Sprawy bieżące 1874, 1875/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sprawy bieżące 1874, 1875 |
Pochodzenie | Niwa (1875) t. VIII, str. 451-458 Publicystyka Tom IV |
Wydawca | Zakład Narodowy im. Ossolińskich, Gebethner i Wolff |
Data powstania | 1875 |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Zakład Narodowy im. Ossolińskich |
Miejsce wyd. | Lwów — Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały cykl felietonów |
Indeks stron |
Rozeszła się po mieście wiadomość, że zarząd jednej z naszych kolei wydał rozkaz zabraniający aplikantom biur swoich wstępować w związki małżeńskie, a jednocześnie oznajmił, że na przyszłość przyjmowani będą tylko aplikanci kawalerowie. Zakaz ten miał wywołać podobno ogromną burzę między młodzieżą płci obojej. Młode kandydatki powstawały przeciw niemu jeszcze gwałtowniej niż sami aplikanci, twierdząc, że sprzeciwia się on najprostszym zasadom ekonomii, filantropii, że jest nieludzkim, barbarzyńskim i prowadzi wprost do ogólnego społecznego upadku.
Młode kandydatki twierdziły również, że występując przeciw zarządowi, czynią to zgoła bezinteresownie, bo... o mój Boże! nie o nie tu chodzi wcale. Tu chodzi o dobro publiczne, o interesa samychże kolei. Jako dobre obywatelki, młode kandydatki nie mogą nie protestować, widząc, że zakaz pozbawi koleje nasze aplikantów, a zatem w przyszłości i urzędników, — koleje przestaną chodzić, upadnie przemysł, handel, etc. etc. O takie więc ważne sprawy chodzi młodym a osobiście bezinteresownym kandydatkom. Podobno kilka z nich w pierwszej chwili rozpłakało się nawet, ale i te twierdziły, że to z obawy o przyszłość krajowego handlu i przemysłu. Co za miłość powszechnego dobra! co za patriotyzm! bierzmy stąd wszyscy przykład.
Zarząd jednak utrzymał swój zakaz. Niegodziwy ów areopag jest zdania, że diety, jakie pobierają aplikanci, nie pozwalają im samym żyć inaczej jak na ustawicznej diecie, a cóż by dopiero się działo, gdyby podobną dietą miało żyć dwoje, a ewentualnie troje, czworo, pięcioro, sześcioro i tym podobnie, a jednak, jak abyssus abyssum provocat, tak jedna dieta pociąga za sobą drugą. Dalej zarząd twierdzi, że żonaci aplikanci, którym diety nie pozwalają wyżywić żon i dzieci, chwytają się innych zajęć, a stąd zaniedbują swoje czynności biurowe, co znowu utrudnia im dostanie się na etat i szkodę kolejom przynosi.
Co zaś do obawy, że zakaz może odciągnąć młodych ludzi od aplikowania, a stąd pozbawić w przyszłości koleje urzędników — zarząd nie podziela jej wcale. Przeciwnie, zarząd twierdzi z najlepszą miną, że ani jeden aplikant nie cofnął się od chwili wyjścia zakazu i że wszyscy zaczęli pracować daleko pilniej. Kilka wprawdzie małżeństw zostało zerwanych, kilka pięknych narzeczonych opuszczonych przez niewiernych oblubieńców, przekładających szczupłe diety nad skarby rozkoszy stanu małżeńskiego, ale zarząd więcej sobie nad tem nie łamie głowy, jak np. nad kwestią nieśmiertelności duszy. Według niego, są to sprawy prywatne, które zbiorowego ciała nie obchodzą i nie tyczą zupełnie.
Trudno, zaiste, odmówić pewnej słuszności, a raczej pewnej praktycznej doniosłości rozumowaniom zarządu. Z tem wszystkiem chętnie stajemy po stronie młodych kandydatek do stanu małżeńskiego i twierdzimy razem z niemi, że zakaz podobny, jeżeli rzeczywiście istnieje, jest niedorzecznym i rzeczywiście nielogicznym. Jest to, jak mówi przysłowie: „wtrącanie nosa do cudzego prosa“. — Zarząd ma bez kwestii prawo wymagać, żeby czynności biurowe były spełniane należycie, ma prawo oddalić każdego urzędnika, który tych czynności należycie nie spełnia, ale czy on jest żonaty, czy nie, czy ma ochotę do stanu małżeńskiego, czy przekłada nadeń celibat, czy ma żonę brunetkę, czy blondynkę, to powinno być dla zarządu równie obojętne, jak i to, gdzie jego urzędnicy jadają obiad i u jakich się ubierają krawców.
Są to także sprawy prywatne. Zapewne lepiej by było, gdyby aplikacja do stanu małżeńskiego trwała tak długo, jak aplikacja biurowa, i gdyby pierwsza zmieniała się na stały etat małżeński jednocześnie z drugą, ale ostatecznie w te rzeczy nikt nie ma prawa się wtrącać. Jeżeli jednak zarządy chcą już koniecznie być spokojne o życie prywatne swych aplikantów i urzędników, mają do tego jednę, bardzo prostą i równie pewną, jak prostą drogę: niech pierwszym podwyższą diety, drugim pensje. Urzędnicy kolejowi w ogóle, prócz głównych posad, np. dyrektorskich, są płatni wcale nieszczególnie, niech więc zarządy o tem pomyślą; niech pomyślą o uformowaniu kas pożyczkowych i specjalnych kas oszczędności; niechaj przy obsadzaniu posad nie kierują się innemi względami jak tylko zasługą i uzdolnieniem kandydatów, a wówczas nie będzie potrzeby kłaść palców w cudze ognisko domowe i zaglądać przez dziurkę od klucza w cudze życie prywatne.
Z tem wszystkiem, o istnieniu wyżej wzmiankowanego zakazu mówimy tylko warunkowo, bo jakkolwiek doniosły o nim nawet pisma codzienne, nie wydaje on się prawdopodobnym, a przynajmniej urzędnicy kolejowi, których pytaliśmy się o to, przeczą lub nie umieją nic stanowczego powiedzieć. Ponieważ na całym świecie istnieje prawo, że każdy urzędnik, żeniąc się, udaje się o pozwolenie do swej władzy, przypuszczamy więc, że prawo powyższe, które dotychczas nie obowiązywało aplikantów, zostało i do nich rozciągnięte i to dało powód do pogłoski, jakoby aplikantom wcale się nie było wolno żenić.
Rzecz więc to jest wątpliwa, istnienie takiego zakazu. Za to zgodnie niewątpliwym faktem jest, że Stowarzyszenie spożywcze „Merkury“, o którem wspominaliśmy w przeszłych sprawach, coraz bardziej chyli się do upadku. Zabija go nie tylko zarząd i administracja, nie tylko niebranie produktów z pierwszej ręki, nie tylko małe zresztą nadużycie sklepowe lub zbyt wielkie usypki i rozsypki, ale obojętność wszystkich członków. Ostatnie np. ogólne zebranie członków pomienionego towarzystwa wcale nie przyszło do skutku. Miało ono uratować towarzystwo; spodziewano się ustanowienia nowych praw, wprowadzenia ulepszeń, zmian w systemie administracyjnym, słowem, upadający gmach miał być odnowiony, połatany, podparty, wybielony, — tymczasem owo konsylium wcale nie przyszło do skutku. I czy wiecie z jakich powodów? Oto z powodu niezebrania się dostatecznej liczby członków. Nie przyszli i skończyło się. Może niektórzy czyścili sobie w tym właśnie czasie paznokcie, inni pili czarną kawę, inni rozmyślali, czy król Zygmunt ma dwa łokcie, czy więcej? jeszcze inni, co zrobiliby z Bośnią i Hercogowiną, gdyby byli na miejscu Abdul-Azisa; największa zaś część prawdopodobnie nic nie robiła i nic nie myślała, prócz tego jednego, że stołki w Resursie Obywatelskiej, w której miało się odbyć posiedzenie, są twarde, i ze względu na rozmaite dolegliwości siedzieć na nich niewygodnie, że zatem lepiej nie pójść wcale i zdać wszystko na wolę losów. A „Merkury“? Niech go tam... Taka sama z nim historia jak z lasem: „nie będzie nas, będzie las“. Ale tymczasem inaczej wypadło: każdy sądził, że drudzy pójdą, i... nikt nie przyszedł.
Wszystko więc pozostało po dawnemu. Wszystko tak, jak było, tylko się ku starości trochę pochyliło. Pochyliło się nawet do tego stopnia, że bardzo prawdopodobnie się wywróci. Jest to nowy przyczynek do historii ekonomicznego rozbudzenia się w ostatnich latach. Istotnie, ogół rozbudził się, bąknął coś na wpół sennie — i czem prędzej ułożył głowę na powrót na poduszki.
Drugim takim przyczynkiem jest sprawa Muzeum Przemysłowego. Przed kilku laty Julian hr. Łubieński, człowiek pracowity i o dobro ogółu dbały, wraz z Matiasem Bersohnem, bankierem warszawskim, założyli Muzeum Przemysłowe. Zrobili to bez hałasu, bez szumnych artykułów, bez liryczno-ekonomicznych uniesień, bez kokietowania opinii sentymentalnemi wylewami uczuć dla dobra ogółu, cywilizacji w ogólności, a przyszłego dobrobytu w szczególności. Łubieński dał głowę, Matias Bersohn pieniądze, za które zakupiono wyborne modele gipsowe, — i Muzeum stanęło. Był to wprawdzie dopiero początek, ale początek nie w niebie platońskiem, ale na ziemi, poczęcie nie w filantropijnych łonach różnych naszych dobroczyńców ludzkości i patrum patriae, skąd poród na świat bywa niezmiernie trudny, ale w gmachu Rządu Gubernialnego, gdzie był wyznaczony lokal, a w nim poustawiane modele, uporządkowane szeregiem wieków i kolejnego doskonalenia się wyrobów przemysłu.
Niemowlę przyszło więc na świat i byłoby zapewne rosło i rozwijało się stopniowo, gdyby nie zawistne losy, które się przeciw niemu spiknęły. Wkrótce bowiem potem hr. Łubieński umarł, p. Matias Bersohn wyjechał jako komisarz rządowy na wystawę wiedeńską — i muzeum zostało samo, pod opieką tylko miłośników dobra publicznego i platonicznych dobrodziejów ludzkości w ogólności, a dobrobytu, handlu i przemysłu krajowego w szczególności.
A ponieważ Opatrzność czuwa z daleka nad wszystkiem, dobrodzieje ci więc i narodowi męże nasi, naśladując we wszystkiem Opatrzność, czuwali także z daleka nad muzeum, a nawet tak z daleka, że wkrótce lokal, w którym modele były złożone, obrócono na co innego, modele wyrzucono z niego i złożono gdzieś podobno w Banku na strychu, gdzie aż dotąd, tęskniąc za wyzwoleniem i światłem dziennem, oczekują nowego muzeum.
A tymczasem o tem nowem muzeum bardzo wiele wprawdzie słychać, ale go jakoś nie widać, jest już podobno ustawa, są jacyś członkowie-założyciele, którzy, mówiąc nawiasem, słuszniej założycielami będą się mogli nazwać wówczas, kiedy już coś założą, jest na koniec ustawa, jest nawet podobno jakiś lokal, słowem, jest wszystko, tylko nie ma muzeum.
Pozostaje tylko złożyć te rozproszone części, a będzie całość: pozostaje zgromadzić razem ustawę, modele, członków, pozwolenie, lokal, stoły do rysunków i wszystko, co z muzeum ma związek, a będzie muzeum. Tylko w tem sęk, jak to zrobić i kto ma to zrobić? Prawdopodobnie okaże się z czasem potrzeba uformowania nowej komisji, która to komisja wysadzi ze swego łona komitet, który to komitet zajmie się zebraniem wszystkiego, co do muzeum należy i zgromadzeniem rozproszonych jego organów w jedno miejsce.
Obawiamy się, czy to nie będzie coś podobnego jak w tej bajce:
— Morze, morze, daj no wody!
— Na co wody, komu wody?
— Kuru wody, bo kur leży wedle drogi, wyciągnął nogi, ledwo tchnie!
— Idź do panny, żeby dała wieniec — mówi morze.
I tak jedno odsyła do drugiego, a kur leży tymczasem istotnie wedle drogi, wyciągnął nogi, ledwo tchnie.
Ten kur — to muzeum.
Ale natomiast od czasu do czasu pojawia się piękna seria artykułów, w których nasi mniej więcej sławni ekonomiści dowodzą, że muzeum jest rzeczą bardzo pożyteczną. Publiczność kłania się, składa ręce na piersiach i mówi: „Panowie, już wiemy, że muzeum jest rzeczą bardzo pożyteczną, wierzymy w to najzupełniej, tylko je dajcie!“. — I cisza, a po niejakim czasie ekonomiści znów pytają: „Ale wy może nie wiecie jeszcze, jaka to pożyteczna rzecz, to muzeum“? — I tak bez końca.
Wiemy, panowie, wiemy! Wiemy, że pożyteczniejsza nawet niż nasi ekonomiści, niż dobrodzieje naszego społeczeństwa, niż miłośnicy tanim kosztem dobra publicznego, niż artykuły, dowodzące jego pożyteczności. Wiemy i skończyliśmy, teraz wasza kolej.
Ej, warszawianie! warszawianie! bierzmy przykład z Ostrowi. Tam ludzie zrozumieli, co to za potęga leży w stowarzyszeniach. Nie gadali długo, nie pisali artykułów, i założyli sobie klub w miejscowej restauracji, w którym po całych dniach tną sobie w preferansa, z karem i pikiem, w bezika, baka i wista. Ze starcia zdań rodzi się światło, kiedy więc siedzący vis-à-vis pokłócą się np., wyciągając groźnie do siebie szyje, co należało zadać, czy trefl, czy karo? — ileż to narodzi się światła z takich sporów, jak przez to wyjaśniają się zasady gry! Tak jest! bierzmy przykład z Ostrowi. Tam ludzie czasu nie tracą na próżno, tam rozumieją przysłowie: „czas, to pieniądze“. Miasto to ma wielką przyszłość przed sobą. Honny soit, kto inaczej myśli. Wszakże Rzym założyli rzezimieszkowie: pastorum convenarumque plebs transfuga ex suis populis, jak mówi Livius, dlaczegóżby szulerzy nie mieli założyć równie znakomitego miasta, lub przynajmniej przyczynić się do rozwoju małego?
Tyle o Ostrowi. Wracamy teraz do Warszawy, która po pustce i śnie letnim nowem zaczyna ożywiać się życiem. Niezadługo skończą się wakacje naszego Towarzystwa Muzycznego. Zeszłego sezonu tyle było w niem burz, rewolucyj wewnętrznych, zmian komitetowych, posiedzeń, agitacyj, cichego przygryzania sobie, jeszcze cichszego wygryzania się z rozmaitych miejsc, tyle wreszcie piorunów, mydlanych baniek, że wszystko to, razem wzięte, zajęło przynajmniej trzy razy więcej czasu niż muzyka. Ale, swoją drogą, instytucja ta bardzo pożyteczna, bo jeżeli nawet nie kształci ogółu naszego muzycznie, to za to kształci parlamentarnie, co także jest niemałą zasługą. Zresztą dziś instytucja ta potrzebną jest dla zdrowia mieszkańców miasta Warszawy tak dalece, jak proszek karbolowy, polewanie ulic, projekta kanalizacyjne i inne mniej więcej trafne higieniczne środki i pomysły. Wiadomo, jak ważne przysługi oddaje żółć w sprawach trawienia; otóż dowiedzionem zostało, że żaden środek nie poruszył tyle żółci w ludziach, ile rozterki w łonie pomienionego towarzystwa.
Pod koniec jednak sezonu — należy wyznać — było inaczej. Pod nową, sprężystą dyrekcją muzyka odzyskała należne jej miejsce. Przestano się kłócić, a poczęto grać i śpiewać. Mamy nadzieję, że tak będzie i dalej.
Sezon więc muzyczny rozpocznie się niezadługo, a za to w tych dniach kończy się sezon ogródków teatralnych. Zimne wieczory wypłaszają już to wędrowne ptastwo, które swego czasu wszyscy witali z radością, a dziś żegnają bez żalu.
Dość już mamy Offenbacha, i dwuznaczników, i muzycznej czkawki, i letnich primadon dramatycznych, i wszystkiego tego, co wzięte razem z piwem, światłem gazu, różem, bielidłem, tłustemi konceptami, fałszywym szychem złotym, fałszywemi włosami i głosami — razem z bezecną i wyuzdaną publiką kantorowiczów i błędnych gwiazd nocnych — stanowiło nasze ogródki. Dość już mamy tego; dosyć zaiste! Pierś, zatruta tą atmosferą, tęskni za powietrzem czystem, za surowym, ale zdrowszym powiewem nocy, i za sztuką surową, lecz prawdziwą, i za prawdziwemi talentami, i za prawdziwem pięknem w sztuce. Nerwy rozdraźnione umęczyły się i mają dosyć, niechaj więc ta Bohemia zwinie już raz namioty i z pieśnią na ustach pociągnie gdzie indziej — szukając nowych zysków i nowych... gapiów.
Ogródki nasze rozminęły się ze swym celem i zadaniem. Miały to być teatrzyki ludowe, a zmieniły się w budy offenbachowskie; miały kształcić smak niższych warstw naszego ogółu, a poczęły smak ten kazić; miały zaszczepić zamiłowanie do sztuki, a zaszczepiły zamiłowanie do łydek; miały umocnić wiarę prostaków w wielkie i piękne ideje, a dały im natomiast sceptycyzm odnośnie do tych idei, sceptycyzm szczególniej dla nas niebezpieczny; — słowem: teatrzyki miały ogół uczyć — poczęły go psuć.
Chęć zysku popchnęła je na te drogi, a powodzenie uzuchwaliło przedsiębierców. Mimo ostrzeżeń prasy, mimo jej upomnień i groźb, brnęli dalej swą drogą, toteż napomnienia zmieniły się wkrótce w oburzenie, a dotychczasowa przychylność w niechęć — i pogardę.
Czy wobec gniewnej prasy, która odmówi im niezawodnie nadal swej pomocy, i wobec niechętnej dyrekcji Teatrów warszawskich przedsiębiercy oni zdołają się utrzymać, czy potrafią wyjednać pozwolenie na przedstawienia ogródkowe w roku przyszłym, — trudno dziś wiedzieć. Pozwolenie dotychczas dawano im wskutek gorącego poparcia, jakie znajdowali wszędzie, dziś nie znajdują go nigdzie, zatem wątpimy.
Na tem zakończyłbym sprawy bieżące, gdyby nie jedna jeszcze sprawa, również do rzędu publicznych zabaw należąca, a również niesmaczna i prędzej szkodliwa niż pożyteczna. Mówię o bliskiej loterii, mającej się odbyć w tym miesiącu. Nazwałem zabawę tę więcej szkodliwą niż pożyteczną, bo, jako uroczystość ludowa, zaszczepia zamiłowanie do gry i hazardu. Prostacy spieszą na nią, nie żeby złotówką swą przyjść w pomoc biednym, ale żeby coś wygrać, i zapędzają się niejednokrotnie w kupowaniu biletów nad możność. Zresztą zły wpływ wszelkich loteryj na lud jest rzeczą tak pewną i tak znaną, że nie potrzebuję się nad tem rozszerzać. Co do loteryj fantowych, mają one wprawdzie na swoję obronę cel, ale, co prawda, to z celem tym rozmijają się coraz bardziej. Coraz mniej osób na nie uczęszcza, coraz mniej pragnie się na nich za własne pieniądze nudzić; dochód więc stosunkowo przynoszą niewielki, a doniosłość jego zmniejsza się jeszcze przez rozdział pomiędzy wszystkie wyznania.
Uformował się już komitet, zwołują się sesje, szyją się czerwone i niebieskie kokardki, mające zdobić butonierki gołowąsych członków czynnych; w ogrodzie stawiają się budy, leży mnóstwo wiórów i śmieci, ludzie potykają się na nich, — to znaki nieomylne zbliżenia się tej zabawy od siedmiu boleści, dwóch krów i jednej amerykanki.
Na szczęście ma to być z ostatnich ostatnia.