Stalky i Sp. (Kipling, 1923)/Reformatorzy moralności

<<< Dane tekstu >>>
Autor Rudyard Kipling
Tytuł Stalky i Sp.
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1923
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów — Poznań
Tłumacz Jerzy Bandrowski
Tytuł orygin. Stalky & Co.
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


REFORMATORZY MORALNOŚCI.

Klęska była niewątpliwa. Jednakże mimo, iż zwycięstwo odniósł Prout, Stalky i Sp. nie mieli do niego urazy. Prawda, że jego zwrócenie się do rektora nie zgadzało się z prawidłami gry, ale chłopcy darowali mu to, poprzestając na własnych zdobyczach.
Reverend John skorzystał z najbliższej sposobności, aby tę sprawę omówić. Członkowie ciała nauczycielskiego, składającego się z samych kawalerów, w liceum, w którem pracownie nauczycieli są rozmyślnie rozrzucone wśród klas, sal wspólnych i pracowni uczniów, mogą, jeśli chcą, często odwiedzać swych wychowanków. N. 5. z właściwą sobie ostrożnością przez kilka lat doświadczał Rev. Johna. Był to prawdziwy gentleman. Nigdy nie wszedł do pracowni bez pukania; zachowywał się jak gość a nie jak zabłąkany liktor; nigdy nie dawał nauk i nigdy z tego, co usłyszał podczas prywatnej pogawędki, nie korzystał w życiu urzędowem. Prout był zawsze nieznośny — King przychodził tylko, aby wywrzeć krwawą zemstę, nawet mały Hartopp, gawędząc o historji naturalnej, nie zapominał nigdy, że jest profesorem. Tylko Rev. John był w N. 5. gościem zawsze mile widzianym i upragnionym.
Spójrzmy tedy na niego, jak siedzi w ich jedynym fotelu z fajeczką z giętego głogu w zębach, z potrójnym podbródkiem w swym księżym kołnierzu, sapiąc jak dobroduszny wieloryb, podczas gdy N. 5. rozprawia o życiu, tak jak mu się ono przedstawia, a szczególnie o ostatniej wizycie u rektora — w sprawie lichwy.
— Chłosta raz na tydzień zrobiłaby wam znakomicie! — mówił Rev. John, mrugając na chłopców i trzęsąc się od śmiechu. — A, jak to sami mówicie, słuszność, mimo wszystko, była po waszej stronie.
— Z całą pewnością, Padre. Moglibyśmy tego dowieść, gdyby nam pozwolił mówić — rzekł Stalky — ale on o nic nie pytał. Rektor jest chytry!
— Zna was doskonale! Ha! Ha! Samiście się o to usilnie starali.
— Ale on jest też okrutnie sprawiedliwy! — wtrącił Beetle — Nie należy do tych, co to rano dadzą w skórę, a popołudniu wsypią jeszcze kazanie.
— Gdzieżby on mógł! I przytem, Bogu dzięki, on nie jest duchownym! — odezwał się M’Turk
N. 5. bardzo krytycznie zapatrywał się na duchownych na stanowiskach kierowników szkół i zawsze gotów był do dyskusji na ten temat.
— W innych naszych szkołach kierownikami są przeważnie duchowni! — zauważył Rev. John łagodnie.
— To źle wpływa na chłopców — odpowiedział Stalky — Robi ich zgryźliwymi i kłótliwymi. Co innego pan, Padre! Ksiądz tak się już zrósł z naszą szkołą, jak i my. Ksiądz do naszej szkoły należy. Ale ja myślę o zwykłych duchownych.
— Jestem najzwyklejszym duchownym w świecie; a Mr. Hartopp też.
— Tak, ale on został księdzem, kiedy już był w liceum. Widzieliśmy go, jak jechał na egzamin. To nie szkodzi! — rzekł Beetle — Ale proszę tylko pomyśleć, coby się stało, gdyby tak rektor został naraz księdzem.
— I cóżby się stało, Beetle?
— O, liceum rozleciałoby się w przeciągu roku z całą pewnością!
— Skąd wiecie? — uśmiechał się Rev. John.
— Jesteśmy tu już prawie sześć lat i mało jest rzeczy, odnoszących się do liceum, którychbyśmy nie znali — odezwał się Stalky — Mój Boże, przecie nawet ksiądz przyszedł tu o jeden kurs później niż ja. Pamiętam, jak ksiądz na pierwszej godzinie pytał nas, jak się który nazywa. Pod tym względem, to starszymi od nas są tu tylko Mr. King, Mr. Prout i, oczywiście, rektor.
— Tak, tak, niemało zmian zaszło w naszej sali nauczycielskiej.
— Och! — roześmiał się Beetle — Przychodzili tu, a potem odchodzili, żeby się ożenić! I chwała Bogu.
— Czyżby nasz kochany Beetle nie był zwolennikiem małżeństwa?
— Nie, Padre; proszę sobie nie żartować ze mnie! Spotykałem podczas świąt chłopców, którzy mieli żonatych gospodarzy domów. To poprostu okropne! Niemowlęta, ząbkowanie, wietrzna ospa — wszystko jest w liceum. Żony nauczycieli urządzają herbatki — herbatki, Padre! — i zapraszają chłopców na śniadania.
— Toby jeszcze nie było tak straszne! — wtrącił Stalky — Ale żonaci nauczyciele nie zajmują się swemi domami, lecz wszystko zwalają na prefektów. Jeden kolega opowiadał mi, że w jego szkole dom oddzielony był od domu gospodarza wielkiemi drzwiami, obitemi materacem i korytarzem prawie na milę długim. Rozumie się, że chłopcy mogli robić, co się im podobało.
— Proszę, szatan potępiający grzech!
— Och, zabawić można się tam było przepysznie, ale ksiądz wie, co ja myślę. Po pewnym czasie zaczyna się robić coraz gorzej i gorzej, a potem nagle robi się awantura, skandal w gazetach i cała masa chłopców na łeb wylatuje z liceum.
— I naturalnie zawsze ci, którzy nic nie zawinili! — wtrącił M’Turk, trzymając w ręku kociołek — Może filiżankę kakao, Padre?
— Nie, dziękuję, ja palę. Zawsze ci, którzy nic nie zawinili? Mów dalej, Stalky!
— A wtedy — Stalky zaczął się rozgrzewać — wszyscy mówią: Któżby był przypuścił coś podobnego! Obrzydliwi smarkacze! Wstrętni malcy! A jabym przysiągł, że powodem wszystkiego są żonaci nauczyciele.
— Daniel przed swymi sędziami!
— A jednak tak jest! — przerwał M’Turk — Podczas wakacyj spotykałem się z chłopcami, którzy mówili to samo. Wygląda to na pierwszy rzut oka bardzo pięknie — ładny, oddzielny dom z ładną damą, która się tym domem zajmuje. Ale to tylko tak wygląda, a w rzeczywistości jest zupełnie inaczej. Gospodarza domu odciąga to od roboty, prefekci robią się skutkiem tego zbyt wielkimi panami — i — i — wszystko idzie do djabła. Padre, nasza szkoła, to nie taka szkoła, jak inne. My przyjmujemy repetentów i wypędków z londyńskich szkół a zarazem takich grzecznych, dobrze wychowanych chłopczyków, jak Stalky. Jesteśmy do tego zmuszeni, żeby sobie wyrobić markę, a równocześnie wiadomo o nas, że zawsze, czy to główną bramą czy tylnem wejściem potrafimy ich przemycić do Sandhurst, czy nie?
— Święta prawda, Turk! Mówi, jak z książki!
— Dlatego też my potrzebujemy zupełnie innych nauczycieli, niż inne szkoły. Nasza szkoła jest zupełnie innego rodzaju.
— A jak mi jeden kolega mówił — wtrącił Beetle — ich system prowadzi też do wszelkiego rodzaju sekatur.
— O tak! — westchnął Rev. John — Przy was nawet nieżonaty nauczyciel nie ma ani chwili spokoju, pod tym względem z wami się zgadzam.
Tu spojrzał krytycznie na swych gospodarzów.
— Ale czy wam się nie zdaje, że ludzie — nauczyciele — zanadto siedzą wam wciąż na karku?
— O, nie — w lecie absolutnie nie!
Wzrok Stalky’ego zwrócił się z miłością ku oknu.
— Granice nasze są szeroko zakreślone i pozostawiają nam dużo swobody.
— Ale, naprzykład, ja tu siedzę w waszej pracowni i z pewnością niemało was krępuję, prawda?
— Cóż znowu, Padre! Proszę siadać! Niechże ksiądz nie odchodzi! My naprawdę bardzo się cieszymy, ile razy ksiądz do nas zajrzy!
Szczerość tych głosów była niewątpliwa. Rev. John zaczerwienił się zlekka z zadowolenia i znowu nabił swą fajeczkę.
— A my przeważnie zupełnie dokładnie wiemy, gdzie się panowie profesorowie znajdują! — zawołał Beetle triumfująco — Naprzykład: Czy ksiądz wczoraj po dziesiątej nie byt w naszych dolnych sypialniach?
— Byłem na fajeczce u waszego gospodarza domu. Nie, nie, nie, żadnych wrażeń nie wywoływałem. A potem dla skrócenia sobie drogi, przeszedłem przez wasze sypialnie.
— A ja to odrazu zgadłem — rzokł Beetle, potrząsając głową — Rano uczułem zapach tytuniu. Księdza tytuń jest znacznie mocniejszy niż Mr. Prouta, ja wiem dobrze!
— Mój Ty Boże! — rzekł z pewnem roztargnieniem Rev. John.
Dopiero w kilka lat później Beetle zrozumiał, że okrzyk ten oznaczał podziw raczej dla jego naiwności niż zmysłu spostrzegawczego. Nauczyciele, odwiedzając się wzajemnie, o wszystkich godzinach nocy przechodzili przez długie, jasne sypialnie, bez rolet i na przestrzał otwarte. Istotnie, kawalerowie kładą się znacznie później spać, niż ludzie żonaci. Beetle nie przypuszczał nawet, że to bezustanne krążenie po sypialniach miało swój powód.
— Ale a propos sekatur — zaczął znów Rev. John — Musieliście się nacierpieć niemało jako mikrusy!
— Pewnie! Straszne były z nas zwierzaki — mówił Beetle, spoglądając pogodnie w otchłań, dzielącą jego szesnasty rok życia od jedenastego — Mój Boże, ale też wtenczas byli okrutni tyrani — Fairburn, „Gobby“ Maunsell. —
— Pamiętasz, jak Gobby przezwał nas „Trzy ślepe myszy“, kazał nam włazić na szafę i śpiewać tam, a sam bombardował nas kałamarzami? — rzekł Stalky — To byli prawdziwi tyrani, jakby się kto pytał.
— Czegoś podobnego dziś już niema — zapewnił pogodnie M’Turk.
— Otóż co to, to się mylicie. Gdy nas nie boli, jesteśmy zawsze przekonani, — że wszystko jest w porządku. Sam nieraz zastanawiam się nad tem, czy sekowanie ustało już, czy nie.
— Mikrusy sekują się strasznie — oświadczył Beetle — Ale uczniowie wyższych klas obkuwają się podobno do egzaminów. Nie mają czasu na sekaturę.
— Co się stało? Co Padre chce powiedzieć? — zawołał Stalky, wpatrując się badawczo w twarz kapelana.
— Ja mam wątpliwości!
A naraz wybuchnął:
— Na Boga, jak na trzech średnio inteligentnych młodych ludzi nie jesteście zbyt przenikliwymi obserwatorami. Zdaje mi się, że zanadto byliście zajęci obmyślaniem kawałów dla swego gospodarza klasy, abyście mogli zauważyć, co się działo tuż pod waszym nosem, kiedyście to zeszłego tygodnia siedzieli w wspólnej sali.
— Co takiego? Słowo honoru daję, ja nic nie zauważyłem!
— Radziłbym wam szerzej otwierać oczy. Kiedy mały chłopaczek beczy ciągłe w kącie, chodzi w ubraniu podartem na strzępy, nie uczy się zupełnie i cieszy się opinją najbrudniejszej „warty korytarzowej,“ z pewnością musi być coś w nieporządku.
— To Clewer — mruknął M’Turk.
— Tak jest, Clewer. Uczę go francuskiego. To jego pierwszy kurs, a on już jest tak ogłupiały, jak ty byłeś kiedyś, Beetle. On z natury nie jest bardzo inteligentny, ale jak go tu zaczęto tłuc, stał się prawe skończonym matołkiem.
— Gdzież tam! — odpowiedział Beetle — To się robi tylko minę matołkowatą, żeby uniknąć bicia. Już ja się na tem znam!
— A, prawdę mówiąc, nigdy nie widziałem, żeby go ktokolwiek uderzył — mówił Rev. John.
— Przyzwoity dręczyciel nigdy tego nie robi publicznie — objaśnił Beetle — Fairburn nigdy mnie nie tknął, gdy kto na nas patrzył.
— Nie masz się co tak sadzić, Beetle! — wtrącił M’Turk. — Każdy z nas przez to przeszedł w swoim czasie.
— Tylko że ja znacznie ciężej od was! Gdyby ksiądz potrzebował naukowej powagi w sprawie sekatury, proszę przyjść do mnie. Trybuszony — szczotki — klucze — śliwki — ser — kołysanie — wykręcanie ramion — ag-ag — i tak dalej!
— Dobrze. Ja właśnie potrzebuję twego autorytetu a raczej autorytetu wszystkich was trzech, aby takiemu znęcaniu się położyć kres.
— A od czegóż Abana i Farpar, Padre — Harrison i Craye? Przecież to ulubieńcy Mr. Prout’a — rzekł nie bez pewnej goryczy M’Turk. — My nie jesteśmy nawet podprefektami!
— Myślałem o tem, z drugiej strony jednak ponieważ takie sekowanie pochodzi tylko z bezmyślności...
— Nigdy w świecie, Padre! — zaprzeczył M’Turk — dręczyciele lubią dręczyć. Co obmyślą w szkole podczas nauki, to wykonywają potem w swojem mieszkaniu.
— Mniejsza z tem. Gdyby sprawa dostała się w ręce prefektów, wybuchłaby nowa burza domowa. Jedną mieliście przecie niedawno. Nie śmiejcie się. Posłuchajcie. Ja proszę was — mój własny Legjon X. — zróbcie temu po cichu koniec. Chcę, żeby mały Clewer był znowu czysty i przyzwoity...
— Niech mnie szlag trafi, jeśli ja go umyję! — szepnął Stalky.
— Żeby wyglądał jak człowiek. Co się tyczy tego drugiego chłopca, bez względu na to kimby był, możecie użyć całego swego wpływu — oczy kapelana błysnęły przy tem zupełnie świeckim blaskiem — aby nakłonić go do zaprzestania sekatury w sposób, w jaki wam się tylko spodoba. Oto wszystko. Zdaję to na was. Bonsoir, mes enfants!

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

— I cóż teraz poczniemy?
Chłopcy spoglądali po sobie..
— Mały Clewer dałby sobie rękę odciąć za jakiś spokojny kąt. Ja się na tem znam! — odezwał się Beetle. — A gdybyśmy go wzięli na chłopca do posługi?[1]
— Nie! — rzekł M’Turk stanowczo — To mały, niechlujny bydlak, któryby zaczął do wszystkiego pchać nos. Prócz tego — my nie będziemy się chyba bawić w jakichś głupkowatych Eryków. Czy chcesz może promenować z nim, objąwszy go ręką za szyję?
— Mógłby czyścić nam słoiki od konfitur i ten przepalony rondel od kaszy — przecie ten rondel jest już obrzydliwy.
— To wszystko do niczego! — wykrzyknął Stalky, z trzaskiem kładąc nogi na stole — Najlepiej będzie znaleźć przyjemniaczka, który go prześladuje i uszczęśliwić go na nasz sposób. Że też nie zauważyliśmy go podczas pobytu we wspólnym domu.
— Kto wie, może przeciw Clewerowi spiknęła się cała banda mikrusów? Oni tak czasem robią.
— Tobyśmy musieli na ślepo skopać wszystkich mikrusów w naszym domu — Trudna rada! Chodźmy!
— Nie zapalaj się! Spokojnie! Nie wolno się nam z niczem zdradzić! — mitygował go Stalky — Ktokolwiekby to był, trzyma się w ukryciu, inaczej zauważylibyśmy go z pewnością. Będziemy tak długo obchodzić dom i węszyć, dopóki nie nabierzemy zupełnej pewności.
Obeszli wszystkie wspólne sale domu, odwiedzając starszych i młodszych chłopców, na których mogłoby paść podejrzenie — za radą Beetle’a przetrząsnęli umywalnie, toalety, komórki, jednakże bez rezultatu. Wszyscy byli na swoich miejscach — jedynie Clewer jakby się zapadł pod ziemię.
— To dziwne! — odezwał się Stalky naraz, przystanąwszy pod drzwiami jednego gabinetu — Ciekawe!
Przez drzwi słychać było stłumiony beczący, wysoki głos, zmieszany z łzami:

Gdy pewnego poranka ładniutka Kasieńka

— Głośniej, kretynie jeden, bo dostaniesz książką w łeb!

Z dzbanem mleka śpieszyła.

— Campbell, proszę cię, nie bij!.

do domu.

Słychać było, jak książka uderzyła o coś miękkiego, poczem rozległ się pisk.

— Nie myślałem, że to któryś z chłopców, mających własną pracownię — rzekł Beetle — Teraz rozumiem, dlaczegośmy go nie mogli znaleźć. Ale zadzierać z Seftonem i Campbellem, to rzecz ryzykowna. Prócz tego do ich pracowni nie można wejść tak bez pytania jak do wspólnej sali.
— Co za świnia! — szeptał M’Turk, podsłuchując — I co to za przyjemność! Zdaje się, Clewer ich obsługuje.
— Ale nie są prefektami. Przynajmniej jedno bene — podkreślił Stalky z wojowniczym uśmiechem — Sefton i Campbell, hm, Campbell i Sefton. Któryś z nich dostał się do naszego liceum w drodze konkursu!
Campbell i Sefton, to byli dwaj przedwcześnie wybujali, kudłaci młodzi ludzie, w wieku od siedemnastu do osiemnastu lat. Doprowadzeni do rozpaczy rodzice umieścili ich w tem liceum w nadziei, że po pół roku bezustannego kucia będzie ich można przemycić jakoś do Sandhurst. Nominalnie należeli do domu Mr. Prout’a, faktycznie jednak zajmował się nimi sam rektor. Ponieważ nigdy nie mianował prefektami nowoprzybyłych uczniów, których nie znał dobrze, zarozumiałe wyrostki dąsały się na szkołę. Sefton był przez trzy miesiące w pewnym londyńskim pensjonacie korepetytorskim i oczywiście blagował niesłychanie na temat swych przygód w stolicy. Campbell, który umiał się dobrze ubrać i był bardzo wyszczekany, naśladował go w wyniosłym sposobie traktowania swego otoczenia. W liceum byli dopiero na drugim kursie, a szkoła, przyzwyczajona do lekceważenia tego, co nazywano powszechnie konkursowemi wybiórkami, zachowywała wobec nich zabójczą rezerwę. Tylko ich faworyty — Sefton posiadał nawet prawdziwą brzytwę — i ich wąsy wywierały głębokie wrażenie.
— Wejdźmy po prostu i poradźmy im, żeby dali temu spokój! — zaproponował M’Turk — Nie miałem z nimi nigdy do czynienia, ale głowę daję, że Campbell jest tchórz.
— O, nie! — zaprotestował Stalky, potrząsając głową — Toby była oratio recta a mojem zdaniem znacznie lepsza jest oratio obliqua. A przytem — gdzież nasz wpływ na nich?
— Głupstwa! Więc cóż chcesz zrobić?
Beetle wszedł do wspólnej sali N. 9, znajdującej się tuż obok pracowni Seftona i Campbella.
— Co ja chcę zrobić?
W oczach Stalky’ego zapaliły się wojownicze błyski.
— Ja chcę z nimi trochę pogadać. Siedźcie przez chwilę cicho.
Wsadził ręce do kieszeni i, gwiżdżąc przez zęby, przyglądał się jakiś czas morzu. A potem nagle jedna noga zaczęła zlekka tupać w podłogę — później ramię się podniosło, Stalky wykręcił się na pięcie i zaczął robić swoje „double pas“ — szybkie i urywane — zwykły taniec wojenny, towarzyszący stale układaniu planu bitwy. Trzy razy przebiegł tak przez pustą salę, z zaciśniętemi ustami, rozdętemi nozdrzami i kiwając się rytmicznie. A potem naraz zatrzymał się przed milczącym Beetle’m i zlekka zastukał mu w czoło, tak, że głowa Beetle’a za każdym razem się kiwała. M’Turk założył nogę na nogę, splótł ręce na kolanie i kiwał się z boku na bok. Słychać było, jak Clewer wyje, jakby mu serce pękało.
— Beetle musi pójść na ofiarę! — rzekł Stalky wreszcie — Bardzo mi przykro, Beetle. Przypomnij sobie Galtona „Sztukę Podróżowania“ (Jedna z klas studjowała to zajmujące dzieło) i koźlę, którego beczenie podnieca tygrysa.
— O, bodaj cię jasny piorun! — odpowiedział Beetle zaniepokojony. Nie pierwszy to raz się poświęcał. — Nie możesz się obejść beze mnie?
— Beetle, jak cię kocham, nie mogę. Ja i Turkey będziemy cię sekować. Rozumie się, im głośniej będziesz ryczał, tem lepiej. Turkey, idź, poszukaj gdzie palestry od palanta i sznura. Zwiążemy go tu na wabia — à la Galton. Pamiętasz, jak Molly Fairburn kazał nam robić walkę kogutów, związawszy nam nogi w kolanach i zdjąwszy trzewiki?
— Ale to wściekle bolało!
— Pewnie że bolało. Bardzo inteligentny z ciebie chłoptaś, Beetle. Turkey cię wytarza po całej klasie. Żebyś wiedział, żeśmy się strasznie pokłócili i że to ja kazałem ci to robić. Daj mi swoją chustkę do nosa!
Przysposobiono Beetle’a do walki kogutów; następnie, nie poprzestając na związaniu go w kij, związano mu jeszcze sznurem kolana. W tej pozycji za najmniejszem pchnięciem Stalky’ego padał na podłogę i tarzał się w kurzu.
— Turkey, rozczochraj mu włosy. Tak. A teraz daj się również związać. Beczenie koźlęcia rozbestwia tygrysa. Obaj jesteście na mnie tak wściekli, że możecie tylko kląć. Pamiętajcie o tem. Ja wam kijem pomogę. Beetle, musisz beczeć.
— Zaraz. Dajcie mi chwilę czasu, żebym się mógł zasmarkać! — odpowiedział Beetle.
— Jazda! I pamiętajcie o beczeniu koźlęcia!
— Dajcie mi spokój, ścierwa! Pozwólcie mi wstać! Chcecie, żebym kolana połamał? Co za dranie! Dajcie mi już spokój, jak Boga kocham! To nie są żadne żarty!
Jęki Beetle’a były wprost arcydziełem, co się tyczy tonu.
— Wal go, Turkey! Kopniaka mu! Wytarzaj go dobrze! Z boku go! Nie bój się, Beetle, cholero głupia, Turkey, oddaj mu tego kopniaka!
— To bydlę nie płacze naprawdę. Beetle, rozbecz się, albo cię wkopię w kominek! — ryknął M’Turk.
Hałas był straszny. Jak się tego spodziewali, przynęta istotnie ściągnęła zwierzynę.
— Hallo! Cóż to za zabawa!
Campbell i Sefton znaleźli Beetle’a przewróconego na bok na ziemi i wylewającego rzęsiste łzy w popiół kominka, podczas gdy M’Turk kopał go zawzięcie.
— To tylko Beetle! — tłumaczył Stalky — Zdaje się, że się uderzył. Nie mogę zmusić Turk’a, żeby go jak należy atakował.
Sefton rozdał natychmiast po kopniaku między obu kombatantów. Jego twarz się rozjaśniła.
— Dobra, ja ci pomogę! Wstawać! Będziecie dalej prowadzili walkę kogutów, czy nie? Daj mi kij, połaskoczę ich trochę. Bycza zabawa! Campbell, chodźno tu! Rozerwiemy się!
M’Turk zwrócił się do Stalky’ego i obsypał go najohydniejszemi wyzwiskami.
— Stalky, obiecałeś także być kogutem! Chodź!
— Trzeba było takiego durnia jak ty, żeby mi uwierzyć! — krzyknął Stalky.
— Pokłóciliście się? — spytał Campbell.
— Także coś! — odpowiedział Stalky — Poprostu, tresuję ich trochę. Seffy, znasz się na walce kogutów?
— Czy się znam? Ależ gdy byłem w budzie Maclagana w Londynie, urządzaliśmy walki kogutów w salonie i mały Maclagan nie śmiał nawet ani pisnąć. Prawda, tam traktowano nas jak dorosłych. Czy się znam? Zobaczysz.
— Mogę wstać? — jęknął Beetle, któremu Stalky usiadł na plecach.
— Cicho bądź, gnojku jeden. Będziesz się bił z Seffym!
— On mnie zabije!
— Wciągnijmy go do pracowni! — zaproponował Campbell — Tam będziemy mieli spokój i zupełną swobodę. Ja stanę naprzeciw M’Turk’a. Zawsze to lepsze niż młody Clewer.
— Dobra! — wykrzyknął z radością Sefton — Zdejmiemy im trzewiki — tylko im, my nie.
Rzucono Beetle’a i M’Turk’a na podłogę. Stalky wtoczył ich za fotel.
— A teraz powiążę was, Seffy i Campbell. Ja będę kierował walką. Co ty masz za łapy, Seffy! Chusteczka nie wystarcza! Nie masz gdzie porządnego szpagatu?
— W kącie leży cała masa sznurków — odpowiedział Sefton — Prędzej! Beetle, cielę głupie, przestań już smarkać! Będziemy mieli elegancką walkę kogutów. Zwyciężeni będą musieli śpiewać na cześć zwycięzców — hymny pochwalne na cześć zdobywców. Ty jesteś niby poetą, Beetle — zrobię ja z ciebie poetę!
Na kolanach zajął pozycję obok Campbella.
Stalky szybko, dokładnie i z wprawą zaczął ich wiązać w kij do akompanjamentu wyzwisk M’Turk’a, związanego, zdradzonego i klnącego jędrnie za fotelem.
Stalky umieścił obok siebie Campbella i Seftona i skierował się ku swym sojusznikom. Po drodze zamknął na klucz drzwi.
— Udało się! — rzekł zmienionym głosem.
— Co do djabła?... — zaczął Sefton.
Udane łzy Beetle’a przestały się lać. M’Turk, uśmiechając się, zerwał się na równe nogi. Razem już zacisnęli sznury na przegubach i kostkach swych nieprzyjaciół.
Stalky rozsiadł się wygodnie w fotelu i przyglądał się im z jak najsłodszym uśmiechem. Człowiek, związany do walki kogutów, jest najbezbronniejszą istotą pod słońcem.
Bek koźlęcia rozbestwia tygrysa! Ależ z was osły skończone!
Rozparł się w fotelu i śmiał się niemal do utraty tchu.
Ofiary zwolna tylko zdawały sobie sprawę ze swego położenia.
— Jak wstaniemy, dostaniecie takie lanie, jakiegoście w swem krótkiem życiu jeszcze nie widzieli! — zagrzmiał Sefton z podłogi — Bokiem wam ten śmiech wyjdzie! Cóż to ma znaczyć, do wszystkich djabłów?
— Zaraz zobaczycie! — odpowiedział M’Turk — Nie klnijcie tak. Chcemy wiedzieć, który z was, wy świnie jedne, dręczył Clewer’a.
— Nic wam do tego.
— Dlaczegoście dręczyli Clewer’a?
Trzej chłopcy powtórzyli to pytanie po kolei, akcentując je każdy inaczej. Wiedzieli dobrze, co robią.
— Bo nam się tak podobało! — zabrzmiała wreszcie odpowiedź — Dajcie nam wstać.
Sefton i Campbell wciąż jeszcze nie rozumieli, co ich czeka.
— Bardzo dobrze. Za to teraz my zabawimy się z wami, ponieważ tak się nam podoba. Będziemy tak samo sprawiedliwi wobec was, jak wy byliście wobec Clewera. On nie mógł nic zrobić wam, wy nie możecie nic zrobić nam. Komiczne, co?
— My nic nie możemy? Zaczekajcie trochę, zobaczycie!
— Widzicie! — rzekł Beetle w zamyśleniu — To znaczy, że was jeszcze nigdy jak się patrzy nie tresowano. Chłosta publiczna to nic wobec małego posiedzonka, jakie was czeka. Załóżmy się o pięć szylingów, że będziecie płakać, jak dzieci, i przyrzekniecie wszystko, czego tylko zażądamy.
— Słuchaj Beetle, jak wstaniemy, to zbijemy was tak, że wyjdziecie stąd pół żywi.
— Ale naprzód wy będziecie pół żywi. Dawaliście Clewer’owi gruszki?
— Dawaliście Clewer’owi gruszki? — powtórzył jak echo M’Turk.
Kiedy powtórzyli pytanie po raz dwudziesty — żaden chłopak nie wytrzyma tortury bezustannego pytania, co stanowi główną istotę tej męczarni — przyszło wyznanie.
— Niech was djabli wezmą, dawaliśmy.
— Dostaniecie też.
Wsypali im gruszki w głowy zgodnie ze starą praktyką. A porządne gruszki to nie żart, stary Molly Fairburn nie wsypałby ich lepiej.
— Dawaliście Clewer’owi szczotkę?
Tym razem odpowiedź przyszła prędzej i dano im znów szczotkę, co trwało równo pięć minut według zegarka Stalky’ego. Nie mogli ani drgnąć w więzach. W ćwiczeniu tem szczotki zupełnie się nie używa.
— Dawaliście Clewer’owi klucz?
— Nie, nie dawaliśmy! Przysięgam Bogu, żeśmy nie dawali! — wołał Campbell, tarzając się z bólu.
— Zatem my wam go damy, abyście wiedzieli, coby było, gdybyście go dawali.
Tortura klucza — w której klucza niema zupełnie — jest nadzwyczaj bolesna. Poddani jej zaczęli po kilku minutach tak wyć, że trzeba im było zakneblować usta.
— Dawaliście Clewer’owi korkociąg?
— Tak. O, wy łotry! Dajcie nam spokój, bydlaki.
Dano im korkociąg, a tortura korkociągu — zresztą bez żadnego korkociągu — jest jeszcze boleśniejsza niż tortura klucza.
Metodyczność i milczenie, z jakiem kaci pracowali, wstrząsało nerwami ofiar. W przerwach pomiędzy poszczególnemi torturami sypał się bezlitosny grad oszałamiających pytań, zaś gdy torturowani nie chcieli odpowiadać, wpychano im w usta kneble sporządzone z brudnych ręczników.
— Nic więcej nie robiliście Clewer’owi? Turkey, wyjmij im kneble, żeby mogli odpowiedzieć.
— Przysięgam, że to już wszystko! Och, Stalky, wy nas zabijecie! — krzyknął Campbell.
— To samiuteńko mówił wam Clewer. Sam słyszałem. Ale my wam dopiero teraz pokażemy, co to znaczy prawdziwe znęcanie się. Co mi się w tobie nie podoba, Sefton, to to, że przyszedłeś do liceum w wysokim kołnierzyku i lakierkach i wyobrażasz sobie, że możesz nauczyć nas czegoś nowego, co się tyczy tortur. Czy istotnie myślisz, że możesz nas pod tym względem czegoś nowego nauczyć? Wyjmij mu knebel z ust, niech odpowie.
— Nie! — odpowiedział Sefton z wściekłością.
— Mówi, że nie. Ukołyszcie go do snu. Campbell może się przyglądać.
Do ukołysania chłopca do snu trzeba dwu rękawic bokserskich i trzech chłopców. Operacja ta również nie ma nic wspólnego ze swą nazwą. Kołysano Seftona tak długo, aż mu się oczy zapadły i zaczął charczeć, dysząc ciężko; dostał zawrotu głowy i zrobiło mu się niedobrze.
— Boże! — zawołał Campbell w swym kącie, blednąc.
— Na bok z nim! — mówił Stalky — Dajcie tu Campbella. Otóż teraz już zaczyna się znęcanie. Aj, byłbym zapomniał! Słuchaj, Campbell, dlaczego znęcaliście się nad Clewer’em? Wyjmij mu knebel z ust, niech odpowie.
— Ja — ja nie wiem. Och, puśćcie mnie! Przysięgam, że zawrę z wami pokój. Nie kołyszcie mnie.
Beczenie koźlęcia rozbestwia tygrysa. On mówi, że nie wie. Posadź go dobrze, Beetle. Daj mi rękawicę i włóż mu knebel do ust.
W milczeniu „kołysano“ Campbella sześćdziesiąt cztery razy.
— Skonam! — szepnął.
— On mówi, że skona. Usuńcie go. Dalej, Sefton. Och, byłbym zapomniał! Sefton, dlaczego znęcaliście się nad Clewer’em?
Nie nadająca się do druku odpowiedź bynajmniej nie zmieszała Stalky’ego.
— Turkey, zrób mu Ag-Ag.
Zrobiono mu natychmiast Ag-Ag. Sefton miał już za sobą drogo zdobyte doświadczenie blisko osiemnastu lat, a mimo to jeszcze go sobie nie cenił.
— Mówi, że my jesteśmy świnie. Na bok z nim. A teraz Campbell! O, byłbym zapomniał! Słuchaj, Campbell, zaco znęcałeś się nad Clewer’em?
Dopiero teraz trysnęły łzy — łzy gorące, błaganie o litość i nikczemne obietnice darowania wszystkiego. Niech się tylko przestaną znęcać, Campbell nigdy na nich nie podniesie ręki. Pytania posypały się znowu — z akompanjamentem przekonywających argumentów.
— Boli cię, Campbell? Co? Boli?
— Tak. Strasznie.
— Mówi, że go boli. Masz już dość?
— Dość, dość! Przysięgam, że dość! Och, przestańcie już!
— Mówi, że ma dość. Będziesz już pokorny?
— Będę.
— Mówi, że będzie pokorny. Będziesz pokorny, jak pies?
— Jak pies.
— Mówi, że będzie pokorny jak pies. Będziesz się jeszcze znęcał nad Clewer’em?
— Nie. Nieee!
— On mówi, że się już nad Clewer’em znęcać nie będzie. Ani nad nikim innym?
— Nie. Przysięgam, że nie.
— Ani nad nikim innym. A co się tyczy tego lania, które nam wraz z Seftonem obiecałeś?
— Nie! Nie! Jak Boga kocham, nie będę się mścił.
— Mówi, że nam nie da lania. Czy wyobrażasz sobie, że masz jakie pojęcie o torturach?
— Nie, nie mam.
— Mówi, że nie ma pojęcia o torturach. Nauczyliśmy cię trochę!
— Tak — tak.
— Mówi, żeśmy go trochę nauczyli. Jesteś nam, wdzięczny?
— Tak.
— Mówi, że jest nam wdzięczny. Usuńcie go na bok. Ach, byłbym zapomniał! Słuchaj, Campbell, dlaczego znęcałeś się nad Clewer’em?
Znowu wybuchnął płaczem; nerwy jego już nie wytrzymywały.
— Dlatego, że się sadziłem; czy tego chcecie?
— Mówi, że się sadził. Ma zupełną słuszność. Usuńcie go w kąt. Campbella już się torturować nie będzie. Teraz Sefton.
— Wy djabły, młode djabły! — wołał Sefton, kiedy go wprawne kolana taczały po dywanie.
Beczenie koźlęcia rozbestwia tygrysa! Czekajże, musimy zrobić cię ładnym. Gdzie on ma przybory do golenia? (Campbell powiedział) Beetle, przynieś trochę wody. Turkey, rozrób pianę. Będziemy cię golić, Seffy, więc radzę ci leżeć spokojnie, żebyś się nie zaciął. Myśmy jeszcze nikogo nie golili.
— Dajcie pokój! Dajcie pokój! Proszę was, zostawcie mnie!
— Ejże, zaczynamy się robić grzeczni? Ja chcę zgolić tylko jeden śliczny faworycik...
— Niech — niech między nami będzie już pax, tylko mnie nie golcie. Przysięgnę, że daruję wam lanie, jeśli mi dacie spokój.
— I połowę wąsów, któremi się tak pysznimy. Mówi, że daruje nam lanie. Czy nie poczciwy z niego chłopak?
M’Turk roześmiał się nad niklową miseczką i umieścił głowę Seftona między kolanami Stalky’ego.
— Czekajcie! — zawołał Beetle — Takich długich włosów golić nie można. Trzeba naprzód przystrzyc ten wąsik, a potem będzie go można oskrobać.
— Nie chce mi się szukać nożyczek. Zapałka nie wystarczy? Rzuć nam pudełko z zapałkami. Ponieważ to prosię, możemy go poprostu osmalić. Leż spokojnie!
Zapalił zapałkę, ale naraz cofnął rękę.
— Kiedy ja chciałbym mu osmalić tylko jeden wąs.
— Wiesz co? — wpadł na myśl Beetle, wymachując namydlonym pendzelkiem. — Ja go do połowy namydlę — a resztę ty możesz spalić.
Puch pierwszego młodzieńczego wąsa spłonął z łatwością aż do środka górnej wargi po linję piany, a Stalky starł wielkim palcem zwęglone włosy. Nie był to najmilszy sposób golenia, ale znakomicie odpowiadał celowi.
— Teraz faworycik po drugiej stronie. Obróć go!
Zniszczono faworycik częściowo przy pomocy brzytwy, częścią zapomocą zapałki.
— Dajcie mu teraz lusterko. Wyjmijcie mu knebel. Chciałbym wiedzieć, co powie.
Nie było słów. Zrozpaczony Sefton patrzył w lusterko ze zgrozą. Dwie wielkie łzy spłynęły po jego policzkach.
— Ach, zapomniałem! Słuchaj, Sefton, dlaczego znęcałeś się nad Clewer’em?
— Dajcie mi spokój, wy hycle przeklęte! Dajcie mi spokój! Mało wam jeszcze?
— Mówi, żebyśmy mu dali spokój! — rzekł M’Turk.
— Mówi, że jesteśmy hycle, a myśmy dopiero zaczęli! — dodał Beetle — Jesteś niewdzięczny, Seffy! Z oczu ci widać, żeś skończony okrutnik.
— On mówi, że ma już dość! — dodał Stalky — On się myli.
— A więc — do roboty, do roboty! — zaśpiewał M’Turk, wywijając kijem — Chodź-no tu, mój ty śliczny Narcyzie! Nie zakochaj się w odbiciu własnej twarzy.
— Puście go już! — zawołał ze swego kąta Campbell — Przecie on beczy!
Jak dwunastoletni mikrus zapłakał nagle Sefton z bólu, wstydu, zranionej miłości własnej i zupełnej bezsilności.
— Zrób z nimi pacem, Sefton, słyszysz? Nie dasz rady tym wściekłym djabłom.
— Ko — chany Campbell, tylko nie bądź niegrzeczny! My możemy znowu zacząć!
— Sami wiecie, że jesteście djabły! — mówił Campbell.
— Jakto? Z powodu tych paru tortur, tych samych, które wy zadawaliście Clewer’owi? — zapytał Stalky — Jak długo znęcaliście się nad nim? Całe półrocze?
— Nie zawsześmy go bili!
— Zawsze, ile razy mogliście go złapać! — odpowiedział Beetle, który siedział ze skrzyżowanemi nogami na ziemi, podczas gdy jego kij miarowo opadał na kostkę od nogi Seftona. — Niby to ja nie wiem.
— Może — może być. —
— I wyście go sami łapali! Niby to ja nie wiem! Dlatego, że on jest strasznie komiczny mały bydlak, co? Niby to ja nie wiem! No, a teraz wy jesteście strasznie komiczne bydlaki i dostajecie to, co on miał dostać — za to, że jest bydlak. I tylko dlatego, że nam się tak podoba.
— Myśmy się nigdy nad nim naprawdę nie pastwili, tak, jak wy nad nami.
— Naturalnie! — odpowiedział Beetle — Oni się nigdy nie pastwią. Czasem tylko uderzą. Zawsze tak mówią. Wykopią duszę z chłopca i chłopak idzie do komórki i tam beczy. Schowa głowę pod płaszcz i płacze. Trzy razy na dzień pisze do domu z prośbą, żeby go wzięto z zakładu — tak, ty bydlaku jakiś, ja tak zrobiłem. Ty, Campbell, nie wiesz, co to prawdziwa tortura. Bardzo żałuję, że między nami jest pax.
— Ale ja nie! — wykrzyknął Campbell, który nie był pozbawiony humoru. — Uważaj, zabijesz Seftona!
Beetle bił w podnieceniu kijem na ślepo i Sefton błagał już o litość.
— A ty! — krzyknął Beetle, wykręcając się na siedzeniu — Nad tobą także nikt się nigdy nie znęcał. Gdzie byłeś przedtem?
— Ja — ja miałem guwernera.
— Aha! Guwernera! To znaczy, żeś nigdy w życiu nie buczał. A teraz beczysz, widzisz! Może nie beczysz?
— Nie widzisz, ty ślepa kanaljo?
— Ja jestem ślepy? — zaczął Beetle — I kanalja? Kusz, Stalky, ja się z naszym przyjacielem pobawię trochę à la Molly Fairburn. Ja myślę, że widzę dobrze. Dobrze widzę, Sefton?
— Doskonale postawione pytanie! — odezwał się Turkey, obserwując pracę kija — Seffy, radziłbym ci przyznać, że on widzi dobrze.
— Tak jest, ty widzisz! Napewno! Przysięgam, że widzisz! — ryczał Sefton, przekonywany coraz to silniejszemi argumentami.
— Czy może nie mam pięknych oczu?
Podczas tych pytań kij wciąż podnosił się i opadał.
— Tak, masz piękne oczy.
— Pięknie orzechowe, nieprawda?
— Tak — aj! — tak!
— Co za blagier! Przecie ja mam oczy niebieskie! Może nie niebieskie?
— Niebieskie! Niebieskie!
— Nie można tak wciąż zmieniać zdania! Trzeba się uczyć — uczyć!
— Beetle, nie warjuj! — mitygował go Stalky — Zachowaj zimną krew.
— Nie bój się, nauczono mnie zimnej krwi nie tracić! — odpowiedział Beetle — A teraz co się tyczy kanalji...
Pax! Ach, pax! — krzyknął Sefton — Niech będzie pax! Poddaję się. Dajcie mi już spokój. Nie mogę dłużej! Nie wytrzymam!
— Masz! Właśnie kiedyśmy zaczęli! — mruknął M’Turk — Clewer’owi z pewnością nie daliby pardonu.
— Przyznaj się do wszystkiego — przepraszaj — natychmiast! — rozkazał Stalky.
Z podłogi przyszło bezwarunkowe poddanie się, jeszcze bardziej uniżone, niż poddanie się Campbella. Sefton nigdy nikogo już nie tknie. Przez całe życie nie będzie nikogo zaczepiał.
— Chyba możemy się już na poddanie zgodzić! — rzekł Stalky — Niech będzie, Sefton. Masz już dość? Bardzo dobrze. Kusz, Beetle! Ale, zanim cię z Campbellem wypuścimy, bądź tak uprzejmy i zaśpiewaj nam à la Clewer „Kitty of Coleraine.“
— To niesprawiedliwie! — odezwał się Campbell — Myśmy się poddali.
— Pewnie, że tak i właśnie dlatego będziecie robili teraz wszystko, co wam każemy, tak samo jak Clewer. Gdybyście się nie poddali, wzięlibyśmy was na tortury. A ponieważ poddaliście się — uważasz, Seffy? — musicie śpiewać hymny pochwalne na cześć zwycięzców. Prędzej!
Rozsiedli się wygodnie w fotelach. Campbell i Sefton spojrzeli po sobie i, bynajmniej swym widokiem wzajemnie nie pocieszeni, zaczęli śpiewać „Kitty of Coleraine.“
— Bardzo kiepsko! — zganił Stalky, kiedy ten nędzny skowyt ustał — Gdybyście się nie poddali, musielibyśmy książkami wbić wam w głowę melodję. Teraz dość.
Wyzwolił ich z więzów, ale przez kilka chwil nie mogli wstać. Pierwszy, z zakłopotanym uśmiechem, podniósł się Campbell. Sefton zatoczył się ku stołowi, padł na krzesło, ukrył głowę w ramionach i wybuchnął łkaniem. Nie śniło się im już nawet o walce; byli tylko zdumieni, zawstydzeni, upokorzeni.
— Czy — czy on może się przed podwieczorkiem ogolić? — zapytał Campbell. Za dziesięć minut zadzwonią na herbatę.
Stalky potrząsnął głową przecząco. Chciał w tym stanie wprowadzić Seftona na salę.
M’Turk ziewnął, rozparty w swym fotelu, Beetle obcierał pot z czoła. Drżeli z podniecenia i znużenia.
— Jeśli cokolwiek o was usłyszę, pogadam z wami! — rzekł Stalky surowo.
— Nie zawracaj głowy; przecie już się poddali! — odezwał się M’Turk.
— Takie „moralne oddziaływanie“ jest trochę męczące!
— Widzicie, jak względni byliśmy dla was? Mogliśmy tu zawołać Clewer’a i kazać mu się przyglądać. Beczenie koźlęcia rozbestwia tygrysa. Myśmy tego jednak nie zrobili. Moglibyśmy teraz powiedzieć o tem paru tylko chłopcom, a zaczęliby wami w całej budzie pomiatać, jak psami. Nie wytrzymalibyście tego. Ale my i tego nie zrobimy. My zrobiliśmy to wszystko dla moralności, Campbell, tylko dla moralności. To też, jeśli wy nie rozgadacie, z nas żaden nic o tem nie powie.
— Dobry chłop z ciebie, Stalky! — rzekł Campbell — Przyznaję, że Clewer’owi trochę zanadto dokuczałem.
— Ja też tak myślę! — odpowiedział Stalky — Więc Sefton nie może się też pokazać we wspólnej sali z temi faworytami w frendzlach. Okropność, gdyby go tak mikrusy zobaczyły! Może się ogolić. Sefton, nie dziękujesz?
Głowa nie podniosła się. Sefton usnął głęboko.
— Komiczne! — zauważył M’Turk, słysząc łkanie zmieszane z chrapaniem — Mnie się zdaje, że to komedja, on udaje.
— Wcale nie! — wmieszał się Beetle — Kiedy Molly Fairburn torturował mnie czasem godzinę, padałem na ławkę i zasypiałem jak kamień. Biedak! Ostatecznie nazwał mnie poetą — nędznym, bo nędznym — ale przecie poetą.
— No, chodźmy! — rzekł stłumionym głosem Stalky — Dowidzenia, Campbell. Pamiętaj, że jeśli wy sami nie rozgadacie, z nas żaden ani nie piśnie.
Mieli prawo do zatańczenia tańca wojennego, byli jednak tak strasznie zmęczeni, że zaraz po herbacie udali się do swej pracowni, gdzie spali aż do korepetycji.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·
— Nadzwyczaj dziwny list. Czy wszyscy rodzice są nieuleczalnie chorzy? Cóż pan na to powie? — mówił rektor, podając Rev. Johnsowi list, napisany maczkiem na ośmiu stronach.

— „To mój jedyny syn, a w dodatku ja jestem wdową“... Najnierozumniejszy rodzaj ludzi!
Kapelan czytał, zagryzając wargi.
— Gdyby połowa tych zarzutów była prawdziwa, chłopak powinienby leżeć w lazarecie; a tymczasem wygląda znakomicie. Prawda, ogolił się. Sam zauważyłem.
— Pod przymusem, jak matka zaznacza. Znakomite! I jak zbawienne!
— Łatwo panu mówić! Pan jej odpisywać nie potrzebuje. Rzadko kiedy się zdarza, abym nie wiedział, co się dzieje w szkole — ale w tym wypadku istotnie nie rozumiem.
— Gdyby mnie pan pytał o zdanie, powiedziałbym, że pan nie potrzebuje się usprawiedliwiać. Jeśli się jest zmuszonym do brania uczniów w drodze konkursowej z pensjonatów korepetytorów...
— Dziś rano na lekcji ze mną trzymał się bardzo dobrze — rzekł rektor zamyślony — Prócz tego zachowywał się także nadzwyczaj przyzwoicie...
— Otóż, że wrócę jeszcze do tych wybiórków z bud konkursowych: Albo oni wychowują szkołę, albo też, jak w tym wypadku, szkoła wychowuje ich. Ja jestem zwolennikiem naszej własnej metody — zakonkludował kapelan.
— Więc pan sądzi, że to to?
Brwi rektora uniosły się zlekka.
— Jestem pewien. A on nie ma najmniejszego prawa do oczerniania zakładu.
— To samo chciałem mu powiedzieć! — odrzekł rektor.
Augurowie mrugnęli na siebie.

· · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · · ·

W parę dni później w N. 5. pojawił się Rev. John.
— Padre, czemu pan tak długo nie przychodzi? — rozległy się okrzyki.
— Obserwowałem czasy, pory roku, wydarzenia, ludzi i — chłopców! — odpowiedział — Jestem z mej Legji X. zadowolony i dziękuję jej. Dziś rano Clewer, zamiast pisać zadanie, strzelał po klasie kulkami atramentowemi. Dostał pięćdziesiąt wierszy za — niesłychane zuchwalstwo.
— To już nie nasza wina, Padre! — rzekł Beetle — Ksiądz kazał nam usunąć — usunąć ucisk. Czego się można spodziewać po mikrusie?
— Pamiętam ja dobrze, jak starsi dziś od niego o pięć lat chłopcy rzucali kulki atramentowe, Beetle. Jednemu z nich dałem za to dwieście wierszy — nie bardzo nawet dawno temu. A propos — czy te wiersze mi oddano?
— Turkey, oddano czy nie? — spytał bezwstydnie Beetle.
— Czy księdzu nie zdaje się, że Clewer wygląda trochę czyściej? — przerwał Stalky.
— Widział ksiądz kiedy takich reformatorów moralności? — chełpił się M’Turk.
— Właściwie zrobił wszystko Stalky, ale to była szopa dla wszystkich!
— Wyniki tej reformy moralnej zauważyłem w paru miejscach. Czy nie mówiłem wam, że, jeśli zechcecie, możecie mieć nadzwyczajny wpływ na chłopców z liceum?
— Tylko że system moralnego oddziaływania — częściej stosowany — trochę męczy. A prócz tego — widzi ksiądz — Clewer się rozzuchwalił.
— Nie myślałem o Clewer’ze; miałem na myśli — innych, Stalky. — Och, my tam dużo o innych nie myślimy! — odezwał się Turkey — Nie prawdaż?
— Ale ja — myślałem od samego początku!
— To znaczy, że ksiądz wiedział?
Kłąb dymu trysnął ku ziemi.
— Mówią, że chłopcy sami się wychowują lepiej i surowiej, niż my możemy i śmiemy. Gdybym ja użył połowy argumentów, jakieście wy zastosowali, czy nie...?
— Z jak najlepszemi motywami w świecie! Padre, proszę nie zapominać o naszych motywach! — wołał M’Turk.
— jestem pewny, że jęczałbym teraz w Bidefordskim kryminale, wierzcie mi. Prawdę mówiąc abym zacytował wyrażenie rektora w pewnej drobnej sprawie, którą postanowiliśmy zapomnieć, uderza mnie to jako krzycząca niesprawiedliwość... Z czego się śmiejecie, młodzi grzesznicy? Może to nieprawda? Nie przyszedłem tu poto, żeby się ze mnie naśmiewano. Wstąpiłem do tej jamy wszelkich nieprawości po to tylko, aby znaleźć kogoś, ktoby chciał się iść ze mną kąpać do Pebblerigde. Ale widzę, że nikomu ani w głowie!
— Jakże nie! Przeciwnie! Proszę chwileczkę poczekać Padre-sahib! Weźmiemy tylko ręczniki i nous sommes avec vous.





  1. W liceach angielskich mali chłopcy zwani „fag“ — popychadło, używani są często do różnych, drobnych posług. Czyszczą np. starszym kolegom trzewiki, porządkują im mieszkanie itd.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rudyard Kipling i tłumacza: Jerzy Bandrowski.