<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Suma na Kocimbrodzie
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Dubowskiego i Gajewskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

WW Łopiankowie panna Bolesława jest w złotym humorze.
Złożyło się na to bardzo wiele przyczyn, a mianowicie: niedziela, bytność w kościele, śliczna salopka, futrzana czapeczka, woalka czarna z muszkami, nowiuteńka suknia, prosto z igły, sprowadzona z Warszawy, wyborna sanna, ośm stopni mrozu i pan Konrad, który jeszcze niezupełnie, jeszcze nie tak, jak trzeba, ale jednak już trochę się ośmielił i powiedział, że wieczorem przyjedzie do Łopiankowa.
Każda z tych przyczyn, wzięta oddzielnie, nie ma w sobie nic nadzwyczajnego, ale wszystkie razem wywołują zadowolenie, składają usta do uśmiechu, zachęcają do kilkokrotnego okręcenia się po pokoju i zaśpiewania wesołej piosenki.
Wyskoczywszy z sanek, panna Sławcia wbiegła do sali i stanęła przed lustrem, aby się przekonać raz jeszcze, jaki efekt sprawia zgrabna salopka, futrzana czapeczka i woalka w muszki, i co o tem mogli ludzie pomyśleć.
Lustro powiada, że efekt był nadzwyczajny, że osóbka panny Sławci w tym zimowym kostiumie wygląda wdzięcznie i ma w sobie coś zuchowatego, zawadyackiego, naturalnie w dobrym guście... Panienka taka zuchowata, czupurna, po której minie poznać można, zwłaszcza przed kościołem, że dzieweczka jest i do tańca i do różańca, właśnie tak, jak potrzeba.
Zauważyła też panna Sławcia, że mróz jest poczciwy; ślicznie zarumienił jej buziaki, w samą miarę, nie za dużo i nie za mało, — nic też dziwnego, że na takiem tle różowem czarna woalka w muszki musi wyglądać nadzwyczaj efektownie.
Po nabożeństwie, przyjaciółka Zosia, ta właśnie jedyna do zatrzymania tajemnicy mężateczka, oraz wszystkie znajome panie i panny otoczyły Sławcie i zasypywały ją komplimentami, chociaż prawie przysiądz można, że serca ich pożerała zazdrość.
Bardzo dobrze! Niech zazdroszczą, niech zielenieją z zawiści... Od tego przecież jest przyjaźń.
Pan Konrad, ten nieśmiały, także się zbliżył; był zarumieniony — może od mrozu, a może z innej przyczyny.
Prędzej z innej, gdyż taki wieśniak woalki nie używa i przyzwyczajony jest do zimna.
Przywitał ojca, mamę pocałował w futrzaną rękawiczkę, a pannie Sławci podał rękę. Trzeba przyznać, że to zrobił bardzo dobrze; uścisnął silnie, serdecznie, co mu też odwzajemniono.
Ma się rozumieć, że takiego nieśmiałego trzeba trochę ośmielić; nie za wiele, ale jednak cokolwiek; na to każda skromna i dobrze wychowana panienka ma oczy. Spuszcza powieki, potem podnosi je raptem, aby wzrok padł wprost na oczy nieśmiałego, i znowuż powieki na dół. To spojrzenie powinno być krótkie, jak prawdziwe mgnienie oka. Ot tak.
Panna Sławcia wykonywa taki manewr przed lustrem i widzi, że robi to doskonale. Tem większa zasługa, że jej tego nikt nie uczył, widocznie więc jest zdolność wrodzona.
Pan Konrad przyjedzie przed wieczorem. Jasny dowód skuteczności spojrzeń.
Przyjedzie na pewno; przyrzekł, za co, jako nagrodę, otrzymał uśmiech. Niby to nic, a jednak widocznie był uszczęśliwiony, bo także uśmiechnął się bardzo wymownie.
Zdjąwszy salopkę, czapeczkę i woalkę, młoda osoba schowała je do szafy, poprawiła włosy i usiadła na kozetce.
Chciała trochę odpocząć, zanim podadzą obiad — i myśl jej znowuż pobiegła przed kościół, gdzie co niedziela, po nabożeństwie, zbiera się całe towarzystwo okolicy na krótką pogawędkę.
Tam sąsiedzi komunikują sobie różne wiadomości, tam odbywa się przegląd strojów i ekwipaży.
Właśnie dziś pan Konrad prezentował nowe konie; bardzo ładne, siwe, — jakby wiedział, że panna Bolesława szczególnie tę maść lubi. Konie były zaprzęgnięte do maleńkich sanek. Konrad sam powoził, stangret siedział na ławeczce z tyłu.
Doskonałe powozi ten Konrad, kieruje końmi z wdziękiem i elegancyą; rozpędza je, robi najtrudniejsze zwroty, osadza w jednej chwili na miejscu; a przytem nie znać, żeby się wysilał, żeby ręką poruszył.
Pewna pani utrzymuje, że właśnie taki młody człowiek, który i powozi wybornie, i wierzchem na najognistszych koniach harcuje, jak najłatwiej daje się ujeździć w małżeńskim zaprzęgu. Szybko oswaja się z cuglami, byle je ujęła dzielna rączka.
Panna Sławcia, przypomniawszy sobie to zdanie, tylokrotnie stwierdzone już w historyi i w życiu, przypatruje się swoim rączkom.
Są one małe i na pozór delikatne, jest jednak w nich siła, która może sprostać zadaniu. Zresztą przykłady świadczą, że nie wielkość stanowi o mocy. Ojczulek, na przykład, jest imponująco silny, mateczka wątła jak trzcina, a jednak, co tylko mateczka chce — ojczulek zrobi. Czasem burknie, obruszy się, powie, że ani myśli, i w rezultacie uczyni, co mu kazano.
Nie z innej chyba gliny ulepiony jest Konrad, bo znowuż inna pani, od kilkunastu lat zamężna, mówi nieraz, że wszyscy mężczyźni są jednakowi. Co do powierzchowności, to oczywiście nieprawda, gdyż są siwi, łysi, otyli, wysmukli, przystojni, ładni, bardzo ładni, brzydcy... ale charaktery mają prawie jednakowe, pod pewnymi względami, i rzadko który zawojować się nie da.
Panna Sławcia uśmiecha się i myśli, jak też wyglądać będzie zawojowany Konrad? W każdym razie nie brzydko, gdyż jest przystojny, a nieśmiałość dodaje mu pewnego wdzięku.
Nieśmiałość ta jest poniekąd usprawiedliwiona: Konrad nie śmie podnieść oczu na pannę, gdyż nie wie, czyby go przyjęto. Obawia się odmowy, odkosza.
Rzeczywiście, jako partya, nie może zaliczać się do świetnych, dostał bowiem po rodzicach tylko obdłużony Szczygłówek, folwark ledwie dziesięciowłókowy, w nieosobliwej glebie, ale są przytem okoliczności łagodzące. Po pierwsze: okolica zupełnie uboga jest w kawalerów, a natomiast obfituje w dorodne dziewice. Po drugie: gdyby się znalazł młodzieniec bogaty, to szukałby dla siebie żony jeszcze bogatszej, a więc nie przyjeżdżałby w tym celu do Łopiankowa, gdzie, jak ojczulek mówi, nigdy się nie przelewa i ledwie koniec z końcem można związać, a i to nie zawsze. Po trzecie: Konrad jest chłopak młody, przystojny, dobry — i nareszcie, po czwarte: trzeba przecież wyjść za mąż, ponieważ taki jest od dawna ustalony zwyczaj na świecie.
Rozważywszy to wszystko w ładnej główce, postanowiła panna Bolesława nie miażdżyć Konrada piorunującem wejrzeniem, jeżeli się oświadczy; nie łamać jego życia w kwiecie lat młodzieńczych, i, zgodnie z jego wolą, zostać słońcem, mającem oświetlać i ogrzewać dworek w Szczygłówku.
Idzie tylko o to, czy się oświadczy?
Wątpliwości pod tym względem chyba niema; można bowiem od pierwszego rzutu oka poznać, jakie żywi intencye.
Pewna pani twierdzi, że każdy młodzian, pragnący wyjawić osobie ukochanej tajemnicę serca, ma charakterystycznie głupią minę. Panna Bolesława zauważyła już niejednokrotnie, że Konrad chwilami taką głupią minę miewał i że mu z nią było do twarzy.
Nie ulega więc kwestyi, że się oświadczy — a gdy to uczyni, to cóż robić?
Trzeba będzie zarumienić się, spuścić oczy i powiedzieć, że jeżeli ojczulek i mateczka nic przeciwko temu mieć nie będą, to...
Na razie nie należy mówić nic więcej, chyba gdyby się koniecznie dopytywał o wzajemność... W takim wypadku rzucić mu jedno krótkie, szeptem wymówione «tak,» i niech się cieszy, niech woła, że jest szczęśliwy, niech całuje po rękach!
Przy obiedzie była panna Sławcia bardzo wesoła, ojca kilkakrotnie pobudziła do śmiechu swym szczebiotem, a nawet matka, zawsze smutna i zamyślona, rozpogodziła czoło.
Mówiono o Konradzie i o zapowiedzianej jego wizycie.
— Tak to wygląda — rzekła matka, — jak gdyby miał jakieś poważniejsze zamiary. Czy nie domyślasz się, Sławciu?
— Ja, mateczko — rzekła, spuszczając oczy, — ja?... A czegóż miałabym się domyślać?
— To przecież widoczne, że podobałaś mu się i że jest tobą zajęty.
— Albo ja wiem? Ja nie zauważyłam.
— Chłopiec zdaje się dobry... Co myślisz o tem, mężu?
Pan Piotrowicz ramionami wzruszył.
— Zdaje się... chłopiec, jak chłopiec. Koniki ładne lubi, biedę klepie tak, jak i ja, ale wogóle tak sobie... Pracowity, gospodaruje nieźle, nie hulaka, nie utracyusz, z rodziny porządnej, a że niebogaty, to nie hańba. Ostatecznie, gdyby go Sławcia chciała, gdybyś ty, Andziu, nie miała nic przeciwko temu, to powiedziałbym: dziej się wola Boża i... co ma być, niech będzie... bo czego w dzisiejszych psich czasach szukać i na kogo czekać? Takie jest moje zdanie... tylko...
— Tylko co, mężu?
— Tylko, bo... widzicie, nie mogę zrozumieć, skąd się to wszystko wzięło i gdzie się podzieje?
— Ale co się wzięło? Gdzie się ma podziać? Co ojczulek mówi?
— Dziwi mnie, że się tak nagle zakochał i chce mu się konkurować o pannę przy takich podłych cenach zboża.
— Ojczulku, przecież pan Konrad już i dawniej...
— Przed chwilą mówiłaś do matki, że się niczego nie domyślasz.
— Ja też nie domyślam się bynajmniej, tylko zdaje mi się... pan Konrad zawsze był dla mnie uprzejmy, ile razy spotykaliśmy się w towarzystwie, rozmawiał ze mną... kilkakrotnie zapraszał mnie do tańca.
— A widzisz!
— No tak, proszę ojczulka, to prawda, ale stąd nie wynika, żebym miała się czegoś domyślać.
— Masz racyę, moja córko, można wszystko wiedzieć, a niczego się nie domyślać. Podobno zwykle tak się w kobiecym światku praktykuje.
— Kiedy ojczulek zaraz wszystko w żart musi obrócić!
— No, więc mówmy seryo. Cóżbyś zrobiła, gdyby pan Konrad oświadczył się o twoją rękę?
— Nie wiem.
— Kiedy mówisz, że nie wiesz, to znaczy, że wiesz doskonale.
— Przecież się jeszcze nie oświadczył! — zawołała nadąsana trochę panienka.
— Więc przypuśćmy chwilowo, że stała się taka katastrofa. Bywają przecież trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów...
— Jakże można tak mówić!
— Na seryo, Sławciu, jakżebyś to przyjęła?
— Powiedziałabym, żeby zapytał rodziców, i poszłabym za ich wolą.
Pani Anna uśmiechnęła się i rzekła:
— Mój mężu, nie dręczże dziewczyny; rzecz jest poważna i warta głębszego zastanowienia się. Jeżeli, jak przypuszczasz, pan Konrad wyjawi swoje zamiary, wówczas zastanowimy się i pomyślimy, jak postąpić... Dziś ta kwestya, według mego zdania, jest jeszcze niedojrzała.
— Ależ naturalnie! Kochana Andziu, mówisz jak z książki... Dziękuję za obiad i pójdę do siebie... zdrzemnę się w fotelu, a wy tu gawędźcie.
Rzekłszy to, pan Piotrowicz ucałował żonę i córkę — i wyszedł.
Pani Anna zabrała się do czytania, panna Sławcia zaś urządziła sobie trzy etapy, pomiędzy którymi wędrówka miała skracać jej czas oczekiwania.
Temi stacyami były: fortepian, lustro i okno. Trochę muzyki, przelotne spojrzenie na własną swoją postać i rzut oka na drogę; przytem oddawanie się ważnym myślom, a między niemi tej: dlaczego ojczulek tak jakoś żartobliwie traktuje kwestyę zamążpójścia? Czyżby nie wierzył w to, że pan Konrad istotnie... Przekona się w krótkim czasie.
Pan Piotrowicz zasiadł wygodnie w fotelu, zapalił cygaro i wziął do rąk gazetę, w nadziei, że ogromny artykuł o przewidywanym rezultacie wyborów do izby niższej angielskiej usposobi go do zmrużenia powiek.
Wtem do pokoju, po cichu, niby duch, wsunął się Szmul Stawidło.
— Ja bardzo przepraszam wielmożnego pana — rzekł, — żem przyszedł... Może przeszkadzam?
— Czy jest jaki interes?
— Oj, oj, proszę pana, kiedy niema interesów? Ale dziś ja przyszedłem tak sobie, bez żadnego interesu... Wróciłem przed szabasem z drogi, byłem w mieście.
— I cóż nowego?
— Wszystko stare. Narzekają, że mały ruch, ale ruch jest... Na targu było pełno narodu.
— Jakże zboże? Nie idzie w górę?
— Wcale nie ma ochoty; ja się boję nawet, żeby nie miało chęci do spadnięcia.
— Nie pleć!... Dlaczego miałoby spadać?
— Kto może wiedzieć? Kupcy się boją. Aj, wielmożny panie, ludzie mówią, że kobiety są fałszywe, ale teraz pszenica ma bardziej fałszywą naturę, niż dziesięć kobiet! Żyto też poczciwe nie jest, za jęczmień trudno ręczyć; jeden owies sprawiedliwe ziarno, ale i to nie zawsze... Proszę pana dziedzica, ja myślę, że pan musi znać dużo różnych folwarków?
— Naturalnie, że znam.
— Pan dziedzic za młodych lat zapewne dużo jeździł po świecie, pewnie był i w Warszawie, i koło Warszawy, i za Warszawą też?
— Byłem, ale do czego prowadzi to pytanie?
— Chciałbym wiedzieć, czy pan dziedzic nie słyszał o jednym folwarku, co się nazywa... zaraz zobaczę, jak... zapisałem sobie na karteczce... On się nazywa Kocibród!
Właściciel Łopiankowa porzucił gazetę i wstał z fotela.
— A cóż ciebie, Szmulu — zawołał, — Kocibród obchodzi? Jaki interes z nim cię wiąże?
— Co mnie ma obchodzić? Co ma wiązać? Ja się pytam przez ciekawość. Mnie też pytali, ale nie umiałem odpowiedzieć.
— Kto pytał? gdzie? kiedy?
— O co pan dziedzic się gniewa? Bardzo zwyczajna rzecz. To było w mieście, przed sądem; żydki tam się schodzą, jak żydki; rozmawiają o rozmaitych interesach, rozmawiali i o Kocimbrodzie.
— Ale z jakiej racyi?
— Podobno na tym Kocimbrodzie jest suma, podobno ktoś ją chce sprzedać, a żydki chcą kupić.
— Sumę na Kocimbrodzie?! To koniec świata!!
— Dlaczego ma być koniec? Może takiego Kocibrodu nigdzie niema?
— Owszem, jest... jest...
— Może sumy niema?
— Jest i suma.
— Duża? Mówili, że duża.
— A tak, tak — odrzekł szlachcic z miną tajemniczą, — poważna suma; zapewne... tak.
— W jakiej stronie ten Kocibród znajduje się?
— Eh, mój Szmulu, za dużo chcesz wiedzieć. Co ci do tego? Co w tem masz?
Właściciel Łopiankowa był widocznie pytaniami Szmula wzburzony; chodził szybko po pokoju, zawzięcie palił cygaro, a pachciarz nie bez pewnego zdziwienia obserwował ruchy jego i sposób zachowania się.
W głowie Szmula mózg energicznie zaczął pracować i wytwarzać najrozmaitsze domysły. Widocznie szlachcic ten Kocibród zna, widocznie jest zainteresowany; kto wie, czy nie jest właścicielem sumy, a może współwłaścicielem? Ale dlaczegoby się z tem ukrywał?
Być może, iż obawia się wierzycieli; prawda, to są energiczni ludzie: oni potrafiliby zrobić ostrzeżenie nawet na księżycu, na gwiazdach.
Ale znów nowa kwestya: Dlaczego Szmul, który przez długie lata jest w Łopiankowie pachciarzem, który zna interesa dziedzica równie dobrze jak swoją własną kieszeń, nigdy o Kocimbrodzie nie słyszał?
Nieraz bywały interesa ciężkie, ambaras z kredytem taki, że dziedzic nie tylko na Kocimbrodzie, ale na własnej duszy dałby ewikcyę, byle wydobyć się z kłopotu, a jednak o owej sumie nigdy nie wspominał.
Cóż więc jest? Bez wątpienia, musi być interes ganz frisch, zupełnie świeży, jak szczupak wydobyty z wody, który rzuca się jeszcze i ma nadzieję powrócić do swego żywiołu. Od tego są żydki, żeby powiedzieć szczupakowi: «przepraszam.»
Szmul gładzi czarna brodę, uśmiecha się i już wie, co ma mówić.
— Za pozwoleniem pana dziedzica, ja nie rozumiem.
— Czego?
— Jestem tu... w Łopiankowie, od tylu lat pachciarzem. Dotychczas pan dziedzic mi ufał; nie było przede mną sekretu. Pan dziedzic wiedział, że ja jestem przychylny, że ja za panem dziedzicem trzymałem, jak za rodzonym ojcem... a teraz uważam, że wszystko się popsuło.
— Co się miało popsuć? W czem?
— Ja teraz u pana dziedzica nie mam żadnej ufności!
— Owszem, masz, jak zawsze.
— Nie, wcale nie mam, i to mi bardzo przykro.
— Tak stanowczo twierdzisz?
— Mam dowód, panie dziedzicu, dowód mam! Na przykład, cała okolica mówi, że panienka, córka pana dziedzica, ma duży zapis. Państwa spotkało takie szczęście, a Szmul się o tem od obcych ludzi dowiaduje. No, to jest...
— Grzech?
— Nie powiem, że grzech, ale wielka niesprawiedliwość. Pan dziedzic nie wie chyba, kto jest Szmul, jaki życzliwy, jaki przychylny! Winszuję państwu tego zapisu, winszuję panience.
— Zapisu z sumy na Kocimbrodzie?
Szmul aż podskoczył... zdawało mu się, że zrozumiał teraz, o co idzie.
— Wielmożny panie — rzekł, — pan może być spokojny... ja jestem honorowy człowiek, ja potrafię nie mówić za dużo. U nas stoi, że gadanie to srebro, a niegadanie czyste złoto! Ja nie powiem nikomu, naprzód dla tego, że jestem dla pana dziedzica więcej przychylny, aniżeli dla pańskich wierzycieli a po drugie, jeżeli zapis jest dla panienki, to wierzyciele pańscy nie mogą kłaść na nim aresztu.
— Zwaryowałeś, czy co?! Gdzieżby kto mógł kłaść areszt na zapisie?
— Właśnie też ja potrafię dochować sekret. Ja mam taką naturę, że jak powiem sobie: «Szmul, trzymaj język za zębami,» to trzymam go z całej siły, nie dam mu się wychylić, ani na dwa cale, na pół cala, na odrobinkę! Przepraszam pana dziedzica, czy nasza panienka jest jeszcze małoletnia, czy już może stawać do aktów?
— A cóż tobie do wieku panienki?
— Nic, trochę przez ciekawość. Mnie się zdaje...
— Co ci się plącze w głowie?
— Oj, oj, wielmożny panie, wiadomo, że się plącze. Głowa od tego jest. W niej znajdować się może sto nici, może dwieście, może tysiąc, a każda należy do innego interesu. Proszę pana dziedzica, czy ten Kocibród daleko od Warszawy?
— Tak sobie... dość daleko.
— Jaka to może być na przykład gubernia? Jaki powiat?
— Mój Szmulu, nie zawracaj mi głowy! Uczepiłeś się tego Kociegobrodu, jak pijany płotu... Kocibród i Kocibród! Jak będzie na to czas, jak będzie potrzeba, to ci sam powiem.
Szmul zamyślił się i po chwili odrzekł:
— Ja się nie naprzykrzam. Nie wspomnę więcej o tem, aż sam pan dziedzic zacznie... Czy pan dobrodziej już płacił grudniową ratę Towarzystwa?
— Grudniową?! Jakim sposobem? Wiesz doskonale, że czerwcowa jeszcze zalega. Gdzie widziałeś, żeby kto raty płacił w terminie?
— Możnaby się postarać pieniędzy. Ja znalazłbym może uczynnego człowieka.
Szlachcic spojrzał ze zdumieniem na Szmula, ten zaś obserwował, jakie wrażenie zrobi jego propozycya, ale, na pozór przynajmniej, nie zrobiła żadnego.
— Mamy jeszcze dość czasu — odrzekł obojętnie pan Piotrowicz.
— Nie szkodzi, jeżeli myśli się wcześniej o interesach terminowych; w ostatniej godzinie bywa nieraz trudno. Można trafić na brak gotówki. Kapitał to wielki figlarz: gdy go nie trzeba, to chodzi i sam zaczepia; gdy zaś jest o niego gwałt, to tak się schowa, tak ukryje, że go w samo południe, z zapaloną latarnią, nie można znaleźć. Ja panu dziedzicowi życzliwie radzę.
Nie dokończył Szmul zdania, gdyż głośny brzęk dzwonków przerwał jego mowę; na dziedzińcu ukazały się sanie, ciągnięte przez dwa rącze, siwe konie, i zatrzymały się przed gankiem.
— Przepraszam cię, Szmulu — rzekł szlachcic, — teraz rozmawiać z tobą nie będę. Mam gościa.
— Ładny gość, młody gość! — szepnął Szmul — on też musi coś wiedzieć o Kocimbrodzie, skoro takimi końmi i z takim wielkim rozmachem tu zajeżdża.
Szmul powoli, ze spuszczoną głową, udał się do swego mieszkania, usiadł pod piecem, zapalił fajkę i puścił wodze myślom.
Skąd nagle takie różne nowe kombinacye? skąd ten Kocibród?
Tacy kupcy, tacy aferzyści, w mieście, na zgromadzeniu przed gmachem sądowym, dopytują się o Kocibród; jakiś pisarz od adwokata ma apetyt na Kocibród; córeczka dziedzica ma podobno zapis i także, jak się niechcący wygadał dziedzic, na Kocimbrodzie; ten młody szlachcic, pan Konrad, przyjeżdża swymi końmi, z wielkim brzękiem i hałasem, a bez wątpienia nęci go także Kocibród.
Dlaczego Szmul Stawidło nie wie dokładnie, jak to jest? dlaczego i on nie ma mieć korzyści z Kociegobrodu?
Byłaby to niesprawiedliwość i krzywda wielka, czysta strata, bo Szmulowi należy się prowizya od tej sumy i to nie jedna, ale kilka prowizyi.
Od dawnych wierzycieli dziedzica za wskazanie im nowej gwarancyi; od dziedzica za wskazanie mu nowych wierzycieli i za przeprowadzenie z nimi tranzakcyi; od nowych wierzycieli za nastręczanie interesu; od przyszłego zięcia dziedzica za wyszukanie kredytu na koszta przedślubne i urządzenie domu; od jego przyszłego teścia komisowe od rozmaitych sprawunków, potrzebnych na wesele i wyprawę; maleńki rabacik od kupców, u których sprawunki robione będą; od tegoż przyszłego teścia bonifikacyę za fatygę, pracę, stratę zdrowia, za zniszczenie wasągu i sforsowanie konia podczas podróży, jakie odbyć wypadnie.
I jeszcze należałoby się z wielu innych względów — ale trudno, większe jest skąpstwo ludzkie, niż poczucie sprawiedliwości, i dlatego to z góry trzeba się zrzec wielu dochodów, najsłuszniej, najuczciwiej należnych.
Mniejsza o to — trzeba się zadowolnić małem i cieszyć się z tego, że będzie ruch, że pewna ilość pieniędzy zacznie się obracać, przechodzić z rąk do rąk i przez ręce Szmula.
Co robić dalej? Czy mówić co na zgromadzeniu przed gmachem sądowym? Najlepiej nic nie mówić — a jeszcze lepiej wcale się tam nie pokazywać.
Po co? Przysłowie mówi: że bliższa jest ciała koszula, aniżeli kapota. Tamci, jako w centralnym punkcie dość szerokiej okolicy, mają tysiące sposobności do robienia geszeftów, wszelkie zaś korzyści, jakie wyciągnąć się dadzą z sumy na Kocimbrodzie, która tak nagle i niespodziewanie spada na Łopianków, należeć powinny do Szmula i do finansistów z najbliższego miasteczka, powinny bezwarunkowo pozostać w familii.
Tak każe sprawiedliwość, która winna być kierowniczką wszystkich czynności ludzkich.
Bardzo długo Szmul siedział pod piecem, zatopiony w kombinacyach i projektach.
Niechętnie i półsłówkami tylko odpowiadał na zapytanie swej małżonki, nie zważał nawet na swego ukochanego Icia, który prosił go o rozstrzygnięcie poważnej kwestyi, mianowicie: z czego robią się makagigi i czy fabrykacya tego specyału jest korzystniejsza, aniżeli wyrób obwarzanków.
Podczas gdy Szmul pogrążał się coraz bardziej w głębie rozmyślań, we dworze mile i uprzejmie przyjmowany gość, jak ptak na lotnych skrzydłach, wznosił się na wyżyny zachwytów. Stało się to za sprawą panny Sławci, która wyglądała jak marzenie, uśmiechała się jak dziecko, a szczebiotała niby wesoła ptaszyna.
Rozmowa nie ustawała ani na chwilę — bo i wtedy nawet, kiedy panna Bolesława dała się uprosić i puściła drobne paluszki na klawiaturę fortepianu, pan Piotrowicz przysiadł się do Konrada i recytował mu półgłosem elegię o gospodarskich kłopotach, które są bardzo przykrym ciężarem życia.
Na to młody człowiek odrzekł: że to wszystko prawda; że ziemia jest niewdzięczna, ceny szkaradne, żydzi twardzi, ale ostatecznie można to wszystko wytrzymać; że nawet to życie pełne trosk i niepokojów ma swój powab, że może być nawet uroczem, jeżeli ktoś pieści w duszy pewne ideały.
Zdaje się, że słowa te, wypowiedziane z zapałem i energią, dobiegły do uszu ideału, grającego na fortepianie, gdyż białe rączki poruszyły się żwawiej, przebiegły klawiaturę dwa razy od wiolinu do basu i z powrotem, i zakończyły popis grzmiącym, silnym akordem, który w języku tonów zdawał się mówić:
— Masz słuszność, kawalerze.
Akord jeszcze nie przebrzmiał, gdy odezwały się znowuż sympatyczne zawsze dźwięki piosenki ludowej, wesołego krakowiaka, o Jasiu, który opowiadał Kasi przy studni, że niemasz nic łatwiejszego, jak się zakochać, a nic trudniejszego, jak się tego zakochania pozbyć.
Pan Konrad westchnął, co zapewne miało oznaczać w tej mowie, słów pozbawionej:
— Masz słuszność, śliczna panno.
Dla panny Bolesławy oraz dla młodego człowieka czas nie szedł, ale biegł, pędził, uciekał, niby rumak bujający po stepie. Ożywiona rozmowa, w której i pan Piotrowicz i jego małżonka brali udział, przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot, dotykała wszelkich nowin i kwestyi, zajmujących w danej chwili okolicę, stosunków sąsiedzkich, wchodziła nawet i na szersze pola.
Współcześnie, na tle tej rozmowy ogólnej i niezależnie od niej, pomiędzy panem Konradem a panną Sławcią odbywała się konferencya za pomocą spojrzeń.
On zdawał się mówić rozmarzonym wzrokiem: «Jesteś śliczna jak poemat, i gdybym tylko śmiał...» — a jej figlarne, śmiejące się oczy odpowiadały: «Śmiałkom fortuna sprzyja, a przyjętym na świecie obyczajem trzeba zaczynać od początku, od tego początku, co jest najtrudniejszy; potem wszystko będzie łatwo. Ośmiel się więc, biedaku, i zaczynaj, a przekonasz się, że dyabeł nie jest taki straszny, jak go malują.»
Zdaje się, że młody człowiek zrozumiał tę mowę oczu, gdyż ożywiał się z każdą chwilą i znać było po nim, że obecny moment napełnia go jeżeli nie zupełnem szczęściem, to co najmniej nadzieją, że w przyszłości to szczęście stanie się jego udziałem.
Przy pożegnaniu, kiedy już ogniste siwki stały przed gankiem, panna Bolesława uścisnęła wyciągniętą do niej silną dłoń Konrada, a uprzejmy gospodarz ucałował go, starodawnym obyczajem, w oba policzki — i serdecznie zapraszał, aby Łopiankowa nie omijał i często ubogie jego progi nawiedzał.
Pan Konrad przyjechał za tydzień, i znów za tydzień, i jeszcze raz za tydzień, potem bywał co dwa dni, wreszcie zdobył się na odwagę i, upatrzywszy chwilę stosowną, wyznał pannie Sławci, że bez niej żyć nie może, i że jeżeli nie zdobędzie jej serca i nie otrzyma rączki, to w takim razie sam nie wie, co zrobi.
Z tej wątpliwości wyprowadziła go szybko panna Bolesława, oświadczywszy mu, że nie jest dla niej obojętnym i że przedewszystkiem powinien powiedzieć o swoich zamiarach ojczulkowi i mamie, którzy zapewne nie będą stawiali przeszkód ze swej strony i zezwolą na połączenie się dwojga serc, pełnych wzajemnej miłości.
Pan Konrad więc wiedział, co ma robić — i zaraz tego samego dnia oświadczył się rodzicom...
Stało się, jak przewidywała panna Sławcia — przeszkody nie było. Pan Piotrowicz oświadczył, że oprócz sreber rodzinnych i skromnej wyprawy, nie dostanie na razie nic więcej, raz z powodu ciężkich czasów i stagnacyi, a powtóre z powodu braku kapitału.
Młody człowiek pocałował przyszłego teścia w ramię, przyszłą świekrę w rękę i oświadczył, że zamiary jego wykwitnęły na gruncie bezinteresownego uczucia, że nie myśli o posagu, że nie dba ani o srebra rodzinne, ani o wyprawę, tylko prosi o córkę, o tę uroczą pannę Sławcię, która tak mu się stała potrzebna do życia, jak powietrze, która jest jego marzeniem, nadzieją, gwiazdą przewodnią, szczęściem, rajem, niebem, jednem słowem wszystkiem, czego tylko pragnąć można. Wobec tak wysokiej, nieocenionej i ocenić się nie dającej wartości osoby — cóż znaczyć mogą jakieś materyalne dodatki? Nie dba o nie wcale, nie chce na nie patrzeć — i gdyby mu rodzice dali Sławcię, jak funt winogron, w papierowej torbie, owiązanej zwyczajnym szpagatem, jeszcze czułby się nad wszelki wyraz szczęśliwym.
I trzeba mu przyznać, że mówił w owej chwili szczerze, nieobłudnie, a myśl o zapisie była od niego bardzo daleka. Zakochał się chłopak prawdziwie, bez pamięci, a mówił o tem do rodziców z taką przekonywającą szczerością, że panna Sławcia, słuchająca w sąsiednim pokoju sceny oświadczyn, była wzruszona do głębi i w czarnych jej oczach błysnęły dwie perliste łezki. Gdyby nie wzgląd na konwenanse światowe, które osobom dobrze wychowanym nakazują ukrywać swe myśli, byłaby wbiegła do pokoju i wobec rodziców uściskała swego konkurenta, tak ją ta jego bezinteresowność i wielkie przywiązanie wzruszyło.
Rodzice pobłogosławili młodą parę, pan Piotrowicz wydobył ukrytą w głębi piwnicy butelkę węgrzyna, aby wznieść toast na ich pomyślność i szczęście.
Można śmiało powiedzieć, że w kronice Łopiankowa dzień ten zapisał się złotemi zgłoskami, a szczególniej dla panny Bolesławy.
Następnie zaczął się okres przygotowań, to jest z jednej strony szycie wyprawy, myślenie o weselu; z drugiej znów odnawianie domu w Szczygłówku, odświeżanie wszystkich pokoi, aby były gotowe na przyjęcie przyszłej swej pani.
Szmul Stawidło obydwom stronom dopomagał swoją światłą radą, ruchliwością i stosunkami, a ponieważ w tym interesie były dwie strony potrzebujące trochę kredytu i dwie takie, które go udzielić mogły, więc wyniknęły stąd cztery prowizye i dwie bonifikacye za fatygę i stratę zdrowia.
Razem uczyniło to tyle, że Szmul mógł zaręczyć najstarszą swoją córeczkę, Chanę-Frajdę, z bardzo przyzwoitym szynkarzem z miasteczka, człowiekiem młodym, w miarę uczonym, w dostatecznej proporcyi nabożnym i pochodzącym z arystokratycznej rodziny.
Ta uroczystość odbyła się w Łopiankowie — z odpowiednią wystawą i hojnem dla gości przyjęciem, a wesoła zabawa przeciągnęła się do północy.
Gdy goście rozjechali się, Szmul stał przez jakiś czas przed progiem domostwa, gładził brodę i myślał:
— Licho wie, gdzie ten kochany Kocibród jest, ale widać, że jest, skoro ja, dzięki jemu, mogłem już moją córeczkę Chanę-Frajdę zaręczyć i sto dwadzieścia rubli posagu w gotowiźnie dla niej przysposobić.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.