<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Suma na Kocimbrodzie
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Dubowskiego i Gajewskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.

PPanna Bolesława przyszła do przekonania, że jak w naturze najpiękniejszą porą jest wiosna, tak w życiu panny najbardziej miłemi i uroczemi są chwile przedślubne, okres narzeczeństwa, zwłaszcza, gdy wychodzi się za mąż chętnie, z przekonania i z przywiązania.
On przyjeżdża codzień — chyba że wyjątkowa jakaś przeszkoda nie pozwoli mu na to, — przyjeżdża codzień, rozmawia, dopomina się, żeby mu jeszcze raz powiedzieć, że jest kochanym; sto razy na godzinę powtarza, że kocha, i przyrzeka, że za lat sto nie zmieni swego uczucia.
Zabawny człowiek! Za lat sto będzie o tabace myślał, lecz nie o miłości! Ale cóż to szkodzi! niech mówi, niech zapewnia.
Są panny, które takich zapewnień nie słyszą i nudzą się przez to okropnie biedaczki... Szkoda ich!
Właśnie jest początek wiosny, tylko co przeszły święta wielkanocne, takie przyjemne, wesołe.
W polu robota; ogród się zieleni, świeżo skopana ziemia pachnie, słowiki jakby się zmówiły, żeby w tym roku daleko piękniej śpiewać niż w poprzednich.
Bardzo poczciwe i rozumne ptaszki — widać miarkują, co się święci, bo z każdym dniem głośniejsze dają koncerta.
Konrad jest ogromnie zajęty: pilnuje robotników, przyśpiesza porządkowanie domu... martwi go, że to jakoś powoli idzie... Ale musi być wszystko gotowe na termin, który, po skombinowaniu rozmaitych okoliczności, został ustanowiony przez rodziców na dzień 18 maja.
Już i pierwsza zapowiedź wyszła. Panna Bolesława nie była tej niedzieli na sumie, tylko na rannej mszy — nie chciała słyszeć, jak jej nazwisko ksiądz wygłasza z ambony. Za to wszystkie jej przyjaciółki słyszały dobrze i podobno, pochylone nad książkami, uśmiechały się trochę złośliwie. Przez zazdrość... Na to trzeba być z góry przygotowaną, gdy się wychodzi za mąż.
Ach, te przyjaciółki! te serdeczne, które tak przy każdej okazyi całują, tak winszują, takby się rade narzucić za druchny! One już nawet Konradowi przypinają łatki i nadały mu przezwisko «safianowy.»
Wiadoma rzecz, skąd ta złośliwość wyszła i co znaczy.
Wyszła od ukochanej Zosieczki, owej młodej mężatki, tej jedynej do przechowania sekretu — a znaczy, że Konrad jest doskonałym materyałem na pantofel safianowy!
No, naturalnie, lepiej, że safianowy, aniżeli surowcowy albo juchtowy, jak niedźwiadkowaty małżonek drogiej Zosieczki!
Panna Bolesława przyrzekła sobie w duchu, że przy pierwszej okazyi odpłaci Zosi z procentem tę złośliwość — i byłaby to może zaraz zrobiła, ale gdzie na to czas!
Z Konradem trzeba przecież rozmawiać, przekomarzać się, sprzeczać, znowu godzić, przerazić go udanym chłodem i obojętnością, to znowu rzucić mu słówko serdeczne, przejść się z nim po ogrodzie, zaśpiewać mu ludową piosneczkę, zagrać na fortepianie — trzeba, gdyż to obowiązek. Z mamą znów naradzać się, jak co ma być przybrane, gdzie co przyszyć, czem co obszyć, czy wybrać zęby, czy kliny... trzeba — bo to konieczność.
To znowuż często ktoś przyjedzie, — no i także nie można zamknąć się w czterech ścianach, ale trzeba wyjść i rozmawiać.
Ani odrobiny czasu, ani minuty na sprawy własne, choćby na załatwienie korespondencyi.
Do cioci Emilci nie można nie pisać — obraziłaby się śmiertelnie, a przecież ona taka dobra, przychylna, obiecała zrobić zapis.
Panna Sławcia dała sobie słowo, że zaraz dziś, nie odkładając, jak się tylko w domu już uspokoi, Konrad odjedzie i wszyscy spać pójdą, napisze list do ciotki, choćby przyszło nie spać do samego rana.
Jakoż po odjeździe Konrada zabrała się do tej czynności.
Przez otwarte okno wpadał ciepły wietrzyk, śpiew słowików rozlegał się donośnie, księżyc oświetlał łagodnie drzewa w ogrodzie. Trudno o bardziej dobrany czas i miejsce do poufnych i serdecznych zwierzeń.
Biała rączka posuwała się szybko po papierze, pióro kreśliło myśli urywane, rzucane troszkę bezładnie, tak, jak się cisnęły do głowy. Pocóż jakiś plan, program, podział na części!
Przecież to nie wypracowanie pensyonarki, ale list do cioci Emilci, list serca, które czuje, do serca, które powinno rozumieć...
«Cioteczko! pisze do Ciebie dziewczyna najszczęśliwsza z pośród szczęśliwych, najgoręcej kochana z kochanych, najbardziej kochająca ze wszystkich, jakie kiedykolwiek kochały!!
«Sukien będę miała tylko trzy, bo nie zależy mi wcale na gałgankach; więc czarna jedwabna od wielkiego dzwonu, więc wizytowa wełniana bronzowa, tak sobie, i kostium taki, jak to Ciocia wie, ogromny szyk! Przez oszczędność rodzice sprowadzili to z Warszawy, gdyż, jak Cioteczce wiadomo, miasteczkowy krawiec zepsułby tylko materyał i byłaby szkoda niczem nie powetowana. Niech Cioteczka jednak nie sądzi, że oprócz tych trzech sukienek nie będę miała nic więcej. Nie liczę przecież letnich sukien, negliżyków i t. d. Bardzo ładne są francuskie kretony, a przy odrobinie dodatków tworzy się całość efektowna.
«Jak mnie Konrad szalenie kocha, nie ma Cioteczka pojęcia! Dobry to chłopiec, ładny jak obrazek, posłuszny jak baranek, ale mówią ogólnie, że będzie bardzo zazdrosny. Niech będzie — to właśnie dowód przywiązania; ale Cioteczka nie przypuszcza zapewne, żebym ja mogła mu dać do zazdrości powód... Mama mówi, że od najdawniejszych czasów wszystkie kobiety w naszym rodzie odznaczały się wielką siłą charakteru i każda z nich była na swojem miejscu; więc też i Konrad może być przekonany, że zawsze kochać go będę jednakowo, tak dziś, jak za tydzień, albo i za dwadzieścia lat.
«Jak to miło, jak rozkosznie jest kochać, co to za szczęście!
«I właśnie chciałam prosić Kochaną Cioteczkę o radę, bo salopa jeszcze nie sprawiona. Mama chciałaby lisy, a ojczulek mówi, że na nasze kochane bryczki daleko praktyczniejsze są oposy... Nie wiem, czy teraz modne, więc Cioteczka może będzie łaskawa donieść o tem i rozstrzygnąć męczącą mnie wątpliwość.
«To się stało tak szybko, niespodzianie prawie. Na jesieni nie śniło mi się jeszcze o wyjściu za mąż, Konrada widywałam rzadko, w towarzystwie, czasami, bo on u nas nie bywał, a dziś jestem jego narzeczoną!
«18-go maja nasz ślub; nie przeżyłabym tego, gdyby Droga Cioteczka nie przyjechała na tę uroczystość... najważniejszą w życiu kobiety.
«Radabym, żeby Najdroższa Ciocia raczyła przybyć wcześniej, przynajmniej na tydzień przed weselem — pomogłaby nam Droga Ciotunia swoją światłą radą i doświadczeniem. Mama upada już ze znużenia, tem bardziej, że ojczulek wyraźnie powiedział: «mam jedną córkę, wyprawiam jedno wesele i chcę, żeby był szyk jak sto dyabłów!» Przepraszam Ciocię za to dosadne określenie, ale chciałam wskazać, jak wielkie musimy robić przygotowania, żeby było wszystko tak, jak ojczulek sobie życzy.
«Konrad jest szatyn, ma prześliczne oczy niebieskie, wąsiki figlarnie zakręcone i ja go bardzo kocham. Zapowiedziałam mu też, że musi pokochać Drogą moją Cioteczkę, gdyż po rodzicach jest to osoba z całej naszej familii najbardziej godna uwielbienia, jest moja dobrodziejka i jakby druga matka. Przyrzekł, że będzie, — a niechnoby spróbował niedotrzymać słowa! Miałby się z pyszna! Ciocia wie, że w naszej rodzinie, od niepamiętnych czasów, wszystkie kobiety były energiczne, a ja przecież nie chcę zejść z drogi, wskazanej mi przez prababki.
«Najukochańsza Cioteczko, całuję Cioteczkę milion razy i list już kończę; różowa jutrzenka zagląda do okna, dookoła tak ślicznie, tak zielono, ptaszki się przebudziły — szczebiocą wśród gałęzi; jest bardzo, ale to bardzo ładnie na świecie! Niech Droga Cioteczka nie zapomni o mojej prośbie co do futra. Jabym wreszcie zgodziła się na oposy, ze względu na ich trwałość i praktyczność, ale jeżeli takiego futra nikt nie nosi, to dziękuję uniżenie i przepraszam. Nie na to wychodzi się za mąż, aby wystawiać się na pośmiewisko sąsiadek.
«Całuję Kochaną Cioteczkę jeszcze kilka milionów razy i uciekam na parę godzin do łóżka, gdyż pióro wypada mi z rąk ze znużenia — i proszę o błogosławieństwo na nową drogę życia.»
Chciała jeszcze p. Bolesława zrobić przypisek, ale już nie mogła — zmęczenie wzięło górę, a sen dopominał się o swoje prawa.
Spała też blizko do południa.
Już nakrywano do stołu, już pan Piotrowicz z niecierpliwością spoglądał na zegar, dziwiąc się, że jeszcze nie podają obiadu, gdy panna Sławcia z listem w ręku wbiegła do pokoju.
— Ach, ojczulku! jakże ja dziś zaspałam!.. Mój Boże! to już blizko dwunasta!
— Nic nie szkodzi; owszem, wyśpij się dobrze... będziesz ładniej wyglądała na weselu... Co to za list masz w ręku?
— To do cioci Emilci; donoszę jej o swojem zamążpójściu i zapraszam na wesele... Właśnie miałam zamiar prosić ojczulka, czyby nie można posłać Jaśka na pocztę.
— Za późno wybrałaś się z tem żądaniem, kochana Sławciu; Jasiek pojechał na pocztę o siódmej rano. Posłałem go umyślnie, gdyż oczekuję ważnego dla mnie listu... i tylko patrzeć, kiedy wróci.
Ledwie pan Piotrowicz wymówił te słowa, wszedł do pokoju Jasiek z pełną torbą papierów. Były to gazety i kilka listów.
— A widzisz — rzekł szlachcic, — o wilku mowa, a wilk tuż. Chciałaś posyłać list do Emilki, a ona właśnie pisze do nas.
— Jest list? — zawołała uradowana Sławcia.
— Jest, jest; wśród tysiąca innych możnaby go poznać.
— Z zajączkiem na kopercie?
— Tym razem są aż dwa zające! Jeden ogryza liść kapusty, drugi stanął słupkiem i myje się łapą.
— Co też cioteczka pisze? Jestem bardzo ciekawa.
— Zaraz to zobaczymy, tylko włożę okulary, gdyż pisze takim maczkiem, że gołem okiem niepodobna przeczytać... Ho, ho... coś z górnego tonu kochana Emilcia zaczyna.
— Niechże ojczulek czyta.
Posłuszny wezwaniu ojczulek odkaszlnął i zaczął:
«Moi najdrożsi! są w życiu ludzkiem chwile przełomowe, chwile tak ważne, że dwadzieścia pięć lat zastanawiania się i namysłu jeszcze nie byłoby zbyt wiele — a jednak trzeba decydować szybko, natychmiast, prawie momentalnie. Ja się zdecydowałam. My kobiety jesteśmy jak bluszcz: nie możemy istnieć bez podpory, a chociaż serce moje, raz zawiedzione i złamane, zrażone jest do ludzi i nie może mieć owej wiary bezgranicznej i ślepej, jaką odznaczają się zwykle osiemnastoletnie dziewczęta, pragnęłoby jednak jeszcze przed zachodem życia uderzyć przyśpieszonem tętnem i zakosztować tej słodkiej harmonii dwóch dusz dobranych.»
— Cóż to, ciocia za mąż wychodzi? — zawołała zaciekawiona panna.
— Czekaj, zaraz się dowiemy. Cóż tam dalej? A no, pisze, że jakieś dwa tony łączą się w akord, że bluszcz musi mieć podporę i że odludne życie samotnej pustelnicy, pozbawionej rodzinnego ogniska, jest puste, przykre, ciężkie i bezcelowe. Czytajmy dalej:
«Człowiek, którego niedawno poznałam i w którego ręce z bezgraniczną ufnością moje powierzam losy, nie wygląda bynajmniej na bohatera romansu; jest to raczej uosobiona cichość, skromność, delikatność, nieśmiałość, potulność, a przytem wielka zacność charakteru, prawość, pracowitość, oszczędność i bezinteresowność w stopniu najwyższym! Zaniedbywał się biedaczek trochę w ubraniu i nie odpowiadał skromnym nawet wymaganiom co do elegancyi, ale pod moim wpływem, któremu bez szemrania się poddaje, doszedł do tego, że prezentuje się przyzwoicie, a przy czarnem ubraniu i starannie wygolonej twarzy wygląda jak minister angielski.»
— Ależ, na miłość Boską, któż to jest i skąd się wziął? — dopytywała zniecierpliwiona panna Bolesława.
— Ależ czekaj, dziewczyno! Przez taki list trzeba się przedzierać jak przez las, tyle w nim różnych krzaczków, kwiatków i zielska! Zaraz... no, pisze, że jest to znakomity prawnik, że, aczkolwiek zajmuje tylko skromne stanowisko pomocnika przy mecenasie, jednak, gdyby chciał, mógłby zostać mecenasem, referendarzem, Bóg wie czem! dalej... będę czytał dosłownie:
«Jest to człowiek niebiedny, owszem, jak na nasze stosunki, zamożny, powiedziałabym, że nawet bogaty, posiada bowiem kilkanaście tysięcy rubli uczciwie zapracowanych, a ponieważ jest jeszcze w sile wieku i, pomimo powierzchowności dość mizernej, w dobrym stanie zdrowia, może więc, jak sam powiada, drugie tyle dorobić... Przy mojej części z sumy na Kocimbrodzie, sumy, która da się w niedalekiej przyszłości zrealizować...»
Pan Piotrowicz odłożył list na bok i na cały głos śmiechem wybuchnął.
— Czemu ojczulek się śmieje? — zapytała panna Bolesława.
— Nic, nic, kochanie... Ten romans Emilci tak mnie bawi. Paradna jest!... Więc na czemże stanęło? Aha:
«Przy mojej części z sumy na Kocimbrodzie będziemy mogli spokojnie spoglądać w przyszłość, a widmo głodu pod naszą strzechę nie zajrzy. Stało się! Kiedy poczciwy ten człowiek, o duszy prawej i sercu szlachetnem, wyznał mi swoje uczucia — podałam mu rękę i rzekłam: «ufam panu!» Tyle tylko, ani słowa więcej, i rozpłakałam się serdecznie. Ważność chwili, niezwykłość sytuacyi, a przytem i pewnego rodzaju podrażnienie nerwowe... bo, nawiasowo mówiąc, akurat na tydzień przedtem oświadczał się o moją rękę pewien młody człowiek, którego matka ma tutaj dom i słynie z mnóstwa procesów, jakie z całym światem prowadzi — ale że to jest znany łowca posagowy — więc dałam mu bardzo wyraźnie do zrozumienia, że takie postępowanie jest łajdackie i że prędzej mi włosy na dłoni wyrosną, aniżeli zgodzę się zostać żoną posagowego przedsiębiorcy. Ta scena wstrząsnęła mną do tego stopnia, że musiałam zażywać krople laurowe, w większej ilości niż zwykle.
— Wiesz, Sławciu — rzekł pan Piotrowicz, przerywając czytanie, — że to chyba już koniec świata! O Emilcię dobijają się. Ależ ta kobieta ma lat... czekajże, łatwo obliczyć: matka twoja a moja żona...
— Ojczulku! zostawmy te obliczenia na później... trzeba doczytać list do końca. Co jest dalej?.. co dalej?
— A no, dobrze:
«Jakaż to różnica pomiędzy tym panem a moim zacnym, szlachetnym narzeczonym! On wprost powiedział: «jeżeli pani posądza mnie o wyrachowanie, to, jako człowiek niebiedny a rozumiejący dobrze każdy interes, mogę złożyć kaucyę w listach zastawnych Towarzystwa kredytowego ziemskiego z bieżącymi kuponami.» Ile w tem szczerości, ile serca, ile szlachetnego pożądania, aby nawet cień podejrzenia nie padł na tę duszę wzniosłą! To mnie przekonało ostatecznie... Nie chciałam kaucyi, uwierzyłam w serce. Ślub nasz odbędzie się 18-go maja.
— W tym samym dniu, co i mój! — zawołała panna Bolesława. — Jakżeż pogodzić jedno z drugiem?!
— Czekaj... czytajmy dalej:
«18-go maja, w dzień świętego Feliksa, w małym, ślicznym kościołku, na przedmieściu. Odbędzie się rano o godzinie 7-ej. Takie jest życzenie mego przyszłego małżonka. Wesela wyprawiać nie myślimy — kosztowałoby to zbyt drogo, ale wprost z kościoła udamy się do pewnej uroczej miejscowości za miastem, do lasu, i tam dla najbliższych krewnych i przyjaciół urządzone będzie przyjęcie. Że i was, moi drodzy, zobaczę w tem gronie, o tem nie wątpię; że was zapraszam z całego serca, o tem i wy chyba nie wątpicie; że nie odmówicie mi tej łaski, o tem nie wątpi mój narzeczony, ten zacny człowiek, którego każdy musi pokochać, kto go pozna. Przyjedźcie, proszę was i zaklinam na wszystko, co macie najdroższego! W takiej ważnej, przełomowej chwili życia pragnęłabym mieć życzliwych krewnych przy sobie.

Emilia.»

— Już wszystko? — zapytała panna Bolesława.
— A, nie; są jeszcze przypiski... oto pierwszy:
«P. S. Człowiek, w którego ręce z całą ufnością serdeczną składam moje losy, nazywa się Korkiewicz. Nie tai on się z tem, że pochodzi z ubogiej rodziny. To go nie hańbi, tem bardziej, że nie ma wcale krewnych i że wykluczona jest ewentualność przybycia jakiegoś nieokrzesanego wujaszka lub ciotki prostaczki, którą wypadałoby przyjmować i sadzać na kanapie, oraz zapraszać na obiad.
«P. P. S. Nie będę miała do ślubu białej sukni z welonem; mój przyszły nie przywdzieje na tę uroczystość stroju balowego. Ponieważ ślub rano, a następnie wycieczka do lasu, więc włożę ładny kostium spacerowy wiosenny i kapelusz fantazyjny z przybraniem z fijołków i konwalii. Będzie to symbolicznie znaczyło prawie to samo, co myrt i kwiat pomarańczowy, a praktyczność i oszczędność ogromna.
«P. P. P. S. Śliczna, urocza i najukochańsza moja Sławciu! Nie obawiaj się, duszko, o zapis, który ci przyobiecałam. Jestem zawsze serdecznie do ciebie przywiązana, a słowa umiem dotrzymać. Zmiana losu nie wpłynie na usposobienie moje dla ciebie. W sercu przywiązanej ciotki zawsze będziesz miała swój kącik; a gdyby nawet, z niezbadanych wyroków Opatrzności, przybyła mi nowa do kochania istota, dla ciebie, śliczne dziecko, stale pozostanę niezmienną. Całuję cię stokrotnie i mam nadzieję, że zechcesz zająć należne ci miejsce w orszaku ślubnym biednej samotnicy, która z drżeniem serca wstępuje w progi nowego życia.

Emilia.»

— Nareszcie koniec! — rzekł pan Piotrowicz. — Kiedy, u licha, ta kobieta, wychodząc za mąż i mając zapewne masę zatrudnienia z powodu wyprawy i rozmaitych fatałaszków, znajduje czas na pisanie takich rozpaczliwie długich listów? Jabym tego za ciężkie grzechy nie chciał i nie umiał nagryzmolić!
— Kobieta, ojczulku, zawsze więcej żyje sercem i uczuciem, aniżeli mężczyzna. Ja rozumiem ciocię doskonale. Gdyby miała obok siebie kogoś z bliższych, na przykład mamę, albo mnie, to wypowiedziałaby w żywem słowie wszystko, co ma na sercu. Samotna, ucieka się do listu, i to jej przynosi ulgę i ukojenie.
— Zabawna kobieta!
— Uczuciowa, proszę ojczulka, i daj Boże, żeby była szczęśliwa. Życzę jej z całego serca.
— Ależ i ja jej życzę, i matka się ucieszy. Wszyscy jesteśmy dla niej jak najlepiej usposobieni, raduje nas, że sobie los ustali i starość spokojną zabezpieczy... tylko, szczerze ci mówię, kochana Sławciu, utnijcie mi głowę, a nie zgadnę, skąd się to wszystko wzięło i gdzie się podzieje?
— Tak samo ojczulek mówił, gdy Konrad bywać u nas zaczął.
— Prawda, mówiłem, ale to zupełnie co innego... jedno do drugiego nie podobne.
— I tu i tam małżeństwo.
— No tak, ale tu... ty, kochanie, nie mówiąc komplimentów, jesteś dziewczyna ładna, młodziutka, wesoła, wyglądasz jak krew z mlekiem i podobać się możesz.
— Ojczulku!
— Ależ tak jest, moja Sławciu. Tyś ładna, Konrad młody, zakochał się... i, rzecz naturalna, pragnie się ożenić. Tak dzieje się od początku świata, młodość ma swoje prawa; ale to drugie małżeństwo... inna rzecz. Panna niepierwszej młodości, a raczej, nie owijając w bawełnę, panna stara... kawaler zaś, o ile mogę wyrozumieć z listu, też nie młodzieniec... co ich więc skłania?
— Bezinteresowne przywiązanie.
— W tych latach! Co ci się śni, dziewczyno?!
— Byłoby bardzo źle na świecie, gdyby ludzie w latach nie mieli uczucia. Czyż ojczulek mamy nie kocha?
— Kocham i bardzo, lecz to co innego. Jestem jej mężem, żyjemy ze sobą tyle lat... więc ją kocham i kochać będę aż do śmierci.
— A widzi ojczulek!
— Co mam widzieć? Nic nie widzę. Dosłuchaj do końca. Żonę kocham, bo to mój obowiązek, bo kochałem ją dawniej, bo jej się to, jako żonie i matce mego dziecka, należy. W tem przywiązaniu wiek nie stanowi przeszkody; ale gdybym, dajmy na to, dziś, w moich latach, był jeszcze kawalerem, a znalazł się ktoś, ktoby mnie namawiał do zakochania się, to zatkałbym sobie uszy i uciekał gdzie pieprz rośnie, byle tego nie słyszeć.
Panna Bolesława roześmiała się.
— Eh, tak się to mówi, mój ojczulku!.. Ale jakże zrobimy z weselem ciotki? Wypada być, a mego wesela niepodobna odkładać na czas późniejszy.
— Nie chciałabyś?
— Podobno to zła wróżba, gdy się zmienia termin ślubu.
— No, no, moja kochana, jakoś się to zrobi. Odbędziemy radę familijną we troje; matka zapewne znajdzie sposób wyjścia.
— A cóż będzie, ojczulku, z moim listem do cioci Emilci?
— Szmul po południu jedzie do miasteczka, to zabierze.
— A możeby dodać powinszowania, życzenia?
— Nie trzeba. Posłać list tak, jak jest napisany. Niech Emilcia myśli, że nie wiemy jeszcze o niczem. Może sama, chcąc być na twojem weselu, zmieni termin swego ślubu, odłoży go, a co prawdopodobniej, przyśpieszy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.