Sukienka balowa/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Sukienka balowa
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXII
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom I
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI,
Z KTÓREGO OKAZUJE SIĘ JAK NA DŁONI, ŻE CHŁOP STRZELA,
A PAN BÓG KULE NOSI.

Po odejściu szwaczki Helenka uczuła się bardzo niezadowoloną; nad przyczynami jednak tego moralnego niesmaku nie zastanawiała się, bo i co prawda nie miała czasu.
Trzeba było z szafy i komody powydobywać masę szczegółów, należących do toalety damskiej, i uczesać włosy, na co przecież kilka godzin nie jest za dużo.
Czytelnicy mogliby mieć do nas słuszną pretensją, gdybyśmy nie dodali w tem miejscu, że Helence przy czesaniu pomagała pewna bardzo dojrzała panienka, i że z jej porady przyjaciółka nasza w przeddzień zwinęła sobie papiloty. Wszystkim wiadomo, że rozkręcanie i układanie loków należy do najprzyjemniejszych zajęć młodej osoby; lecz i ta rozkosz nie zdołała stłumić w sercu Helenki jakiegoś niewyraźnego a złowrogiego głosu, który przypominał jej ciągle, że wbrew słuszności i woli ojca, nie zapłaciła biednej szwaczce.
Około ósmej, Helenka była już w połowie ubraną. Ponieważ zaś ojciec chodził po pokoju z miną bardzo zasępioną i na pytania nie odpowiadał, nasza więc przyjaciółka udała się do garderoby, celem obejrzenia po raz setny pięknej swojej sukienki.
Wtem:
— O Boże! — krzyknęła biedna panienka i o mało nie rzuciła świecy o ziemię.
— Kto mi to zrobił! kto mi to zrobił!?...
— To ja, Helciu! to ja!... — szepnął w tej chwili zapłakany Jaś, wychodząc z pod kanapy, a potem dodał, łkając:
— Już mnie teraz Helcia pewnie nigdy kochać nie będzie!...
W głosie i twarzy chłopczyka było tyle głębokiego smutku, tyle żalu, tyle łez, że dobra siostra, napół śmiejąc się, a napół płacząc, schwyciła go na ręce, okryła pocałunkami i najserdeczniej starała się uspokoić.
Był to bardzo piękny widok miłości rodzinnej! Szkoda tylko, że jedynym jego świadkiem była biała balowa suknia Helenki, obficie oblana atramentem!...
Tak jest, nie mylę się, niestety!... Mały Jaś, którego siostra uczyła stawiać kreski, znudzony tem, że dziś nikt się nim nie zajmuje, uciekł do garderoby z zamiarem pisania i mimochodem splamił suknią swej ukochanej nauczycielki.
Tymczasem pan Horacy Gwizdalski, zirytowany do wysokiego stopnia tem, że go na bal wyciągają, chodził sobie po swym gabinecie i palił fajkę, błagając niebios, aby ktoś z szanownej rodziny Kukalskich nagle zachorował, i tym sposobem jego, Gwizdalskiego, od nieznośnej frakowej pańszczyzny uwolnił.
Od tych ponurych rozmyślań odwrócił jego uwagę jakiś hałas na podwórzu. Już starzec miał ochotę zbadać osobiście powód zgiełku, gdy wtem skrzypnęły drzwi gabinetu i ukazał się w nich... zgadnijcie kto? Oto cukiernik!...
Pan Horacy stał się fioletowym, lecz milczał.
— Panie! — rzekł cukiernik z miną człowieka, który nigdy do cudzych piwnic piasku nie sypał — panie, szwaczka Zosia udusiła się czadem!...
— Co? co? — krzyknął pan Horacy.
— Tak, panie! — powtórzył cukiernik — a co gorsza, zostawiła ten oto list, który gdyby wpadł w ręce niewłaściwe, mógłby pana skompromitować...
To mówiąc, oddał drżącemu Gwizdalskiemu arkusz papieru, zapisany ołówkiem, i wychodząc, dorzucił:
— Idę do tej biednej dziewczyny, może uda się ją uratować!...
Lecz starzec nie słyszał już tego, zajęty odczytywaniem listu, który, obok błędów ortograficznych, zawierał, co następuje:

Bardzo mi źle jest między ludźmi, i muszę iść do swoich kochanych umarłych...
Niech Pan Bóg przebaczy córce gospodarza, która mi kochanka odebrała i jeszcze nie zapłaciła za moją krwawą pracę, tak że żyjąc dłużej, włożyćbym co w gębę nie miała.
Mego kochanka Artura zaklinam na miłość naszą, aby mi powiesił na szyi ten złoty krzyżyk, co to go wziął do naprawy. Niech sobie też schowa na pamiątkę ten złoty pierścionek, co go wziął przez żart.
Ty, matko moja, i ty, siostro, i wy, bracia, proście Boga, aby mi dał lekkie skonanie i na tamtym świecie razem z wami pomieścił...

Zofja...

Przeczytawszy to, pan Horacy upadł na fotel i parę minut siedział nieruchomy. Potem słabym głosem zawołał do siebie Helenki.
Gdy weszła, podał jej list i kazał przeczytać.
Zrozumiawszy o co chodzi, Helenka z jękiem upadła do nóg ojcu. Potem poczęli się całować i płakać, i przez kilka chwil słychać było tylko stłumione szlochanie obojga.
Uspokoiwszy się nieco, starzec rzekł:
— Straszny to cios dla mnie, ale przyjmuję go z pokorą. Oboje ciężko zawiniliśmy wobec Boga i ludzi, i kara nas nie minie...
W tej chwili w dalszych pokojach usłyszano jakiś hałas. Pan Horacy poznał głos cukiernika, który wołał:
— Ocucili ją, ocucili!... Żyje!... żyje!...
Starzec zerwał się na równe nogi i wybiegł, wołając:
— Przynieście ją do mnie!... Tu... Ona tu już zostanie, wynagrodzę jej wszystko!...
— A panu Bóg wynagrodzi! — odpowiedział cukiernik. W kwadrans potem kilku dobrze zbudowanych ludzi przyniosło osłabioną, lecz żywą jeszcze Zosię. Na rozkaz starca położono ją w pokoju Helenki i wezwano aż trzech lekarzy.
Lekarze obejrzeli chorą i zapewnili, że już żadne niebezpieczeństwo jej nie grozi. Starania dokazały tego, że dziewczyna otworzyła oczy i szepnęła:
— Gdzie mój kanarek?
Na pytanie to, stróż przyniósł klatkę, w której mały ptaszek leżał nieżywy, z otwartym dziobem i skurczonemi łapkami. Biedna Zosia gorzko zapłakała...
Około dziesiątej, kiedy Zosia usnęła, starzec począł się z córką naradzać o jej przyszłości. Postanowiono, że sierota zamieszka u nich.
Rozmowę tę przerwał turkot karety na podwórzu, poczem niebawem ukazał się w pokoju wyfrakowany, wyperfumowany i uczesany jak nigdy — Artur.
Helenka uciekła, a elegant odezwał się wesoło:
— Cóżto za lekceważenie dobrego tonu! Już po dziesiątej, a pan jeszcze w szlafroku?... Przyjechałem po państwa moją karetą...
Pan Horacy tymczasem wstał z fotelu, wziął pięknego młodzieńca za kołnierz i wyprowadził...
— Pan mi ubliżasz! — wołał młodzian.
W tej chwili Helenka usłyszała jakiś potężny łoskot na schodach.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.