Staś emigrant/Rozdział 3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Staś emigrant |
Wydawca | Dom Książki Polskiej[1] |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Zakłady Graficzne „Polska Zjednoczona“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Mambas, synek „Chyżego Orła“, jak cień, chodził za Stasiem.
Gdy chłopak rano wychodził na podwórze, mały Indjanin czekał już na niego przed drzwiami i witał radośnie.
Pewnego razu postanowili sobie zrobić razem wycieczkę.
Długo się naradzali, w którą mają się udać stronę, lecz sprawę tę rozstrzygnął „Chyży Orzeł“. Zbliżywszy się do Stasia, rzekł do niego:
— Mały przyjacielu! Słyszałem wczoraj, że mama twoja chciała posadzić na grzędach dziką cebulę, która dobra jest na wszelkie choroby. Znam takie miejsce, gdzie rośnie dużo cebuli. Dam wam czółno. Popłyniecie prawą odnogą Bobrowej rzeki aż do miejsca, gdzie ona przebija sobie łożysko wśród Czerwonych Skał. Na ich to szczycie leży łąka, a na niej dużo cebuli i poziomek. Mambas umie wiosłować...
— O-o! — zawołał Staś. — Wiosłowałem i sterowałem na takiej szerokiej rzece, jak Lena, więc z waszą dam sobie radę!
„Chyży Orzeł“ uśmiechnął się i odpowiedział:
— No, to i dobrze!
Chłopcy nie zwlekali długo. Złożyli do czółna trochę żywności, wędki i dwa kosze i odpłynęli.
Przed wieczorem dopiero dotarli do Czerwonych Skał, pod któremi rozniecili ognisko i, zawiesiwszy nad niem kociołek, poszli na ryby.
W zaciśniętej pomiędzy wysokiemi brzegami rzece, wspieniona i wirująca woda mknęła, jak szalona.
Przyjaciele spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się porozumiewawczo.
Wiedzieli już, jakiej mogą się tu spodziewać zdobyczy.
Nadzieja nie zawiodła ich.
W niespełna półgodziny schwytali na wędki kilka dużych pstrągów i pięknego srebrzystego łososia, nakrapianego w czerwone centki.
Mab pobiegł do ogniska, aby przygotować kolację. Staś, korzystając z tego, postanowił wdrapać się na skały i rozejrzeć się po okolicy.
Ze szczytu ujrzał całą dolinę rzeki, na zachodzie zaś prawie czarną ścianę lasu, gdzie znikała zarumieniona zachodzącem słońcem jej ruchoma wstęga.
Za skałami rozchodziła się na wszystkie strony i dotykała lasu olbrzymia łąka.
Żadnego osiedla ani nawet chatki nie dostrzegł na niej zapatrzony i zachwycony Staś. Podobała mu się ta okolica, bo krajobraz wpobliżu tartaka nie odznaczał się malowniczością.
Zbyt długo bowiem ludzie zamieszkiwali tę miejscowość.
Zdążyli już wytrzebić lasy, zachwaścić całą okolicę, zaśmiecić brzeg rzeki korą, trocinami i wiórami, a tkwiące jeszcze tam i sam drzewa zakopcić dymem maszyny i okryć drobnym pyłkiem drzewnym i węglowym.
Tu wszystko wyglądało inaczej, cieszyło wzrok świeżością, siłą i bujnością trawy i olbrzymów leśnych.
Ostatnie, szkarłatne promienie słońca nadawały całej okolicy jakiś łagodny i tajemniczy zarazem wygląd.
Chłopak poszedł przez łąkę ku potężnym bukom, rosnącym na niewysokim pagórku.
Wszedłszy do zarośli leszczyny, posłyszał nagle lekki trzask złamanej gałęzi.
Dźwięk ten rozległ się wprost przed nim, lecz więcej się nie powtórzył.
— Zapewne urwał się jakiś sęk... — pomyślał Staś i ruszył naprzód.
Nie zdążył jednak ujść stu kroków, gdy z poza grubego pnia wynurzyła się nagle dziwna postać ludzka.
Wysoki, chudy Indjanin, o twarzy okrytej białemi i żółtemi pasami, stał przed nim, czarnemi, badawczemi oczami oglądając go uważnie.
Stach spostrzegł orli nos i szerokie brwi nieznajomego, zapamiętał sobie dobrze jego skórzaną kurtę, tomahawk, zatknięty za pasem, krótki nóż w mosiężnej pochwie i karabin, na którym się opierał.
Indjanin miał na głowie ozdobę z czarnych piór sępich, a z ramion spadała mu krótka peleryna, obramowana ciemnem futrem.
Stali i przyglądali się sobie z ciekawością.
Wreszcie Indjanin podniósł głowę wysoko i przemówił dumnym głosem:
— Jestem „Czarny Sęp“, syn Uangarona, wnuk Bejty z nad Atabaski...
Staś, który zapoznał się już z niektóremi obyczajami indyjskiemi, odparł natychmiast:
— Nazywam się Stanisław. Jestem synem mechanika z tartaka, a przyjacielem ojca mego jest wódz Delawarów z nad Zimnego Jeziora „Chyży Orzeł“.
Indjanin uśmiechnął się życzliwie.
— Niech Wielki Duch pomaga ci na ziemi Irokezów Czarnych[2] — mruknął i, wykrzesawszy ognia, zapalił fajkę, pyknął parę razy i podał ją chłopakowi.
— Nie palę! — rzekł Staś, podnosząc ramiona.
— Dlaczego nie chcesz wypalić fajki pokoju, którą ci daje Czarny Sęp? — groźnie już spytał Irokez.
Chłopak, uśmiechając się, odpowiedział:
— Mały jeszcze jestem, wodzu walecznych Irokezów! Nie jest w obyczaju u białych ludzi, aby dzieci paliły fajkę.
Czarny Sęp kiwnął głową, a twarz mu złagodniała.
Pykając fajkę, spytał znowu:
— Poco tu przybyłeś? Czyż nie wiesz, że ziemia ta należy do mnie i mego szczepu?
Staś objaśnił przyczynę swego tu przyjazdu i dodał:
— Chyży Orzeł nic mi nie mówił o tobie, Czarny Sępie... Nic też nie słyszałem o Irokezach od syna jego, a mego przyjaciela, małego Mambasa... Skoro jednak nie chcesz, abym zbierał tu cebulę dla chorych robotników, odjadę!
Indjanin przecząco potrząsnął głową.
— Wielki Duch rzuca nasiona pożytecznych roślin dla użytku wszystkich ludzi, i tych, co mają skórę czerwoną, i tych, których my nazywamy „białymi przybyszami“. Chyży Orzeł nic ci o mnie nie mówił... Ha, wstydzi się mnie...
— Chyży Orzeł ma czyste sumienie i jest szlachetnym człowiekiem! — gorąco bronił chłopak czerwonoskórego przyjaciela.
— Wiem o tem! — mruknął Indjanin. — Oskarżam go tylko o to, że bez walki oddał swoją ziemię Anglikom, którzy wytępili Delawarów!
Zapadło milczenie.
Ściemniało tymczasem na dobre.
— Muszę wracać do swego ogniska. Mały Mambas czeka na mnie — szepnął Staś, zmieszany milczeniem Irokeza.
— Niech Wielki Duch cię prowadzi! — mruknął Indjanin i pozostał na miejscu, nieruchomy, jak posąg.
Chłopak szybko pobiegł w stronę urwiska, wołając:
— Mab! Mab! Powracam już, powracam!