<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Suma na Kocimbrodzie
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Dubowskiego i Gajewskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

ZZgromadzenie przed gmachem sądowym było niezmiernie ożywione, na twarzach wszystkich jego uczestników malowała się ciekawość i zajęcie.
Rej wodził Icek Kamlot, ów rudy z wytrzeszczonymi oczyma; asystowali mu: siwobrody Mendel Silberglanz i czarny Dawid Sumienny. Dwudziestu kilku aferzystów, doradców, faktorów, przysłuchiwało się rozmowie; znajdował się przytem i Szmul Stawidło, pachciarz z Łopiankowa, przybyły po sprawunki dla swego dziedzica.
— Ładny interes, śliczny interes! — mówił Icek Kamlot ze złośliwym uśmiechem — nas była cała gromada, on jeden. Myśmy dużo gadali, robiliśmy sesye, narady, chwaliliśmy się, że mamy dobre nosy! On nic nie gadał, nie robił żadnych sesyi i sumę już ma.
— Skąd wiadomość, że ma?
— Skąd pewność, że ta suma już jest w jego rękach? — wtrącił Dawid Sumienny. — Kto z was był przy wypłacie i w jakiem mieście się to działo?
— Gdzie wy podzieliście oczy? — wołał rudy. — Czy nie spotykacie tego dependenta na ulicy? Nie widzicie, jak on teraz wygląda? Wpierw chodził ubrany jak biedak; obaczcie teraz, jakie ma palto, jaki kapelusz, jaką minę!
— Prawda, to prawda — wtrącił ktoś z tłumu: — ja wczoraj przypatrzyłem mu się dobrze. On śpieszył do kancelaryi, mnie droga wypadła także w tamtą stronę: szedłem za nim, przyglądałem się. Ma bardzo porządne palto, śliczny sak, wart najmniej dwadzieścia rubli.
— No, macie! A dawniej cała jego garderoba razem mogła być warta może pięć, może sześć rubli. On teraz pan: inaczej chodzi, inaczej patrzy. Dość spojrzeć na niego, ażeby poznać, że to człowiek, który zrobił doskonały interes i teraz pyszny jest.
— Zdaje mi się — wtrącił Mendel, — że on wyjeżdżał do Warszawy.
— Prawda; ja jechałem w tym samym wagonie, co on — odezwał się jakiś faktor.
— A nie wiecie, co on tam robił?
— Nie wiem. W Warszawie, na stacyi, on wszedł do tramwaju, ja udałem się do miasta pieszo. Później nie zdarzyło mi się go spotkać. Wiadoma rzecz: taki człowiek ma interesa na Krakowskiem, na Nowym-Świecie, może na Marszałkowskiej... moja czynność była trochę na Franciszkańskiej, trochę na Gęsiej. Jakim sposobem mogłem go spotykać?
— Widać, że Kocibród ma swoją hypotekę w Warszawie.
— Nie wiadomo. Może być tak, może nie; do Warszawy można od naszej strony przyjechać, ale można z niej także na dziesięć stron wyjechać.
— Wszystko jedno, ale ciekawość, w jaki sposób on tę rzecz przeprowadził. Na jakich warunkach nabył sumę, od kogo ją nabył, ile mu ustąpiono?
— Co nam z tej wiadomości, skoro już rzecz skończona, kiedy już niema interesu do zrobienia...
— Przez samą ciekawość.
— Bogu dziękować, nie jesteśmy kobiety.
— Powiedzieliście głupstwo. Są różne gatunki ciekawości. Na przykład: może być ciekawość do plotek, która nie przystoi mężczyznom, i ciekawość do interesów, którą powinien mieć w sobie każdy człowiek handlujący. Taka ciekawość, trzeba wam wiedzieć, jest pożyteczna. Znaczy ona tyle, co szkoła do uczenia się geszeftów. Dajmy na to, niedawne zdarzenie: Wigdor miał wielki kłopot, z powodu posądzenia, że nabywał rzeczy kradzione... i Wigdor się gładko z tego kłopotu wykręcił. Czy jest dobra i pożyteczna rzecz dowiedzieć się, jakim sposobem on się obronił?
— Wiadomo, niema o czem mówić! Każdy człowiek może mieć nieprzyjemne zdarzenie, użyteczną więc rzeczą jest wiedzieć, jak ludzie doświadczeni radzą sobie w kłopotach i jak biorą się do rzeczy.
— Dlaczegóż wiec nie dowiedzieć się, jak postąpił ten dependent?!
— To prawda... jak on postąpił?
— Tak; ale on nikomu o tem nie wspomniał i z pewnością opowiadać nie będzie — rzekł siwowłosy Mendel Silberglanz. — Ja go znam: to człowiek skryty, on z nikim nie żyje, on z nikim nie gada, tylko patrzy w ziemię i myśli.
— Ale głowa dobra.
— Dobra, niema gadania. I właśnie dlatego jest ciekawa rzecz, jak on sobie poradził.
Stojący na uboczu Szmul Stawidło zaczął się przepychać do środka z miną tajemniczą, z widoczną chęcią zakomunikowania zgromadzonym jakiejś nadzwyczajnej wiadomości.
Icek Kamlot poznał go od pierwszego rzutu oka.
— Cha, cha! — zawołał — czekajcie, uciszcie się! Wchodzi między nas człowiek, który już raz pokazał nam, co to jest mądrość pachciarska. Jeżeli nie myli mię pamięć, to jest Szmul, reb Szmul.
— Pamięć was nie myli; jestem Szmul, jestem pachciarz z Łopiankowa... i jeżeli mię pamięć nie myli, wy jesteście Icek Kamlot, wielki macher do wielkich interesów, ozdoba całego zgromadzenia, taki mędrzec, co widzi w środku ziemi, a słyszy, jak trawa rośnie.
— Czem zasłużyłem na takie pochwały? — zapytał rudy, domyślając się, że w słowach pachciarza jest jakaś gruba ironia. — Zdaje się, że dla was byłby lepszy interes iść na rynek i sprzedawać tam swoje chude sery i fałszowane masło, aniżeli wysilać głowę na pochwały dla mnie.
Szmul odrzekł na to spokojnie, zwracając się do Mendla:
— Przypominacie sobie zapewne, że parę miesięcy temu, na tem samem miejscu, rozmawialiśmy o sumie na Kocimbrodzie.
— Pamiętam. Prosiłem was nawet, abyście, jeżeli wam się uda zebrać jakie wiadomości, dali znać tu, do nas, przed gmach sądowy, a fatyga wasza nie będzie daremna. Bardzo być może, że wyście teraz te wiadomości przynieśli, ale... czemu tak późno? Dziś najlepsze informacye o tym przedmiocie są warte tyle, co wczorajszy wiatr, bo interes wyśliznął się nam z ręki. Jesteście człowiek doświadczony, wiecie zatem, że czas płaci, czas traci... Spóźniliście się.
— Bardzo mądre słowo! Czas płaci, czas traci. Ja to wiem. Nie przyszedłem upominać się o zapłatę. Co miałem skorzystać z sumy na Kocimbrodzie, tom już skorzystał i Bogu podziękowałem za to; a jeżeli jeszcze skorzystam co w przyszłości, to też podziękuję.
— On skorzystał?! — zawołał rudy. — Ciekawym, co on mógł skorzystać?! Co mógł zarobić na interesie, o którym nie wiadomo, gdzie jest i czy jest? Co można skorzystać na fikcyi?
— Mogę teraz — rzekł poważnie Szmul — przypomnieć wam mądre wasze słowo o pachciarzu, który, gdy widzi mleko, to miarkuje, że może z niego być ser, i który, mając dwadzieścia dziesiątek, musi prosić żonę do pomocy, ażeby się dowiedzieć, że posiada rubla...
Zgromadzenie wybuchnęło śmiechem, rudy Icek żachnął się gniewnie.
— Nie zawracajcie głowy! — zawołał. — Jeżeli przyjechaliście po to, żeby porządnym ludziom ubliżać, to szkoda waszej fatygi. My potrafimy wyrzucić nieproszonego gościa!
— O co złość? Ja nie mówię do was; mówię do tego staruszka — dodał, wskazując na Mendla — i do godnych ludzi, których przed sobą tu widzę. Nie chcecie słuchać, to zatkajcie sobie uszy, albo idźcie na spacer za rogatki. Akurat ładna pogoda jest...
— Ty gałganie! grubijaninie! prostaku!
— Cicho, cicho, panowie! Szanujcie miejsce i nie róbcie awantur — rzekł Mendel. — Ja was proszę, reb Szmulu, powiedzcie, co wam o tym interesie wiadomo, jeżeli wam co wiadomo. Powiedzcie, jakim sposobem ten dependent złapał sumę na Kocimbrodzie, jeżeli ją złapał, i z jakiej zasady wyście na tem coś skorzystali, jeżeliście skorzystali.
— Opuśćcie wszystkie «jeżeli.» Dependent złapał...
— Jaką drogą?
— On wymyślił taki sposób, że my wszyscy razem, jak tu jesteśmy, nie wyłączając ani mnie, ani tego mądrego Icka, którego gniew jest tak ognisto-czerwony jak jego broda, nie potrafilibyśmy tego zrobić!
— Ale co? co?
— Dlaczego nie mielibyśmy potrafić? On jest sprytny, ale i my, chwalić Boga, mamy także po kawałku głowy.
— Cóż on takiego zrobił?
— On się ożenił... On wiedział, że suma jest przy pannie... więc wziął pannę, a suma sama do niego przyszła. No, powiedzcie teraz, czy my wszyscy razem, ilu nas jest, potrafilibyśmy to zrobić?
— Prawda to jest. Prawda... Współka może dużo zrobić, ale nie może się ożenić.
— Niema co gadać... to był dobry sposób. Kiedy on to zrobił?
— Przed dwoma tygodniami.
— Że myśmy o tem nic nie wiedzieli!
— Bardzo prosta rzecz... Wy lubicie spacerować koło sądu, a on się ożenił w kościele, gdzie dla nas niema nic ciekawego. To się zrobiło rano, po cichutku, sza! nie rozgłaszali o tem zdarzeniu.
— No, no, to już teraz cały interes ferfał...
— Na tem nie koniec... Był jeszcze drugi taki purec, co się także ożenił.
— Kto?
— Jeden szlachcic... Ze Szczygłówka on jest. Młody człowiek, lubi końmi handlować. Czasem można przy nim zarobić.
— Z kim on się ożenił?
— Z córką szlachcica z Łopiankowa, tego właśnie, u którego trzymam pacht. Stało się to przed tygodniem; było bardzo ładne wesele, na wsi.
— A co ten szlachcic ma do sumy na Kocimbrodzie?
— Familiant jest. Ta panna, co wyszła za dependenta, i mego szlachcica żona... to są siostry. Rozumiecie teraz?
— Owszem, rozumiemy. Niech ich dyabli porwą! Jeżeli oni takim sposobem nabywają sumy, to jak można z nimi konkurować?!...
— Nie można wcale — odrzekł poważnie Szmul; — ale to jeszcze nie koniec.
— Czy jeszcze kto się ożenił?
— Ma się rozumieć.
— Ileż było tych wesel szlacheckich?
— Wesel było trzy, ale kto wam powiedział, że wszystkie były szlacheckie?
— A jakie?
— Jedno było żydowskie... i, nie potrzebuję się chwalić, bardzo porządne wesele. Z muzyką, z tańcami, z dobrem jedzeniem, z rodzenkowem winem, ze wszystkiem, jak wymaga nasz stary obyczaj. Mogę was zapewnić, że nie brakowało nic. Dałem pieniędzy ze szczerego serca, gdyż, z łaski Boga, suma na Kocimbrodzie przyniosła mi tyle korzyści, że mogłem i posag dać i wesele wyprawić. To się stało onegdaj, a teraz moja kochana córeczka, Chana-Frajda, już jest u rodziców mego zięcia, gdzie, według naszego obyczaju, przepędzi trzy lata, a po trzech latach, daj Boże doczekać, znowuż wróci na trzy lata pod mój dach.
— Czy wy, Szmulu, prawdę mówicie?
— Taką prawdę, jak to, że teraz jest dzień, jak to, że jestem uczciwy żyd. To wielkie słowo, więc możecie mi wierzyć.
— No, no...
— Ja przyszedłem tu naumyślnie, szczerze przyznaję, aby pokazać temu bardzo mądremu macherowi, że wiejski pachciarz ma także kawałek głowy i umie chodzić koło interesów. No, Icek, teraz ja was przekonałem, że coś potrafię, i daję wam słowo, że do porachowania tych ładnych kilkuset rubli, które mi przyszły z sumy na Kocimbrodzie, nie wzywałem pomocy żony. Przeliczyłem sam, doskonale, od razu i bez żadnej omyłki. Bądźcie zdrowi.
W zgromadzeniu powstał głośny śmiech. Icek Kamlot odszedł zawstydzony, nie chcąc słuchać dalej żartów i przycinków.
Stary Mendel wziął Szmula za klapę od kapoty.
— Słuchajcie, Szmulu — rzekł, — nawet ślepy potrafi namacać, że wy macie głowę i że potraficie robić z niej dobry użytek... to ja bardzo chętnie przyznaję; powiedzcie jednak mnie, dla mojej ciekawości, ile wynosi ta suma?
— Albo ja wiem?!
— Nie kłamcie!
— Daję wam na to rękę, że nie wiem.
— A gdzie jest Kocibród?
— Tego także ja nie wiem.
— Więc jakim sposobem mogliście zarobić na interesie, o którym nic wam nie wiadomo?
— To właśnie jest sztuka, moi kochani, i musicie przyznać, że pachciarska głowa ma także swój glans!
Rzekłszy to, Szmul Stawidło założył ręce za pas, i przyśpiewując pod wąsem jakiś motyw z muzyki weselnej, której dźwięki jeszcze brzmiały mu w uszach, oddalił się, dumny ze swojej głowy, napełnionej mądrością, niby drewniana faska masłem.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.