnibusowo-zachowawczym nawyknieniom pragną nowe narzucić reformy!
Oto chodzą wyraźne wieści, że Warszawa ma otrzymać „tramwaje“. Co to za dowcipni ludzie, ci ludzie! Tramwaje te bowiem mają nie tylko cel czysto lokomocyjny, ale zarazem tendencją ekonomiczno-społeczną. Bo to, proszę was, rzecz jest tego rodzaju. W ludzkiej naturze leży właściwość skupiania się, na przekór wszystkim mizantropom. Tęż samę właściwość spotykamy w Warszawie. Wszyscy warszawianie radzi by mieszkać w samym środku miasta, aby się mieścić blisko poczty, Saskiego ogrodu, teatru i redakcyj obu Kurierów. Taki ruch dośrodkowy, jakkolwiek nie posiada w sobie żadnej niemoralnej dążności, wpływa szkodliwie na ogólny organizm Warszawy. Wskutek tego bowiem w środkowych częściach miasta zbyt znaczna nagromadza się ludność kosztem dalszych dzielnic naszego grodu. Za tem idzie znaczna nieproporcjonalność komornego i w ogólności zaniedbywanie ulic oddalonych. Aby temu wszystkiemu zapobiec, Warszawa, idąc śladem miast zagranicznych, umyśliła zaprowadzić u siebie wygodne tramwaje czyli kolej żelazną konną, aby połączyć ze sobą końce miasta i tem samem umożliwić łatwe i szybkie przenoszenie się z ulicy Brackiej na Muranów, z Powązek na ulicę Czystą itd. Mieszkaniec tedy, mając w ten sposób znaczną łatwość dostania się tanio i szybko z Alei Ujazdowskich na Wierzbową ulicę, nie będzie się cisnął koniecznie do tak zwanego środka miasta, mogąc mieszkać w okolicach dalszych, gdzie mieszkania nawet przy czynności tramwajów muszą być tańsze od mieszkań na ulicach pryncypalnych i gdzie powietrze bywa czystsze nierównie. Dalej znów ulice owe obficiej się i ozdobniej zabudują. Co także korzyść niemała dla estetycznego smaku stołecznego. Wreszcie nowe i przyzwoite domy rugować będą nędzne chałupy i przywiązane do chałup tych błoto i nieczystość wszelaką.
Jak na pierwszy raz (albo raczej na drugi, ponieważ istnieje już linia między Dworcem Warszawsko-Wiedeńskim a Petersburskim i Terespolskim), projektują dwie następujące linie: od okolic rogatki mokotowskiej, Alejami, Nowym Światem, Krakowskiem Przedmieściem, do ulicy Czystej. Tu nastąpi mała przerwa między ulicą Czystą a Teatralnym Placem, skąd znów pójdzie linia ku rogatce powązkowskiej.
Nie ma wątpliwości, że silniejsze rozgałęzienie sieci kolejowych napotka na trudności znaczne z przyczyny krótkich i wąskich rozmiarów ulic naszych. Trudnością ową już powyższy projekt osłabiony został. Między Niecałą bowiem ulicą a Placem Teatralnym nastąpić musi przerwa. Linia to zbyt ciasna, aby mogła obok furgonów, dorożek, powozów, przepuścić tramwaj, wymagający większych etnograficznych dogodności. Wiadomo zaś, że rozszerzenie ulicy Wierzbowej będzie połowiczne tylko, to jest od ulicy Trębackiej do Niecałej.
∗ ∗
∗ |
Kiedy bieżącego roku Pańskiego rozeszły się wieści krwiożercze o uśmierceniu zwierząt, mających stanowić zawiązek warszawskiego zwierzyńca, pisma nasze niepomiernie się zasmuciły, przypuszczając, że dusze zabitych wilków zawyją mściwie nad uszami komitetu zwierzynieckiego i takowy przyprawią o moralną i niemoralną niemoc.
Jakoż smutek prasy naszej najzupełniej był nieusprawiedliwiony, ponieważ prasa, jako taka, sama w sobie i dla siebie, wiedzieć była powinna, że wilki duszy nie mają i że po śmierci żyć nie będą, a tem samem zdrowiu komitetu nie zaszkodzą w żadnym kierunku zoologicznym. A jeżeli rzeczywiście objawy życia komitetowego istotnie zamilkły, to po prostu na zasadzie prawa ziemskiego, nakreślającego niezłomne granice wszystkim naszym dążnościom. Przy tem jeszcze zauważyć można i należy koniecznie, że owe pośmiertne wycia wilków (jeśliby kto koniecznie chciał w takowe uwierzyć) dzielnie przyszły w pomoc funkcjonującemu u nas „Komitetowi Opieki nad Zwierzętami“. Stało się bowiem to, że Komitet zoologiczny, osłabiony w swych zamiarach zwierzynieckich, nie będzie więził, a ewentualnie i głodem morzył, zwierząt i ptaków w parku pragskim.
Artykuły pt. Sprawy bieżące ukazały się w Niwie (dwutygodnik naukowy, literacki i artystyczny; Warszawa) w tomach VI (1874), VII i VIII (1875), a mianowicie: I = VI, str. 49—54. — II = VII, str. 213—19. — III = VIII, str. 59—71. — IV = VIII, str. 149—52. — V = VIII, str. 309—16. VI = VIII, str. 384—92. — VII = VIII, str. 451—8. — VIII = VIII, str. 539—46. — IX = VIII, str. 630—6.
Artykuł I podpisany inicjałami H. S., artykuły II i III bez podpisu, artykuł IV sygnowany gwiazdką, artykuły V—IX znaczone kryptonimem —Al—.
ROZBIORY I WRAŻENIA
LITERACKO-ARTYSTYCZNE
Ze świata Bohemii. Pewien młody artysta, przyszedł w tych dniach do krawca i zamówił u niego całkowity nowy kostium.
— A jak urządzimy się z zapłatą? — spytał uprzejmie krawiec.
— Uważa pan — odrzekł artysta — teraz jakoś nie jestem przy pieniądzach, więc tego miesiąca nic panu nie dam, a resztę na przyszły.
Dama kameliowa uznaną była w czasie pobytu p. Modrzejewskiej w Stanach Zjednoczonych przez tamtejszą krytykę, za jedną z najznakomitszych ról artystki. W San-Francisco pułkownik Hinton, redaktor Evening Post, napisał po przedstawieniu tej sztuki sonet na cześć Modrzejewskiej, który kończył się słowami:
Trudnoć zakazać, abyś nie biegała
Do stron rodzinnych sercem z Ameryki,
Lecz to pamiętaj, że ty i twa chwała
To teraz własność naszej Republiki.
Na szczęście, sonetowe przykazanie nie sprawdziło się, Modrzejewska od 4 grudnia rozpoczyna szereg wystąpień w Warszawie, między któremi ujrzymy ją i w sławnej roli Margieryty Gautier. W ogóle występy „gwiazdy“ budzą już ruch niemały w kołach miłośników teatru. Zaledwie wczoraj z rana wyszło ogłoszenie dyrekcji — wszystkie bilety zostały zamówione literalnie w ciągu kilku godzin. Wiele osób odeszło z próżnemi rękoma, a stąd niezadowolenie i wyrzekania na dyrekcję, którą posądzają, że z góry pewna rozprzedaży, zatrzymuje bilety dla wybranych tylko.
Wydawnictwo Pism Sienkiewicza. Księgarnia Gebethnera i Wolffa przygotowuje wydanie drugiego tomu Pism współpracownika naszego Henryka Sienkiewicza (Litwosa). Tom ten obejmuje opis podróży Litwosa po Stanach Zjednoczonych Pół. Ameryki od Oceanu Atlantyckiego do Spokojnego.
Czy istnieje polska szkoła malarstwa? U nas mało kto o tem wątpi, należałoby tylko innych przekonać. Angielski sławny krytyk Ruskin zaliczył Matejkę do monachijców z kierunku, a Austriaków z rodu. Zapytany przez jednego z naszych ziomków, co rozumie przez narodowość austriacką, zbył go żartem, że Austriak to jest gatunek Niemca w obcisłych spodniach. Brandta tenże krytyk zrobił również Niemcem bez bliższego jednak oznaczania cech gatunkowych. Ruskin jest istotnie znakomitością krytyczną, a prócz tego nie żywi żadnej ku nam niechęci, błędy więc jego tłumaczą się tem, że sekcje na wystawach powszechnych (jak np. austriacka) istotnie nie mogą nikogo o narodowości malarzy pouczyć. Ale błędy Ruskina nie mogą się jeszcze porównać z nieświadomością Francuzów; kto by np. uwierzył, że paryski Goupil, który zakupuje wszystkie płótna Chełmońskiego i, mówiąc nawiasem, robi na nich doskonałe interesa, do niedawna nie wiedział nie tylko jakiej narodowości jest Chełmoński, ale z jakich okolic czerpie temata do swych obrazów. Podobnych pomyłek lub przykładów niewiadomości moglibyśmy wiele przytoczyć, a skutek z tego taki, że mamy malarstwo świetne, bierzemy udział w ruchu artystycznym narodów wcale niepomierny, i mimo tego wszyscy nas zapoznają. Co na to poradzić? Gdyby który z naszych kapitalistów przedstawiający dostateczną gwarancję chciał urządzić wystawę naszych malarzy w znakomitszych miastach europejskich, kwestia od razu zostałaby przeciętą. Płótna nasze i nazwiska podpisywane pod niemi, takie jak Matejki, Siemiradzkiego, Brandta, Gierymskich, Grottgera, Chełmońskiego, Stachórskiego, Gersona etc., — przekonałyby na koniec pp. Ruskinów, czem istotnie jest nasza działalność na polu sztuki. Dodajemy, że kapitalista taki zrobiłby przy tem świetny interes, — malarze zaś nasi, dla których, pominąwszy inne względy, otworzyłoby się ogromne pole sprzedaży, pewno nie odmówiliby przedsiębiorcy swego poparcia.
P. Kazimierz Zalewski ma wkrótce rozpocząć w Szkole Dramatycznej Derynga szereg wykładów o komedii nowożytnej, począwszy od Moliera i Szekspira. O pożyteczności takich wykładów rozwodzić się nie potrzebujemy. Znaczenie teatru jest u nas wielkie, wszystkim więc zależy na tem, by przyszłe pokolenie aktorów nauczyło się szanować i kochać sztukę, zamiast szukać w niej pola do popisów osobistych, — szacunek zaś i miłość sztuki mogą wypłynąć tylko z rozumienia jej. Artyści Comédie-Française lub wiedeńskiego Burgu są to ludzie prawdziwie wykształceni, którzy w danym razie, z czystego zamiłowania do pięknego dzieła scenicznego, nie wahają się grać najmniejszych nawet ról, byle całość wypadła skończona. Może w przyszłości i u nas odrzucanie ról będzie tylko melancholicznem wspomnieniem w pamiętnikach reżyserów.
Głód na Górnym Szląsku. Wiele pism naszych doniosło już o głodzie na Górnym Szląsku.
Ludność, tak pracująca w kopalniach jak i rolnicza, znajduje się w stanie prawdziwie wzbudzającym litość. Nędzne zapasy ziemniaków skończyły się już, śniegi pokryły kraj, a tymczasem nie ma co włożyć do garnka. W domach wiejskich tulą się do siebie gromadki zziębniętych dzieci, próżno błagając o łyżkę ciepłej strawy. Starsi tracą odwagę i siły do pracy. Liczba dotkniętych głodem z każdym dniem się zwiększa. Wieśniacy sprzedają resztki dobytku, a wkrótce zaczną zapewne sprzedawać i ziemię, która nie umiała ich wyżywić.
Czy znajdą kupców?
Tak! kupią ją Niemcy, pierwotni zaś mieszkańcy albo tułać się będą na własnej ziemi bez dachu i ziemi, albo udadzą się za Ocean i tam na niezmierzonych stepach, lub wśród zgiełku miast wyginą zwolna z głodu i tęsknoty, — zazdroszcząc tym, których kości spoczywają w górach rodzinnych.
Głód i zima, — straszne dwa słowa, straszniejsza jeszcze rzeczywistość. Pod ciężarem klęski ugina się lud prosty, jak kłos pod wichrem, wyglądając zmiłowania od Boga i od serc ludzkich.
Gdy Segedyn uległ klęsce powodzi, wieść o tem odbiła się echem we wszystkich zakątkach Europy. Poprzednio jeszcze rozczulał tkliwe dusze los Bośniaków i Hercegowianów, w tej chwili Paryż wyprawia świetne widowiska na dochód dotkniętych powodzią mieszkańców Murcji.
Obecnie głód na Szląsku! — Kto pierwszy weźmie skarbonkę i potrząśnie nią w imie nędzy i miłosierdzia? Szląsk znacznie bliżej od Murcji.
Z powodu przybycia p. Heleny Modrzejewskiej, zawiedzeni w nadziei dostania biletów wymyślają kasjerowi, kasjer zawiedzionym, słowem: koło kasy wojna — istne oblężenie Troi — dyrekcja zaś spogląda z góry jak Jowisz na walczących. Gdyby jednak chciała przechylić się choć cokolwiek na stronę Hellenów oblegających, ogół Hellenów byłby jej bardzo wdzięczmy.
Strachy na Lachy. Od pewnego czasu krąży po mieście niczem nieuzasadniona wieść o mającym jakoby nastąpić „krachu“ w Warszawie. Zbankrutował w swoim czasie Wiedeń, bo nie umiejąc po polsku i nie mogąc korzystać z głębokiej prawdy zawartej w naszem przysłowiu: „Nie graj Wojtek“ zanadto bawił się w giełdę i na giełdzie. My nie bawiliśmy się w podobny sposób, możemy więc nie spać wprawdzie, ale pracować spokojnie. Florencja zbankrutowała częściowo z powodu przeniesienia zarządów centralnych; my i na podobne przyczyny mniej jesteśmy wrażliwi — słowem: niebezpieczeństwa nie ma. Pewien brak gotówki, jaki się w obecnej chwili czuć daje, jest, jak słusznie tłumaczy Gazeta Handlowa, zjawiskiem występującem stale przed Nowym Rokiem, w którym to czasie wypłaty roczne zmuszają do gromadzenia pieniędzy.
Pewien mały wekslarz umknął wprawdzie, zapewne do Ameryki, ale możemy wierzyć, że jak tam jego przyjazd nie otworzy nowej ery pomyślnej, tak u nas nie sprowadzi czasów klęski.
List palestranta z XVIII wieku. Jeden z naszych współpracowników pokazał nam ciekawy list z oświadczynami, pochodzący z XVIII wieku. List ten pana Rocha Rogali Kozerskiego, jako wyborny przykład makaronicznego, a zarazem napuszonego stylu, w wyjątkach podajemy.
„Wielmożna mnie wielce Mościa Dobrodziko! Gdy po tylokrotne moje z osobistości komparycje i werbalne merita w procedurze matrymonialnej konjunkcji i u kratek trybunału serca W. Pani Dobr. deponowane, nie odebrały dotąd z melodyjnych ust Jej pożądanej repliki, umyśliłem więc wezwać na konferencję sympatyczne sentymenta i adoracje moje do Jej persony resplendującej ukorporowanemi w niej perfekcjami i uczynić literalną manifestacją afektu, ferworu i zelozji, które w pektoralnych latifundiach moich od tak dawna wysiadują supercesją na rzecz W. Pani Dobr. Apelując zaś do najwyższej instancji rozumu i perspikacji Pani mojej, śmiem konserwować presumpcję, iż dekret chociaż kontumacyjnie ferowany, nie okondemnuje mnie, owszem faworalną mi przyniesie solucją. A ponieważ wakująca po św. p. miecznika inflanckiego zgonie konnubialna posada wzbudziła o Jej rękę kilku pretensorów, heredowanie zaś tak precjonalnego remanentu nie podlega ani konkursowi potioritatis, ani kompromisarskiej eksdywizji, tylko jednemu adjudykowane być może, przeto najniżej suplikuję W. P. Dobr., abyś raczyła kontrowersyjne współpretensorów impetycje przeważyć na szali imparcjalnej Temidy i personalnym onych kwalifikacjom interekwalny położywszy walor, zadeklarowała, kto z nas legalnie formować może prawo do aktoratu“.
Tu następuje wzmianka o Parysie, a dalej, przechodząc do dwóch innych współzalotników, p. Roch mówi:
„Miałżeby najgodniejszym być Jegomość p. Starosta? Rekuzuję najmocniej i admitować nie mogę. Bo czyliż tak delikatnych sentymentów dama zdoła akordować estymę i konsyderacje dla istnego gladiatora i pokulatora, jakim jest ten parasita domu Rówieńskiego, którego wocyferacje i klamory razić powinny subtelny tympan uszu kreowanych jedynie dla słuchania miłosnych infleksów, modulacyj i supirów — i którego impetyczne traktamenta i antischolarna cywilizacja nasuwają suspicje o plebejuszowskiej precedencji. Co się zaś tyczy jegomości pana Majora, usiłującego miodopłynną elokwencją konwinkować W. P. D. o swojej inamuracji, a bez dokumentów, militarnym tylko uniformem chcącego insynuować opinią o heroicznych swoich imprezach, taką mam jedynie do zrobienia względem niego delacją, jaką powziąłem z oficjalnych kwerend i komunikaty. Oto w owych siedmioletnich germańskich Bellony inwazjach, których tak pompatyczną zwykł czynić narracją, zajmował on przy saksońskich kohortach officium niewielkiego splendoru subalterna medycyny vulgo cyrulika, a co gorsza, jest apostatą circumcisji alias neofitą, w czem nawet familijna jego kognominacja do suponowania podaje asumpt“.
Przechodząc do siebie pan Roch Rogala pyta się, czy jako: „filar prześwietnej palestry, parentelat i posesionat z antenatów tej prowincji nie godzien jest preferencji nad owemi adwenami od fluminów Narwi i Jordanu, których filiacja problematem, egzystencja enigmatem, a substancja trudną do zlikwidowania kwestią?“
Kończy zaś w ten sposób:
„W ekspektatywie zaś fortunnego perswazji mojej sukcesu paląc aromatyczny serca mego holokaust przed ołtarzem afrodyzjalnych wdzięków W. P. Dobr., prosternuję facjatę moją u Jej pedestałów, submituję służby moje z głębokim respektem i akomodacją, gotów na rozkazy W. P. Dobr. genuflektujący adorator i uniżony — sługa Roch Rogala Kozerski. V. g. l. m. p.“.
Artyści polscy w Rzymie zamierzają urządzić sobie czytelnię. Poważne i sympatyczne to grono składa się ze Stankiewicza, nestora polskich malarzy tamże zamieszkałych, Siemiradzkiego, Cieszkowskiego akwarelisty, Kotarbińskiego, Welońskiego rzeźbiarza i Brodzkiego. Wieczorami kółko to zbiera się w Caffé Greco Antico na via Condotti, niedaleko Pincio, gdzie przychodzą również artyści francuscy, hiszpańscy i włoscy. W ostatnich czasach powstała między nimi myśl założenia czytelni i towarzystwa, które by mogło ściągnąć wszystkich ziomków w Rzymie zamieszkałych.
Siemiradzki maluje obecnie przepyszny plafon dla jednego z magnatów tutejszych; Kotarbiński wykończył wielki obraz Chrystus przed Piłatem, Weloński zaś kończy posąg gladiatora na temat: Morituri te salutant.
Wieść podana przez nasze pisma z powodu otrzymania przez Wiesiołowskiego wielkiego medalu złotego, jakoby po Siemiradzkim, jest prawdziwą, jeśli mowa tylko o malarstwie. Z rzeźbiarzy wielki złoty medal otrzymał Weloński, który też na mocy przywileju związanego z tą nagrodą jest stypendystą Akademii w Rzymie.
Jeszcze o głodzie na Szląsku. Wieść o klęsce i wołania o ratunek obiegają wszystkie nasze pisma i sądzimy, że wraz z nami wszystkie powtarzać ją będą choćby codzień, dopóty, dopóki nie zdołamy przyjść z pomocą nieszczęśliwym braciom naszym. Ale nie pozwólmy, aby podczas gdy my dyskutujemy, ani umierali z głodu. Zamiar pomocy ze sfery życzeń powinien przejść w sferę czynów z taką nagłością, z jaką zgłodniałe usta upominają się o kawałek chleba. Należy uzyskać pozwolenie odpowiedniej władzy i zająć się zbieraniem składek, które nie zawiodą, jeśli można jeszcze u nas liczyć na ofiarność ogółu i jego bratnie uczucia. Na pytanie, kto ma się zająć staraniem o uzyskanie pozwolenia, — odpowiadamy: redaktorowie pism — i nikt inny. Porozumienie się w tym względzie jest koniecznem. Po uzyskaniu aprobaty można będzie zaprosić do współudziału osoby, dające wszelkie oficjalne i pieniężne gwarancje; co zaś do samej prasy, ta nie może postawić sobie celu bardziej obywatelskiego i filantropijnego.
Obywatelskim on jest, — bo to zarazem walka z germanizacją. Bez pomocy z zewnątrz, za nie opłacone podatki administracja zabierze ziemię, którą odkupią od niej... Niemcy.
Filantropijnym jest, — bo tam dzieci i kobiety umierają z głodu.
Czy trzeba jeszcze więcej słów? Nie! Trzeba czynów i pieniędzy.
Przedstawienia Antoniusza i Kleopatry w Anglii i Ameryce należą do najefektowniejszych pod względem dekoracyj. Po podniesieniu zasłony między aktem pierwszym a drugim widać przepyszny obraz Antoniusza i Kleopatry na złotej łodzi o purpurowych żaglach. Nubijscy żeglarze trzymają w ręku srebrne wiosła, grupy dziewic przybranych w bieli grają na harfach, tetrakordonach i syrynksach. Kleopatra w postaci pół leżącej, wspiera rozmarzoną głowę na purpurowych fałdach togi Antoniusza, zakochaną parę zaś otaczają czarne dziewice, wachlując ją długiemi wachlarzami z piór strusich. Rozkwitłe kwiaty lotosu, w dali palmy, piramidy i sfinksy dopełniają obrazu. Sztuka ta wchodzi, jak doniosły pisma, w zakres programu pani Heleny Modrzejewskiej.
Pani Modrzejewska ukaże się, jak mówią, dodatkowo dziesięć razy na naszej scenie. Nowa nadzieja widzenia jej może zakończy homeryczne wojny przy kasie, do której wczoraj np. kasjer musiał dostawać się oknem. Gdyby tak dalej poszło jak dotąd, dyrekcja byłaby chyba zmuszoną dodać kasjerowi dwóch pomocników, specjalnie przeznaczonych do odpowiadania na obelgi tym, którzy od okienka odchodzą bez biletów.
Sacher Masoch. Kilkanaście lat temu pewien wydawca książki, traktującej o nauce poezji dla użytku młodzieży, dbały o moralność swych małych wychowańców, pousuwał z poetyki wszystkie wyrazy „niemoralne“, jako to: panna, kochanka, miłość itp. Zwrotkę więc z Pierwiosnka, kończącą się słowami:
............
Czy dla druha lub kochanki,
Upleć wianek z mego kwiatku,
Wianek to będzie nad wianki.
przerobiono jak następuje:
Czy dla druha w pierwszym rzędzie,
Upleć wianek z mego kwiatku,
Wianek to nad wianki będzie.
Porwanie, w którem rycerz wracający zza grobu porywa pannę, poprawiono w ten sposób, że zamiast wyrazu „panna“, podstawiono wyraz „stary“. Młode pokolenie wprawdzie z trudnością umiało sobie wytłumaczyć ową ochotę rycerza-upiora do porywania „starego“ i do galopowania z nim po nocy bez względu na niebezpieczeństwo katarów i zaziębień. Śmiano się wówczas powszechnie ze sztuczki wydawcy, ale pokazało się, że p. Sacher Masoch pokazał jeszcze lepszą, bo sędziwego Nestora naszej sceny, Smochowskiego, zmienił w utalentowaną, młodą i prześliczną panią Smochowską. W tak zmienionym sędziwym emerycie zakochał się w najnowszym romansie Sacher-Masocha opryszek Stolouk i galopował, a nawet i zagalopował się wraz z panem Masochem w krainę głupstw i bredni.
Co do nas, twierdzimy, że gdyby wypadkiem sam pan Sacher zmienił się w młodą i piękną pannę, diabeł może by na tem zyskał, ale literatura straciłaby bardzo niewiele.
Polemika Kurierów: Porannego i Codziennego, rozpoczęta z powodu konkursu na napisanie książki ludowej, przybrała w ostatnich chwilach charakter czysto osobisty. I my i zapewne wszystkie inne poważniejsze pisma radzi byśmy, aby spór ten w interesie powagi i godności prasy stanowczo został zaniechany. Polemika przedmiotowa jest pożyteczną dyskusją, osobista zaś, zwłaszcza wobec prądu do jedności i zgody, jaki niedawno objawił się w prasie, robi tylko przykre wrażenie na czytelnikach i osłabia ich zaufanie do dzienników. Dawszy niedawno przykład powściągliwości, gdy spór stał się osobistym, mamy z kolei prawo wezwać do niej w imie interesu ogólnego.
Wiek czerpie z poważnego organu niemieckiego, bo z Gazety Kolońskiej, wiadomość o pojawieniu się w Brazylii południowej olbrzymiego zwierzęcia zwanego minhocao. Zwierze to jest sobie robaczkiem, mającym pięćdziesiąt metrów długości, a pięć szerokości. W wycieczkach swoich spod ziemi na jej powierzchnię wywraca drzewa, porusza skały i odwraca łożyska strumieni. Co do nas, wyznać musimy, że robak ten, choćby nawet był kaczką, to i jako kaczka istotnie jest ogromny.
Kwestia oświaty. Pan Rajewski odczytał na posiedzeniu oddziału statystycznego Towarzystwa Geograficznego sprawozdanie o liczbie uczących się w Królestwie, Cesarstwie i prowincjach nadbałtyckich. Pominąwszy prowincje nadbałtyckie, w których oświata stoi najwyżej, ze sprawozdania pokazuje się, że na 100 ludzi w 47 guberniach Rosji europejskiej wypada 17 uczących się, — w guberniach Królestwa 30. W miastach Cesarstwa na 100 — 53, w miastach Królestwa — 63. Według płci w 47 guberniach europejskich Cesarstwa wypada na 100 uczących się: dziewcząt 24, w Królestwie 52. Dziewcząt uczęszczających do szkół po wsiach w Cesarstwie na 100 uczniów płci obojej wypada 16, w Królestwie 53.
Filie pocztowe. Z okazji zatwierdzonych jakoby w zasadzie filii pocztowych na Nalewkach i na ulicy Chłodnej, p. „Kes...“ w liście pisanym do Kuriera Warszawskiego dopomina się o podobną filię także dla mieszkańców Pragi. Nie podobna odmówić słuszności temu najsprawiedliwszemu ze wszystkich żądań. Każdy z mieszkańców Pragi, dla oddania listu rekomendowanego, paczki lub przesyłki pieniężnej, zmuszony jest odbywać podróż aż na plac Warecki, przebywać w czasie niepogody sławne błota prażskie, odmrażać uszy zimą na moście lub płacić omnibusy, przede wszystkiem zaś, przy znanej zasadzie: „jeśli ci pilno, to poczekaj“, tracić cały dzień czasu. Praga, której ludność rośnie szybko, koniecznie powinna mieć swoją pocztę, skoro ma ją każde powiatowe miasteczko. Również pożądanemi byłyby pewne reformy przy odbiorze posyłek rekomendowanych, albowiem faktem jest, że odbiór ów nigdzie na świecie nie jest połączony z takiemi trudnościami jak u nas, i nigdzie nie uwarunkowany takiem mnóstwem poświadczeń przez właścicieli domów, cyrkuły itd., co wszystko nie tylko męczy, ale często i upokarza odbiorców. Ostrożność w oddawaniu posyłek jest wprawdzie potrzebną, ale nie powinna przebierać miary w formalnościach.
Przy zakładaniu filii warto by się także zastanowić nad systemem amerykańskim poczt. System ten polega w Ameryce na tem, że w każdym gmachu pocztowym znajduje się niezmierna ilość szufladek wmurowanych w ścianę i opatrzonych numerami. Towarzystwa, banki, sklepy, a nawet pojedyńczy mieszkańcy dzierżawią za pewną opłatą roczną te szufladki, od których poczta daje wynajmującemu klucz. Wynajmujący przychodzi kiedy chce i otworzywszy szufladkę, znajduje w niej wszystkie listy, jakie do niego nadeszły. Olbrzymi pocztowy gmach City-Hall na Brodway w New Yorku posiada przeszło dwakroć sto tysięcy szufladek, co poczcie daje znakomite dochody.
Niejaki Kisliczenko, który skradł w Odessie numizmatów na sumę rs 20,000, sądzony 12 listopada w Sądzie Okręgowym odeskim, został uniewinniony.
Tadeusz Błotnicki, młody i utalentowany rzeźbiarz, który niedawno otrzymał wielką nagrodę Akademii Sztuk Pięknych w Wiedniu, wykończył obecnie posąg Piusa IX dla katedry grecko-katolickiej we Lwowie.
W sferach artystyczno-literackich krąży od niejakiego czasu wieść o przyjeździe do Warszawy Sary Bernhardt, najsłynniejszej artystki pierwszego teatru we Francji: Comédie-Française. Sara Bernhardt zerwawszy z Paryżem, udaje się na występy do Petersburga do teatru Michel i w Warszawie ma się podobno zatrzymać umyślnie dla poznania Modrzejewskiej. Sława naszej artystki i jej tryumfów amerykańskich odbiła się niejednokrotnie o uszy panny Bernhardt w Paryżu. Po przedstawieniu Damy kameliowej w Ameryce, gdy wszystkie dzienniki pełne były pochwał i największych uniesień dla Modrzejewskiej, wycinki, zawierające recenzje, wysłane zostały przez miejscowe redakcje Dumasowi, który też napisał do Modrzejewskiej list dziękczynny. Przez Dumasa wieści te dostały się prawdopodobnie do Sary Bernhardt. Stąd jej ochota zobaczenia przyszłej rywalki w Anglii i Ameryce. Mówimy rywalki, albowiem panna Bernhardt, która już występowała w Anglii, ma się jeszcze udać i tam i do Ameryki, po występach w Petersburgu. Przyczyną usunięcia się słynnej artystki z Paryża był dziennik Figaro, a w szczególności słynny felietonista Albert Wolf, który istotnie ścigał ją swym złośliwym dowcipem z godną lepszej sprawy wytrwałością. Z powodu tych dowcipów miało się odbyć nawet kilka pojedynków, o których w swoim czasie mówił cały Paryż, a które skończyły się na niczem, ponieważ figarzyści skłonniejsi są podobno do rozlewania atramentu niż krwi.
W Szkole Dramatycznej p. Derynga, prócz cotygodniowych przedstawień, które są ćwiczeniami praktycznemi, mają również miejsce wykłady rozmaitych przedmiotów. Lekcje tańca i śpiewu prowadzą pp. Filatyn i Zakrzewski. Stylistykę wykłada p. Chmielowski, kurs literatury powszechnej p. Kotarbiński, o nowożytnej komedii p. Kazimierz Zalewski. Katedrę nauki o wyrażaniu uczuć, łącząc teorię z praktyką, objął pan Grubiński.
Boston w Massachusetts w Ameryce Północnej jest miejscem prawdziwie szczęśliwem dla naszych artystów. Pani Modrzejewska miała w mieście tem największe powodzenie; obecnie zaś gazety tam wychodzące przepełnione są pochwałami dla p. Tymoteusza Adamowskiego, młodego skrzypka z Warszawy. Adamowski do Ameryki udał się pierwotnie nie w zamiarze szukania artystycznej kariery, ale w sprawie, w której, jak we wszystkich innych na świecie: cherchez la femme. Jakieś
siedemnastoletnie serduszko zaatlantyckie poczęło tak ciągnąć naszego skrzypka przez Ocean, że przeciągnęło go wreszcie. Powodzenie pana Adamowskiego pewnie owej siły magnetycznej nie osłabi; być może nawet, iż ze względu na talent, a przy tem niezmiernie ujmującą powierzchowność artysty, wprowadzi w ruch więcej zaatlantyckich serduszek. Wszelkie tryumfy w Bostonie są niezmiernie ważne, albowiem miasto to, nazywające samo siebie Atenami amerykańskiemi, jest taką samą wyrocznią w rzeczach smaku w Stanach Zjednoczonych, jak Paryż w Europie. Mieszkańcy Bostonu istotnie najwięcej ze wszystkich jankesów uprawiają nauki i sztuki piękne; są przy tem wybredni i uważają się za doskonałych krytyków.
Kurier Codzienny donosi: iż pewna dama przeznacza rs 200,000 na tutejsze zakłady dobroczynne. Wobec takiej ofiarności nie wolno wątpić, że znajdą się ludzie, którzy i wygłodniałym dzieciom na Szląsku łzy obetrą.
Wyrok. Pięć dni temu wydział Sądu Okręgowego wydał wyrok w sprawie niejakiego p. H. Pan H. przed kilku miesiącami miał przybyć do kantoru Schertzmana i zażądać rs 100 w złocie. Po otrzymaniu pieniędzy wyszedł wedle słów oskarżenia z kantoru nie zapłaciwszy należności. Sąd uwolnił pana H. od wszelkiej odpowiedzialności.
Grzechy hetmańskie. Wśród niezliczonych dzieł powieściowych Kraszewskiego największem może mistrzostwem odznaczają się jego powieści z końca XVIII wieku. Autor maluje rzeczony wiek wiernie, nie ukrywa jego wad, odgaduje ducha, daje syntezę życia, ale maluje z miłością i sercem. Miłośnikom tych obrazów donosimy, iż świeżo opuściły prasę nakładem Lewentala Grzechy hetmańskie, ozdobione 17 ilustracjami Kossaka i portretem Kraszewskiego.
Kraszewski w liście pisanym do Kłosów prostuje błędne wieści, jakie od niejakiego czasu ukazywały się w prasie w sprawie Macierzy. Niektóre dzienniki doniosły, jakoby na ten cel wręczona została Zyblikiewiczowi znaczna suma pieniężna. Otóż Kraszewski objaśnia, że wiadomość ta jest fałszywą. Myśl instytucji jest nie nowa. Powstała ona w szlachetnej głowie Nestora naszej literatury od lat blisko dwudziestu, ale nie było funduszów. Przez czas jakiś myśl bliską już była urzeczywistnienia na mocy legatu przyobiecanego przez ś. p. Berezowskiego. Na nieszczęście Berezowski umarł nie uprawniwszy legatu. Została tylko w rękach projektodawców jako dowód obietnicy zwyczajna kartka, którą spadkobiercy nie czuli się zobowiązani. Dziś są obietnice i zapewnienia funduszów, ale czy fundusze zostaną zebrane, to, jak pisze Kraszewski, zależy „od dobrej Woli tych, co nam mają przyjść w pomoc, a którym chętnie sławy, zasługi, wszystkiego ustąpimy, byle praktyczną instytucję stworzyli“.
„Dotąd więc — dodaje Kraszewski — prócz mojego marzenia i obietnic, — nie ma nic jeszcze“.
Potem gani pisma, które uważają taką Macierz „za coś przedpotopowego“, czego istnienie obok Alma Mater jest zbyteczne.
Alma Mater i należący do niej są, jak słusznie mówi czcigodny projektodawca, przeciążeni; zamierzona zaś instytucja, obok celu bezpośredniego, ma za zadanie wytworzyć nowe ognisko, nowe siły, nowych ludzi. Działalność Macierzy musi objąć rozmaite potrzeby oświaty w różnych miejscowościach, musi więc pociągnąć ludzi, którzy warunki i potrzeby oświaty w danej miejscowości najlepiej znają. Wobec takich zadań, działalność Alma Mater i jej zapracowanych ludzi nie jest dostateczną.
„Byłoby dla nas największem szczęściem — kończy Kraszewski — gdybyśmy choć najskromniejszy udział w sprawie takiej doniosłości mieć mogli“.
Z naszej strony dodamy tylko, że kto choć cokolwiek wie o znaczeniu Matic zakładanych w Czechach i w południowej Słowiańszczyźnie, i o obronie, jaką w nich znalazły miejscowe żywioły słowiańskie przeciw uorganizowanemu naciskowi niemieckiemu, ten o doniosłości sprawy nie będzie wątpił.
Wytrwałość. Heine rozdzielił ludzi na dwa odrębne typy: semicki i helleński.
Pod typem helleńskim rozumiał dusze poetyczne, wykwintne, kochające życie, rozmiłowane w piękności, gotowe do pracy i poświęceń dla ogółu, ale pod warunkiem osobistego szczęścia.
Typ semicki, dość niesłusznie tak nazwany, jest o wiele posępniejszy. Przykładem jego człowiek, który poślubiwszy jakąś ideę, oddaje jej nie pół duszy, ale całą; który żyje wyłącznie dla niej, rozbija wolno i zawzięcie trudności, jak woda padająca kroplami na kamień, — słowem, który żyje i umiera dla swych celów.
Który z tych typów komu się więcej podoba, to rzecz osobistego gustu; który u nas powszechniejszy, o to nawet pytać nie warto.
Nazywają nas przecie paryżanami Północy; paryżanie sami siebie zwą ateńczykami, a ateńczycy byli Hellenami par excellence.
Tak jest; ów drugi typ, wytrwały, oddany jednemu celowi, kładący weń życie całe, był dotąd u nas dosyć rzadki.
Ale w ostatnich czasach dużo się zmieniło. Rzuciwszy dziś okiem w otoczenie, dostrzeżemy niemało wytrwałych, a cichych i jakby umyślnie usuwających się na bok pracowników.
Sława głośna nie uwieńczy ich skroni, zasługa nie przyniesie bogactw i zaszczytów, a jednak pracują cicho, mozolnie, jak mrówki wedle mrowiska.
Teraz kilka przykładów, albo, jeżeli czytelnicy wolą, kilka profilów pobieżnie skreślonych.
Napisać piękną powieść lub komedię — to zostać bohaterem, bodaj jednego dnia. Portret w ilustracji, szepty ust ludzkich, a czasem pięknych usteczek: „to on“ — pochwały, pochlebne recenzje — wszystko to łechce miłość własną, podtrzymuje na wdzięcznej drodze, zachęca, pochlebia, popycha. Założyć pismo i prowadzić je rozumnie — to zyskać głos w sprawach społecznych poważny, to wreszcie dojść do majątku, jak się uda.
Ale prowadzić np. wydawnictwo książeczek ludowych po 10, 20 lub 40 groszy, to inna rzecz.
Sławy nie zyskasz, majątku nie zrobisz, zasługę będziesz miał, ale zasługa doraźnych korzyści nie przyniesie.
Żeby to robić, trzeba gorąco miłować oświatę samą, czerpać otuchę i wytrwałość w tem uczuciu.
A jednak są ludzie, którzy to robią wytrwale, a szczerze, a serdecznie.
Do takich ludzi należy np. p. K. Promyk. Świeżo wyszła jego Obrazkowa Nauka pisania i czytania wraz z elementarzem dla samouków. Poprzednio wiele już książeczek wyleciało na świat i wsiąknęło w umysły prostacze. Tanie to, pisane jasno, trzeźwo, poczciwie. „Nauka czytania i pisania dla umysłu jest tem, czem orka dla roli“ mówi z prostotą pan Promyk! Prawda! ale orać to ciężka robota, a w tym razie tem zacniejsza, że przyszłe pokolenia dopiero zbierać będą. Ale Promyk tem się nie zraża i świeci wedle sił i pracuje — bez zysków. To zasługa. Pracownik prosi o rozpowszechnianie jego książeczek. Któż by odmówił. Poprą je z pewnością ci, którzy stykając się z prostaczkami poprzeć najlepiej mogą — inni poprą ciepłemi słowy — do których dołączamy oto nasze.
∗ ∗
∗ |
Inny przykład — o miedzę.
Dwanaście lat temu, w mieście smoka, Wandy, co nie chciała Niemca, i innych wspomnień zakłada pan Adrian Baraniecki Muzeum Techniczno-Przemysłowe dla kobiet. Zakład poniekąd nowatorski trafia od razu na trudności. Pieniędzy nie ma, zaufania nie ma, poparcia brak, nie wiadomo, co to jest, nie wiadomo, co z tego będzie, uczennic niewiele, słowem, zakład zdaje się w samym zaczątku skazany na upadek. Na szczęście, pan Baraniecki, to ten drugi typ heinowski. Przeszkodom przeciwstawia cierpliwość, trudnościom wytrwałość, brakowi pieniędzy pracę. Kładzie w przedsięwzięcie wszystko co ma, tłumaczy, chodzi, puka, przekonywa; zbiera okazy, ściąga ludzi chętnych; zakład, niby ognisko bez dobrej podpałki, świeci słabo, ale nie gaśnie; upływa rok, dwa, trzy, pięć — nie tylko nie gaśnie, ale świeci coraz mocniej. Nadchodzi wystawa paryska, prace uczennic budzą nie tylko podziw, ale niedowierzanie znawców: rezultaty biją w oczy, zaufanie się budzi i dziś — jest to prawie uniwersytet dla kobiet.
Łatwiejże było panu Vassara w Ameryce, który miał miliony i włożył miliony w kobiecy uniwersytet, — pan Baraniecki nie miał milionów, ale włożył duszę. Zamiast mówić, czem jest zakład, przytoczę jego program — niech rzecz mówi za siebie.
Wydziałów jest pięć: nauk przyrodniczych, historyczno-literacki, sztuk pięknych, handlowy i gospodarski. Na pierwszym z nich wykładane są: astronomia, mineralogia, geologia, botanika, fizyka doświadczalna, chemia i higiena popularna. Katedra zoologii nie jest jeszcze obsadzona. Wykłady prowadzą przeważnie profesorowie Uniwersytetu. Na wydziale historyczno-literackim: estetyka, literatura powszechna, literatura polska, historia, pedagogika. Z przedmiotów niestałych: dzieje poszczególne, historia odkryć geograficznych, starożytności rzymskie (pompejańskie). Zasady gramatyki polskiej porównawczej. Wykłady prowadzą, jak i na wydziale poprzednim, profesorowie Uniwersytetu.
Wydział sztuk pięknych posiada katedrę nauki o budowie i proporcjach ciała, historię sztuki, zasady ornamentyki, wykłady perspektywy artystycznej, rysunki ręczne (pięć oddziałów, począwszy od malarstwa olejnego do drzeworytnictwa). Wydział handlowy nie jest jeszcze otwarty dla braku uczennic i funduszów, — na koniec na wydziale gospodarskim wykładane jest gospodarstwo domowe kobiece, inne zaś przedmioty, jako to: sadownictwo, ogrodnictwo, warzywne i kwiatowe, jedwabnictwo, pszczolnictwo, technologia domowa, rachunkowość i prowadzenie ksiąg gospodarczych, również jak lekcje języków nowożytnych, rozpoczną się od 1 maja. Oto, co zrobiła wytrwałość i cicha ale żelazna praca p. Baranieckiego. Dziś pożyteczność i konieczność zakładu uznaną jest niezaprzeczenie, całość jednak nie uzupełniona trzyma się tylko ofiarnością samego Baranieckiego, nauczycieli i ogółu. W ostatnich czasach Kraszewski starał się dla niej zjednać jeszcze szersze poparcie. Składki zbierały się i zbierają dotychczas, bo wiele katedr jest jeszcze nie obsadzonych. Chętnym oświadcza obecnie pan Baraniecki, że tylko te fundusze nie chybią niezawodnie celu, które przesłane zostaną wprost na jego ręce, — w użyciu bowiem dotychczas zebranych zaszły pewne niedokładności, które postaramy się z czasem wyjaśnić.
Nie omieszkamy również kreślić od czasu do czasu portretów takich cichych pracowników. Może posłużą one za przykład.
Pan Napoleon Orda, niestrudzony zbieracz, autor i wydawca Album widoków polskich, przybył w tych dniach z Galicji do Warszawy. Piąta seria widoków obejmuje słynniejsze miejscowości w Poznańskiem; szósta obejmie widoki galicyjskie, siódma Królestwo Polskie. Całość będzie zawierała 230 obrazów ze wszystkich prowincyj zebranych. Cena rs 75, dość nieprzystępna dla kieszeni ogółu, jest jednak niewielką w porównaniu do trudów i kosztów wydawnictwa, dlatego nie powinna odstraszać ludzi zamożnych, którzy w zbiorze tym znajdą całość kraju, a raczej wszystkie słynniejsze jego miejsca i widoki.
Prospekt. W tych dniach pojawił się prospekt Wieczorów Rodzinnych, pisma ilustrowanego, mającego wychodzić pod redakcją panny Hauke. Religia, moralność i nauka, oto trzy zasadnicze podstawy, na których oprze się ten nowy, przeznaczony dla dzieci tygodnik. W sferze naukowej zarówno zostaną uwzględnione dzieje powszechne, jak i nauki przyrodnicze. Opowiadania, wiersze, komedyjki, życiorysy, podróże, dopełnią strony beletrystycznej pisma.
Witamy sympatycznie zapowiedź, wyrażając nadzieję, że nowe wydawnictwo będzie pomocą dla wpływów rodzinnych i że razem z niemi pracować będzie nad wszczepieniem w dziecinne dusze tych wszystkich cnych zasad, któremi stoją społeczeństwa.
Walery Przyborowski, autor kilku powieści i prac historycznych, pisze obecnie większe dzieło pt.: Historia włościan w Polsce. Młody autor patrzy na przeszłość z miłością, sądzimy więc, że jego książka rozproszy nieuzasadnione pojęcia o jakoby wyjątkowo rozpaczliwym stanie naszego włościanina w ubiegłych latach.
Pojęcia te rozszerzane przez niechętnych, niepojętym sposobem przedostają się czasem i do naszych pism.
Stan włościanina u nas, w stosunku do dzisiejszych pojęć, był bez kwestii niezadawalający, w porównaniu jednak do położenia chłopów z owych czasów w Niemczech, Węgrzech, nawet we Francji lub gdzie indziej nie tylko nie gorszy, ale wprost lepszy.
W Węgrzech szlachcic miał prawo miecza nad swymi poddanymi. W Niemczech drobni książątka w czasie wojny o niepodległość amerykańską sprzedawali Anglikom za gotówkę młodych parobków „ze zdrowemi zębami“. Pewien uczony Niemiec napisał o tem całą książkę. We Francji zabicie jelenia w lesie pańskim sprowadzało na włościanina karę śmierci.
U nas prawnie nic podobnego nigdy się nie działo.
Nowe zupełne wydanie Dzieł Fredry, zawierające i pisma pośmiertne, drukuje się obecnie u Anczyca. Całość będzie miała 13 tomów.
Józef Bliziński napisał nową komedię, którą oddał już dyrekcji teatru lwowskiego, a która i u nas prawdopodobnie będzie grana.
Jest to wiadomość i ważna i miła dla miłośników narodowej sztuki.
Nic samorodniejszego nad talent Blizińskiego. Inni wyrabiają się na komediopisarzy — Bliziński nim się urodził.
Warunki życia kazały mu być obywatelem wiejskim, przyrodzony dar każe mu pisać, tak jak ptakowi śpiewać.
Można nawet powiedzieć, że owa dola rolnika i wiejskiego szlachcica złożyła się szczęśliwie z talentem pana Józefa, otoczyła go bowiem żywiołami niezmiernie swojskiemi, a zatem sympatycznemi i dała mu owo poczucie iście rodzimego humoru, którem prawdziwie celuje.
Komedie jego nie tylko są pisane z talentem, nie tylko są to dzieła sztuki, ale dzieła jakieś lube, właśnie dlatego, że takie nasze.
Dar spostrzegawczy i dowcip mieszają się w nich z dobrotliwością. Śmiech jego to nie wytwór żółci, ale radość poczciwego serca, które dworuje sobie z wad ludzkich, nie przestając ani na chwilę ludzi kochać.
Zobaczymy, czem pan Józef obdarzył nas obecnie.
Zapowiadają szereg coraz to nowych koncertów. Barcewicz po powrocie z Moskwy wystąpi z fortepianistą Michałowskim. Do programu ich wchodzi nowy koncert Wieniawskiego, utwory Czajkowskiego i koncert Liszta.
∗ ∗
∗ |
W niedzielę 7 grudnia, o godzinie 1 z południa, odbędzie się koncert p. Chodakowskiego, barytona naszej opery. Program wielce urozmaicony. W śpiewach wezmą udział pp. Cieślewski, Filleborn, Wasilewski i Chodakowski, wraz z paniami Szlezygier-Kamińską i Dowiakowską. Modrzejewska przyobiecała, jak mówią, swój udział w części deklamacyjnej. Prócz niej wystąpi p. Czesław Stromfeld z deklamacją przy towarzyszeniu muzyki. Jest to poniekąd nowość. Przed kilku laty uprawiał ten rodzaj zmarły dziś już Chodecki, ale zdołał wywołać przelotne tylko wrażenie. Zarzucano mu, że używał niewłaściwych i nieodpowiednich tekstów muzycznych, skutkiem czego deklamacja nie tylko nie zyskiwała, ale traciła charakter poważny. Pan Stromfeld zresztą jest o wiele lepszym deklamatorem, kombinacja zaś poezji deklamowanej z muzyką na przyszłym koncercie będzie obmyślaną uprzednio, można więc będzie uniknąć w niej tych niewłaściwości, których nie mógł uniknąć Chodecki, improwizując melodię.
Córka kamieniarza, powieść ludowa Karoliny Świetli, znanej czeskiej autorki, wyszła w polskim przekładzie Maryi Grabowskiej. Witamy chętnie każdy przekład z pobratymczej literatury, — tem bardziej, że autorowie nasi dopełniając tłumaczeń, płacą tylko wzajemnością Czechom, którzy wszystkie znakomitsze nasze utwory od dawna już przełożyli — i przekładają dotychczas wszystko, co się tylko godniejszego uwagi w naszem piśmiennictwie ukaże. Karolina Świetla należy do najbardziej czytanych i popularnych pisarzy w Czechach. Powieści jej: Kilka kartek z rodzinnej kroniki, dalej Jeszcze z rodzinnej kroniki, O Anusi krawcównie, O świcie, Krzyż nad potokiem i Oświadczyny przełożone zostały w różnych pismach na język polski. O Córce kamieniarza podamy wkrótce obszerniejsze nieco sprawozdanie.
Rozprawa Karola Dunina pt. Prawo własności, rzecz ekonomiczno-prawna dla nie-prawników, wyszła z druku w osobnej odbitce. Praca ta była drukowaną pierwotnie w odcinku Gazety Sądowej warszawskiej.
Niejaki pan Aleksandrow, jak donoszą Nowosti, przerobiwszy komedię Bałuckiego pt. Radcy pana radcy, przedstawił ją w teatrze petersburskim jako własny utwór pt. Kandydat na głowę miasta.
Pan Kazimierz Kaszewski przełożył tragedię najstarszego z tragików greckich, Eschilesa: Siedmiu pod Tebami. Przekład ten wyszedł w Ateneum.
Przed niedawnym czasem przełożony został na język niemiecki dramat Asnyka Kiejstut. Krytycy niemieccy nie szczędzą pochwał temu utworowi, w którym istotnie nie wiadomo co więcej podziwiać: grozę tragiczną, czy głęboką, a prawdziwie poetyczną lirykę.
Wyjątki z depeszy o głodzie na Szląsku. Korespondent specjalny Kuriera Warszawskiego wysłany na Szląsk, telegrafuje co następuje:
„Nędzy głodowej na Szląsku urzędownie nie przyznano, — przyznano tylko, że w niektórych okolicach z powodu nieurodzajów kapusty i ziemniaków, oraz niskich cen robocizny, wyradza się obawa nędzy w przyszłości.
Zagrożone są okolice Raciborza, Lubleńca, Pleszowa, Rybnika i okręgi przemysłowe Bytom, Gliwice itd., w których uprawa roli podrzędne zajmuje miejsce, natomiast liczna jest ludność fabryczna.
W sferach kierujących, tak ze strony władz miejscowych jak i urzędowych, przedsiewzięto niektóre ostrożności, jako to: zakupując zapasy żywności oraz rozpoczynając budowę dróg.
Panika ustąpiła po uspokajających zapewnieniach ministerium oraz prasy berlińskiej i wrocławskiej. Niebezpieczeństwo nędzy jednak istnieje.“
Z brzmienia depeszy wnosić by można, że niebezpieczeństwo jest dopiero przyszłem, ale oto dalszy jej ciąg stoi w niejakiej sprzeczności z ustępami początkowemi, korespondent bowiem donosi dalej:
„Dziś wieczorem nadszedł wzruszający list od księdza Rybińskiego, proboszcza Bolika, pisany do Gazety Szląskiej.
Proboszcz donosi, że nędza tam ogólna, głód, tyfus, dzieci mrą z braku pożywienia.
Księgarz Roth z Lubleńca o grasowaniu tyfusu głodowego.“
∗ ∗
∗ |
Z powyższych słów można by wnosić, że niebezpieczeństwo nędzy ogólnej grozi dopiero w przyszłości, ale, że niektóre miejsca są już nią dotknięte. Pan Kokskul, główny redaktor Gazety Szląskiej, zapewnia wprawdzie, że rząd nie zaniedba pośpieszyć z pomocą, lekarzy jest pod dostatkiem, władze dają zapomogi i rozpoczynają budowę dróg bitych, by dostarczyć zarobku robotnikom.
Wiadomości o stanie i rozmiarach klęski można zaczerpnąć u pana Quadta, prezydenta Opola.
∗ ∗
∗ |
Nieszczęście nie przychodzi zwykle samo, więc razem z głodem i tyfusem głodowym zapanowały zimna.
Dnia 20 bm. we Wrocławiu było 9 stopni zimna, w Raciborzu i Hirszbergu 13. Położenie jest podobne do takiego, jakie istniało w roku 1847, w którym tyfus głodowy zdziesiątkował ludność.
Korespondent mówi jeszcze, że „między ludźmi poważnie się zapatrującymi, panuje przekonanie, że nie jałmużny potrzeba, ale trzeba dać możność zarobkowania biednej ludności.“
Pogląd ten w ustach ludzi miejscowych zupełnie jest uzasadniony, inna rzecz, jak ma na tę sprawę patrzeć nasz ogół.
My możności zarobkowania robotnikom szląskim dać nie możemy.
Możemy tylko pośpieszyć — nie z jałmużną, bo między braćmi o jałmużnie mowy być nie może, ale z pomocą bezpośrednią w pieniądzach, ciepłem odzieniu, lekarstwach, zapasach żywności.
Nie powinniśmy również czekać, aż nędza ogłoszoną zostanie urzędowo, aż wieść o niej przeszedłszy przez biura i formalności biurowe, zostanie przypieczętowaną w Berlinie.
Nie powinniśmy, bo oto, jak donosi ksiądz Rybiński z Bolika, „głód tam, tyfus, dzieci mrą z braku pożywienia.“
Sprzedanych chat, zmarłych dzieci, dni cierpień i choroby, spóźniona pomoc nie wróci. Nie wróci nawet, według znanych u nas słów: „łez przelanych.“
Aleksander Wejnert, literat i miłośnik starożytnych pamiątek, zmarł w Warszawie. Najważniejszym owocem jego pracowitego życia było dzieło: Starożytności Warszawy. Zmarły był także współpracownikiem kilku pism tutejszych.
Bazar. Coraz większa ilość kupców zgłasza się do komitetu bazarowego z oświadczeniem chęci wzięcia udziału w bazarze. W dalszym ciągu zgłosili się panowie: Frej, fabrykant kwiatów sztucznych i Mieczkowski, fotograf. Najbliższem zadaniem komitetu będzie teraz starać się o piękne sprzedające.
Nowe czasopismo pt. Kronika Lekarska zacznie wychodzić od 15 grudnia pod redakcją dra Wiktoryna Kosmowskiego.
Nowiny postanawiają dodawać od nowego roku arkusz druku do numeru niedzielnego.
Głód na Szląsku. Korespondent Kuriera Warszawskiego miał rozmowę z redaktorem naczelnym Schlesische Presse, dr. Wolffem, który tak wyraził się o klęsce:
„Niedostatek istnieje nie tylko w pojedyńczych okręgach, lecz ogólnie spowodowany jest przeludnieniem górno-szląskich powiatów przemysłowych. Grunt w tych powiatach jest bardzo jałowy i tylko staranne ulepszanie uprawy może go doprowadzić do pewnej żyzności. Niedostatek dzisiejszy jest objawem bardzo poważnego stanu, grożącego straszliwem niebezpieczeństwem, a to z tego względu, że ludność tamtejsza nie żywi się jak powinna. Ludzie jedzą tylko ziemniaki; mięsa i kaszy prawie nie znają.“
Dalej dr Wolff twierdzi, że niedostatek panuje już na całym Górnym Szląsku. Potrzebnem jest ciepłe odzienie, zapasy żywności: mąka, kartofle, mięso. Pomoc z Królestwa przyjętą byłaby jak najchętniej. Każda chwila jest droga. Zima staje się coraz ostrzejsza. Tyfus plamisty rozszerza się. Dary z Warszawy byłyby uwolnione od cła. Tymczasem składki zbierane są w Niemczech, do Wrocławia zaś można je nadsyłać pod adresem katolickiego pisma Schlesische Volkszeitung.
Taż gazeta woła, że śmierć i choroby są bliskie. Powiat lubleniecki mrze już głodem, w Olszynie 50, w Chwostku 16, w Rusinowie 18 rodzin od kilku dni nie włożyło już nic do ust.
Olszyna, Chwostek, Rusinów, — słyszycie, nasi przyjaciele ludzkości, — toż to nie obce nazwy!
Gazeta Gebirgsbote woła: Kto ma zboże, kto ma ziemniaki, niech łączy się z innymi i śle ofiarę dla Górnego Szląska!“
W Rybnikach padły już pierwsze ofiary głodu.
Lud ten polski mrąc żąda spowiedzi.
A my jeszcze obradujemy!!
Według sprawozdań starostów powiatowych ze wschodniej Galicji, w 22 powiatach spodziewaną jest nędza głodowa. Wydział Krajowy poczynił już kroki w celu sprawdzenia doniesień i wyświetlenia istotnego stanu rzeczy.
Weterani nauki usuwają się do grobu jeden za drugim. Dnia 20 bm. umarł w Paryżu Teodor Morawski w 83 roku życia.
Za czasów Księstwa Warszawskiego służył on w Ministerium Spraw Wewnętrznych, jednocześnie biorąc udział w ówczesnym ruchu literackim. Po kongresie wiedeńskim od roku 1818 do 1820 był jednym z najczynniejszych współpracowników Gazety Codziennej (dziś Polskiej), Tygodnika Warszawskiego i Orła Białego. Osiadłszy w Paryżu pisywał w języku francuskim (L’état des paysans en Pologne), oraz był korespondentem do angielskiego dziennika Morning Chronicle, do którego przesyłał Listy z Polski. W roku 1871 w Poznaniu wyszły jego Dzieje Polski w sześciu tomach. Dzieło to jest najobfitszym w fakta podręcznikiem ze wszystkich istniejących, jakkolwiek nie zawsze jest dostatecznie krytyczne.
Erudycja francuska. Paul de Saint Victor w niedzielnym numerze Figara, mówiąc o sokołach i o szacunku, jakiego ptaki te zażywały w średnich wiekach, powiada między innemi co następuje:
„Baron idąc na polowanie, miał prawo postawić swego sokoła na ołtarzu podczas mszy porannej i z pewnością korzystali z tego prawa owi wojowniczy biskupowie dawnej Polski, którzy odprawiali mszę przybrani w buty rycerskie z ostrogami i z pistoletami pod kapą.“
Słyszeliście o czemś podobnem, czytelnicy? Nie! to bardzo dobrze, bo i ja nie słyszałem. Nawet Paweł z Przemankowa i Zawisza z Kurozwęk, jeśli czytują Figara, musieli tam uśmiechnąć się z litością nad erudycją francuską.
∗ ∗
∗ |
Jest to jednak pisarz poważny. Cóż dopiero powiemy o innych.
Nic. Lepiej posłuchajmy, co mówią oni o nas.
Nie szukając dalej, choćby pan Courrière w swoich studiach nad naszą literaturą wynalazł nam kilku pisarzy, o których nie słyszeliśmy nigdy. Nazwiska ich brzmią w tym rodzaju, jak: Krapuliński i Warschlapski. Ale nawet Heine więcej miał zmysłu do nazwisk polskich. W geografiach francuskich i notatkach podróżniczych można spotkać się czasem z opisami des forêts vierges, które zaczynają się, dajmy na to, pod Krakowem, a ciągną się aż do Warszawy. Mój Boże! co by dał za to niejeden obywatel, boć na taki forêt vierge znalazłby się zaraz amator w postaci jakiego Moszka Zwejnos. Las niedługo zapewne pozostałby dziewiczym, ale przywróciłby dziewictwo niejednej hipotece.
∗ ∗
∗ |
Szczytem jednak francuskiej znajomości naszych stosunków jest powieść ilustrowana pod tytułem: Metusco, Paladin de Lublin. Piszący te słowa kupił ją, zachęcony tytułem, w przejeździe z Paryża do Normandii i dowiedział się z niej rzeczy, o których mu się ani śniło. Pominąwszy samego wojewodę „Metusco“, który istniał tylko in partibus infidelium, dowiadujemy się z owej powieści, że gdy po śmierci Kazimierza W. Habsburgowie zajęli cały kraj, rozpoczęła się nader krwawa wojna, w której „Metusco“ straszny wojownik stał na czele tych, co pragnęli Habsburgów usunąć.
Wojewodzie Metusco, który spodziewał się, że po ukończonej wojnie obiorą go na króla, pomagał młody i dzielny Jean Sobieski. Na nieszczęście, Jean Sobieski miał śliczną narzeczoną; z tą narzeczoną Metusco obszedł się tak niegrzecznie, że aż musiała schronić się do lasów.
Sobieski, nie chcąc poświęcać sprawy publicznej, nie zemścił się na „Metusco“, z początku nie wiedział nawet, co stało się z narzeczoną, dopiero, gdy wojna się skończyła, odnalazł ją, przebaczył i ożenił się z nią, mimo iż sama nie czuła się go już godną.
Naród za to oburzony na „Metusco“, nie obrał go królem, choć jemu głównie zawdzięczał zwycięstwo. W miejsce „Metusco“ powołany został na tron młody „Żagiello“, po którym miał wedle umowy objąć tron Sobieski.
Czy po tem wyda się komu niedorzeczną genealogia fredrowskiego Geldhaba, który ją zaczyna od czasów:
„Kiedy Krakus świętego zabił Stanisława...“
Aleksander Wejnert. Donieśliśmy już czytelnikom naszym o śmierci Wejnerta, zasłużonego archeologa. Wczoraj odbył się jego pogrzeb, — obecnie dodajemy kilka szczegółów o jego pracach i życiu. Urodził się Wejnert w r. 1809, był uczniem pijarskim, następnie skończył ze stopniem magistra Uniwersytet warszawski.
Trud i niedostatek, — oto z czego splatało się jego życie. Można o nim powiedzieć, że to, co poświęcał idei i ogółowi, odejmował sobie — bo odejmował pracy na chleb. Dzieła jego i pisma nie przynosiły mu zysków, — przeciwnie: straty, — ale jak wielu ludzi u nas, tak i on składał dziesięcinę życia na krajowym ołtarzu nie tylko bez skargi, ale ze słodkiem poczuciem, iż spełnia prosty obowiązek.
W przeszłości widział więcej blasków, niż w chwili obecnej, więc pracował nad przeszłością. Dzieła jego: Zabytki dawnych urządzeń i Starożytności Warszawy, są owocem długich i sumiennych trudów. Obszerna rozprawa: O kawalerach złotej ostrogi, była drukowana w Tygodniku Ilustrowanym. Zmarły był także współpracownikiem naszej Gazety, w której przed niedawnym czasem pomieściliśmy pracę jego: O szkołach w Polsce. — Poszukiwania w metrykach koronnych, opisy różnych pamiątek i zabytków przeszłości, są dopełnieniem jego zawodu i... zasługi. Człowiekiem jak i pracownikiem był cichym. Nie należał do tych ludzi, który od razu wybuchają jak raca i blaski sypią w ciemności. Nie był to wyższy talent. Nie wszystkim jest dane w zakresie nauki zbudować gmach wielki i wspaniały, ale każdy może nosić cegły w pocie czoła.
On je nosił w pocie czoła.
Pani Modrzejewska przyjeżdża do Warszawy dnia 2 grudnia. Występy rozpoczną się 4. Bilety wszystkie z wielką klęską paletotów, kapeluszy, a nawet i żeber pogniecionych przy kasach, zostały już rozprzedane. Do samej kasy kasjer i inni urzędnicy wchodzą już nie oknem, jak bywało podczas rozprzedaży biletów, ale zwyczajną drogą: drzwiami.
O zagranico! że też nawet temu, co ma swoją własną wartość, musisz dać zamorski stempel, nim u nas wartość jak należy ocenią.
Obraz Siemiradzkiego Taniec wśród mieczów ma być wystawiony wkrótce na cel dobroczynny. Urządzeniem wystawy zajmuje się pan Kazimierz Dobiecki. Taniec wśród mieczów jest już, o ile nam wiadomo, własnością prywatną, — wdzięczność więc za wystawienie go winniśmy i artyście i właścicielowi.
Setne przedstawienie. Dziś w Teatrze Rozmaitości wystawiają Helenę de la Seiglière po raz... setny. Kurier Codzienny pisze, iż pierwszy raz sztuka ta była grana w roku 1853. Ziemińska, Komorowska, Świeszewski, Komorowski i Buliński, którzy wystąpili wówczas, dziś już usunęli się ze sceny... do grobu.
Dwóch tylko artystów z owych czasów, przedstawiających dwie główne role, żyje dotąd — i obaj mistrzowską grą swą podtrzymują jeszcze na scenie ten piękny utwór Juliusza Sandeau.
Artystami tymi są Żółkowski, który gra margrabiego, i Królikowski w roli adwokata Detournelle.
Panu margrabiemu i panu adwokatowi życzymy przy okazji tego setnego przedstawienia lat setnych.
Drogi warszawsko-wiedeńska i nadwiślańska będą miały stałych chemików do oceniania gatunku towarów wchodzących do magazynów.
Mołwa zaprzecza krążącym w Petersburgu pogłoskom, jakoby dar Siemiradzkiego Świeczników dla Muzeum w Krakowie miał wzbudzić niechęć w petersburskiej Akademii do Polaków i wpłynąć na ograniczenie liczby stypendiów dla nich. Mołwa twierdzi stanowczo, iż „Akademia szanowała zawsze uczucia narodowe wychowańców i pozwalała im rozporządzać utworami swemi wedle własnego uznania“.
Czystość języka. Poruszamy sprawę nie nową i poruszaną już niejednokrotnie, zawsze dotąd bez skutku.
Niedawno jeszcze, bardzo poważne głosy zarzucały pismom naszym, że bez żadnej potrzeby używają takiego nadmiaru cudzoziemskich wyrazów, iż zagłuszają prawie niemi język rodzinny.
A jednak chwast pleni się i pleni z dnia na dzień coraz więcej. Dzikość i pstrocizna wyrażeń wzrasta, oszpeca język, zmienia go na szwargot jakiś, niszczy jego piękność, powagę, szlachetność.
Słowacki w uniesieniu słusznej dumy mówi, że gdyby Jan z Czarnolasu zmartwychwstał, toby rozumiał jego język, i siadłszy w progu dworca „cicho mżąc“ rozważał sobie tę cudną mowę, o której śnił pod mogiłą.
My dziś piszący nie możemy tego o sobie powiedzieć, prędzej by bowiem spytał nas Jan z Czarnolasu: „Coście zrobili ze spuścizną?“ Doprawdy, rzucaliśmy w czystą wodę tyle gruzów z Bóg wie jakich domów branych, żeśmy zmącili jej przezrocze. Dawna twarz nie przejrzałaby się już w niej jak w zwierciedle. W ogrodzie rodzimych kwiatów zasadziliśmy tyle obcych, że trudno poznać własną glebę.
Od słów przejdźmy do bijących w oczy dowodów. Weźmy nasze dzienniki. Jakim to językiem wszystko pisane? Co znaczą takie wyrazy, jak: fuzja, misja, presja, subwencja, oktrojowanie, rewokacja, intonacja, fluktuacja, leader, premier, fakelcug, ensemble, komunikat, batuta, elew, adept, kampania, bilon, ekspedycja, liberalizm, renta, alarmiści, manewr, emisja, żyrowanie?...
Kto by uwierzył, że wyrazy te zostały wybrane od jednego, jakby powiedzieć, rzutu oka z dwóch tylko dzienników wczorajszych?
Dokąd idziemy? Co to za język?
Płynież to z niewiadomości piszących? Nie! to raczej swego rodzaju tężyzna, to chęć wydania się uczonym, w językach biegłym, z różnemi nazwami obeznanym i do zrozumienia nie łatwym!
W rzeczywistości to śmiecie i strzępki obce.
Nie wytykamy nazwisk, nie pragniemy uczyć nikogo, pragniemy tylko zwrócić uwagę na owo rozpasanie się i nadużycia. Dośćże raz tego! Żal serce ściska, gdy wspomnieć, jak Brodziński jeszcze mówił, że ten nasz język to szemrze słodko jak strumyk, to szumi jakoby szumem dębów odwiecznych z powagą wielką i uroczystością i mocą i potęgą.
Żal tym, którzy prawdziwie usiłują rodzinną mowę zachować, — do nich więc, do wszystkich piszących się zwracamy.
W losów zmiennej kolei wiele minęło, wiele zmieniło się, wiele przeszło.
Strzeżmyż tego, co trwa.
Sprawozdanie. Podajemy dziś sprawozdanie delegacji, wyznaczonej na żądanie pana Ungra do czuwania nad wydawnictwem jubileuszowem dzieł Kraszewskiego. Sprawozdanie to, ogłoszone w Tygodniku Ilustrowanym, kończy się smętną uwagą w tych mniej więcej słowach:
— Zysk byłby znacznie większy, gdyby wszyscy przedpłaciciele dotrzymali jak należy zobowiązań, ale oto z 14,000 odbitych egzemplarzy, tomu I zostało tylko 278 egzemplarzy, tomu XIV zaś 5,087.
Stara historia! Zysk byłby większy, strata obustronna mniejsza, — ale cóż robić? Kto rzuci kamieniem w wodę, im dalsze koła, tem są słabsze, — a potem toń wygładza się, usypia. Tak i z nami. Doprawdy stara historia! — Wszelki popęd obywatelski im dłużej trwa, tem jest słabszy, a potem usypia. Spytajcie wszelkich towarzystw, począwszy od osad rolnych, skończywszy na muzycznem. Gdzie członkowie nie zalegają w opłatach? Jeśli wam ktoś powie, że jest takie towarzystwo, — odpowiadajcie śmiało:
.....Wszystko to być może,
Jednakże ja to między bajki włożę.
Kto by obywatelskim prądem chciał łapać serca ludzkie, jak ryby siecią, ten by się przekonał, że w tej sieci rwą się z zużycia oka i robią się dziury, przez które coraz grubsze ryby uciekają. Zobaczymy, co będzie z tomem XV. Tymczasem XIV polecamy 5,087 egzemplarzy pamięci publicznej.
Panna Deryng wyjeżdża na czas pobytu pani Modrzejewskiej zagranicę dla zwiedzenia znakomitszych teatrów europejskich.
Nazwy polskie roślin, które obok łacińskich i rosyjskich były wypisane na deseczkach przy okazach w Ogrodzie Botanicznym, mają być, jak mówią, usunięte z polecenia kuratora Okręgu Naukowego warszawskiego.
Wezwanie. Na dotkniętych klęską powodzi w Murcji w Hiszpanii wzywa do składek poddanych hiszpańskich i wszystkich mieszkańców kraju: „Le consul Royal d’Espagne S. Löwenberg.“
Ryszard Berwiński. Onegdaj doszła nas wiadomość o śmierci Ryszarda Berwińskiego, znanego i głośnego w swoim czasie poety. Mówimy „w swoim czasie“, bo zmarły przeżył własną sławę.
Niegdyś oczekiwano od niego wiele. W Poznańskiem wymieniano z chlubą jego nazwisko jako dowód, że i ta prowincja rodzi poetów.
Ale to krótko trwało, — następnie poeta został zapomniany.
Przyczyną tego był on sam, a raczej nieszczęścia jego życia. Po pierwszych świetnych występach Berwiński przestał pisać, lub, inaczej mówiąc, nie mógł się zdobyć na dzieła wyrównywające początkowym jego utworom.
Był to jeden z takich kwiatów, które kwitnąć mogą tylko w cieple i świetle, — otóż tych żywiołów mu zbrakło.
Walka o chleb powszedni wyczerpała jego siły. Stereotypowy ten frazes powtarzamy wprawdzie przy wielu trumnach, więc nie robi już wrażenia i chyba ten rozumie jego doniosłość, kto sam cierpi.
Jednakże pod ciężarem takiego położenia Berwiński zmienił wielki talent na drobną monetę i wydawał go po groszu.
Dlatego sam zwątpił o sobie, dlatego zapomniano o nim.
Urodził się Berwiński pod Zaniemyślem. Na pole literackie wystąpił w Przyjacielu Ludu, w którym drukował Powiastki ludowe. Powiastki te zwróciły na niego uwagę. Bił od nich talent jak żar od ogniska. Były to utwory świeże, dzielne, pełne postrzegawczego daru, ognia i poezji. Zdawało się wszystkim, iż nowa gwiazda wschodzi na literackiem niebie. Listy z podróży po kraju potwierdziły to mniemanie, a żartki, migotliwy i świetny poemat: Don Żuan poznański zmienił je w pewność.
Był to szczyt w życiu Berwińskiego. Po drugiej stronie zaczynała się znowu pochyłość i spadek.
Oczekiwano teraz od niego rzeczy coraz większych, oczekiwano może nawet za wiele i nie doczekano się prawie nic...
Poeta szukał szczęścia, szukał ciepła, światła, podniety do pracy, wrażeń, a tymczasem życie złożyło się powszednio, zimno, głodno nawet.
Wtedy nastąpiła ta zmiana talentu na drobne, o której już wspomnieliśmy.
Świat wyrzekł o nim: „zmarnowany“ i przeszedł do porządku dziennego.
Znowu alte Geschichte!
Berwiński został dziennikarzem, pisywał korespondencje do rozmaitych pism. W jego Obrazkach wschodnich błyskał jeszcze talent, ale były to błyski dogorywającej świecy. Sam czuł, że się marnuje. Tymczasem płynął dzień za dniem. Może spodziewał się poeta, że gdy wyłamie się z trudności życia, to jeszcze zbierze siły, to jeszcze rzuci w świat coś większego, wspanialszego, — może żył tą nadzieją lata całe, — tymczasem nadeszło uspokojenie, które samo jedno nigdy nie zawodzi — śmierć.
Zamierzone odczyty. Pan A. J. Cohn w numerze 45 Izraelity poddaje uwadze publicznej pytanie, czyby nie dobrze było urządzić odczyty dla Żydów, którzy nie mogli lub nie mogą korzystać z nauki szkolnej.
Pan Cohn silnie przemawia za odczytami. Mogłyby się one odbywać codziennie wieczorami, a w sobotę w pewnych najbardziej dogodnych godzinach, w ogóle zaś byłyby niezmiernie pożyteczne. Zetknęłyby one niższe i niewykształcone warstwy żydowskie z opinią, nauczyłyby ich, co ogół myśli np. o lichwie, słowem zaś obznajmiałyby umysły, nie wybiegające dotąd ze sfery zysków i polowania na grosz, ze sprawami podnioślejszej natury.
Co do nas, zgadzamy się z panem Cohnem. Słuchaczów znalazłoby się zapewne dosyć, a choćby korzyść była ta tylko, że Żydzi usłyszeliby między prelegentami swoich oświeconych współwyznawców przemawiających z obywatelskiego stanowiska i w pięknym, czystym języku — to już byłoby wiele.
Wszelkie odczyty dla klas nieoświeconych niezmiernie są pożyteczne — i dlatego żal nam szczerze np. owych dziesięciogroszowych, na które tak chętnie cisnęli się słuchacze-rzemieślnicy.
W sprawie czystości języka. Jedno z pism, w odpowiedzi na nasze uwagi o zbytecznem i szkodliwem wprowadzaniu przez dzienniki warszawskie mnóstwa wyrazów cudzoziemskich, czyni nam zarzut, iż sami nie jesteśmy pod tym względem lepsi od innych, i na dowód przytacza wyrazy obce przez nas używane.
Chcielibyśmy uniknąć nieporozumień. Zamieszczając nasze uwagi, nie pragnęliśmy powiedzieć przez to, że wszyscy błądzą, prócz nas, że zatem pismo nasze jest lepsze, poprawniejsze itp. Nie chodziło nam o porównywanie dzienników, a tem bardziej o wywyższanie się, ale zgoła o co innego, mianowicie o sam język, o jego czystość i poprawność, — zatem całą sprawę na tem tylko polu radzibyśmy roztrząsać.
Wiemy doskonale, że używamy na równi z innymi wyrazów obcych, i dlatego nie wyłączając się, mówiliśmy w naszych uwagach ogólnie: my, — nie zaś: wy. Tak jest! my, — my wszyscy dziennikarze, zarówno grzeszymy przeciw czystości języka. Czyż to jednak powód, ażebyśmy pobłażając wspólnej wadzie mieli milczeć w sprawie tak ważnej.
Mówi nam pismo owo: „Nie widź w oku brata twego źdźbła, kiedy w swojem belki nie widzisz“. Doprawdy, gdybyśmy nawet nie widzieli, inni nie omieszkają jej dojrzeć, my zaś, ostrzeżeni, będziem się starali z oka ją sobie wyciągnąć, — a gdy za naszym przykładem pójdą wszyscy, rozpocznie się właśnie ów zwrot ku lepszemu, którego pragniemy.
O nic więcej nam nie chodzi.
Mamy też nadzieję, że patrząc tak na sprawę, potrafimy się porozumieć i z tem pismem, które pierwsze o naszych uwagach wspomniało, i z każdem innem. My będziem się starali pracować nad oczyszczeniem języka, starajcie się i wy. Powodu do sporów tu nie ma. Wszyscy, razem wzięci, jesteśmy dziennikarstwem piszącem w jednym języku i dla jednego społeczeństwa, sprawa zatem jest wspólną.
Zadanie, jakie leży przed nami, nie należy do łatwych, dlatego potrzeba pracować nad niem połączonemi siłami. Rozumiemy to dobrze, że w pismach codziennych, wydawanych z pośpiechem, trudno uniknąć wyrazów obcych, zwłaszcza takich, które utarły się już jako nazwy ścisłe; rozumiemy jeszcze lepiej, że niektóre, jak np. bank, teatr, handel, idea, itp., muszą pozostać, bo nie ma na ich miejsce swojskich. Uwagi uczynione nam co do wyrazu „renta“, są słuszne, ale z drugiej strony setki wyrazów obcych dałyby się zastąpić. Przed niedawnym jeszcze czasem nauka lekarska nie miała odpowiednich nazw ścisłych, — dziś je posiada; toż samo uczyniono w innych gałęziach wiedzy, z czego pokazuje się, że nasz język jest giętki, obfity i że należy tylko umieć korzystać z zawartego w nim tworzywa. Dobrych chęci do działania w tym kierunku brakło dotychczas dziennikarstwu, — i na to przede wszystkiem pragnęliśmy nacisk położyć.
Nawet choćby cokolwiek opryskliwe i wprost do nas zwrócone uwagi, przyjmujemy chętnie i wolimy je, niż wymowne milczenie, chodzi nam bowiem nie o nas, nie o zalecanie się, kosztem innych pism, do kogokolwiek, ale o rzecz ważną, nad którą dotąd mimo dorywczych odezw, z rzadką jednomyślnością przechodzono do porządku dziennego.
Że ulepszenia zaczniemy od siebie, to się samo przez się rozumie.
Kronika Rodzinna, według Gazety Warszawskiej, rozpoczyna druk listów autora Irydiona, pisanych do znakomitego malarza francuskiego Ary-Scheffera. Krasiński wiele pisał i lubił pisać. Umysł ten głęboki, a wraźliwy na wszystko, co go dochodziło ze sfer piękna, nauki, religii i życia ludzkości, odbijał te wielkie wrażenia w sposób czynny i potrzebował dzielić się niemi z pokrewnemi sobie duchami. Stąd to listy jego dotyczą nie tylko spraw osobistych, nie tylko są one daniną płaconą stosunkom towarzyskim lub przyjacielskim, ale potrącają o najważniejsze zagadnienia życiowe. Często są to filozoficzne roztrząsania spraw zawiłych, — roztrząsania czasem mistyczne, pełne pozaświatowych prawie uniesień i widzeń, zawsze jednak głębokie, poetyczne i zdradzające niepospolity umysł. Poeta pisał dużo po polsku i po francusku. Część listów została już wydana, mianowicie wyszły listy do Montalemberta i Lamartine’a, i listy o poemacie Koźmiana: Stefan Czarniecki. Ogłoszono także część korespondencji rodzinnej; rozmaite wyjątki drukowała Kronika, większa część jednak listów nie została dotąd wydana. Przyczyną tego są względy rodzinne i w ogóle powody, których nie można roztrząsać, — tem bardziej, że cała ta trzydziestoletnia korespondencja, od r. 1829 do 1859, ma być drukowana w miarę, jak ci, którzy ją mają w ręku, uznają ogłoszenie jej za możliwe. Tymczasem będziemy mieli listy do Ary-Scheffera. Sławny malarz francuski, w którego działalności artystycznej, lubo na innem polu spełnianej, niemało znaleźć by można rysów pokrewnych z działalnością Krasińskiego, był jego wielbicielem i druhem od serca, można się więc spodziewać, że listy, o których mowa, będą prawdziwie źródłem do poznania myśli i uczuć poety. Wyjdą one w przekładzie polskim, którego dokonała córka Krasińskiego, Maryja Raczyńska.
Chrystus przed sądem. Obraz ten Gottlieba wystawiony w Salonie artystycznym Gracjana Ungra, zwraca ciągle uwagę znawców i publiczności. Gottlieb nie był jeszcze mistrzem skończonym, był raczej niezmiernie żywotnym talentem szukającym sobie drogi. Te jego szkice i nie pokończone obrazy, przed któremi dziś zatrzymuje się publiczność, są jakby malowaną historią wyrywania się artysty do własnego lotu w dziedzinie sztuki. Rysunek ich często nie dość poprawny, koloryt w ogóle nieświetny, znać na nim wpływy Matejki, Makarta i Maxa, ale już ponad temi wpływami widnieje własny sposób odczuwania i zarazem kierunek, w którym by poszedł artysta dalej. Kierunkiem tym jest wyraz w danym zakresie uczuć. Wobec wyrazu inne warunki artystyczne grają tylko dopełniającą rolę. Widnieje to przede wszystkiem w obrazach religijnych Gottlieba. Artysta ten malował często jak Matejko, Makart lub Max, ale czuł już po swojemu. Postacie ludzkie modlące się lub pogrążone w stan skupienia religijnego przemawiały najsilniej do jego wyobraźni. Malując je starał się przede wszystkiem uchwycić ich duszę, lub ideę płynącą z wzajemnego ich stosunku. Takie warunki, taka wrażliwość na wyraz, tworzy także znakomitych portrecistów, że zaś Gottlieb miał w sobie dane na portrecistę, dowodzi jedno studium przedstawiające mężczyznę w średnim wieku, które prawdopodobnie jest najlepszem dziełem zmarłego malarza.
W ogóle Gottlieb czuł mocno i niepowszednio, dlatego i w jego utworach, choć często jeszcze wadliwych, jest coś niepospolitego, jest coś, co sprawia, że ludzie stają przed jego obrazami i zamyślają się mimo woli. Jest w nim poezja, która tajemniczym językiem przemawia dziś do widzów, napełniając ich zadumą i żalem, że ten młody talent zgasł już na zawsze.
Znakomity skrzypek Sarasate, który niedawno cieszył się u nas tak świetnem powodzeniem, ma w styczniu przybyć z Wiednia, gdzie obecnie bawi, do Warszawy. Przybycie jego przyłoży się zapewne do powstrzymania zagrażającej nam corocznie powodzi innych zagranicznych artystów mniejszego rodzaju. Lepiej się stanie! Jeśli mamy płacić obcych, to płaćmy dobrych.
Tegoroczni nowozaciężni z guberni kieleckiej przeznaczeni będą do wzmocnienia armii stojącej w okręgu Batum na Kaukazie.
Koncert na Szlązaków. Pisma donoszą, że ma się podobno odbyć koncert na dotkniętych głodem braci naszych ze Szląska. Bliższych szczegółów nie jesteśmy w stanie udzielić, z powodu, iż to się ma dopiero odbyć. Możemy natomiast zapewnić czytelników naszych, że Szląsk dotychczas nic nie ma ze spodziewanej braterskiej pomocy.
Opera. Z początku przyszłego roku będziem mieli operę włoską. Zjeżdża ona w połowie stycznia, a będzie bawiła do połowy marca, czyli: przedstawienia będą trwały trzy miesiące. Dla miłośników muzyki wieść to radosna, zwłaszcza jeśli w skład opery wejdą znakomici śpiewacy. Zresztą Włochów mamy co roku, nie mamy tylko własnej opery, bo, jak twierdzą interesowani, nie mamy śpiewaków.
Czyżby jakie najnowsze badania antropologiczne wykryły, że Filleborn, Cieślewski, Wasilewski, panna Machwic, Mierzwiński, panna Reszke itp. należą np. do czerwonoskórych?
Zapewne nie, ale skład taki, choćby na trzy miesiące, drogo by zapewne kosztował.
Być może. Czyby też nie można nawiasem spytać, ile kosztują na trzy miesiące Włosi?
Pani Modrzejewska przybyła do Warszawy. Witamy naszą artystkę z radością i najszczerszemi słowy uznania dla uczuć, które nie pozwoliły jej zapomnieć o rodzinnej scenie. Przez długi czas była pani Modrzejewska duszą tej sceny, przez długi czas podtrzymywała repertuar, wprowadzała nowe sztuki, szczepiła zamiłowanie do teatru i języka, słowem: wpływ jej był pożyteczny, doniosły i uszlachetniający. Zasług tych istotnych nie pozwoliły nam zapomnieć ubiegłe lata, a przypominała je ciągle szczerba, jaka po wyjeździe znakomitej artystki nie została zapełnioną. Wyrażamy nadzieję, że pojawienie się, chociaż przelotne, gwiazdy — wstrząśnie i rozbudzi nie tylko publiczność, ale i sfery teatralne, że spowoduje ruch trwały, ożywi wszystko, co ożywienia potrzebuje, a na koniec, że wznowi w artystach zamiłowanie do sztuki i poważny na nią pogląd. Pod wpływem tych nadziei witamy jeszcze raz artystkę chlebem i solą rodzinną, oraz życzeniem, by wśród tryumfów w przyszłości przypominała sobie jak najczęściej kraj i miasto, w których była nie tylko świetnym meteorem, ale stałem ożywczem światłem.
Przekłady z naszej literatury. Pobratymcy nasi Czesi zajmują się gorliwie rozpowszechnianiem utworów literackich polskich. Szczególniej przekładane są sztuki dramatyczne, z któremi z pomocą teatrów najłatwiej zaznajamia się publiczność. Kurier Codzienny donosi, że tragedia Słowackiego Mazepa, która dawniej już była grana w Pradze, w d. 22 października została przedstawiona w Pilźnie, gdzie wywarła niezmierne wrażenie. Jednym z najczynniejszych tłumaczów z polskiego jest p. F. Hovorka, młody literat a zarazem redaktor tamtejszego pisma Ruch. Niedawno przełożył on Horsztyńskich wraz z uzupełnieniem dokonanem przez Juliusza Miena, a w ostatnich czasach udatny utwór Kazimierza Zalewskiego Spudłowali (Ostrouhali). Utwór ten był drukowany w roczniku Květy, a wkrótce ma być przedstawiony w Pradze.
Kroniki Lekarskiej, dwutygodnika naukowego poświęconego przeglądowi nauk lekarskich, wyszła już drukowana zapowiedź. Do stałych współpracowników i wydawców należą prócz wielu innych lekarze: Hering, Matlakowski, Dobieszewski, Mayzel, Nussbaum, Gajkiewicz. Nakładcą i przewodnikiem pisma jest dr W. Kosmowski.
Jules Mien (profil). Zdarza się częstokroć, że cudzoziemcy przybywszy do nas, poznawszy język i obyczaje, tak przywiązują się do naszego kraju, że go za drugą swą ojczyznę poczynają uważać. Czy przyczyną tego są ich wyjątkowe serca, czy nasze wyjątkowe strony sympatyczne, czy jedno i drugie, przesądzać nie będziemy, dość, że tak bywa, a kto by nie wierzył temu, moglibyśmy na dowód przytoczyć długi szereg powszechnie znanych u nas imion, począwszy od Gallusa, Heidensteina, Franciszka Menińskiego, a skończywszy na Juliuszu Mienie.
Kto jest Mien, — wiedzą już nieco u nas, ale trzeba jeszcze dokładniej wiedzieć. Jest to Francuz, który po polsku dopełnił Horsztyńskich, człowiek, który przekładał Słowackiego na język francuski. Francuz urodzony we Francji, a będący polskim literatem, redaktor Revue Slave. Nadsekwańczyk i krakowiak zarazem, człowiek czynny, utalentowany, pracowity.
Piszący te słowa przed niedawnym czasem poznał Miena w Krakowie i nie może zapomnieć wrażenia, jakiego doznał. Mien jest to człowiek młody jeszcze, o twarzy szlachetnej i delikatnej, typu czysto francuskiego, o żywych, czarnych oczach i włosach, o ruchach żywych, słowem, un parisien jusqu’au bout des ongles.
I teraz proszę sobie wyobrazić tego paryżanina, który, gdy mówi o Słowackim, nie może usiedzieć na miejscu, wygłasza co chwila jego wiersze z lekkim przyciskiem na ostatniej zgłosce, z ogniem w oczach i francuskiem uniesieniem w całej twarzy! Wszystko to jest zarazem i dziwne i sympatyczne. Rozmowa po naszem poznaniu toczyła się o Horsztyńskich, których przekład świeżo był dokonany. Mien wrócił z teatru cały w gorączce. Marzeniem jego było widzieć tę sztukę na deskach i nareszcie marzenie to ziściło się. Co za osobliwszy Francuz! Mówił, że nie ośmieliłby się kończyć rzeczy takiego Słowackiego, ale inaczej sztuka nie byłaby grana. Położywszy istotną zasługę, prawie przepraszał za nią wszystkich, uzupełniwszy sztukę w sposób piękny i poetyczny, miał obawę, czy nie popełnił zuchwalstwa. — Zapał swój do Słowackiego posuwa Mien do tego stopnia, że do Mickiewicza czuje jakby pewną urazę z powodu zajść, które miały miejsce między dwoma wielkimi poetami. Słowacki to jego ideał. Przełożył już na francuski wiele z jego utworów (Lilla Weneda, Balladyna), obecnie pracuje nad tem, by przełożyć jeszcze więcej i z góry cieszy się wpływem, jaki poezje te, tak odrębne od francuskiej, mogą wywrzeć na tę ostatnią.
Jako redaktor Revue Slave poczuwa się do obowiązku obznajmienia rodaków swych z piśmiennictwem naszem i w ogóle słowiańskiem, o którem tak mało mają pojęcia, a takie niestworzone rzeczy piszą. Literackie zasługi Miena w piśmiennictwie francuskiem są już bardzo poważne. Jest on jak podróżnik, który odkrywa nowe, nieznane, albo, co gorzej, źle znane dotąd Francuzom ziemie, a przy tem ziemie urodzajne, których płody mogą zasilić rodzinną jego glebę. Tem się tłumaczy jego przywiązanie do nowej siedziby, którą znalazł i w której pracuje. Mogąc mieszkać w Paryżu, woli żyć nad Wisłą, bo jej fale bełkocą na znaną mu już nutę. Tu wreszcie rozpalił już ognisko, tu stoją jego penaty i — przyrosło serce. Jest to jeden z najbardziej nie tylko zasłużonych, ale i sympatycznych cudzoziemców, jakich zdarzyło nam się spotkać.
W sprawie języka. Konkurs Gazety Handlowej. Możemy się podzielić z czytelnikami naszymi dobrą nowiną, dotyczącą sprawy podnoszonej od niejakiego czasu przez nasze pisma.
Oto co czytamy w Gazecie Handlowej z dnia 3 grudnia.
„Redakcja Gazety Handlowej ofiaruje ze swej strony sumę rs 200, jako fundusz podstawowy, na słownik ekonomiczno-handlowy. Słownik ten winien objąć terminologię handlową, ekonomiczną i skarboznawczą. Jeżeli prace Supińskiego, Bilińskiego, Cieszkowskiego i obecnie, niesłusznie zresztą, pomijanego ojca naszego skarboznawstwa, hr. Skarbka, i wielu innych — ułatwią to zadanie — mimo to jednak sądzimy, że ubiegający się o nagrodę konkursową będą mieli niezależnie od tego taką moc trudności do zwalczenia, wobec których nagroda rs 200, byłaby zbyt szczupłą. Dlatego też, ofiarując ze swej strony tę skromną sumę, liczymy na jej powiększenie choćby do cyfry rs 600 i to staraniami naszych bogatszych finansistów i instytucyj bankowych, o pomocy których ani na chwilę nie powątpiewamy. Dochód z rozprzedaży dzieła należeć będzie w dodatku do jego autora“.
Po przytoczeniu tych słów uważamy sobie za obowiązek podnieść zasługę redakcji Gazety Handlowej i jej redaktora, p. Okręta. Początkowanie w tym względzie przystało wprawdzie najbardziej Gazecie Handlowej, ale zrozumienie tego obowiązku i ofiara, jakiej redakcja nie wahała się ponieść, są istotną obywatelską zasługą i pięknym dla innych przykładem.
W rozlicznych gałęziach ścisłych języka polskiego nie było żadnej tak skażonej obcemi wpływami, jak handlowa. Przyczyny tego stanu rzeczy są wiadome. Język polski handlowy nie mógł się wyrobić, bo handlem zajmowali się przeważnie obcy. Dziś jednak rzeczy się zmieniły. Handel przechodzi zwolna do rąk polskich, albo pozostaje w ręku Izraelitów polskich, których oświecone warstwy mówią po polsku w domu, na giełdzie, słowem: które przyswoiły sobie nasz język, jako swój własny. Wszystkim więc na sercu leży potrzeba zaprowadzenia wyrażeń swojskich handlowych, te bowiem, które istnieją, nie tylko rażą uszy i uczucie, ale, jako niezrozumiałe, utrudniają stosunki. Gdy się np. powie nie kupcowi, ale człowiekowi zwyczajnemu: „trzeba iść żyrować weksel“, — człowiek taki nie ma najmniejszego pojęcia, co z wekslem zrobić. Takich trudności moglibyśmy tysiące przykładów przytoczyć. Słownik zapobiegnie im w znakomitej części, a przy tem niewątpliwie oczyści i wzbogaci język. Spodziewamy się, że przykład redakcji Gazety Handlowej i wezwanie, jakie czyni do finansistów o pomoc w zebraniu sumy znaczniejszej, nie pozostaną bez skutku, — jesteśmy nawet pewni, że składki ich przewyższą o wiele wyznaczoną ilość rs 600, — i że nadwyżka zapewni zarazem i nakład słownika.
W sprawie tej przyjdzie nam jeszcze niejednokrotnie głos zabrać.
Mickiewicz w Czechach. Wiek donosi, że pismo Politik wychodzące w Pradze, zamieszcza piękną rozprawę o Mickiewiczu, a raczej o jego uczuciowych stosunkach z Henrietą Ankwiczówną (Ewunią). Rozprawka nosi tytuł: Epizod z dziejów serca Adama Mickiewicza, oparty zaś jest głównie na Listach z podróży Odyńca oraz na pracach Duchińskiej, pomieszczonych w Bibliotece Warszawskiej. Autorem jej jest pan E. Lipnicki, znany ze studiów nad naszą literaturą ogłaszanych w języku niemieckim.
Pan Lewental ogłasza prospekt na dalszy ciąg Biblioteki najcelniejszych utworów literatury europejskiej. Dowiadujemy się z niego, że wydawca zamierza zarazem dodawać premium bezpłatne, nie podwyższając ceny.
Biblioteka zasługuje na poparcie. Zrobiono już wiele i zadawalniająco. Utwory były wybierane istotnie celne, a wydawane starannie. Z utworów polskich pisarzy, znajdą pomieszczenie powieści T. T. Jeża i A. Pługa. Z dawniejszych zabytków mają być włączone do Biblioteki: Wojna chocimska W. Potockiego i Wybór poezyj Adama Naruszewicza.
Bibliografia. Na stole naszym redakcyjnym znajdują się następujące świeżo wyszłe książki: Zbiór wiadomości do antropologii krajowej, wydany staraniem Komisji Antropologicznej Akademii Umiejętności w Krakowie. Tom III. Wycieczka na Łomnicę, przez Bronisława Rejchmana. Wspomnienia z Londynu, Hiszpania (Wspomnienia z podróży) i Konstantynopol — wszystkie trzy Edmunda de Amicis, w przekładzie Maryi Siemiradzkiej. Zamek Melsztyn i jego zwaliska, przez Marcelego Turkawskiego, a nakoniec Kąpiele Schwarzenberg, węgierski Gräfenberg na Spiżu, przez Henryka Müldnera.
Z padołu łez. Od wieków od macierzystego pnia oderwani, doświadczyli w biegu czasów wszystkiego, co składa się na niedolę. Byli zawsze ubodzy, ciemni, traktowani jak niższe plemie, — z pogardą i dumą. Sercem, przez pół świadomym instynktem, wspomnieniami, co się po chatach tliły na kształt iskier w popiele, religią ciążyli ku nam, a w rzeczywistości obca nad nimi ciążyła ręka.
Więc iskry dawnych wspomnień zaczęły gasnąć. Nikt ich nie rozdmuchiwał. Cały kraj bratni zapomniał o tej garstce chłopów szląskich. Czasem nawiedzał ich głód i tyfus, znikąd nie nawiedzało wspomożenie. Rodzili się w niedoli, marli w niedoli.
Aż wreszcie przyszły i na nich czasy lepsze. Znaleźli się ludzie, którzy rozbudzili jakieś dawne echa, którzy tym sercom sierocym powiedzieli, gdzie jest ich matka, wlali trochę otuchy do duszy, nauczyli ich czytać i pisać, miłować swój język i wiarę, — dali im jakieś życie moralne i umysłowe, i wypełnili dawne nihil, dawną próżnię, ciepłem i słodkiem uczuciem miłości.
Kto byli ci ludzie, wiadomo powszechnie. Jednym z najbardziej czynnych był i jest Miarka, którego głos rozlega się dziś wołaniem o pomoc dla współrodaków.
Albowiem zaledwie na chwilę uśmiechnęło się życie tym wybrańcom niedoli, zaraz przyszła wiadoma już wszystkim klęska: głód, tyfus. Doprawdy, że to wybrańcy niedoli!
Czy głos Miarki znajdzie tu echo, — wątpić byłoby grzechem, ale przysłowie mówi: — dwa razy daje, kto prędko daje. Potrzeba prędko dawać, bo i zima sroży się nad krajem; śniegi zasypały chaty, wicher wstrząsa kominy, a mróz nową męką gnębi w nieopalonych izbach zgłodniałych mieszkańców.
Ach! nim słońce zejdzie, rosa oczy wyje! — nim pomoc nadejdzie, — ileż zamkniętych na zawsze oczu przysypią ziemią i śniegiem!
W powiatach pszczyńskim, rybnickim, raciborskim, kozielskim, wielko-strzeleckim, lublinieckim, gliwickim, bytomskim, katowickim, 630 tysięcy ludzi, 600 tysięcy naszych chłopów z głodu i chłodu mrze; kobietom łzy zamarzają w oczach, a oczy zwracają się ku nam z wyrazem rozpaczy i gasnącej nadziei i serdecznego żalu, jakby chciały wypowiedzieć: my przecie wasi, myśmy cierpieli, a kochali was, — czemu nas nie ratujecie!
O, zaiste dwa razy daje, kto prędko daje.
Sztycharstwo długo u nas zaniedbane znalazło w osobie Redlicha znakomitego przedstawiciela. Wiadomo, że artysta ten, stanąwszy na wystawie paryskiej do współzawodnictwa z najznakomitszymi sztycharzami europejskimi, otrzymał jednak za swą pracę złoty medal i legię honorową. Od czasów Chodowieckiego, który zresztą kwitnął i pracował po największej części na obcym gruncie, Redlich jest pierwszym Polakiem cieszącym się europejską sławą. Prace jego miedziorytnicze w krótkim zapewne czasie znajdą się u nas we wszystkich domach i przyczynią się do rozpowszechnienia arcydzieł naszych malarzy. Ani fotografia, ani druk olejny nie mogą zastąpić i nie zastąpią nigdy sztychu w odtwarzaniu obrazów, albowiem sztych piękny sam w sobie jest dziełem sztuki, wymagającem talentu, artystycznego odczuwania i twórczości, znakomitsze muzea i galerie obrazów skrzętnie gromadzą zbiory sztychów i okazy rzadsze lub osobliwsze kupują czasem za bardzo wysokie sumy.
Najpiękniejsze sztychy są miedziorytami, staloryt bowiem, jakkolwiek pod względem delikatności wyżej może stoi, nie posiada dość miękkości i prawie zawsze bywa chłodny. Drzeworyty, choćby najstaranniejsze, nie bywają tak dokładne ani wyraziste; miedzioryt łączy w sobie wszystkie przymioty, z dodatkiem pewnego ciepła, które poniekąd zastępuje barwę farb olejnych, a przy tem jest najpoważniejszy, co przy odtwarzaniu obrazów poważnego stylu, jak np. historycznych lub religijnych, niemałą jest rzeczą. Z prac pana Redlicha widzieliśmy w ostatnich czasach świeżo i znakomicie wykonaną Unię lubelską Matejki. Tylko twarze kobiece z dalszych planów posiadają lekkie niedokładności, wszystkie główne za to postacie nie pozostawiają po prostu nic do życzenia. Taż sama wyrazistość, siła, charakter, typowość; słowem, sztycharz nie zatracił ani jednego rysu malarza. Znakomite wykonanie ubrań, przedmiotów architektonicznych i wszystkich, tak zwanych w języku malarskim akcesoriów, tworzy z tego wielkiego miedziorytu prawdziwe dzieło artystyczne, przewyższające nie tylko fotografię lub druki, ale pospolite kopie olejne.
Śmiało też już dziś powiedzieć możemy, że p. Redlich jest znakomitością w swym zawodzie, jego zaś Unia prawdziwym wielkim wypadkiem — w zakresie polskiego sztycharstwa, jego zarazem odrodzeniem i rozkwitem.
Zapałka szwedzka. Od jednej z naszych prenumeratorek otrzymujemy list następujący:
„Szanowny redaktorze! Uczęszczając pilnie na wszystkie wykłady popularno-chemiczne, wyszłam z jednego z nich z przekonaniem, że w całym rodzaju zapałek, zapałka szwedzka jest ze wszystkich swych kuzynek i siostrzyczek zapałką najstateczniejszą i najlepszego sprawowania się pod każdym względem.
Kiedy bowiem główki innych, na kształt główek płochych kobiet, zapalają się nader łatwo, zapewniano nas, że szwedzka zapałka tylko przy zetknięciu się z pokrewnym sobie i sympatycznym żywiołem wydaje światło i ciepło.
Odtąd patrzyłyśmy na zapałki szwedzkie nie tylko z sympatią, ale brałyśmy je poniekąd za wzór do naśladowania, to jest strzegłyśmy głów naszych od zapalania się z lada powodu, ale za to obiecywałyśmy sobie, że gdy znajdzie się żywioł sympatyczny, to zapłoniemy, aż miło.
Tymczasem oto, co się pokazało.
Zapałka szwedzka potarta o arkusz papieru, byle nieglansowany, zapala się jak każda inna, potarta o drzewo, toż samo, o szkło matowe, toż samo. Skądże więc ta opinia stateczności i dobrej konduity? Pomyślisz pan, że to może są złośliwe plotki kobiece. Gdzietam! Niech pan sam sprobuje. Co do mnie, sądzę, żeśmy... to jest chciałam powiedzieć: że zapałki wszystkie warta jedna drugiej i że jeżeli szwedzkie zapalają się trochę trudniej, to tylko przez jakieś zapałkowe wyrachowanie — a nie zapalają się te tylko, którym zupełnie brak głowy.
Czemu jednak wywyższono szwedzkie kosztem innych? czemu mówiono nam o sympatycznym żywiole? Nie wiem i właśnie za łaskawem pośrednictwem pańskiem pragnęłabym się dowiedzieć od specjalistów. Z“.
Sprawa węgla. Stare przysłowie: „Strachy na Lachy“ czerpie początek w rozpowszechnionem niegdyś i opartem na doświadczeniu przekonaniu, że straszyć Lachów, było na czysto stratą czasu. Dziś czasy się zmieniły, a najlepszym tego dowodem jest bojaźń, jaka przejmuje wszystkie warszawskie serca na myśl, że węgla może zbraknąć. Jakoż istotnie położenie jest następujące: dawne zapasy się wyczerpują; zajęte linie i zajęte wozy kolejowe nie mogą ich dostarczyć. Cóż się więc stanie? Oto piece wyziębną, gaz się przestanie palić, ogarnie nas chłód i ciemność, światłe umysły komisji wysłanej ad hoc na linie kolei żelaznej mogą ową ciemność o tyle rozproszyć, o ile znajdą wagony pod węgiel, lub zdołają drogi zawalone wozami ze zbożem oczyścić. Podobno sprawa weszła na tę drogę — i bodaj jak najszybciej się po niej toczyła, tymczasem jednak brak węgla dotkliwie już się dał uczuć. Wiele kupujących odchodzi ze składu z próżnemi rękoma; jedna z fabryk zawiesiła swe czynności; w wielu hotelach i tzw. chambres garnies ponapalano w piecach tylko drzewem albo nie ponapalano wcale; gaz zaś na ulicach pali się tak, iż wkrótce przechodnie dla uniknienia potrąceń będą zmuszeni wołać: hop! hop! na chodnikach. Ten urzeczywistniający się sen Byrona ma nawet zapewne swe strony komiczne dla tych, którzy w braku węgla mogą palić drzewem, na nieszczęście przy wzmagających się mrozach cierpi na tem okrutnie nędza ludzka. Cyrkuły nie mogą pomieścić wszystkich zgłaszających się z prośbą o noclegi na poddaszach, w podziemiach, zima nie jest karnawałem, ale cierpieniem. Spodziewamy się zatem, że brak paliwa nie wyziębi serc zdolnych odczuwać niedolę, a brak gazu nie zgasi światła miłosierdzia. Wobec mrozów, ścinających parę oddechu, myśl mimo woli biegnie w stronę Szląska. Jakąż straszną towarzyszkę znalazł w takiej zimie głód, który gnębi tych nieszczęśliwych! O! gdyby nasze dobre chęci mogły ogrzać choć jedną chatę chłopską, a współczucie nakarmić choć jedne usta!
Panna Maryja Deryng wyjechała wczoraj do Pragi czeskiej, w którem to mieście będzie deklamowała na koncercie słowiańskim utwory dwóch naszych poetów.
Jednocześnie, dyrekcja teatru czeskiego w Pradze zaprosiła p. Deryng do kilkakrotnego wystąpienia na tamtejszej scenie w Romeo i Julii, Deborze, Fauście, Hamlecie i Mazepie. Z Pragi artystka ma udać się do Wiednia i Paryża, dla zobaczenia tamtejszych teatrów. Oczywiście, podróż taka nie będzie bez korzyści dla artystki i dla jej niezaprzeczonego daru.
P. Kazimierz Zalewski miał w zeszłą niedzielę w Szkole Dramatycznej p. Derynga drugi z kolei odczyt. Prelegent mówił o Szekspirze i jego komediach, głównie zaś o Kupcu weneckim, który to utwór poczytuje pan Zalewski stanowczo za komedię.
Pomoc naukowa. Nowiny piszą, że w przedsionkach zagranicznych uniwersytetów wywieszają tablicę, na której studenci szukający korepetycyj i rodzice potrzebujący dla swych dzieci korepetytorów, zapisują swe nazwiska i warunki. Tym sposobem obie strony porozumiewają się z sobą bez pomocy kosztownych ogłoszeń. Zwyczaj ten, bardzo dogodny, radzą Nowiny zaprowadzić i u nas. Myśl istotnie pożyteczna, należało by tylko wyrobić u władzy uniwersyteckiej, by dla dogodności rodziców wszelkie języki były zarówno w ogłoszeniach uwzględniane.
Nauka zachowania zdrowia i zdolności do pracy, K. Reklama, wyszła z druku w przekładzie dra Wacława Mayzla. Książka ta narobiła w swoim czasie wiele hałasu w prasie zagranicznej, w ogóle zaś uważano ją jako zjawisko wysokiej wagi praktycznej i naukowej. Autor przyjmuje za punkt wyjścia, iż podczas gdy w średnich wiekach uczeni szukali tajemniczych środków, mających przedłużyć życie, w czasach nowszych nauka lekarska odkryła, że tym kamieniem filozoficznym jest rozumny tryb życia, oparty na zdrowej dietetyce. Otóż treścią książki Reklama są przepisy, jak należy urządzić rozumny tryb życia. Pojedyncze jej części traktują o dietetyce ludzi w różnych okresach życia, o pokarmach i odżywianiu, o powietrzu, odzieży i pielęgnowaniu skóry, o mieszkaniu, o pracy itd.
Wobec mało u nas rozpowszechnionych, a jeszcze mniej stosowanych przepisów higienicznych dzieło Reklama, spolszczone przez dra Mayzla, może oddać prawdziwą usługę, zajmie zaś każdego, kogo zajmuje własne zdrowie.
Wystawa obrazów starych szkół malarskich. Roku zeszłego pan Kazimierz Dobiecki urządzał wystawę obrazów nowoczesnych na korzyść rodziny pozostałej po śp. Tegazzo; w roku bieżącym zamierza on, jak słyszymy, przywieść do skutku wystawę obrazów starych szkół malarskich, na korzyść szkółki dla biednych dziewcząt, istniejącej na ulicy Hożej.
Szkółką tą opiekują się panie, należące do wyższych sfer naszych, co jej nie przeszkadza być w długach i w ogóle w suchotach pieniężnych, na które wystawa ma być lekarstwem.
Zamiar wystawy powzięły opiekunki, wykonanie zaś powierzyły energii pana Dobieckiego, na którego pomoc zawsze można liczyć, ilekroć chodzi o działalność dobroczynną.
Myśl dobra i pożyteczna, zatem z naszej strony popieramy ją chętnie. Wszelkie szkółki, a zwłaszcza takie, w których znajdują trochę światła i ciepła dzieci biedaków pracujących na kawałek chleba, zasługują na pomoc.
Pomoc taka tem jest rozumniejszą, im ściślej łączy się z nią pewna ogólna korzyść, której próżno by szukać w dobroczynnych tańcach, oklepanych żywych obrazach, amatorskich koncertach itp. Wystawa obrazów starych szkół malarskich wyjdzie niezawodnie na pożytek dobremu smakowi publicznemu. W zbiorach Prywatnych, jak zapewniają, znajdują się rzeczy bardzo cenne, których szersza publiczność nie zna, a które korzystnie mogą wpłynąć na sąd jej o dziełach sztuki.
Pan K. Dobiecki zamierza utworzyć, jak zapewnia Echo, rodzaj komitetu, do którego pragnie zaprosić pana Lachnickiego, posiadacza pięknego zbioru, Rutkowskiego i kilku innych. Komitet ten znawców będzie decydował o wartości nadsyłanych płócien, a zapewne i o ich przyjęciu na wystawę.
Spodziewamy się, że prywatne galerie przyjdą w pomoc zamierzonej wystawie.
Album Prosińskiego. Kurier Codzienny podaje list, prostujący niektóre wiadomości, tyczące się podróży rodaka naszego, p. Alojzego Prosińskiego, oficera marynarki, który w czasie pobytu swego na drugiej połowie półkuli zebrał ciekawe album fotograficzne oraz okazy roślin i minerałów. P. Prosiński brał udział w wyprawie wysłanej przez rząd rosyjski na wody Oceanu Indyjskiego i Spokojnego; zwiedziwszy Jawę, Sumatrę, Borneo, półwysep Malaka, Timor, wyspy Filipińskie i inne archipelagi indyjskie, p. Prosiński popłynął następnie do Japonii, w której przebywał dwa lata. Z Japonii wyprawa ruszyła do San-Francisco, zwiedzając po drodze wyspy Oceanu Spokojnego. Niżej podpisany wypadkowo może dać o tem niejakie wskazówki, zetknął się bowiem z p. Prosińskim w San-Francisco i spędził z nim kilka wieczorów. Album, o którem list wspomina, bez kwestii stanowiłoby cenną ozdobę każdego muzeum etnologicznego. Przypominamy sobie widoki z wyspy Borneo: typy mieszkańców, — zdjęte z natury obrazy dziewiczych lasów, jakich najbujniejsza wyobraźnia nie wymarzy, lub poszczególnych osobliwych roślin, widoki budynków, chaty szczepu Daaków, obwieszone girlandami ludzkich czaszek; całe grupy mało znanych pokoleń, słowem rzeczy, których oko nie tylko fotografów, ale i wielu podróżników nie widziało. Japonię, w której młody nasz ziomek zatrzymywał się czas dłuższy, odfotografował we wszystkich jej tajemnicach, począwszy od typów prześlicznych młodych Japonek, skończywszy na wnętrzach domów, świątyń i widokach przyrody. Toż samo ma się rozumieć o wyspach Oceanu Spokojnego, i wogóle wszystkich miejscowościach mało jeszcze Europejczykom dostępnych, krótko mówiąc, album nie tylko jest jednym z najciekawszych zbiorów podróżniczych, jakie zdarzyło nam się widzieć, ale posiada znakomitą wartość naukową. Prócz tego, dla ilustracyj takich np. jak Wędrowiec, byłoby ono niewyczerpanym skarbem, nie potrzebujemy zaś mówić, że rozpowszechnienie obrazów w niem zawartych byłoby rzeczą arcypożądaną. H. S.
Ministerium Oświecenia postanawia wprowadzić naukę pisania stenograficznego do szkół i zakładów średnich w Królestwie i Cesarstwie.
Hamlet, słynny obraz Władysława Czachórskiego, zawieszony zostanie od soboty w Salonie Ungra.
W imie nędzy. Im większe mrozy dokuczają biedakom, tem większa ich liczba ciśnie się do cyrkułów, które dają nocleg i szklankę herbaty.
Kto widział choć raz w życiu mieszkania ludzi bardzo ubogich, żebraków, biedniejszych wyrobników, albo poszukujących pracy, ten ich nie zapomni nigdy.
Zima przyrzuca ciężaru do brzemienia, jakie dźwigają nędzarze. Widzieliśmy kilka dni temu w ich mieszkaniach wodę zamarzłą w garczkach, śnieg na popiele w piecach; szron pokrywał sienniki i łachmany, pod któremi sypiają, i lśnił się grubemi warstwami na ścianach.
Zimno dotkliwsze tam jest niż na ulicy. Na ulicy się biegnie, więc krew krąży żywiej; w tych jamach mroźnych biedacy siedzą pokuleni bez ruchu, by nie odkryć łachmanów, skostnieli, głodni, kłapiący zębami i na wpół uśpieni. Śpiączka, która ich napada, to ich szczęście, — bo może pociągnąć za sobą wyzwolenie: śmierć.
Na dobitkę mrozy nadeszły, jakich nie bywało od dawna — i jednocześnie węgla zbrakło.
Cyrkuł daje nędzarzom nocleg i szklankę herbaty, — ale w dzień trzeba wyjść, a nie ma w czem, bo łachmany nie okrywają ciała; brak tym biedakom wszystkiego, począwszy od butów i koszul, skończywszy na sukmanach, a jednak wyjść trzeba i albo wrócić do mroźnej jaskini, albo biegać po ulicy.
I w jaskini i na ulicy, po noclegu w ciepłym cyrkule zimno przy braku ubrania tem dotkliwiej czuć się daje. Wrócić do mieszkania to straszne, a biegać po ulicy dwanaście godzin bez należytego jadła przy takich mrozach, jakie panują obecnie, to może jeszcze straszniejsze.
Nocujący po cyrkułach, niektórzy z nich są na wpół bosi; inni nie mają tyle nawet łachmanów, by ciało od bezpośredniego przystępu powietrza zabezpieczyć, — wszyscy narażają się codziennie na najcięższe choroby i przeziębienia.
Stan taki rzeczy zwrócił uwagę oberpolicmajstra, który wzywa wszystkich zamożniejszych mieszkańców, by pośpieszyli z pomocą tym nieszczęśliwym, nadsyłając starą odzież. Wezwanie to popieramy jak najmocniej. W wielu domach starzyzna jest tylko kłopotem, — dla nędzarzy może być zbawieniem. Wszystko, takie nawet rzeczy, które uważamy za stanowczo na nic nieprzydatne, przydadzą się tam i niejedną łzę otrzeć mogą. Należy pamiętać, że nie ma tak podartej bielizny lub ubioru, który by choć jako tako nie ogrzewał skostniałego ciała. Pole dla prawdziwego miłosierdzia i dla serc czujących litość jest otwarte. Każdy może sam dawać, u znajomych zbierać lub im przypominać. Cóż to za uczciwa i słodka, a istotnie dobroczynna działalność. Nim zaczniemy bawić się, słuchać muzyki, tańczyć i wyprawiać sobie maskaradowe uciechy na ubogich, dajmy im to, co nam szkody nie przyniesie, — im cierpień umniejszy.
Rzeczy można odsyłać do kancelarii oberpolicmajstra.
Pytanie. Gdy stróż siedzi w nocy w kozie, kto będzie dom otwierał? Pytanie to może mało obchodzić rozważane jako idea ogólna, ale w pewnych poszczególnych wypadkach jest kwestią nie lada. Taki wypadek zdarzył się pewnemu mieszkańcowi Warszawy, jak opowiada Kurier Warszawski, niedawno. Mieszkańcowi owemu, dorosłemu, miał przybyć lada chwila na świat mieszkaniec arcy niedorosły, dorosły więc biegł po damę, która w podobnych wypadkach jest niezbędną. Przybiega, dzwoni, nie ma dzwonka, łomocze w bramę, krzyczy, nikt nie otwiera, nareszcie ktoś łomotanie usłyszał i otworzył. Pokazało się, że urzędowy custos siedzi w kozie. Gdyby jednak nie ów ktoś, koza mogłaby pociągnąć za sobą rozmaite wielce zawiłe i bardzo przykre zdarzenia, zacząwszy od utrudnionych przyjść na świat, a skończywszy na ułatwionych zejściach na wypadek choroby i niemożności dostania się do doktora. Ze względów powyższych, koniecznem jest zaradzenie podobnym niebezpieczeństwom, że zaś mianowanie osobnych stróżów od kozy, jak za granicą istnieją redaktorowie od kozy, nie prowadziłoby do niczego, przeto Kurier Warszawski podaje dwie następujące w formie rad uwagi:
I. Że dobrze jest karać stróża aresztem za niestosowanie się do przepisów obowiązujących, ale w takim razie należy postawić innego, który by bramę w nocy otwierał.
II. Że doktorzy, felczerzy i „kobiety rozumne“ powinni mieć specjalne dzwonki, prowadzące od zewnątrz do ich mieszkania, albowiem okazuje się, że nie zawsze polegać można na ogólnym dzwonku, zwłaszcza gdy dzwonka nie ma, a stróż w areszcie.
List z Paryża. Mieszkańcami Murcji cały świat się zajmuje. W Paryżu wyprawiano już na ich korzyść rozmaite zabawy, z których zebrano mnóstwo pieniędzy, ale widocznie na tem nie koniec. Dziś otrzymujemy list z Paryża, w którym komitet wybrany do urządzenia uroczystości prasowej donosi, że prasa postanowiła wydać na dochód poszkodowanych skutkiem powodzi w Hiszpanii jeden numer okolicznościowego dziennika i rozprzedać go we Francji i na całym świecie. Oczywiście pisarze les plus illustres i artyści les plus éminents mają wziąć udział w wydawnictwie. Komitet wzywając prasę naszą, by z kolei wezwała wszystkich mieszkańców do kupowania dziennika, zawiadamia zarazem, że będzie on kosztował w Polsce kopiejek 50 i że można go zamawiać przez księgarzy lub sprzedających dzienniki. Rozprzedaż przyniesie zapewne w samej Francji bardzo wiele, czy i u nas pójdzie dobrze, trudno przewidzieć.
Ciężki zawód. Czem byś chciał być? pytał ktoś warszawskiego stróża. Zapytany wahał się z odpowiedzią, na pytanie jednak, czem by nie chciał być, odpowiedział bez wahania: stróżem. Jakoż los stróżów w zimie nie jest do pozazdroszczenia, ze względu na ich mieszkania przy bramie, koło schodów lub pod schodami. Na mieszkania te zwrócono już pewną uwagę, ale niedostatecznie. Są między niemi nie tylko małe jak komórki, bez powietrza, ze swędem, ze szczelinami, źle opalane, ale i wcale nieopalane. Sami znamy pewną właścicielkę pięknej kamienicy, damę zamożną i zapewne biorącą udział w rozmaitych przedsiewzięciach filantropijnych, której stróż mieszka w nieopalonej komórce. Za rzeczywistość tego faktu zaręczamy wszystkim, którym by się to w głowach nie chciało pomieścić, pod wszelką odpowiedzialnością. Sprawiedliwość jednak względem filantropijnej pani nakazuje nam wyznać, że stróż w czasie ostatnich mrozów otrzymał w drodze łaski pozwolenie nocowania w stajni, w której stoi jeden koń i zapewne jest trochę słomy. Czy stróż jest obdarzony końskiem zdrowiem i czy zniesie klimat stajni, nie wiemy, zaręczamy tylko za to, że nawet koń zmarzłby w stróżowej komórce, a ponieważ sądzimy, że filantropia wspomnionej damy nie jest wyjątkową i że takich komórek może w Warszawie znajdować się bardzo wiele nawet tam, gdzie nie ma stajni, przeto podajemy fakt do wiadomości publicznej.
Rzecz dzieje się w okolicach ulicy Ciepłej.
Przekład dzieła Reklama (Nauka zachowania zdrowia i zdolności do pracy), o którego pojawieniu się donosiliśmy wczoraj, odznacza się nadzwyczaj poprawnym i pięknym polskim językiem. Wiele wyrazów obcych, wiele nazw ścisłych obcych zastąpiono swojskiemi, bądź istniejącemi już, bądź utworzonemi. Obok wyrazów jeszcze nieutartych podawane są w nawiasach dla uniknienia wątpliwości nazwy łacińskie lub inne dotąd używane. Jest to ostrożność chwalebna, chociaż obowiązująca tylko do czasu, nowe bowiem nazwy swojskie, o ile są tworzone, tworzone są doskonale i wkrótce zapewne się utrą i staną się powszechnie zrozumiałemi. W ogóle w nauce lekarskiej, a raczej w oczyszczeniu języka lekarskiego, zrobiono w ostatnich czasach znakomity postęp. Dowodzi to, że postęp ten byłby możliwy we wszystkich gałęziach naukowych, byle znaleźli się ludzie, którzy by rzecz wzięli do serca. Po naszych uwagach w sprawie czystości języka pojawienie się takiego przekładu, jak przekład dzieła Reklama, zapisujemy jako pomyślny objaw ciągłej pracy na tem polu przedsiewziętej, przeprowadzanej wytrwale.
Wyjazd. Amazonki, konie, siłacze, błazny, i cały pstry tabor pana Salamońskiego ruszył onegdaj drogą nadwiślańską do Odessy. Ptastwo, które ani orze, ani sieje, a jednak żyje, poleciało do cieplejszych krajów szukać ziarnek w kształcie rubli. Złośliwi mówią, że długie sople lodu zwieszające się z dachu cyrkowego powstały z westchnień uronionych na ostatnich przedstawieniach. Piękna Nany jak kometa ciągnie za sobą warkocz nieurzeczywistnionych marzeń i marnowanych zapałów naszej i napływowej jeunesse dorée. Poważniejsi mówią Nany i całemu cyrkowi: kieszenie nasze są wypłukane, a więc: kiedy odjeżdżasz, bądźże zdrów.
W sprawie węgla. Upragniony i oczekiwany ładunek węgla nadszedł nareszcie do Warszawy, ale ledwie się ukazał, rozchwytały go fabryki. Składom nie dostało się prawie nic, a stąd i mało który z mieszkańców mógł zaopatrzyć wypróżnione piwnice i wystygłe piece. Brak trwa ciągle, na szczęście ludziom i kolejom budzącym już niecierpliwość przyszła w pomoc odmiana powietrza. Mróz zelżał. Ponieważ jednak nie można mu dowierzać, nowe ładunki są niezmiernie pożądane.
Nowiny piszą, że wedle doniesienia Norddeutsche Allgemeine Zeitung prawo budowania kolei kalisko-łódzkiej ma być udzielone księciu Drucko-Sokolnickiemu i bar. Frenkelowi. Norddeutsche Allgemeine Zeitung jest organem półurzędowym, zatem wiadomość ma zapewne podstawę.
Ze Szpitala Dziecinnego. Gdy dziecie wychodzi z choroby, szpital oddaje je co prędzej rodzicom dlatego, by miejsce dla innych otworzyć. Są jednak dzieci zdrowe już, które oddać byłoby okrucieństwem.
Czy wiecie, czytelnicy, dlaczego?
Oto nie ma ich w co ubrać. Oddano je do szpitala w koszulkach, bluzkach, kiedy jeszcze nie było tak zimno — teraz mrozy nadeszły.
Oddać je jeszcze osłabione, wyczerpane z sił chorobami, a bez dostatecznego ubrania, to narazić je na śmierć pewną, a nie oddać, to pozbawić miejsca dzieciny chore, potrzebujące opieki i przytułku.
W tem kłopotliwem położeniu Zarząd Szpitala zwraca się do osób dobroczynnych z prośbą o pomoc w bieliźnie i ubraniu. Wielu z was, czytelnicy, ma dzieci — więc i litość dla dzieci, a że wasze maleństwa otoczone troskliwą opieką rosną prędzej od biednych, pewnie więc zostaje mnóstwo ubrań za krótkich i za ciasnych, z któremi nie wiadomo, co robić.
Teraz już wiecie.
Może się znajdą tacy, którzy powiedzą, iż codzień prawie przemawiamy do nich w imieniu potrzebujących — i że to za często.
Byle tak skutecznie, jak często — nie obiecujemy poprawy.
Szpital Dziecinny znajduje się przy ulicy Aleksandrii.
Twórczość ludu. Biblioteczka Ludowa. Czy zajmowano się u nas dotąd utworami poetycznemi ludu w stopniu dostatecznym? Na to pytanie można odpowiedzieć tylko warunkowo. Ale wszystko, co jest rozproszone, zwłaszcza po czasopismach, ginie prawie bez śladu i pamięci — połączenie więc wszystkich tych materiałów w jednem wydawnictwie byłoby rzeczą niezmiernie pożądaną.
Z drugiej strony nie chodzi tylko o to, by przez zbiór ogólny ułatwić uczonym przystęp do twórczości ludowej. Równie ważnem zadaniem jest, by dać i ludowi samemu świadomość tego, co tworzy, co stanowi jego moralną własność i jego etnograficzną odrębność od sąsiadów. Utrzymywanie się w pamięci rodzimych pieśni, rodzimych obrzędów i obyczajów jest dzielną tarczą przeciw żywiołom kosmopolitycznym. Prócz tego rozpowszechnienie wyboru pieśni najpiękniejszych dobrze może wpłynąć na smak ludowy, zapoznać ogół z kwiatami, które wyrastają lub wyrosły wyłącznie w niektórych miejscowościach, a na koniec podtrzymać piękne obyczaje i nowe rozbudzić ku nim zamiłowanie.
Powodowany tą myślą znany zbieracz rzeczy ludowych p. Zygmunt Gloger powziął zamiar wydawania z pomocą księgarni Gebethnera i Wolffa Biblioteczki Ludowej, która by jednocześnie uczonym i ludowi równe mogła oddać przysługi. Zamiar wszedł już w wykonanie. Dotychczas wyszło cztery książeczki. Pierwsza obejmuje 112 starodawnych dum i pieśni, druga 657 krakowiaków, trzecia baśni i powieści, czwarta kujawiaki, mazurki, wyrwasy i dumki pomniejsze w liczbie 180. Ma wyjść jeszcze piąta z wyborem pieśni weselnych, i szósta, która obejmuje gry i zabawy.
Nie potrzebujemy mówić, jak ważnem i pożytecznem jest to wydawnictwo. Do nas należy tylko zachęcić ludzi rozumnych do kupowania pojedynczych książeczek i rozpowszechniania ich między prostaczkami — z czego niniejszem się wywiązujemy, dodając jeszcze, że każdy z wykształconych nawet czytelników znajdzie w utworach ludowych tyle werwy, szczerości, siły i rodzimych barw, ile może nie spodziewa się znaleźć.
List Kraszewskiego do redakcji Tygodnika Ilustrowanego. — Krążyły różne wieści: jedni mówili, że „Macierz“ mająca wydawać pożyteczne książki polskie niedługo założoną będzie — inni, że wcale jej nie założą. Sprawę w ostatnich czasach rozstrzygnął ostatecznie Kraszewski, który pierwszy podał myśl tego zakładu. W liście do redakcji Tygodnika Ilustrowanego czcigodny jubilat donosi, że fundusze, o które ostatecznie wszystko się rozbijało, na koniec się znalazły. Zadatek podstawowy w ilości 10,000 rs jest już stanowczo zapewniony, chociaż pieniądze mają być wypłacone dopiero po upływie roku. Zwłoka ta nie stanie jednak niczemu na zawadzie, przez ten czas będzie bowiem można przygotować wszystko, co do urządzenia potrzeba. Prócz sumy powyższej, są obiecane dwie inne: jedna 10,000 talarów, druga rs 20,000 — te nie są wprawdzie zbyt pewne, ale choćby zawiodły, „Macierz“ znajdzie już podstawę w owych rs 10,000 i będzie mogła działalność rozpocząć, licząc na poparcie przyszłych uczestników. Tak było i z „Maticą Czeską“ przy Muzeum Królestwa Czeskiego. Rozpoczynając, miała zaledwie 4,000 guldenów ofiarowanych przez hr. Kińskiego, co na ruble wynosi 3,250. Dziś „Matica“ posiada 100,000 reńskich funduszu żelaznego, 60,000 reńskich w książkach, i wydaje co rok przeszło 10,000 r na własne wydawnictwa, które członkowie darmo otrzymują, lub na poparcie zewnętrznych, które członkowie nabywają za połowę ceny. Wprawdzie „Matica“ znalazła najgorętsze i najszczersze uznanie — ale właśnie dlatego można mieć niepłonną nadzieję, że co znalazła „Matica“, to znajdzie i „Macierz“ — i że wpływ młodszej siostry będzie równie błogi a szeroki, jak starszej.
O gazie w Warszawie. Układ zawarty między naszem miastem a Towarzystwem dessauskiem, które dotychczas oświetlało albo miało oświetlać gazem ulice, upływa za trzy lata. Ponieważ jeden warunek brzmi, że układ należy wypowiedzieć na trzy lata przed jego upływem, teraz więc jest chwila stanowcza. Zarząd miejski, pod przewodnictwem senatora Gudowskiego, a ze współudziałem radcy prawnego Józefa Brzezińskiego, techników miejskich i obywateli Brzezińskiego i Łapińskiego, zastanawia się, czy nowy układ zawrzeć, czy odkupić od Towarzystwa urządzenia gazowe.
Nie przesądzając, co należy zrobić, przesądzamy tylko jedno: należy zrobić, aby było widniej.
Szczerbiec. O losach tego historycznego miecza różne krążyły wieści. Niedawno Biblioteka Warszawska w korespondencji z Paryża zamieściła wiadomość, iż przesławny Szczerbiec znajdował się między innemi okazami starożytnemi na wystawie powszechnej. Wyjaśnieniem sprawy zajął się następnie pan S. Smolikowski, K. Kantecki, głównie zaś Ernest Świeżawski, który w ostatnim numerze Wędrowca pomieścił artykuł o Szczerbcu i o swoich nad nim badaniach. Otóż pan Świeżawski zbierając wszystko, co sam zbadał i inni powiedzieli, dochodzi do przekonania, że miecz, który się znajdował na wystawie paryskiej, jest prawdziwym koronacyjnym Szczerbcem.
Za granicę mógł on się wydostać wskutek kolei, jakie przechodził w roku 1733. Klejnoty koronne przechowywał wówczas podskarbi Franciszek Maksymilian Ossoliński, a chociaż po poddaniu się Gdańska i ucieczce Leszczyńskiego wpadł w ręce oblegających, klejnotów jednak nie oddał. Sasi na próżno poszukiwali ich w Warszawie, były one bowiem schowane w grobach u ks. Misjonarzy, i przechowywały się aż do roku 1736. Jakim sposobem przeszły potem klejnoty, a między niemi i Szczerbiec, w ręce, w których się obecnie znajdują, — nie wiadomo, to tylko pewna, że od dalszych zmiennych kolei losu i sponiewierań pamiątki te są zabezpieczone.
Głosopis (fonograf). Przybył do Warszawy niejaki p. Harwan, Amerykanin, z zamiarem pokazywania głosopisu Edisona, układu zegarowego. Być może, że nowe to narzędzie lepiej będzie spełniało czynność powtarzania głosu niż te wszystkie, które widzieliśmy poprzednio, a których wymowa wiele pozostawiała do życzenia.
Wyszedł z druku Pamiętnik Warszawskiego Instytutu Głuchoniemych i Ociemniałych z roku szkolnego 1878/9. Dzieło to, prócz rozpraw naukowych tyczących się wychowania głuchoniemych, zawiera sprawozdania z dziesiątego roku tego wzorowego zakładu.
Nowa praca historyczna. Pan Lubowicz, docent Uniwersytetu kijowskiego, przygotowywa do druku pracę tyczącą się reformacji w Polsce.
Przybędzie więc jeszcze jedno dzieło do prac Krasińskiego, Łukaszewicza, Szujskiego, Bobrzyńskiego i Zakrzewskiego, które razem wzięte stanowią już poważną liczbę.
Za podstawę do zapowiedzianej książki posłużyły panu Lubowiczowi dokumenta i materiały znalezione w księgozbiorze hr. Zamojskich.
W sprawie czystości języka. Donosiliśmy już czytelnikom naszym, że redakcja Gazety Handlowej ofiarowała rs 200 na utworzenie słownika handlowo-przemysłowego polskiego — celem oczyszczenia tej gałęzi językowej z licznych naleciałości obcych i zaopatrzenia jej w nazwy rodzime.
Kwota rs 200 jest jednak niewystarczającą, albowiem utworzenie takiego słownika jest pracą ogromną, i ten ze współzawodniczących, który wytworzy dzieło najlepsze, winien być wynagrodzony znacznie hojniej.
W tym celu Gazeta odwołała się do miejscowych banków, zakładów handlowych, słowem do wszystkich, którym wytworzenie słownictwa polskiego handlowo-ekonomicznego leży na sercu, by ze swojej strony dołożyli coś do sumy mającej stanowić wynagrodzenie za słownik najlepszy.
W odpowiedzi na wezwanie bank kredytowy p. n. Donimirski, Kalksztajn i Łyskowski w Toruniu nadesłał do redakcji Gazety Handlowej rs 100.
Jaką naukę brać stąd mają nasi miejscowi przemysłowcy, bankierzy i zakłady pieniężne, pozostawiamy to ich uznaniu.
Dotychczas ich odpowiedzią na wezwanie Gazety Handlowej było... milczenie.
Być może zresztą, że milczenie owo tłumaczy się tem, iż sposób praktyczny, w jaki mamy dojść do słownika ekonomiczno-handlowego, nie został jeszcze przez Gazetę Handlową ani przesądzony, ani ostatecznie wskazany.
Zasług redakcji Gazety Handlowej, która dała fundusz podstawowy, w żadnym razie to nie umniejsza. Fundusz podstawowy jest, zatem jest rzecz główna. Sama Gazeta oświadczyła, że wszelkie roztrząsania sprawy, jak należy użyć funduszu, nie tylko przyjmuje, ale wprost do nich wzywa, niejednokrotnie więc o całem przedsiewzięciu jeszcze nam mówić przyjdzie. Tymczasem jednak w imie obowiązku obywatelskiego wzywamy do współdziałania w sprawie tych wszystkich, którzy mają po temu możność i chęć.
Co robimy dla swoich biednych. Miasto nasze uchodzi za jedno z najmiłosierniejszych w świecie: jakoż wątpliwości nie ulega, że między jego mieszkańcami jest wielu ludzi z sercem i prawdziwą litością dla cierpienia. Każde wezwanie pism o pomoc bądź dla zakładów dobroczynnych, bądź dla pojedyńczych nieszczęśliwych, pociąga za sobą liczne i nieraz bardzo hojne ofiary. Nie miłosierdzia więc nam brak, ale raczej takich urządzeń, które by pomoc dla biednych uczyniły jak najobfitszą, najskuteczniejszą i najszybszą. Najlepsze chęci, gdy pozostają rozstrzelone, nie prowadzą do niczego, a urządzania koncertów, tańcujących zabaw, rozprzedaży, obok licznych stron dobrych mają tę ujemną, że przechodząc w zwyczaj coroczny i jakby w pańszczyznę, osłabiają żywe poczucie ważności i potrzeby stanowczego zaradzenia złemu. Zresztą dochody z owych uciech w imie litości przechodzą wyłącznie na zakłady dobroczynne. Tymczasem zakres ich działania jest stosunkowo nader szczupły, a proceder postępowania, ujęty w karby biurowości, nader długi. Poza zakładami istnieją całe tysiące nędzarzy, potrzebujących natychmiastowej, a jednak rozległej i uorganizowanej pomocy. Co się dla nich robi? — Nic!
Za granicą jednak robią bardzo wiele, a wzorem takiej działalności dobroczynnej na szeroką skalę jest Paryż. Stronnictwa przesadzają się tam w okazaniu opieki niższym, potrzebującym ratunku klasom. Dziennik Figaro ogłosił składki na ulżenie nędzy dręczonej przez surową zimę i zgadnijcie, ile dotąd zebrał! Oto 212,800 franków. U nas pisma dorywczo tylko ogłaszają wezwania i dorywczo przychodzą z pomocą. Dalej: w Paryżu w ostatnich czasach otwarto dwie ogrzewalnie publiczne, tj. dwie ogromne izby, do których każdy, komu zimno dokucza, może wejść i rozgrzać się, — u nas cyrkuły dają tylko nocleg, po którym biedacy muszą wyjść rano i kostnieć w swych nieopalonych mieszkaniach, albo na ulicy. Sprawę tę poruszaliśmy przed kilku dniami, dziś z całą usilnością podajemy projekt urządzenia ogrzewalni publicznych w Warszawie, wzywając najgoręcej wszystkie szlachetne dusze, wszystkich tych, którym nędza ludzka, cierpienia starców, kobiet i dzieci leżą na sercu, by projekt nasz poparli, by go zechcieli podnieść, nadesłać nam swoje w tym względzie zdania i przyłożyć ręki do czynu prawdziwie ludzkiego.
Adam Suzin. Wczoraj odbył się jego pogrzeb.
Grono znajomych i przyjaciół postępowało za trumną z żalem za zmarłym i z myślami o czasie minionym.
Na całych obszarach, gdzie brzmi nasza mowa, mało jest zapewne ludzi, którzy by nie słyszeli nazwiska Suzina i którym by ono nie nasuwało wspomnień o Mickiewiczu.
Zmarły był przyjacielem wielkiego poety i przyjacielem bardzo kochanym. Poznali się jeszcze za uniwersyteckich czasów, za owych czasów filareckich, w których płonęły serca i umysły miłością do ogółu, do sztuki, przeczuciem świtania nowej epoki w literaturze — zapałem i wielkiemi pragnieniami.
Przyjaźń zawarta w owych warunkach przetrwała lata całe. Mickiewicz znalazł w Suzinie to, czego szukał — serce uczciwe a kochające — i to, co było mu nieraz pomocą: zdrowy i trzeźwy rozsądek.
Dla dusz wielkich, podległych uniesieniom, zachwytom i wyjątkowym polotom wyobraźni, a stąd oderwanych od ziemi, jest prawdziwem szczęściem znaleźć przyjaciela takiego, którego przyjaźń nie wyczerpuje serca, który usuwa swoje ja na drugi plan, a kocha z całej duszy i służy radą praktyczną, szczerą a rozumną.
Takim był Suzin.
Mickiewicz też i kochał go, często myślami się z nim dzielił, często o utworach swych do niego pisywał, często pytał o zdanie, bo Suzin był przy tem prawdziwie wykształconym człowiekiem.
Stosunek ten przyjazny nie zachwiał się ani razu. Całe kółko ówczesne ceniło wysoce Suzina za jego prawość i słodycz. Był on jednym z tych ludzi, którzy nie pozostawiają po sobie dzieł wielkich, ale wspomnienia czyste jak łza i słodkie i pełne jakiejś bardzo rodzimej poezji.
Są to dobrotliwe postacie o białych włosach i łagodnej twarzy ze świata Pana Tadeusza, że zaś dzisiejszy świat coraz mniej do dawnego podobny, więc odchodzą cicho i one w krainę mogił... błogosławiąc nowe pokolenia.
Iluż to świadków i uczestników mickiewiczowskich czasów już odeszło!... Suzin był jednym z ostatnich.
Niechaj ziemia będzie lekką temu sprawiedliwemu człowiekowi.
Adamowski the Polish violinist. Pod tym tytułem wyszła w Bostonie (Mas.) ozdobna broszura, którą świeżo otrzymaliśmy z Nowego Jorku. Na pierwszej jej stronicy jest starannie wykonana podobizna utalentowanego skrzypka; dalszy ciąg obejmuje jego życiorys i sprawozdania muzyczne z koncertów, zamieszczane po ważniejszych dziennikach bostońskich. Sprawozdania te są wszystkie bez wyjątku niezmiernie pochlebne dla młodego artysty, którego talent rozwinął się istotnie w ostatnich czasach, jak to mieliśmy sposobność ocenić w Paryżu, do wysokiego polotu. Wspominaliśmy już poprzednio, iż uznanie, jakie Adamowski zdołał uzyskać w Bostonie, jest tem ważniejszem dla jego powodzenia na drugiej półkuli, że i Boston uważa się w Ameryce za wyrocznię w rzeczach smaku.
Hamlet, obraz Czachórskiego pod powyższym tytułem, nagrodzony złotym medalem na wystawie monachijskiej, ukazał się od soboty w Salonie Ungra.
Przedstawia on chwilę, w której królewicz przyjmuje przybyłą do Elsinore gromadkę aktorów, a raczej w której słucha jednego z nich deklamującego wiersz o śmierci Pryjama.
Hamlet zamierza użyć aktorów do wyświetlenia zbrodni, której ofiarą padł jego ojciec — tymczasem słucha deklamacji ze zgrozą i wzruszeniem. Przypomina mu ona jego własne położenie i porusza bolesne myśli ukryte w głębiach duszy.
O tem pięknem dziele sztuki damy osobne obszerniejsze sprawozdanie.
My i Figaro. „Il a oublié sa chère patrie — chce zrobić majątek, o nic więcej mu nie chodzi — a w ogóle zżył się z Francją“. W ten sposób mówi o Mierzwińskim sprawozdawca muzyczny Figara. Wyobrażamy sobie, jak za podobne zdania musi być wdzięczny młody śpiewak pomienionemu dziennikowi. Co do nas, sądzimy, że p. Mierzwiński w takim tylko wypadku mógłby zapomnieć o wszystkiem i nie pragnąć niczego prócz majątku, gdyby się zżył nie z Francją, ale z Figarem i jego zasadami, co jest trochę przytrudnem dla człowieka posiadającego coś więcej, niż dowcip na handel.
W zmiankach o życiu Mierzwińskiego znajdujemy w Figarze, iż młody tenor uciekł do Paryża z Syberji, w czem jest tyle prawdy, ile zwykle w Figarze, bo rzeczywiście Mierzwiński aż do wyjazdu za granicę mieszkał w Warszawie.
Wszystkie te mądre anegdoty napisane zostały z powodu wystąpienia Mierzwińskiego w operze paryskiej w Afrykance.
Dzienniki paryskie w ogóle wyrażają się o tem wystąpieniu nader pochlebnie.
Andriolli wykonał wielki karton przedstawiający jedną z najwybitniejszych chwil jubileuszu Kraszewskiego. W przyszłym tygodniu karton ten ma być wystawiony na widok publiczny, a następnie zostanie przesłany do Petersburga, Wiednia, Berlina itd., a także do Poznania, Krakowa i Lwowa.
Chata za wsią Kraszewskiego wyszła w czeskim przekładzie Jana Otto w Pradze.
Przytułki nocne. W dwudziestu sześciu przytułkach urządzonych w cyrkułach warszawskich sypia dziennie około 500 osób. Większej części tych biedaków brak paletotów, surdutów, butów, bielizny, przypominamy więc jeszcze raz czytelnikom wezwanie, w którem oberpolicmajster warszawski uprasza o nadsyłanie do cyrkułów starzyzny. W dzień owych pięćset osób wychodzi na świat i z powodu drożyzny opału i braku publicznej ogrzewalni marznie w nieopalanych mieszkaniach lub na ulicach aż do nadejścia nocy.
Z rozporządzenia kuratora Okręgu Naukowego warszawskiego odczytanem zostało w Gimnazjum rządowem żeńskiem zawiadomienie, tyczące się języka urzędowego. Na mocy zawiadomienia, uczennicom gimnazjum zabrania się używać między sobą w budynku szkolnym innego języka jak urzędowego, uczennica zaś przekraczająca rozkaz ma być bezzwłocznie wydalona ze szkoły.
Niedogodność. Otrzymujemy liczne żądania, aby zwrócić w piśmie naszem uwagę odpowiednich władz na niedogodność wynikającą z braku napisów nad skrzynkami pocztowemi, obok języka urzędowego, w języku polskim. Wiele osób, zwłaszcza starych kobiet, wkłada skutkiem tego braku listy do nieodpowiednich skrzynek, z czego powstają liczne zawody w odbieraniu posyłek i trudności dla samej poczty. Napisy nad skrzynkami nie noszą przecie charakteru odezw urzędowych, ale przestróg dla publiczności, dlatego sądzimy, iż odpowiadałyby lepiej swemu celowi, gdyby w kilku nawet językach były ogłaszane.
Poprawka. Nadesłane do redakcji Gazety Handlowej rs 100 dla powiększenia sumy konkursowej na słownik ekonomiczno-handlowy nie są ofiarą wyłącznie banku toruńskiego, ale dwóch: toruńskiego (Łyskowski, Kalksztajn, Donimirski) i banku poznańskiego (Kwilecki, Potocki).
Razem dotychczas suma konkursowa, włączając rs 200 ofiarowane jako fundusz zasadniczy przez redakcję Gazety Handlowej, wynosi rs 300. Powiększy się ona zapewne szybko i znacznie przez ofiary, jakie napłyną od miejscowych osób i instytucyj handlowych.
Druki akwarelowe. Pierwszy poczet druków akwarelowych, według Juliusza Kossaka, wyszedł z zakładu artystycznego W. Zaitza w Wandsbeck pod Hamburgiem.
Poczet ów składa się z czterech obrazów, przedstawiających konne postacie naszych bohaterów: Stefana Czarnieckiego, Sobieskiego, Kościuszki i Józefa Poniatowskiego.
Towarzystwo Zachęty Sztuk Pięknych postanowiło na koniec rozdać jako premium członkom swoim odbitkę obrazu Henryka Siemiradzkiego pt. Elegia.
Składka w Resursie. Po odbytych w sobotę wyborach w Resursie Kupieckiej, członkowie jej przy wspólnej wieczerzy powzięli myśl urządzić bal na korzyść biednych naszego miasta, którzy w skutku mrozów, z braku węgla i drożyzny znajdują się w rozpaczliwem położeniu.
Jednocześnie członkowie złożyli rs 113, które oddano red. Kuriera Codziennego na zakupno paliwa dla rodzin najbiedniejszych.
Przypomnienie. Czytelnicy nasi zwrócili zapewne uwagę na odezwę jeneralnego cesarsko-niemieckiego konsulatu warszawskiego w sprawie Szlązaków — zamieszczoną we wczorajszym numerze naszego pisma.
W jednobrzmiących uwagach zamieszczonych pod odezwą we wszystkich pismach znajdują się słowa, które umyślnie raz jeszcze powtarzamy:
„Redakcje dzienników warszawskich, chętnie przyjmując pozostawione im współdziałanie, otwierają niniejszem swoje szpalty na wymienienie nazwisk i ofiar tych wszystkich, którzy pośpieszą ze wsparciem dla dotkniętych okropną nędzą głodu Szlązaków“.
Tak więc i nasze szpalty stoją do rozporządzenia ofiarodawców. Długo oczekiwana możność otwartego pośrednictwa w sprawie prawdziwie ludzkiej i obywatelskiej ziściła się na koniec. Dotychczas mogliśmy zachęcać, przemawiać do serc, malować straszne położenie naszych współbraci — dziś ze skarbonką w ręku zwracamy się do wszystkich, którzy czuć, pamiętać i kochać nawet w rozłączeniu umieją.
Większe ofiary i grosze wdowie przyjmujemy zarówno. Wzywamy bogatych i ubogich, obywateli wiejskich, bankierów, kupców, przemysłowców i rzemieślników, wzywamy słowem najgorętszem w imie ludzkości i bliższych jeszcze każdemu uczuć, by śpieszyć z pomocą współbraciom upadającym pod krzyżem głodu, chłodu i chorób.
Żaden grosz, który prześlemy przez konsulat, nie zginie i nie rozminie się z przeznaczeniem. W tym kraju uczciwi są w podobnym względzie. Możemy mieć wszelką nadzieję i pragniemy pośredniczyć.
Nowa ulica. Miejscowość zajęta przez Mirowskie Koszary, ciągnące się od Żelaznej Bramy aż do kościoła św. Karola Boromeusza, została nabyta przez współkę kapitalistów i ma być zmieniona w ulicę. Dwa szeregi wspaniałych domów ze sklepami wzniesie się na miejscu dzisiejszych stajen.
Głód na Szląsku. Za pośrednictwem naszem można składać wszelkie ofiary na nękanych głodem Szlązaków.
Hamlet Czachórskiego ściąga coraz większą ilość ciekawych, dlatego ostrzegamy pragnących widzieć piękny ten obraz, że po południu Salon Ungra otwarty jest dopiero od piątej wieczorem.
Sprawa węgla ciągle stoi jeszcze na porządku dziennym. Poczynione ustępstwa przez zarząd kolei i znaczne ilości, jakie zarząd podjął się odprzedawać, nie wystarczają potrzebom miasta. Mróz na szczęście zelżał, gdyby jednak zimna wróciły, położenie stałoby się nie do wytrzymania.
Pytanie. Wczoraj odebraliśmy dla zgłodniałych Szlązaków 60 pudów i 30 funtów żyta. Kwit na odbiór posyłki wręczyliśmy konsulatowi.
Jednocześnie pragnęlibyśmy znaleźć odpowiedź na następujące pytania:
1) Czy za przewóz zboża i wogóle zapasów żywności, nadchodzących z prowincji a przeznaczonych dla Szląska, kolej będzie brała opłatę przewozową?
2) Czy komory pruskie będą od podobnych posyłek pobierały cło?
Gdyby potrzeba opłacać przewóz i cło, posyłanie mniejszych ilości zboża nie prowadziłoby do niczego, koszta bowiem pochłonęłyby wartość przesyłki. Spodziewamy się więc, że rząd pruski, który gorliwie wziął do serca sprawę głodu i odezwy do mieszkańców Królestwa ogłosił — nie zrobi rzeczy w połowie i komorom nakaże przyjmować dary bez oclenia. Była już nawet o tem mowa, i jeśli sprawę tę poruszamy teraz, to tylko dlatego, że ostatecznie nie jest ona rozstrzygnięta, a rozstrzygniętą jak najprędzej być winna.
Spór o słownik. Kto powinien zabrać się do pracy nad słownikiem ekonomiczno-handlowym, na który ogłosiła konkurs Gazeta Handlowa — i jak brać się do tego należy?
Pytanie to żywo było roztrząsane w pewnem towarzystwie finansistów. Jedni twierdzili, że pracą powinno się zająć ciało zbiorowe, tj. komitet — inni, że pojedyńcza osoba.
Według stronników pierwszej myśli komitet powinien składać się z kupców, bankierów, ekonomistów i filologów, obradować zaś codziennie lub kilka razy na tydzień w umówionych godzinach.
Ponieważ skutkiem sporów wynikłych zwrócono się do nas o zdanie, przeto zabieramy głos w tej sprawie.
Wyznajemy, że nie umiemy sobie zdać dokładnie sprawy ze sposobu, w jaki owo ciało zbiorowe wzięłoby się do rzeczy i w jaki prowadziłoby pracę.
Wyobraźmy sobie takie posiedzenie. Prezes zabiera głos i mówi: „Panowie, pocznijmy od litery A. Według układu alfabetycznego pierwsze miejsce powinien zabierać wyraz, w którym po A następuje drugie a albo b. Kto tedy ma taki wyraz, niech prosi o głos“. I tak za każdym razem. Doprawdy, byłby to sposób nie prowadzący do niczego. Użyto by też zapewne innego środka. Oto wzięto by pierwszy lepszy słownik niemiecki i starano by się przepolszczać kolejno wyrazy; przy czem kupcy wyjaśnialiby znaczenie terminów, a filolodzy przekładaliby je na polski.
Policzywszy, ile czasu zajęłyby rozprawy, spory, odczytywanie dzieł pomocniczych, wyszukiwanie u źródeł nazw istniejących, niestawianie się członków na posiedzenia etc., możemy śmiało powiedzieć, że i ten drugi środek jest zbyt długi, niepraktyczny, wyłączający badanie głębsze przedmiotu, a na koniec i sam konkurs.
Gdzie bowiem zasiada komitet, tam konkurs z natury rzeczy jest niemożliwy.
Na koniec członkowie komitetu musieliby obradować albo darmo, czyli uważać czas poświęcony za ofiarę i łaskę, albo pobierać za posiedzenia zapłatę, co by ten sposób tworzenia słownika uczyniło najdroższym ze wszystkich.
Naszem zdaniem, słownika dokonać może praca jednej lub kilku osób, przede wszystkiem obznajomionych dokładnie z językiem polskim, zatem filologów. Mówią, że finansista potrzebnym jest koniecznie do objaśnienia terminów handlowych. Ależ pracujący znajdzie to objaśnienie w pierwszym lepszym słowniku niemieckim lub francuskim, a dalej dla dokonania podobnego dzieła potrzeba nie posiedzeń i popisywania się na nich z wymową, tylko pracy w bibliotece, opartej na poszukiwaniach i porównywaniach, na szperaniu w słownikach, słowem, potrzeba tu studiów, któremi żaden komitet zajmować się nie może.
Przy tem pojedyńczy taki człowiek będzie wiedział, dlaczego się zajmuje, będzie wiedział, że dokonawszy pracy sumiennej, otrzyma odpowiednią nagrodę.
Komitet złożony z fachowców jest potrzebny, ale dopiero do ocenienia gotowych prac, nigdy do „komponowania“ słownika.
Ale tu nastręcza się znowu pewna trudność.
Oto może się zdarzyć, że w słowniku pana X. będzie tysiąc wyrazów dobrych, w słowniku pana Y. pięćset, a w słowniku Z. dwieście jeszcze innych. — Jaka na to rada?
Rada jest. Najwyższą nagrodę powinien dostać autor dzieła bezwzględnie najlepszego, ale suma zebrana powinna wystarczyć na wynagrodzenie czyli zakupno i tych dzieł innych, które zawierać będą cenny materiał w stosunkowo największej ilości.
Z takich dopiero materiałów komitet może ułożyć jeden słownik, który by łączył w sobie zalety wszystkich pojedyńczo nadesłanych — albo polecić autorowi, otrzymującemu główną nagrodę, powprowadzać te poprawki, które za właściwe zostaną uznane.
Powiedzą nam, że na to wszystko potrzeba by wiele pieniędzy. Zupełnie się zgadzamy! Redakcja i banki (toruński i poznański) dały już początek, naszym zaś finansistom, kupcom itd. możemy udzielić jednej bardzo zdrowej rady — oto: by zamiast się spierać, kto i jak ma słownik układać, postarali się przede wszystkiem o powiększenie sumy konkursowej.
Rozmyślania teatralne. Co byśmy to mieli za teatr, gdyby tak została Modrzejewska — mówił wczoraj jeden z miłośników teatru. — Wyobraźmy sobie jakąś sztukę oryginalną, w której występują: Modrzejewska, Popielówna, Derynżanka, Żółkowski, Królikowski, Rapacki, Ostrowski. Wyobraźmy sobie, że takie artystki i artyści biorą się za ręce, pracują razem, podnoszą repertuar, jak to czyniła Modrzejewska — pobudzają autorów oryginalnych, zmieniają teatr w prawdziwą świątynię sztuki; za przykładem tych słońc i gwiazd idzie na wyścigi młodsze pokolenie; teatr staje się szkołą języka, scena jedną z pierwszych scen w świecie, żywotnem źródłem inicjatywy od wewnątrz, wzorem dla innych teatrów, akademią w swoim rodzaju.
Co za sen złoty!
Obok swego dramatu i komedii mamy swoją operę... dalszy ciąg snu... Oto wieczór zimowy... Plac Teatralny płonie od świateł i czerni się od powozów; kasy już zamknięto; w przedsionkach i na foyer widać tłumy balowych strojów damskich, fraków, białych krawatów, przepyszna publiczność płynie do teatru jedną świetną rzeką. Co to takiego się stało? Oto grają nową operę miejscowego kompozytora, występują w niej: Reszkówna, Kochańska, Machwicówna, Miller-Czechowska, Mierzwiński, Filleborn, Wasilewski, Cieślewski, pierwszorzędne siły, jakiemi mało który teatr poszczycić się może. I to także akademia w swoim rodzaju!...
— Co nam pan opowiadasz? — spytano miłośnika teatru...
— Nic. Sen... Wiadomo, że sen a rzeczywistość to wielka różnica. Mówię tylko, że siły są, a że nie działają wspólnie, to doprawdy nie ich wina.
Mając siły dramatyczne nie mamy dramatu, bo brak inicjatywy, która by je skupiła, brak ożywczego jednego ducha, który by przejął się ważnością zadania i ogarnął rozproszone owe pierwiastki w imie miłości dla sztuki narodowej, w imie wielkiego jej dla ogółu znaczenia. Dla owego idealnego ducha teatr powinien być celem, nie przydatkiem, zadaniem życia, nie nudnym obowiązkiem codziennym. Siły same przez się robią co mogą; czy to na miejscu, czy z daleka myśląc o rodzimej scenie... ale brak im syntezy; nie czują się miłowane, poszukiwane, ogarniane; nie czują, że zadanie, które spełniają, jest cenione jako coś niezmiernie ważnego... czują się po prostu przydatkiem do... baletu.
— A publiczność?
— Dajcie jej pokój. Chodzi tłumnie, klaszcze ochoczo — na razie np. pragnie równie gorąco, jak na próżno, by p. Modrzejewska została, w ogóle płaci za bilety z naddatkami — i spełnia swe zadanie w zupełności.
— Więc p. Modrzejewska odjedzie?
— Dajcie jej także pokój. Odjedzie i przyjedzie. Dość się już napracowała dla sceny naszej; wpływ jej będzie trwał, a zasługi pozostaną niepożyte... Zresztą grać w trupie, która czuje się przydatkiem do baletu... Nie mówmy o tej sprawie.
— A opera?
— To właśnie jądro pytania, jak mawiał Sokrates do Alcybiadesa. Wszystko inne to tylko przydatek, nie do baletu wprawdzie, ale do kwestii głównej. Chodzi właściwie o operę. Maszyna, której nie smarują, albo skrzypi — albo ustaje. Nasza opera zacznie niedługo skrzypieć zamiast śpiewać, a wkrótce ustanie...
— Czyż nasz teatr nie daje dostatecznych dochodów?
— Daje! daje! Ileż to teatrów na świecie, które starają się o pierwszych śpiewaków i utrzymują ich, nie ma większych dochodów; ale tamte nie mają też i takich wydatków. Wystawy baletowe to droga rzecz. O mój śnie złoty o rodzimych operach, o trupie złożonej z Kochańskiej, Machwicównej, Jakowickiej, Czechowskiej, Filleborna, Mierzwińskiego, Wasilewskiego, Cieślewskiego etc., jakże pierzchasz wobec rzeczywistości!
— A rzeczywistość?
— Doprawdy, gdy sobie wspomnę, że genialny a obarczony rodziną Moniuszko brał po cztery złote od arkusza partytury, za której przepisanie musiał więcej tracić — tracę i ja wiarę w przyszłych, narodzić się mających kompozytorów.
— A co do śpiewaków?
— Nie wiem na pewno, ale podobno Filleborn brał rs 400 rocznie przez sześć lat — Wasilewskiemu sprzykrzyło się brać po trzy ruble od wystąpienia. Podobno rękawiczki więcej kosztują... Biała skórka teraz dziwnie zdrożała — więc... będziemy mieli wkrótce pożegnalny koncert jedynego basa. Cieślewski także się usuwa; Machwicówna śpiewa gdzieś w Anglii czy w Hiszpanii, Jakowicka gdzieś w Rumunii; panna Reszke w Paryżu, Mierzwiński w Paryżu... a tu... publiczność chyba wkrótce śpiewać będzie... pana Tadeusza.
Tak! tak! maszyna, której się nie smaruje, skrzypi albo ustaje...
— Przecie będziemy mieli Włochów?
— Patrzcie, a ja sądziłem, że za te pieniądze można by wybawić od głodu naszych miejscowych i posprowadzać naszych tułających się po obcych scenach... Co tu mówić: nie mamy opery!
— To pesymizm.
— Cóż tedy mamy?
— A balet?
Pesymista zmieszał się bardzo. Argument ostatni przekonał go, jak niesprawiedliwie sądził. Tak! mamy wyborny nawet balet. Kosztuje on dużo, ale i tańczy dużo. Lepiej przecie, że jest coś dobrego, niż żeby nic dobrego nie było. Ty, Talio, i ty, Melpomeno, nie zapominajcie, że Terpsychora jest waszą rodzoną siostrą, i nie zazdrośćcie jej, o córy Zeusa i Mnemozyny, że przecież gdzieś na świecie lepiej się jej dzieje, niż wam. Musagetes.
Miłośnicy cnoty. Z dawnego kółka „miłośników cnoty“ z Uniwersytetu wileńskiego pozostało przy życiu jedenastu już tylko weteranów: Aleksander Chodźko w Paryżu, Józef Chodźko w Tyflisie, Ignacy Domejko w Santiago, Kazimierz Domejko, Antoni Odrowąż Kamiński, Hilary Łukaszewicz, Antoni Edward Odyniec, Ludwik Paprocki, Kazimierz Piasecki, Ksawery Turski i Hipolit Żyliński.
W Warszawie mieszka obecnie dwóch: Antoni Edward Odyniec i Paprocki, trzeciego: Adama Suzina, odprowadzono przed kilku dniami na wieczny spoczynek.
Ze Świeczników chrześcijaństwa Henryka Siemiradzkiego zdjęto olbrzymią fotografię. Okaz nadesłany z Berlina do Warszawy ma przeszło 700 cali kwadratowych.
Pomoc. Dotychczas na mocy ustawy z roku 1869 połowa z wnoszonej przez studentów opłaty była przelewana do kasy państwa, od roku zaś przyszłego całe wpisowe ma być oddane do rozporządzenia uniwersytetu, przez co środki pieniężne uniwersyteckie zwiększą się o kilkanaście tysięcy rubli rocznie.
Składka na weselu. Na pewnem weselu w Piotrkowskiem jeden z uczestników uroczystości wniósł, by obecni na uczcie weselnej przyłożyli się do ulżenia doli nieszczęśliwych Szlązaków. Wniosek przyjęto z radością i z natychmiastowych składek zebrano rs 100, które odesłane zostały do redakcji Kuriera Codziennego. Czyn ten, ze szlachetnych uczuć płynący, zapisujemy z przyjemnością, zachęcając do naśladowania.
Bibliografia polska. Katalog nowych książek wyszedł z druku i znajduje się we wszystkich znaczniejszych księgarniach miejscowych i prowincjonalnych.
Onegdaj udała się do Sosnowca komisja przeznaczona do zbadania sprawy węglowej.
Poezje Antoniego Pileckiego zeszyt I wyszły z druku. Są to ulotne wiersze charakteru lirycznego. Pewne maleńkie skargi, pewne mniej więcej romantyczne zajścia, położenia i gorycze życiowe, pożegnania, rozczarowania, a nawet losy ptasząt dostarczają poecie wątku, z którego rozwija się rymowana nitka. Przedmiot czerpany najczęściej z wielu złożonych stosunków życiowych, wyłącza w nich prostotę i polot na wyżyny. Wiersze takie nikogo nie zubożą, ale też nikogo nie wzbogacą, a między objawami miejskiego życia przechodzą, mimo zawartej w nich pewnej dozy talentu, jak tysiące innych... bez śladu. Należą one do działu poezji, poświęconej smutkom „błahym, wiotkim, kruchym“.
Fundusz wieczysty imienia J. I. Kraszewskiego. Redakcja Tygodnika Ilustrowanego zebrała drogą składek na fundusz powyższy, przeznaczony na zapomogi dla biednych uczniów szkół warszawskich, rs. 8,400.
Szanowny jubilat w liście nadesłanym objawił życzenie, by suma ta była pomieszczona w miejscu stałego jego zamieszkania.
Stosując się do tego życzenia redakcja Tygodnika Ilustrowanego przesłała całą sumę do Drezna, gdzie Kraszewski złożył ją jako depozyt w Banku Państwa. Procent od niej będzie pobierany przez samego jubilata, lub osobę przezeń upoważnioną, dwa razy na rok, tj. 1 kwietnia i 1 października, a następnie nadsyłany do Warszawy.
Rozdzielaniem tego procentu między uczniów potrzebujących wsparcia zajmować się będą: Ludwik Jenike, redaktor Tygodnika Ilustrowanego, Franciszek Kraszewski (syn), Roman Plenkiewicz, nauczyciel gimnazjalny, i Ludwik Spiess.
Jedna rata w ilości rs 112 kop 50 została użyta na opłatę wpisu za niezamożnych uczniów.
Krasicki. Wyszły z druku nakładem B. M. Wolffa Bajki i Przypowieści Krasickiego z piętnastu kolorowemi drzeworytami B. Zaleskiego i K. Pillatego.
Jest to wydanie przeznaczone dla młodocianego wieku.
Kiedyż doczekamy się takiego wydania naszego księcia bajkopisarzy, w jakiem wyszły np. bajki Lafontena, do których ilustracje robił, jak wiadomo, G. Doré?
Odpowiedź łatwa! Wówczas, gdy pieniądze i dobre chęci jakiego bogatego księgarza połączą się z ołówkiem np. Andriollego.
Powieść p. Maryi Szeligi pod tytułem: Bez opieki wyszła z druku i znajduje się w obiegu księgarskim.
Uczniowie Szkoły Dramatycznej p. Derynga odegrali wczoraj z powodzeniem: Starego męża Korzeniowskiego.
Słowik. Śliczny głos pani Kochańskiej w takie wprawia uniesienia słuchaczów, że podczas próby z Łucji z Lamermooru artystka zasypywana była ustawicznie oklaskami przez zebranych na scenie artystów i orkiestrę.
Wypadek ten dowodzi i wyższego nad wszelkie względy zamiłowania sztuki ze strony klaszczących, i tego także, że głos pani Kochańskiej jest istotnie wyjątkowem zjawiskiem.
Maryja Derynżanka cieszy się bardzo sympatycznem przyjęciem i nadzwyczajnem powodzeniem na scenie czeskiej. Národni Listy rozpisują się z zapałem o wielkiem i wstrząsającem wrażeniu, jakie na słuchaczach sprawia mowa polska.
Język nasz rozlega się tam ze sceny po raz pierwszy.
Zima w mieście „przerwała się z natężenia“, jak mówią ludzie. Mrozy ustały a powietrze od kilku dni jest prawie wiosenne, śnieg na ulicach sczerniał, zmiękł i prawdopodobnie wkrótce stopnieje. Stan taki rzeczy łagodzi poniekąd sprawę węglową, która w innych warunkach mogłaby wystąpić w sposób nader ostry.
Uśmiechy losu. Lubartów wygrał na ostatniem ciągnieniu loterji główną wygranę w sumie rubli 75,000.
Jedną ćwiartkę wygrał brat obywatela z dóbr Brzezina-Bychawska, drugą wygrali trzej włościanie z Lisowa pod Lubartowem i szewc, trzecią dwaj urzędnicy, czwartą emeryt.
Ciekawiśmy, czy też szewc nie przestanie szyć butów, a włościanin chodzić za pługiem. Pieniądze jak wino, zawracają nieprzywykłe do nich głowy.
Tak stało się z pewnym włościaninem w Galicji, na którego gruncie znalazła się nagle nafta.
Ubogi jak mysz kościelna człeczyna znalazł się nagle w posiadaniu czterech tysięcy reńskich.
Zakupił więc dwa wozy: na jednym z nich jeździli muzykanci: skrzypkowie, basiści etc., na drugim wódka, całe zwoje kiełbas i bogacz...
Jeździli tak dopóty, dopóki bogacz nie umarł pod ławą karczemną.
Życia starczyło mu póty, póki i pieniędzy.
Pochowano go... kosztem gminy.
Przedstawienia w Teatrzyku Dobroczynności zawieszone na czas trwania bazaru rozpoczną się na nowo w pierwszą niedzielę po świętach. Wystawione będą komedie: Stryj przyjechał, Zarzutka balowa (po raz pierwszy) i Moja gwiazda.
Cel szlachetny. Kółko młodych pracowników na polu naukowem zamierza wystąpić z szeregiem odczytów na dochód gnębionych głodem Szlązaków.
Bazar na rzecz ubogich, zostających pod opieką Towarzystwa Dobroczynności, rozpoczął już od wczoraj swoją działalność w salach redutowych.
Biuro adresowe otwarte będzie w połowie stycznia rb.
Dzieło Karasowskiego o Szopenie przełożone zostało przez Edwarda Hilla na język angielski pod tytułem: Frederic Chopin: His life, letters and works.
Żywoty świętych Pańskich Starego i Nowego Testamentu z dzieła księdza Piotra Skargi, skrócone i zastosowane do użytku osób wszelkiego stanu i wieku przez Ap. C. — Tom drugi tego dzieła ukazał się w czasach ostatnich. Jakkolwiek nie tylko same Żywoty zostały „zastosowane do użytku osób wszelkiego stanu i wieku“, — ale i przepyszną polszczyznę Skargi zastosowano również do czasów dzisiejszych, jednakże odczytywanie tej książki może być wielce pożyteczne ze względu na jej język. Czytanie dobrych wzorów poczytujemy za jeden z najdzielniejszych środków przeciw psuciu się języka.
Dobry pomysł. Do ostatniego numeru Zorzy dołączono staranną mapę Królestwa Polskiego. Pomysł ten pochwalamy w zupełności, tem bardziej, że w tymże numerze znajduje się początek artykułu, objaśniającego mapę.
Komitet Towarzystwa Resursy Obywatelskiej, obrany na rok 1880, tak rozdzielił między siebie obowiązki: Karol Temler mianowany został dyrektorem; J. Rentel asesorem pierwszym; Franciszek Łapiński asesorem drugim; zarządcą gospodarstwem zewnętrznem Henryk Limprecht; gospodarstwem wewnętrznem J. Bauerfeind; zarządzającym zabawami W. Kijok; kasjerem Leopold Knoll; kontrolerem Stanisław Pfeiffer; sekretarzem pan Ludwik Norblin.
Bal dobroczynny. Członkowie Resursy Kupieckiej zamierzyli wydać w dniu 3 stycznia bal, z którego dochód posłuży na zakupno drzewa dla ubogich. Wejście na salę ma kosztować rs 3, na galerję rs 4. Listę dam popierających zabawę i gospodyń wkrótce ogłosimy. Komitet ma nadzieję, że wybrana publiczność zważywszy na cel zabawy, nie pożałuje pieniędzy i nóg.
Składnicy węgla i taksa. Wiadomem, że na sprzedaż węgla ustanowioną została taksa, ponad którą sprzedającym nie wolno cen podnosić.
Sprzedający obchodzą nową ustawę w rozmaity sposób.
Cena na korzec ustanowiona została rs 1 kop 10, za pud zaś kop 25.
Że zaś pudów idzie na korzec sześć, więc sprzedając na pudy, składnik bierze rzeczywiście za korzec nie rs 1 kop 10, ale rs 1 kop 50.
Niektórzy składnicy więc nie chcą sprzedawać na korce, ale tylko na pudy.
Inni, korzystając, że ustawa nie wspomina o tem, kto powinien ponosić koszta dowozu ze składu na miejsce, sprzedają na korce i według taksy, ale bez dostawy.
Są nakoniec i tacy, którzy żądają ceny wyższej niż przepisana.
Ci ostatni karani są na drodze administracyjnej, ponieważ jednak przysługuje im prawo odwołania się do drogi sądowej, zapytujemy prawników, w jaki sposób na rzecz tę należy się zapatrywać ze stanowiska sądowo-prawnego?
Zarządy kolei warszawsko-wiedeńskiej i warszawsko-bydgoskiej obniżyły do połowy opłatę za bilety dla przyrodników i lekarzy udających się na zjazd do Petersburga. Osoby, mające prawo korzystać z cen zniżonych, opatrzone będą przez komitet zjazdu w odpowiednie uwierzytelnienia, na mocy których bilety powrotne otrzymają bezpłatnie.
Braki. Brak nam oszczędności, ale brak i kas oszczędności.
W Warszawie jest jedna działająca bardzo dobrze, — ale zakres jej działania musi z natury rzeczy być szczupły, bo ogarnia ona tylko miasto, a raczej część jego leżącą w pobliżu. Ludność robotnicza, która nie ma czasu do stracenia, nie może ani chodzić zbyt daleko, ani poddawać się koniecznym wobec natłoku interesantów zwłokom.
Jeszcze szczuplejszy jest zakres działania kilku kas prowincjonalnych albo gminnych, czyli tak zwanych wkładowo-pożyczkowych.
Działalność tych ostatnich ogranicza się nawet tylko do drugiej połowy ich nazwy, tj. są raczej pożyczkowemi niż wkładowo-pożyczkowemi.
Tymczasem w Prusach, wedle artykułu Kuriera Warszawskiego, z którego wiadomość czerpiemy, istnieje 1,172 podobnych instytucyj, które nie tylko przyjmują oszczędność, ale przez rzetelne usługi, jakie oddają ogółowi, wdrażają oszczędność klasom pracującym.
Wniosek z tego: 1-mo że należy nam mieć więcej kas; 2-do że istnienie ich i szeroki zakres działania przyczyniłyby się do rozwoju oszczędności.
W Ministerium Finansów opracowany został zarys nowej ustawy kasowej, który wkrótce oddany będzie do zatwierdzenia.
Coraz więcej osób przybywa do Salonu artystycznego Ungra, przypatrywać się wystawionym tam nowościom.
Podziwiają je w dzień i do późna wieczorem przy jasnem świetle lamp elektrycznych. Szkice Gottlieba widziało już tysiące ludzi, obecnie przyciągają widzów dwa nazwiska:
Matejko i Czachórski.
Mistrz krakowski nadesłał mały obrazek, przedstawiający Grzymisławę z Bolesławem Wstydliwym uwięzioną na zamku w Sieciechowie.
Przedmiot to zaczerpnięty z posępnych kart dziejów naszych, bo z wieku XIII, czyli z wieku zawieruch, sporów między udziałowymi książętami, walk, podejść, zdrad, wojen domowych, gwałtownych nienawiści i nieokiełznanych żądz.
Po śmierci Leszka Białego o opiekę nad jego małoletnim synem spierało się dwóch książąt: Henryk Brodaty i złowrogi Konrad Mazowiecki.
Wdowa po Leszku, Grzymisława, przechyliła się na stronę Henryka, który uchodził za jednego z najsumienniejszych książąt. Był przy tem i bogaty i potężny, a w owych czasach kobiecie trzeba było się koniecznie schować za jakiś puklerz. Na opiekę książąt ruskich, z których rodu pochodziła, liczyć nie mogła, ci bowiem w większej jeszcze od Piastowiczów żyli zawierusze. Przecie Leszek Biały gromił ich, rozsądzał, godził, — od ojców tedy nie mogła spodziewać się opieki. Mówiąc nawiasem, historycy wiedzą tylko, że była córką Jarosława Wsiewołodowicza, ale nie wiedzą dobrze, którego: czy jednego z suzdalskich, czy z czernichowskich. Boguchwał poznański mówi tylko, że Lestco Albus accepit uxorem nobilem de Russia nomine Grzymislavam. Jeślić więc o rodzie niedobrze wiedziano, lub wiedząc nie wspominano, nawet nie musiał on wiele znaczyć. Trzeba było tedy wybrać opiekuna między Piastowiczami. Ku Henrykowi zwrócił się umysł Grzymisławy, ale Konrad, bliższy krwią, opieki sobie wydrzeć nie dawał. Zaczęły się wojny, napady, podejścia, a gdy dwie żelazne ręce rozrywały między siebie małoletnie i słabe chłopie, Bolesława, — była obawa, by go nie rozerwały jak wilcy łup ponętny. Wreszcie chytry Konrad wziął górę. Schwytany Henryk wykupił się z więzienia układem. Z Grzymisławą ułożył Konrad iniquum colloquium, — i gotował zdradę. Wezwaną na zjazd księżnę pochwycił wraz z synem Konrad. Nieszczęsną księżniczkę ograbiono, bito rózgami, a w końcu zamknięto w Czersku. Z Czerska przeniesiono ją do Sieciechowa. Wtedy to dybał straszliwy Konrad na Bolesława życie, w razie bowiem śmierci Wstydliwego był najbliższym dziedzicem krakowskiego stolca. Straszne chwile przebyła Grzymisława. Jako orlica nad orlęciem czuwała nad Bolesławem, nadstawiając Konradowi kobiecą pierś bezbronną. On odwiedzał ich w więzieniu. Kusił obietnicami, groził, zdradzał. Jedną taką chwilę wybrał Matejko za przedmiot do obrazu. Pod niskiem sklepieniem więziennem odegrywa się tragedia. Czerwono ubrany Konrad, z demonicznym wyrazem twarzy, patrzy na książęce pachole, a Grzymisława osłania je ręką i cofa i sama się naprzód wysuwa, jakby chciała w własną pierś przyjąć te ciosy, które Konrad Bolesławowi gotuje. Łuki przez pół gotyckie sklepień, posępna walka ciemności ze światłem, krwawe odbłyski na szatach Konradowych, przerażona, blada twarz księżnej, — wszystko to dodaje grozy zajściu. Poza księciem sługa jakiś, ksiądz, czy strażnik więzienia daje tajemne znaki księżnej. Jest to szekspirowska scena z średniowiecznego dramatu, traktowana z siłą i realizmem Szekspira. Fioletowe cienie, właściwe Matejce, które często są wadą lub środkiem tylko do wydobycia oddaleń, tu zwiększają jeszcze żałobny nastrój obrazu. Szekspir, jego Król Jan lub Ryszardy, mimo woli nasuwają się na myśl. W takich cieniach więziennych, w takich mrocznych gotykach, wybuchała średniowieczna namiętność i rodziła średniowieczną zbrodnię. Rzecz odczuta i wykonana pysznie, choć w rzutach tylko. W tem poczuciu jest jakaś synteza czasów owego okresu, jakiś odgadnięty duch wieku, — który mówi prawdą i rzeczywistością.
Wartość obrazu podnoszą jeszcze te cechy, właściwe tylko Matejce, które tworzą jakby jego styl odrębny, i po których za pierwszym rzutem oka poznać go można między wszystkimi malarzami na świecie, — te ungues leonis, stanowiące jakby pieczęć artystyczną mistrza. On nie służy żadnej szkole, nie hołduje żadnym kierunkom, nie ma poprzedników, tworzy swą własną szkołę, swoje własne malarstwo i w wielkiem płótnie czy w małem, jest zawsze samym sobą, — jest zawsze Matejką.
Czachórskiego Hamlet przenosi już nas wprost, nie przez porównanie, w świat szekspirowski. Obraz, jak to już wzmiankowaliśmy kilka dni temu, przedstawia Hamleta z aktorami. Jeden z nich deklamuje scenę zamordowania Pryjama, a w księciu duńskim budzi się głos obowiązku wołający o pomstę za ojca, głos sumienia, wyrzucający mu, że nie znajduje siły do zemsty, rozpacz i zwątpienie. Artysta miał za zadanie pogodzić w twarzy Hamleta tę rozterkę wewnętrzną z wsłuchaniem się w głos aktora, który te myśli budzi. Chwila to pod względem psychicznym do oddania niezmiernie trudna, bo nader złożona z czynników myślowych, dlatego przygodniejsza do opisu, niż do malowania. Jest to po prostu idea czysto literacka, ilekroć zaś malarz na taką ideę się porywa, napotyka nieprzezwyciężone trudności. Proszę zważyć, że wszystkie myśli, które pisarz opisuje słowem, malarz musi uwydatnić w wyrazie twarzy. Co za różnica środków! Dlatego i Czachórski nie przezwyciężył trudności. Twarz Hamleta, jego przerażone, a zarazem zamyślone oczy, zaciśnięte wargi, nie przemawiają tak wstrząsająco i wymownie, jakby przemówiły usta. Inaczej być nie może i piszemy to dla przestrogi artystów. Przy tem, niech jak chcą krytykują komentarze Gervinusa, — Gervinus miał słuszność mówiąc, że Hamlet nie był człowiekiem czynu. Dwie są kategorie ludzi. Jednych wrażenia pobudzają do postanowień, które natychmiast tryskają czynem na zewnątrz, w drugich zmieniają się w rozmyślanie nurtujące wewnątrz. Hamlet należał do tego drugiego gatunku. Gatunek ten musi także mieć swoje cechy wewnętrzne, sobie właściwy wyraz twarzy. Wszakże, spojrzawszy na twarz ludzką, mówimy w tej chwili: to głowa energiczna, lub nie. Stąd wypłynęły owe rozprawy i twierdzenia, że Hamlet musiał być jasnowłosym młodzieńcem o niebieskich zamyślonych oczach i miękkich rysach twarzy. Otóż jeśli rachowali się z rysami i zabarwieniem włosów Hamleta nawet krytycy-psychologowie, tem bardziej powinien się rachować malarz, dla którego jedynym sposobem malowania duszy i jej usposobień jest malowanie twarzy. On ma przez nią wszystko powiedzieć, wszystko wyrazić, — bo potęgi słów mu braknie. Cóż uczynił w tym względzie Czachórski? Jego Hamlet jest blondynem, ma błękitne zamyślone oczy, ale ta lwia szczęka dolna, długa i ostro zarysowana, te wąskie wargi, suche, a energiczne, znamionują niewątpliwie rwącą pochopność do czynu. To raczej młode książątko, gotowe każdej chwili chwycić za klingę, to człowiek prędkich słów, a prędszej jeszcze ręki, — to raczej Laertes niż Hamlet. Takie wrażenie czyni ta postać na obrazie Czachórskiego, zresztą szlachetna w rysunku, na wskróś książęca i poetyczna. Wszakże śliczny to obraz, w którym wytrawność artystyczna i dobry smak połączyły się z najrzetelniejszym i prawdziwie poetyckim talentem. Pracę tam widać sumienną i długą, — ale i ów dar wyjątkowy, jako promień oświecający głowy wybrańców, ów polot, który flat ubi vult, nie wiadomo skąd się bierze, a w ślicznych dziełach się objawia, którego ani kupić, ani wymodlić, ani pracą nabyć nie można!
Inne postacie, jako też przydatki rzeczowe obrazu, mają wady niektóre, ale i mnóstwo pierwszorzędnych przymiotów. Polonius, lubo trochę gminny, jest wyborny; aktorowie uderzają charakterem. I tu także wiele odczuto i przejęto się do głębi zadaniem. Koloryt jest szlachetny, oddalenie ustosunkowane wybornie, powietrza pełno.
Szkoda, że pisać o tem obszerniej nie ma miejsca. Może i to, co jest, jest zbyt obszerne, ale one dwa obrazy są przecie nie lada jakiemi zjawiskami w zakresie sztuki narodowej, a wszelkie takie zjawiska skwapliwie zawsze zapisujemy. Musagetes.
Szkoła Dramatyczna pana Derynga otrzymała podobno pozwolenie dawania codziennych przedstawień. Mówią również, iż p. Deryng upoważniony został przez odpowiednią władzę do udania się do Lublina, gdzie szkoła jego powtórzyłaby sztuki grane w Warszawie.
Zmiany w bazarze. Zaszły następujące zmiany w liście dam biorących udział w bazarze.
Hr. Hortensja Małachowska zamiast w sklepie Nr 6 siedzi w sklepie Nr 8, wraz z panią Katarzyną Niemojowską. P. Ciechanowiecka z powodu słabości zdrowia nie wzięła udziału w bazarze.
Przecięciowo dziennie wpływa w każdym sklepie po rs 150.
Zewnętrznie bazar przedstawia się nader świeżo i okazale, tak pod względem ubrania namiotów, jak i ułożenia wystaw towarowych.
Rada Uniwersytetu Warszawskiego dozwoliła studentom wypożyczać książki znajdujące się w Bibliotece Głównej. Dotychczas studenci możności tej nie mieli.
Uważni czytelnicy gazet. O Lindleyu i jego projekcie kanalizacji Warszawy piszą już nasze dzienniki prawie codziennie od dwóch lat, dlatego sądziliśmy, że nie ma między umiejącymi czytać człowieka, który by nie wiedział, kto jest Lindley. Tymczasem wczoraj słyszeliśmy następującą rozmowę:
— Lindley przyjeżdża; zdaje się, że teraz sprawa szybko pójdzie — mówi pewien pan do swego towarzysza.
— I w porę przyjeżdża — dodaje drugi.
Przy tymże samym stoliku siedziało dwóch przyzwoicie wyglądających, dobrej tuszy, ichmościów, którzy słuchali uważnie rozmowy. Nagle jeden z nich zwraca się do mówiących i pyta:
— Przepraszam pana, że przerywam — czy to cyrk Lindleya przyjeżdża?
Myśliciele owi widocznie pogardzili tak lekką strawą umysłową, jakiej dostarczają dzienniki.
Andriolli kończy przepyszny karton, przedstawiający Modrzejewską w roli Juliety. Podobizna ta będzie zamieszczona w Salonie Ungra, a poprzednio jeszcze, lubo na bardzo krótko, w bazarze.
Wczoraj w sklepie bazarowym Ungra umieszczono szkice i akwarele Jana Matejki.
Bazar ściąga mnóstwo gości, a naokół sklepów, w których zasiadają piękne sprzedające, uwija się fine fleur młodzieży warszawskiej.
Największy wpływ okazał się dotychczas w namiocie, w którym zasiada pani Modrzejewska.
Wynosi on przeszło rs 300.
Władysław Anczyc, autor Emigracji chłopskiej, bawi obecnie w Warszawie.
Niektóre utwory p. Walerii Marrené mają być przełożone, jak donosi Kurier Codzienny, na język włoski.
Wydawnictwa gwiazdkowe dla młodzieży i dzieci mnożą się z każdym dniem.
Choinki. Mnóstwo drzewek pojawiło się już na targach i ulicach, a szczególniej za Żelazną Bramą, która w obecnej chwili wygląda jak jeden lasek sosnowy.
W gazetach petersburskich podana jest wiadomość, że nauczyciele prywatni, bez względu na ich świadectwa naukowe, to jest choćby byli kandydatami, magistrami, lub doktorami uniwersytetów, poddani zostaną egzaminom w gimnazjach, polegającym na tak zwanych próbnych lekcjach.
Na mocy okólnika ministra oświecenia, zamieszczonego w Prawitelstwiennym Wiestniku, w szkołach elementarnych mają być używane takie tylko książki i podręczniki naukowe, które zalecone są przez Ministerium Oświecenia lub przez Zarząd duchowny wyznania prawosławnego, a zamieszczone w katalogach drukowanych w Ministerium Oświecenia.
Wszelkie inne książki nabywane dla szkół lub ofiarowane przez osoby prywatne, mają być przedstawiane władzy, która w takim tylko wypadku odeśle je z powrotem, jeśli uzna je za odpowiednie i nieszkodliwe.
Władzą, która ma rzecz rozstrzygać, są naczelnicy dyrekcyj naukowych i inspektor szkół miasta Warszawy.
Węgiel. W dniu 18 bieżącego miesiąca przybyło do Warszawy 105 wagonów węgla: dla drogi warszawsko-wiedeńskiej 14; dla dróg warszawskich na prawym brzegu Wisły 45 wagonów.
W ogóle 164 wagonów.
Premium. Jako czwarte premium rozesłał Tygodnik Powszechny przedpłacicielom swym drzeworyt z obrazu Matejki: Jan III przed wyprawą wiedeńską.
Obraz przedstawia króla składającego przysięgę przed ołtarzem Bogarodzicy, iż krew i życie poświęci za wiarę.
Słynna śpiewaczka p. Kochańska, nie otrzymawszy przedłużenia urlopu, wyjechała do Drezna.
Pani Kochańska ma przybyć do Warszawy, jak tylko umowy, wiążące ją z teatrem drezdeńskim i londyńskim Covent Garden, pozwolą jej rozporządzać swym czasem.
Wiadomość kończymy życzeniem, by to nastąpiło jak najprędzej.
Włosi. Kolorowe afisze oznajmiają nam rychłe przybycie opery włoskiej.
Cały skład opery, z wyjątkiem p. Pavaniego, uważać dotąd musimy za zbiór pięknych nieznajomych.
Podarki dla ubogich. W ochronie parafii ewangelicko-augsburskiej opiekunki rozdały dary 200 ubogim, składające się z cukru, herbaty, obuwia i odzieży.
Dziennikarze i artyści warszawscy. Od kilku dni krąży po pismach naszych wiadomość, że dziennikarze i artyści warszawscy mają zamiar wydać jeden numer ilustrowanego pisma na dochód Szlązaków.
Pismo to ma być ułożone na wzór owego, które wydano w Paryżu na rzecz dotkniętych powodzią mieszkańców Murcji.
Z naszej strony musimy upewnić czytelników, że pismo owo jest dotychczas projektem, nie stałem postanowieniem. Czy projekt ten jest praktyczny — wątpimy. Warszawa nie jest Paryżem, a liczba tych, którzy czytają po polsku, nie dorównywa liczbie czytających po francusku. Zresztą rzecz by nie dała się przeprowadzić w krótkim czasie, a dla Szląska potrzebną jest pomoc jak najdoraźniejsza, głód tam bowiem i tyfus plamisty zastraszające czynią postępy.
Głód na Szląsku. Ministerium pruskie Robót Publicznych wydało rozporządzenie, by linie kolei żelaznych rządowych i prywatnych wszelkie przesyłki rzeczy i zapasów żywności przewoziły bezpłatnie. Tylko transporta ziemniaków mają opłacać połowę taryfy. Bieda na Szląsku zwiększa się przerażająco. W dwóch tylko gminach niższego i wyższego Rydułtowa (powiat rybnicki) znajduje się 366 osób, które aż do żniw roku przyszłego muszą być utrzymywane z miłosierdzia publicznego, albowiem zupełnie nie mają z czego żyć. Raporta rządowe potwierdzają ten stan okropny. Zbywa im tam nie tylko na żywności, ale cierpią zarówno na brak jakiegokolwiek odzienia, co wobec ostrej zimy tegorocznej jest strasznem. Małe dzieci chodzą do szkoły podczas mrozów w łachmanach. Wychodzą rano bez śniadania, wróciwszy nie dostają obiadu ani wieczerzy, częstokroć po całych dniach nie mają nic ciepłego w ustach. Tyfus plamisty pojawia się coraz częściej; najcięższym jest zaś los komorników, którzy prócz chat nie posiadają wcale ziemi, a w chatach umierają literalnie z nędzy.
Wspominamy o tem jeszcze raz obszernie dlatego, by upewnić tych wszystkich, którzy na nasze ręce nadsyłali i nadsyłają dotychczas hojne ofiary, że przychodzą w pomoc istotnej potrzebie, że pieniądze ich ratują dzieci, starców i kobiety, słowem, setki współbraci od głodowej śmierci, — że więc datki są obywatelską zasługą, a dla nas dowodem, że do pewnych uczuć naszych czytelników nigdy nie odwołujemy się na próżno. Między ofiarodawcami z rozrzewnieniem spotykaliśmy wszystkie stany i wszelkie prowincje, począwszy od naszych robotników, aż do chłopów zpod Białocerkwi. Do tysiąca ośmiuset rubli już odesłaliśmy za pośrednictwem pruskiego konsulatu do komitetu Miarki. Odsyłamy nową sumę, ze względu bowiem na konieczność pośpiechu staramy się posyłać, co nam dają, choćby w najmniejszych ilościach, byle jak najczęściej.
Tymczasem w imie nędzarzy i cierpień ich, w imie miłosierdzia i braterstwa, dziękujemy tym wszystkim, którzy nie okazali się głuchymi na nasz głos wzywający o ratunek.
Odczyty na Szlązaków. W odczytach, z których dochód ma być przeznaczony dla Szlązaków, mają wziąć udział: pani Marrenowa (Morzkowska), pan Julian Święcicki, znany ze studiów nad literaturą hiszpańską, pan Gracjan Chmielowski i Wacław Holewiński.
Jedno z pism (Kurier Codzienny) doniosło nawet, że z odczytem na rzecz Szlązaków ma wystąpić Pani Modrzejewska.
Tygodnik Ilustrowany i „Macierz“. W sobotnim numerze Tygodnika znajdujemy niektóre szczegóły, tyczące Macierzy. Szczegóły owe są wyjęte z ustawy opracowanej przez Kraszewskiego.
Dowiadujemy się z nich, że Macierz w części tylko ma być podobną do takichże instytucyj czeskich, w ogóle zaś będzie zastosowaną w najobszerniejszem znaczeniu słowa do potrzeb narodowych. Siedliskiem jej ma być Lwów, piecza zaś nad nią powierzoną zostanie Wydziałowi Krajowemu. Funduszami zawiadować będzie rada złożona z sześciu wybieralnych członków, Kraszewski zaś jako przewodniczący będzie miał dożywotnio głos siódmy, stanowczy. Fundusz zakładowy ma być nietykalny, a książki mogą być wydawane tylko za odsetki, po cenie kosztu, z doliczeniem procentu nie przewyższającego 10%. Dochód ze sprzedaży ma być użyty w połowie na powiększenie funduszu żelaznego, w połowie na dalsze wydawnictwa. Statut nie może być zmieniany w ciągu pierwszych lat dziesięciu. W wydawnictwach książek dla ludu winny być uwzględniane różne prowincje kraju; niektóre książki mają mieć na celu oświatę Żydów polskich i rozpowszechnienie między nimi uczuć obywatelskich. Rada pracować będzie bezpłatnie, koszt zaś administracji ma nie przenosić piątej części dochodu.
Takie są mniej więcej główne punkta ustawy podane w ogólnym zarysie. Przed uzyskaniem upoważnienia rządowego i przed obleczeniem szczegółów w formę prawną, czcigodny autor poddaje ustawę pod roztrząsanie ogółu i prosi najusilniej tych wszystkich, którym Macierz przedsiewzięciem ważnem i obywatelskiem się wydaje, by swoje uwagi, zapatrywania się i sądy o ustawie nadsyłali mu albo za pośrednictwem Tygodnika Ilustrowanego, albo wprost do Drezna (Nordstrasse 21).
W powyższym zarysie wysokość składek, jakie członkowie mają wnosić, ani prawa, z jakich mają korzystać, nie są jeszcze oznaczone.
Tygodnik Ilustrowany wzywa ze swej strony wszystkich uzdolnionych o wynalezienie odpowiedniejszego wyrazu niż Macierz, ten bowiem wyraz nie maluje tego, co Czesi swojem „Matice“ oznaczają.
Bazar się skończył; ostatnie dni były niezmiernie ożywione. Dochody przenoszą znacznie dochód z lat ostatnich.
Obawy głodu. Krążą coraz częściej niepokojące wieści, iż głód zagraża niektórym miejscowościom w Królestwie. W Galicji na Podgórzu klęska urzędownie nawet jest potwierdzona, — jednakże i u nas, i w Galicji nie może ona przybrać wymiarów takich, jak na Szląsku.
W zbiorze powiastek dla dzieci, wydanych przez pana Nowickiego pt. Szlachetna zabawa, wystąpiły z wyjątkiem Kraszewskiego same kobiety, mianowicie: pp. Ilnicka, Zaleska, Jaskółka, Stattlerowa, Zielińska, Izdebska, Marrenowa i Łubowa.
Przerwane druty. Tyle szronu osiadło na drutach różnych linii telegraficznych, że wiele drutów popękało i komunikacja jest przerwana w kilkunastu na raz miejscach. Naprawę przedsiewzięto.
Nowe pismo. Doszła nas wiadomość, iż pewne grono ma zamiar wydawać w Warszawie specjalne pismo, poświęcone sprawom kolei żelaznych, z uwzględnieniem stosunków dróg żelaznych do obowiązującego prawa, kwestyj taryf, wzajemnych stosunków dróg żelaznych krajowych i zagranicznych etc.
Dziennik Warszawski przechodzi pod redakcję ks. Golicyna. Ma wychodzić z wyjęciem od cenzury ogólnej.
W Łomży zebrano za pośrednictwem pań tamtejszych rs 400 na cierpiących głód Szlązaków.
Przedstawienie. Osoby biorące udział w przedstawieniach w Teatrzyku Dobroczynności, zamierzają dać szereg przedstawień na korzyść dotkniętych głodem Szlązaków. Myśl godna pochwały, tem zaś okaże się zbawienniejszą, im prędzej zostanie wykonaną.
Skład opery włoskiej. Nazwiska osób wchodzących do składu opery włoskiej, która ma przybyć do Warszawy, są następujące:
Sopran dramatyczny: Eugenia Papenheim, sopran liryczny: Maryja Guerrieri, kontralto: Eloisa Tossi; tenor dramatyczny: Carlo Carpi, liryczny: Pavani, baryton: Eugenio Aleni, basy: Ludwik Jourdan i Egisto Gallezi.
Wszystkie te nazwiska, z wyjątkiem Pavaniego, są nieznane i nowe.
Opery przedstawione będą następujące:
Żydówka, Norma, Robert, Lohengrin, Aida, Traviata, Linda, Trubadur, Rigoletto, Łucja i Bal maskowy.
Wszystkie te opery są znane i stare.
Panna Derynżanka cieszy się nadzwyczajnem powodzeniem na scenie czeskiej. Wszystkie jej wystąpienia przyjmowane były z uniesieniem przez publiczność i dziennikarstwo.
Dochód tegoroczny ze sprzedaży na bazarze przewyższa podobno sumę rs 7,000.
Bilety na bal, który wydaje komitet Resursy Kupieckiej w dniu 30 stycznia, są do nabycia u gospodyń i u sekretarza Resursy. U sekretarza od 26 grudnia codziennie od 3 do 8 wieczorem, a w dniu 3 stycznia aż do rozpoczęcia się balu.
Cena wejścia na salę rs 3, na galerją 4.
Kraszewski ofiarował sto tomów swoich powieści bibliotece górniczej w Wieliczce.
Pan Gracjan Unger zamierza wydać olbrzymią reprodukcję Bitwy pod Grunwaldem Jana Matejki.
Odbitka ta ma być sprzedawana prenumeratorom Tygodnika Ilustrowanego po zniżonej cenie jako premium.
Piękny karton Andriollego przedstawiający Modrzejewską w roli Julietty został już zawieszony w Salonie Ungra.
Ogrzewalnie. Kilkakrotnie i niedawno podnosiliśmy w piśmie naszem potrzebę urządzenia sal, do których chronić by się mogli ci biedacy, którzy po noclegu przepędzonym w cyrkule dzień spędzają na ulicy, bez ubrania i na mrozie.
Mówiliśmy, że w Paryżu urządzono dla takich biedaków ogrzewalnie, i wzywaliśmy ludzi chętnych, by przyłożyli ręki do założenia podobnych przytułków W Warszawie.
Milczenie, jakiem odpowiedziano na nasze uwagi — zdziwiło nas, dotknęliśmy bowiem istotnej potrzeby i istotnej rany. Ale obojętność ta była pozorną. Dowiadujemy się, że komitet sanitarny, kończąc swą pożyteczną działalność, podjął tę myśl na ostatniem swem posiedzeniu i zaofiarował się dostarczyć Towarzystwu Dobroczynności funduszów potrzebnych do urządzenia czasowych przytułków. Pożyteczny ten projekt zyskał już i poparcie urzędowe w osobie pana prezydenta. Ponieważ jednak Warszawa nie posiada obecnie żadnych takich domów, w których by można urządzić ogrzewalnie, przeto p. prezydent udał się do warszawskiego gubernatora jeneralnego z prośbą o przeznaczenie na ogrzewalnie niektórych domów skarbowych.
Proponowane są na ten cel zabudowania poklasztorne bernardyńskie, gmach dawny pocztowy, dom przy ulicy Rymarskiej zajęty przez Gimnazjum żeńskie.
Skoro odpowiedź na podanie nastąpi, przytułki za współdziałaniem pana prezydenta i członków komitetu sanitarnego natychmiast zostaną urządzone.
Będą one dawały przytułek biednym i we dnie i w nocy.
Myśl tę popieramy jak najgoręcej, nie dlatego, żeśmy pierwsi ją podnosili, ale dlatego, że czyni ona zadość prawdziwej potrzebie i przynosi ulgę prawdziwej, rozdzierającej serce nędzy.
Czasowe szpitale. Jedno dobre postanowienie rodzi drugie. Współcześnie z zamiarem urządzenia ogrzewalni oberpolicmajster warszawski podniósł myśl założenia czasowego szpitala.
Niezawodnem jest, że wobec przepełnienia szpitali warszawskich wielka liczba chorych, potrzebująca natychmiastowej pomocy, nie znajduje ani pomocy, ani pomieszczenia. Nieraz policja podnosi na ulicy chorych niebezpiecznie i wozi ich od szpitala do szpitala, próżno szukając gdzie wolnego łóżka. Szpital czasowy ma zaradzić tej niedogodności i płynącym z niej niebezpieczeństwom. Rada Dobroczynności, do której udał się p. oberpolicmajster, zawiadomiła natychmiast o zamiarze Zarząd miejski, wskazując, że szpital urządzić można w głównej części pałacu Brylowskiego, zarazem prosząc o wyznaczenie rs 6,000 na utrzymanie zakładu.
Odpowiedź Zarządu jeszcze jest niewiadomą, prawdopodobnie jednak, ze względu na ważność sprawy, będzie pomyślną.
Próby. Onegdaj rozpoczęły się próby pamięciowe z Antoniusza i Kleopatry. Sztuka ta będzie przedstawiona w połowie przyszłego miesiąca. Cztery jej kolejne przedstawienia zakończy pierwszych 20 występów pani Modrzejewskiej.
Pani Modrzejewska. Dyrekcja Teatrów warszawskich zawarła ze znakomitą artystką układ o nowych 10 przedstawień. Ostatnie z nich będzie jednocześnie benefisem artystki.
Zapomogi. Nowosti dowiadują się, że na rok przyszły teatra rządowe w Warszawie mają otrzymać rs 60,000 zapomogi, Instytut zaś Muzyczny rs 7,600.
Siła jako ruch, studium z filozofii i fizyki, dr J. Ochorowicza, ukończone w Ateneum, ma wyjść w przekładzie rosyjskim przez Szczepańskiego, profesora mechaniki w Saratowie.
Firma Orgelbrandów wydała świeżo tom dodatkowy do obydwóch encyklopedyj, poprzednio nakładem tejże firmy wydanych, tj. do Encyklopedii powszechnej i późniejszej Skróconej.
Tom dodatkowy obejmuje stronic 250. Dopełnienie doprowadzone jest do połowy roku 1879.
Uczniowie pana Derynga odegrają we czwartek w teatrzyku Granzowa dwie komedyjki, mianowicie Nowy Rok Jasińskiego i obrazek Ordona pt. Na strażnicy.
Skrzypek warszawski Barcewicz miał wielkie powodzenie w Moskwie. Krytyka miejscowa wyraża się o nim z wielkiemi pochwałami, idąc w tem zresztą za warszawską. Barcewicz brał udział w koncercie symfonicznym d. 13 bm.
Portret. Przybył do Warszawy piękny portret Modrzejewskiej, malowany przez p. Tadeusza Ajdukiewicza.
W sprawie Szlązaków. Załączając najserdeczniejsze podziękowanie wszystkim tym, którzy zsypali za naszem pośrednictwem hojne na Szlązaków ofiary, oświadczamy, że i nadal pośredniczymy w przyjmowaniu darów dla naszych zgłodniałych współbraci. Rachunek z ofiar podawać będziemy jak dotąd.
Kłopot. Do zarządu pocztowego nie nadszedł jeszcze urzędowy cennik, wedle którego jedynie główne kantory pocztowe mogą przyjmować prenumeratę na gazety zagraniczne. Kłopot stąd niemały, bo termin opłaconej dotąd prenumeraty kończy się za dwa dni, nikt zaś nie może przesłać opłaty na kwartał przyszły. Skutkiem tej zwłoki, pomyłki czy też zaniedbania nie tylko prywatne, ale i zakłady publiczne, jak np. cukiernie, czytelnie etc., będą pozbawione gazet zagranicznych. Interesowani proszą zarząd o odniesienie się drogą telegraficzną do właściwej władzy o najrychlejsze nadesłanie cennika. Jest to też jedyny sposób wyjścia z kłopotu i przyśpieszenia sprawy.
Towarzystwo Opieki nad Dziećmi. W kołach urzędowych, jak donosi Kurier Warszawski, wkrótce roztrząsany będzie projekt Towarzystwa Opieki nad Dziećmi, wypracowany przez Towarzystwo Pedagogiczne. Celem mającej powstać instytucji będzie: 1-mo baczenie na wychowanie moralne i fizyczne dzieci; 2-do opieka nad sierotami i dziećmi porzuconemi przez rodziców; 3-tio obrona dzieci przed znęcaniem się.
Potrzebę takiego stowarzyszenia uznano wszędzie.
W ciele prawodawczem francuskiem podano niedawno do potwierdzenia prawo, na mocy którego prawa rodzicielskie mogą być odjęte osobom, które uznane zostały za wspólników występku swych dzieci, które je porzuciły lub nareszcie które przekonane zostały o występki i zbrodnie. W takich wypadkach los dzieci bierze w swe ręce ogół, działający przez Towarzystwo Opieki.
U nas, również jak i wszędzie na świecie, los dzieci rodziców występnych, oddających się żebraninie i pijaństwu, jest nie tylko opłakanym, ale prowadzi za sobą wczesne obznajmienie się maleńkich istot ze zbrodnią, prędsze lub późniejsze uczestnictwo w niej, i zupełny upadek moralny. Wobec takiego stanu rzeczy setki istot, które w przyszłości mogłyby być pożytecznymi obywatelami kraju, wychowuje się w szkole występku i nędzy, na przyszłych zbrodniarzy. Zamknąć szkołę zbrodni, postawić na jej miejscu inną, uczącą pracy i uczciwości, jest obowiązkiem społeczeństwa, dlatego sądzimy, że gdy po przejściu urzędowego czasu Towarzystwo przejdzie w dziedzinę rzeczywistości, znajdzie w szerokich kołach publicznych poparcie moralne i materialne.
Na pomieszczenie szpitala czasowego, o którym pisaliśmy kilka dni temu, proponowany jest ostatecznie pałac Brühlowski, koszta zaś utrzymania szpitala przez trzy miesiące obliczono na rs 6,000.
Przyszła wystawa. W Warszawie zawiązał się pod przewodnictwem gubernatora Medema, a za pozwoleniem jenerał-gubernatora, komitet, mający za zadanie pośredniczyć i dostarczać potrzebnych wiadomości tym, którzy zechcą wziąć udział w wystawie przemysłowej, mającej się odbyć w Moskwie w roku 1881.
Towarzystwo Opieki nad Zwierzętami uchwaliło projekt założenia szpitala dla chorych zwierząt w okolicach Banku Polskiego. Zakłady podobne istnieją we wszystkich znaczniejszych miastach europejskich, u nas zaś brak takowych dotkliwie czuć się dawał. Bliższe opracowanie projektu powierzono jednemu z lekarzy weterynarii, fundusze zaś do założenia kliniki potrzebne wpłyną z dobrowolnych wkładów osób prywatnych i członków Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami.
Na wystawę Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych przybył obraz Pileckiego przedstawiający przebudzenie się Goplany ze snu zimowego.
Henryk Jarecki, b. członek orkiestry Teatrów warszawskich, obdarzony podwójną nagrodą na konkursie muzycznym w r. 1871, wykończył pięcioaktową operę Mindowe. Libretto zostało przerobione ze znanego dramatu Juliusza Słowackiego.
Stanisław Witkiewicz, artysta malarz, pracuje obecnie nad obrazem na temat: „Skróć cugle! Broń do ataku!“, przedstawiającym atak ułanów na nieprzyjacielskie baterie. Inny większy obraz tegoż artysty pt.: Pożegnanie pułku został już wykończony. Jest on własnością prywatną.
Znany artysta malarz Jan Owidzki wykończył krajobraz przedstawiający karczmę w lesie brzozowym, w oświetleniu wieczornem. Obraz ten ukaże się wkrótce na wystawie Towarzystwa Zachęty Sztuk Pięknych.
Do ostatniego numeru Tygodnika Powszechnego dołączony został wielki drzeworyt pt.: Niewiniątko. Jest to kopia z obrazu jednego z zagranicznych malarzy.
Towarzystwo Wkładowo-Pożyczkowe zawiązane w Onikście, miasteczku litewskiem, położonem w guberni kowieńskiej, zyskało zatwierdzenie ministerium.
Artykuły, ogłoszone tu pod zbiorowym tytułem Wiadomości bieżące, rozbiory i wrażenia literacko-artystyczne ukazały się w Gazecie Polskiej (Warszawa) w roku 1879, a mianowicie: 1—6 = nr. 260, 19. XI. — 7—11 = nr. 261, 20. XI. — 12—16 = nr. 262, 21. XI. — 17—20 = nr. 263, 22. XI. — 21—27 = nr. 264, 24. XI. — 28—33 = nr. 265, 25. XI. — 34—40 = nr, 266, 27. XI. — 41—48 = nr. 267, 28. XI. — 49—54 = nr. 268, 29. XI. — 55 = nr. 269, 1. XII. — 56—60 = nr. 270, 2. XII. — 61—66 = nr. 271, 3. XII. — 67—72 = nr. 272, 4. XII. — 73—76 = nr. 273, 5. XII. — 77 = nr. 274, 6. XII. — 78—80 = nr. 275, 9. XII. — 81—86 = nr. 276, 10. XII. — 87—93 = nr. 277, 11. XII. — 94—100 = nr. 278, 12. XII. — 101—103 = nr. 279, 13. XII. — 104—106 = nr. 280, 15. XII. — 107—121 = nr. 281, 16. XII. — 122—126 = nr. 282, 17. XII. — 127—142 = nr. 283, 18. XII. — 143—155 = 284, 19. XII. — 156—170 = nr. 285, 20. XII. — 171—185 = nr. 287, 23. XII. — 186—195 = nr. 288, 24. XII. — 196—209 = nr. 291, 30. XII. — 210—215 = nr. 292, 31. XII.
Wszystkie sygnowane są znakiem paragrafu (§), ponadto artykuł 86 podpisany jest inicjałami H. S., artykuły zaś 127 i 156 pseudonimem: Musagetes.
- ↑ W związku z kwestią budowy domów jest wynalazek pana Berkopfa (przy ul. Nowe Miasto Nr. 19), emaliera hutniczego. Wiadomo, że dachy blaszane pokrywają się farbą dla zabezpieczenia ich od rdzy, ale farba zazwyczaj odstaje i pęka, mianowicie przy zgięciach lub przy gwoździach, i rdza w końcu przegryza blachę. Otóż pan Berkopf po długoletnich próbach wynalazł farbę, która tak ściśle przystaje do blachy, że nawet po zgięciu jej we dwoje nie pęka i wpływom wilgoci nie ulega. Kawał blachy, w ten sposób pomalowanej, który kilka tygodni leżał pod wodą, jest do obejrzenia w naszej Redakcji.