<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Suma na Kocimbrodzie
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Dubowskiego i Gajewskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

PPrzez kilka dni Korkiewicz pozostawał pod wpływem wrażeń, doznanych na wizycie.
Ciągle przychodził mu na myśl gustownie urządzony pokoik, wszelkie szczegóły jego umeblowania, każdy stolik, krzesełko, każda niemal roślina w oknie, wyraźnie rysowały się w jego pamięci. A ta posadzka błyszcząca jak lustro, ten dywanik wzorzysty, firanki, zastawa do herbaty — a nadewszystko sama gospodyni, uprzejma, wesoła i bardzo miła w obejściu.
Takich kobiet Korkiewicz dotychczas nie znał. Widywał wprawdzie wiele dam na ulicy, w kościele, w ogrodzie spacerowym, ale przechodził koło nich obojętnie, nie zaciekawiały go wcale.
Zdarzało się, że przyszła czasem jaka wystrojona pani do kancelaryi, za interesem; względem takiej dependent silił się na uprzejmość, kłaniał się nizko, tytułował ją: panią dobrodziejką, szanowną, czcigodną, podawał jej najczarniejsze z czarnych krzeseł kancelaryjnych, z nizkim ukłonem odprowadzał do drzwi i na tem koniec...
Widział wielką uprzejmość mecenasa względem dam i usiłował go naśladować, — tylko że mecenas, jako człowiek światowy i towarzyski, robił klientkom honory elegancko, z szykiem starego salonowca i birbanta, Korkiewicz zaś niezgrabnie i ciężko.
W towarzystwach nie bywał, całe życie przepędzał w odosobnieniu, samotnie — dnie w kancelaryi, noce w stancyjce na poddaszu. Dlatego też dwie godziny, spędzone w mieszkaniu i w towarzystwie panny Emilii, zrobiły na nim tak silne wrażenie. Nie mógł się opędzić różnym myślom, które tłumnie cisnęły mu się do głowy; był zły, gniewał się sam na siebie.
— Waryatem trzeba być — mruczał, — żeby sobie tem głowę zaprzątać! Cóż mi? Co innego suma, co innego pani. Sumę kupię, jeżeli będą warunki dogodne, a pani niech tam! Złapawszy grosz do ręki, urządzi sobie zapewne mieszkanie z pięciu pokoi, ślizgać się będzie po froterowanej posadzce i pić herbatę z jeszcze ładniejszych szklanek aniżeli teraz. Jeżeli mnie kiedy zaprosi, to i owszem; jeżeli nie, to także dobrze; chociaż z jakiej racyi miałaby zapraszać? Po co? Do sumy żydzi się palą, pewna więc być musi, ale zjedzą dyabła, jeżeli ja ich dopuszczę. Trzeba zebrać informacye i kuć zaraz żelazo, dopóki gorące.
Codziennie wieczorem, powracając do domu, Korkiewicz patrzył w okna mieszkania panny Emilii, parę razy udało mu się zobaczyć i ją, jak krzątała się po pokoju. Niekiedy zatrzymywał się dłużej; w mroku nocnym, na pustej, nieoświetlonej uliczce przedmieścia, mógł stać tak długo, jak chciał, nie zwracając na siebie uwagi. W tem zatrzymywaniu się i patrzeniu znajdował pewną przyjemność.
Jednego wieczoru, a było to może w dziesięć dni po wizycie u panny Emilii, gdy wracał z kancelaryi do domu, z daleka już spostrzegł, że z okien mieszkania sąsiadki bije silniejsze światło niż zwykle.
Zaciekawiony, przyśpieszył kroku... i ujrzał przez jasno oświetlone szyby, że panna Emilia ma gości.
Stanął za węgłem przeciwległego domu i obserwował. W saloniku, oprócz gospodyni domu, znajdowała się dama w wieku poważnym, o siwych włosach, otyła, i jakiś pan, wydający się dość młodym. Ten zachowywał się szczególnie: ciągle coś mówił, śmiał się i pannie Emilii widocznie nadskakiwał.
Przypatrzywszy się lepiej, przekonał się Korkiewicz, że tę siwą panią i tego kawalera zna. Zna ich zresztą całe miasto. Jest to pani Brzęczalska, wdowa, ma obdłużoną kamienicę w rynku, procesuje się ciągle z lokatorami i z sąsiadami o byle jaką bagatelkę, a jej synek, Wicuś, od lat już piętnastu trudni się poszukiwaniem bogatej panny na żonę.
Obecność tych państwa u panny Emilii bardzo przykre na Korkiewiczu sprawiła wrażenie.
— Gałgan! — mruknął półgłosem. — Zapewne już coś słyszał i rozpoczyna konkury. Niedoświadczoną kobietę chce złapać w sidła, jak ptaka. Bądź-co-bądź, jest to podstęp, a ta biedaczka nie ma obrońcy. A jak to się, łotr jeden, kręci, jak się przysiada, uśmiecha!! Żeby ci gębę wykrzywiło, elegancie, fircyku! Akurat, panna Emilia dla ciebie! Chciałoby ci się w ładnych pokojach mieszkać, doskonałą herbatkę spijać... Zapracuj na to, próżniaku, zaoszczędź, miej coś własnego. Konkurent! Chce ją zapewne olśnić kamienicą! Wiem ja, co ona warta, mogę z pamięci wyliczyć wierzycieli. Naprzód idzie suma siostry nieboszczyka Brzęczalskiego, dalej Wolfa i Tauby małżonków Fliedermaus, dalej sukcesorowie niegdy Lipy Zeligsona. Ci zaraz taniec zaczną, niech się tylko skończy postępowanie spadkowe. Babie pieniędzy nikt nie da i kamienica pójdzie na licytacyę, a gdy sprzedadzą, to nic nie zostanie, i jeszcze kilku wierzycieli z szarego końca spadnie. Nie, kochaneczku, nie zaimponujesz majątkiem; ja w tem będę.
Rozdrażniony w wysokim stopniu, zagniewany, udał się Korkiewicz do domu. Usiadł przy stole, głowę oparł na ręku i dumał.
Szewcowa uchyliła drzwi.
— Panie, panie! — rzekła.
— A co pani majstrowa chce?
— Jadł pan dziś obiad?
— Obiad? Nie pamiętam; zdaje mi się, że nie. Tak, nie jadłem, zapomniałem. Tyle bo człowiek ma na głowie... Ale dlaczego pani zapytuje o to?
— Bo widzę, że pan od kilku dni jakiś nieswój... chory, czy co takiego?
— Nic... właściwie...
— Chce pan powiedzieć, co mi do tego? Przecie pan u nas mieszka, więc, jako gospodyni, mam nad panem opiekuństwo i nie mogę pozwolić, żeby się pan na szczęt marnował.
— Bóg zapłać... Ja wiem, że pani majstrowa serce ma dobre, że pani majstrowa kobieta godna i szczera. Dziękuję za pamięć bardzo. Niby jestem zdrów, nie boli mnie nic... tylko takim jakiś nieswój.
— Trudno być swoim o głodzie! Fe, panie, wstyd! taki porządny człowiek, taki stateczny pan, gubi się przez skąpstwo. Już dawno zbieram się, aby panu to powiedzieć, jak matka. Co z pana będzie? Zagłodzi się pan, zamorzy, i dlaczego? Dla tych pieniężysków, które po pańskiej, broń Boże, śmierci obcy ludzie rozdrapią, przejedzą i przepija. Tak nie można!!
— Moja pani majstrowa, jakie tam pieniądze! Głupie kilkaset rubli.
— Niech się pan nie wykręca i nie zapiera. Pan jest bogaty. Co komu z pana? Sobie samemu pan wróg, a ludziom bezpożyteczny. Nie można tak... pan powinien się ożenić, żyć jak człowiek, porządnie, dzieci się doczekać.
— Ożenić się, ożenić? — powtarzał zdumiony tą myślą dependent — ja ożenić się, dzieci mieć?
— A ma się rozumieć, żeby, gdy pan umrze, miał chociaż kto pacierz odmówić za pańską duszę, na mszę świętą dać, wianek na grobie położyć, świeczkę zapalić.
— Ożenić się... Nigdy o tem nie myślałem.
— To źle, to się nie godzi. Trzeba myśleć i zacząć nareszcie żyć jak człowiek, a nie, za pozwoleniem pańskiem, jak pies. Przepraszam, że to mówię, ale ja matka dzieciom, ja gospodyni, i jeżeli ja gęby nie otworzę, to któż panu dobre słowo rzeknie?
— Trzeba... Może i trzeba, albo ja wiem? moja pani majstrowa.
— Nieswój pan dziś. Odgrzeję panu talerz krupniku, a przed pójściem spać wypije pan szklankę mięty albo centuryi. Zaraz zrobi się panu lepiej.
Nazajutrz Korkiewicz czuł się zdrowszym; rano poszedł do kancelaryi i zaraz, gdy mecenas się pojawił, wystąpił do niego z temi słowy:
— Chciałbym prosić o urlop.
— Wyjeżdżasz?
— A tak...
— I dokądże to?
— Do Warszawy, panie mecenasie dobrodzieju.
— Wolno zapytać: po co?
— Chciałbym się trochę oporządzić.
— Oporządzić?
— A no, sam pan mecenas powiada że plecy moje świecą się jak latarnia.
— Skądże ci się nagle zachciało być elegantem?
— Zaraz elegantem!? Ot, radbym tylko przyodziewek lepszy sobie sprawić, a podobno w Warszawie taniej jest.
— Ha, skoro ci przyszła taka fantazya, kochany panie Korkiewicz, to jedź! Na szczęście, niema teraz wiele roboty; gdyby zaś trafiło się co pilnego, to postaram się o kogo.
— Już ja myślałem o tem; zgłosi się tu jeden mój znajomy. Tylko niech pan mecenas mu nie płaci, ja sam ureguluję po powrocie.
— Na długo zamierzasz wyjechać?
— Tego nie wiem. Może wrócę za cztery dni, może za tydzień... to zależy...
— Od załatwienia sprawunków, od kupna garderoby — podchwycił mecenas, — czy tak?
— Naturalnie; tamtejszych krawców nie znam, więc nie mogę powiedzieć, jak prędko robią. Zanim się wybierze i kupi materyał, zanim weźmie miarę, skroi, uszyje, odprasuje, a może jeszcze wypadnie przerobić coś lub poprawić. Czasu na to trzeba.
— Słuchaj-no, Korkiewicz — rzekł mecenas, — ty mnie nie okłamuj; zanadto dobrze cię znam, żebym uwierzył bajce, którą mi opowiadasz.
— Ale, panie mecenasie, jak poważam pana dobrodzieja...
— Rób co chcesz, nie idzie mi bynajmniej o badanie twoich tajemnic. Zatrzymaj je przy sobie; lepsze to, aniżeli różne wybiegi, tem bardziej, że kłamiesz niezgrabnie, niezdarnie. Małe dziecko poznać się na tem może.
— A, jeżeli tak... jeżeli mi pan mecenas nie wierzy, to się zatnę i już pary z ust nie puszczę.
— Ślicznie zrobisz. Zatnij się i nie puszczaj pary... To będzie najlepiej.
— Pan mecenas obraził się... gotów jestem przeprosić.
— Nie fatyguj się.
— Przecież każdy człowiek może mieć jakieś interesa familijne.
— Tyle razy mówiłeś mi, że nie masz familii.
— Niby... dalsi krewni są.
— Nic mi do tego.
Rzekłszy to, Szperalski wyszedł z kancelaryi.
— To trudno — mruczał dependent, — mecenas mecenasem, a sekret sekretem; nie mogę opowiadać, co mam na myśli; on mi też swoich zamiarów nie wyjawia. Jadę i dość... Może poszuka sobie innego, ale wątpię. Jestem pilny; co do mnie należy, robię, grymasy jego znam i znoszę. Innyby mu nie dogodził... Jakby ta kancelarya wyglądała beze mnie? Ludzie bo ciekawi są... Szewcowa także: «A po co pan jedzie? A co pan tam będzie robił? A dlaczego dotychczas nigdy pan nie wyjeżdżał?» Istne śledztwo! Jadę, bo jadę, bo mi się tak podoba, taką mam chęć i tłómaczyć się nie myślę. Co komu dyabli do tego?
Wybieranie się w drogę nie zajęło mu wiele czasu. Włożył na siebie wyszarzane palto zimowe, stary wełniany szalik na szyję, i już był gotów. Pieszo udał się na dość odległy od miasta dworzec drogi żelaznej, kupił bilet i ulokował się w wagonie klasy trzeciej, w kąciku, przy samych drzwiach.
W wagonie było pełno podróżnych, przeważnie żydów; gwar i krzyk panował tam jak na jarmarku; dwie świece w latarniach skąpo oświetlały tę gromadkę ludzi, nad których głowami unosił się obłok duszącego dymu z fajek i cygar.
Pociąg ruszył. Korkiewicz przymknął oczy i pogrążył się w dumaniach. Spać nie mógł — przeszkadzał mu turkot pociągu, hałaśliwa rozmowa towarzyszów podróży, a najbardziej własne jego myśli. Obliczał koszta podróży i pobytu w Warszawie, i żal mu było pieniędzy... to znowuż zdawało mu się, że wydatek zwróci mu się w krótkim czasie z ogromnym zyskiem, że przyniesie mu szczęście.
Uśmiechał się mimowoli do tej myśli, to znowuż marszczył czoło, przewidując niepowodzenie, przeszkody; męczył go niepokój i niepewność — to znowuż krzepiła nadzieja.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.