<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Suma na Kocimbrodzie
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Dubowskiego i Gajewskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

ZZdarzały się czasem takie interesa, że Szmul stawidło puszczał się w dalszą podróż, poza swoje rodzinne miasteczko, poza lasy i bory, aż do stacyi kolei, aż het, do miasta gubernialnego.
Taka wyprawa w jego życiu bywała wydarzeniem, wypadkiem.
Wybierał się też odpowiednio. Oprócz kożucha i burki, które miały go chronić od przykrości czysto atmosferycznej natury i strzedz jego organizm od zaziębienia, Szmul zabierał ze sobą nieco wiktuałów, piękną, atłasową, aczkolwiek już trochę wypłowiałą kapotę, tudzież ciepłą czapkę z pluszu barwy bronzowej.
Duże miasto — duża elegancya. Nie można ukazywać się w stroju zaniedbanym tam, gdzie są szerokie ulice, gdzie asfaltowane chodniki dźwigają na swej powierzchni setki kapitalistów, gdzie masa sklepów jest, a na rynku trudno się przepchać między furami.
Wielkie miasto — wielki handel, wielki ruch, wielkie nowiny! Jakże można w takim punkcie, w takiem centrum handlowem i finansowem, ukazywać się w zaniedbanym stroju?! Niechże przecież ci kupcy, finansiści, nawet te straganiarki na targu, ujrzawszy Szmula, poznają od razu, że to jest także kupiec, także starozakonny, także osoba, a chociaż mieszka na prowincyi, jednak ubiera się przystojnie i nosi czapkę pluszową, po której łatwo poznać człowieka nabożnego, statecznego i znającego się na interesach.
Przybywszy do miasta, Szmul przebierał się zaraz, przywdziewał atłasową kapotę, ściskał biodra pasem bawełnianym, a czapkę przechylał na tył głowy, aby miał na czole lekkość, niezbędną do myślenia.
Po załatwieniu sprawunków, szedł na miasto, w celu zebrania najciekawszych wiadomości i nowin. Przyłączał się do pierwszej lepszej grupy notablów i, objaśniwszy w kilku słowach, kim jest i skąd przybywa — przypuszczany zostawał do konfidencyi i mógł słuchać tyle, ile mu się w oba uszy zmieściło.
Ponieważ na świecie niema nic za darmo, więc wzajemnie obowiązany był wysypać przed słuchaczami cały worek nowin ze swego zakątka, udzielić, o ile tego żądano, informacyi o swojej szlachcie, o zapasach zboża i okowity, o cenach targowych, o potrzebie kredytu, o lasach, które można zakupić, słowem o wszystkiem, co wiedzieć może i co wiedzieć powinien.
Jest to wzajemna grzeczność — a że na grzeczności nikt nie traci, jak mówi przysłowie, więc czego sobie żałować?
Grupa, do której przyłączył się Szmul, wydeptywała bruk na placyku przed gmachem, w którym mieścił się trybunał, wydział hypoteczny i kancelarya regentów.
Sprawiedliwi lubią się zbierać przed domem sprawiedliwości, zwłaszcza cywilnej, gdyż tam koncentrują się wszelkie interesa okolicy; tam, w tym gmachu, odbywają się sprzedaże dobrowolne i przymusowe, dzierżawy, współki, cesye... wszystko. Tam, wedle pięknego wyrażenia Nechemiasza Grynfisza, nawet największe nieruchomości są w ruchu — i dlatego każdego, kto ruch lubi, serce ciągnie w tę stronę.
Szmul zbliżył się do grupy finansistów. Byli to piękni ludzie, odziani poważnie, w długich kapotach, w czapkach atłasowych lub aksamitnych, wysokich, modnie na sam tył głowy zesuniętych. Panowie ci mieli w rękach laski z czerwonej trzciny hiszpańskiej, w ustach zaś cygara. Mówili z ożywieniem, z gestykulacyą żwawą, z zapałem — znać, że przedmiot zajmował ich niezmiernie.
Wśród tej rozmowy częstokroć powtarza się wyraz Kocibród.
— Jak się nazywa? Jak on się nazywa? — pytał jakiś rudy, otyły kupiec.
— Kocibród.
— Nie wiem, nie znam, pierwszy raz słyszę — odezwało się kilka głosów.
— Trzeba zapytać Icka... on na takie interesa znawca.
— Icek pojechał do Warszawy, wróci za tydzień.
— No, to Lejbusia.
— Lejbuś chory, już trzeci dzień leży w łóżku, dwaj doktorzy chodzą do niego.
— Niech on będzie zdrów!
— Czekajcie! — zawołał rudy. — Widzę tu jakiegoś porządnego żydka z prowincyi. Słuchajcie-no — rzekł, zwracając się do Szmula, — jak wam imię?
— Szmul.
— Skąd wy jesteście, Szmulu?
— Z Łopiankowa.
— Daleko to?
— Dziesięć mil.
— Czem wy się trudnicie?
— Z przeproszeniem waszego honoru... ja się dziwię! Widzicie mnie pierwszy raz w życiu, a dajecie mi tyle zapytań, jak gdybyście chcieli ożenić waszego syna z moją córką. To nie jest miejsce na zaręczyny.
— Ostra gęba!
— Cicho, cicho! — odezwał się jakiś stary żyd. — Wy, Szmulu, nie macie o co się obrażać. Ten kupiec zapytuje was, bo ma potrzebę zapytać; wy zaś — dodał, zwracając się do rudego — nie potrzebujecie zadawać Szmulowi zbytecznych zapytań: czem się trudni? Wiadoma rzecz, że każdy uczciwy starozakonny człowiek trudni się interesami. Zresztą dość rzucić okiem na osobę, żeby wiedzieć od razu, że szanowny Szmul jest wiejski pachciarz. Czy ja się omyliłem, rebe Szmulu?!
— Wy powiedzieliście mądre słowo, a mój proceder poznaliście od jednego spojrzenia. Macie racyę, ja jestem pachciarz z Łopiankowa, wiejski pachciarz. Uczciwie handluję nabiałem i różnymi produktami, a jeżeli wy chcecie mnie o co zapytać, to gotów jestem odpowiadać, bez żadnej pretensyi, ponieważ widzę w was grzecznego i nabożnego człowieka.
— Znacie wy jaki Kocibród?
— Co to ma być?
— Podobno wieś... Może to w waszych stronach?
— W naszych stronach takiej wsi niema.
— Przypomnijcie sobie dobrze.
— Wiem na pewno... A teraz ja wam zadam pytanie: na co wam ten Kocibród?
— Jest na nim podobno suma; ta suma podobno jest do odstąpienia i podobno można na tym interesie dobrze zarobić.
— Powiedzieliście trzy razy: podobno.
— Cóż stąd?
— To może być wcale niepodobno.
— A ja wam mówię, że jest interes! — wołał rudy — ja powiadam!
— Dlaczego? Musicie mieć jakąś podstawę, jakiś punkt.
— Bez punktu nie może być; ma się rozumieć, że mam. Za tym interesem chodzi Korkiewicz, ten od mecenasa Szperalskiego... Taki nie wypytywałby się napróżno. On się zna.
— Wiadoma rzecz, ze to mechanik pierwszej próby do takich geszeftów.
— My go znamy.
— On sam może kupić! Oj, oj! albo mu to brakuje pieniędzy? Sporo zarobił na różnych sumach.
— On już i naszych żydków rozumu nauczył. Pamiętacie tę wdowę, co miała do zbycia pretensyę?! Nie sumę, nie wyrok prawomocny, tylko gołą pretensyę i cokolwiek dowodu. Chciała to odstąpić, bo jej brakło na chleb. Nasze żydki długo nad tem radzili, zebrało się całe zgromadzenie, cały kahał pokątnych doradców i lichwiarzy. Sam kwiat! Sami znawcy prawa! Radzili tu na tym samym placu, przed tym samym sądem, i uradzili, że pretensya nic nie warta, że nie można jej kupić... i nie kupili. Wdowa poszła do Korkiewicza po radę; on tylko powąchał i zaraz dał jej trzysta rubli, zaczął proces i wygrał półtora tysiąca, z procentem i kosztami... i wszystko, co do jednego grosza, odebrał.
— Słuchajcie! — odezwał się jeden z gromady — jeżeli na to przyszliśmy tutaj, żeby wychwalać Korkiewicza, to szkoda naszych butów. Wygrał proces, zarobił. Wielki interes! I ślepej kurze trafi się czasem, że znajdzie ziarnko!
— Nie dla jego pochwały mówimy — rzekł siwy żyd, najpoważniejszy w zgromadzeniu; — jego honor tyle wart dla nas, co przeszłoroczny mróz, ale mądry człowiek powinien ze wszystkiego korzystać.
— Nu, co tu jest do skorzystania?
— Widoczna korzyść. Zaraz wam wytłómaczę. Z tego, co tu było powiedziane, widać, że mały człowieczek od adwokata Szperalskiego ma głowę. Czy nieprawda?
— No, ma, ma. Niech go dyabeł porwie, razem z jego głową i starym kapeluszem, który na wielkiego ryzykanta wart jest... sześć groszy!!
— Ten kapelusz dowodzi wartości głowy. Człowiek, który nosi taki kapelusz, szanuje pieniądze...
— Do czego prowadzą te pochwały? Co nam z nich przyjdzie?
— One prowadzą do bardzo prostego myślenia: jeżeli Korkiewicz ma chęć nabyć tę sumę na Kocimbrodzie, to ona z pewnością jest coś warta... to dlaczego my mamy pozwolić na to, aby ją nabył Korkiewicz? Jasno?
W zgromadzeniu zrobiła się chwilowa cisza. Członkowie zebrania myśleli.
Po kilku minutach rudy zawołał:
— To jest prawda! Ja wam to przecież od razu powiedziałem!
— Kiedy powiedziałeś? Co powiedziałeś? To ja mówiłem, żeby zrobić współkę.
— Żebyś ty anioła śmierci zobaczył! Ja proponowałem! Mnie się należy pierwszeństwo, ja chciałem zbierać wspólników!
— Cicho, cicho, dajcie pokój! Nie o to idzie. Honor pierwszeństwa jest ładna rzecz, ale interes ładniejsza. Trzeba myśleć o interesie. Ten mały dependent nie kręci się bez przyczyny.
— Ma się rozumieć, to jest ptak!!
— Z przeproszeniem waszego honoru — odezwał się Szmul Stawidło, — jabym chciał też jedno słowo powiedzieć.
— Owszem, dlaczego nie? Mówcie.
— Wielkie miasto, wielkie interesa, wielkie głowy! Ja to wiem, ale na mój mały, pachciarski rozum, ja miarkuję, że wy sami nie wiecie, o co wam idzie. O co wy się kłócicie? nad czem się naradzacie? do czego chcecie zrobić współkę?
— Przecież słyszycie!
— Suma jest na sprzedaż.
— Jeden sprytny goj kręci się koło tego!
— Doskonały interes!!
Szmul pogładził się po brodzie i powoli, spokojnie rzekł:
— Gdzież jest ta suma?
— Gdzie ma być? Słyszeliście przecie... Na Kocimbrodzie, to znaczy na hypotece.
— A gdzie Kocibród jest?
— Nie wiemy...
— A ile ta suma wynosi?
— Nie wiemy...
— A do kogo ona należy?
— Także nie wiemy...
— No, kochani panowie, teraz zróbcie sumę wszystkich waszych wiadomości i powiedzcie, co wy wiecie? O to was pytam ja, człowiek nieuczony, nawet nie z małego miasta, tylko ze wsi... ja, prosty pachciarz.
Rzekłszy to, Szmul zatknął ręce za pas i z dumą spoglądał po całem zgromadzeniu. Czuł się nad wszelki wyraz szczęśliwym, że w takiem dużem mieście, na takim placu, przed takim gmachem, wobec takiego audytoryum, wyrzekł słowa, które zwróciły na niego uwagę.
Tryumfował.
Ale ów rudy żyd widocznie coś cierpiał do Szmula i zaraz zepsuł efekt jego przemówienia, odzywając się w te słowa:
— Niepotrzebnie, panie Szmulu, wyliczacie swoje tytuły i godności, żeście człowiek nieuczony, prosty wieśniak i pachciarz; uwaga, którą zrobiliście nam, świadczy o waszej nieuczoności, prostactwie i o pachciarskiem rozumieniu rzeczy lepiej, niż najlepszy paszport.
— No, no, co chcecie? Do czego wasza mowa prowadzi?...
— Zaraz wam powiem: pachciarz, gdy zobaczy cielę, to wie napewno, że z cielęcia może być cielęcina... a gdy patrzy na mleko. to już miarkuje, że z mleka da się zrobić ser; pachciarz, gdy dostanie do ręki dwadzieścia dziesiątek, to zamyka się w stancyi z żoną, zaczynają oboje rachować i po obrachunku widzą, że mają rubla!
Ogólny wybuch śmiechu był odpowiedzią na te słowa.
Szmul zaczerwienił się i mruknął jakieś przekleństwo.
— Cicho, pozwólcie, dajcie skończyć! — wołał rudy. — Podług pachciarskiego myślenia, to interes, o którym niedużo jeszcze wiadomo, nie jest interes; nie jest cielęcina, dlatego, że cielę jeszcze nie leży na furze; a podług naszego myślenia, to właśnie jest interes! My widzimy, że się ktoś koło tego kręci, my wiemy, że ten ktoś nie ma zwyczaju kręcić się koło niekorzystnej sprawy... to dla nas prostaków — mówił dalej z ironią, — dla ludzi, nie mających takiego rozumu, jak nasi kochani pachciarze, dość, abyśmy się także zaczęli kręcić, abyśmy dowiedzieli się o tem, co jeszcze nie jest wiadomo, wyszukali to, co ukryte, i żebyśmy zrobili dobry geszeft, skoro jest do zrobienia. Czy tak?
— Tak, tak! — zawołali jednozgodnie wszyscy, oprócz Szmula, który machinalnie zakasywał rękawy i pchał się w sam środek gromady, ażeby czynnie stanąć w obronie pachciarskiego honoru.
Odsunięto go, a stary żyd, widocznie wielki zwolennik spokojnego i poważnego traktowania rzeczy, odezwał się:
— Szmulu, wy tego nie bierzcie do serca. On jest ostry w gębie, ale dobry macher do interesów; znajomość z tym człowiekiem może wam się kiedy przydać. Wy załatwijcie swoje interesa, wy się trochę posilcie na drogę i jedzcie do domu, a gdy wam się zdarzy okazya, to pytajcie znajomych żydków o Kocibród. Jeżeli dowiecie się, gdzie taka wieś jest, to przychodźcie tu, w to samo miejsce, i powiedzcie mnie. Zapewnić was mogę, że wasza gęba nie będzie otworzona darmo.
— Ktoby chciał darmo?!
— Wiadoma rzecz. Macie z porządnymi ludźmi do czynienia... Ale to wam jeszcze powiem, że w tutejszej hypotece księgi Kociegobrodu niema...
— Ja miarkuję, że to będzie inna gubernia.
— Ślicznie miarkujecie. Skoro nie ta, to z pewnością inna.
Szmulowi zaraz przyszła dobra myśl, ale jej nie wyjawił, nie chciał bowiem narażać się znowuż na złośliwe docinki rudego.
Na co opowiadać, jakie jest ziarnko nasienia, lepiej poczekać, aż będzie owoc, i dopiero pochwalić się przed ludźmi tym owocem; przekonać ich, że pachciarz posiada także intelligencyę, może lepszą jeszcze, niż faktor z dużego miasta, chociaż nie taką błyskotliwą i rzucającą się w oczy. Wiejski człowiek, wychowany na łonie natury, jest zazwyczaj skromny i nie lubi blagi.
Opuściwszy zgromadzenie, Szmul przebrał się w strój codzienny, pokrzepił trochę siły, upakował sprawunki na wozie i puścił się w drogę, mając pełną głowę doznanych wrażeń.
Miasto zawsze miało dla niego pewien urok, lubił je, podziwiał ruch i handel, — chcąc więc jak najdłużej używać tego smaku, jechał wolno i rozglądał się dokoła; patrzył na sklepy, na szynkownie, w których było pełno ludzi, na targ, wsłuchiwał się w gwar, turkot, krzyk, świadczące tak wymownie o silnem tętnie życia handlowego, — i zdawało mu się, że i w nim samym, w jego osobie, krew żwawiej krąży.
Śliczna rzecz miasto, zwłaszcza w dzień targowy — zupełnie co innego, aniżeli smutna i zawsze cicha wioska.
Tylko wspomnienie rudego żyda psuło Szmulowi przyjemność doznanych wrażeń.
Taka gęba szkaradna! taki złośliwy język! taka niegrzeczność względem człowieka spokojnego, który uczciwie handluje i nikomu w drogę nie wchodzi!...
Wóz wlókł się powoli przez ruchliwe ulice, przez plac targowy, przez szeroką drogę ku rogatkom, potem przez przedmieście, aż nareszcie znalazł się na drodze w czystem polu.
Szmul obejrzał się raz jeszcze na kochane miasto, pokręcił głową, jakby z podziwu — i szarpnąwszy szkapę lejcami, do pośpiechu ją zmusił.
Korkiewicz w opinii spekulantów i faktorów miejskich uchodził za człowieka, który ma nos; w oczach Korkiewicza znów ci właśnie spekulanci, faktorzy, pokątni doradcy, przedstawiali się jako ludzie, mający psi węch.
Ta wzajemność opinii w danym wypadku wytworzyła pewnego rodzaju emulacyę i sprawiła to, że suma na Kocimbrodzie stała się przedmiotem, budzącym zainteresowanie w światku, który się kręci koło gmachu sądowego.
Szmul Gleich, u którego Korkiewicz był, w celu zebrania informacyi o rzeczonej sumie, powiedział o tem na zebraniu przed gmachem sądowym; może powiedział dlatego, żeby Korkiewiczowi zrobić przysługę, żeby zdobyć jakieś wskazówki. Powiedział też przy okazyi i o damie, mieszkającej na przedmieściu.
Skutek był taki, że kochana ciocia Emilcia, nazajutrz po wizycie Korkiewicza, odwiedzona była w swem panieńskiem mieszkanku przez trzech żydów: rudego, siwego i czarnego, którzy zarekomendowali się: Icek Kamlot, Mendel Silberglanz i Dawid Sumienny, kapitaliści, pragnący nabyć sumę na Kocimbrodzie.
Panna Emilia przyjęła ich dość opryskliwie.
Przedewszystkiem zażądała, aby wytarli buty na słomiance, kilkakrotnie i z poprawkami; następnie, aby nie ważyli się deptać po froterowanej podłodze, lecz aby, jeżeli już koniecznie chcą wtargnąć do pokoju, stanęli na wązkim chodniku rzędem; następnie oświadczyła im, że nie jest głupia i nie myśli zmarnować tego, co stanowi cały jej majątek. Byłoby to karygodną lekkomyślnością, niemal zbrodnią, zwłaszcza wobec faktu, że śmietanka zdrożała i że za funt mięsa trzeba płacić bajońskie sumy.
— Zresztą, co panom do mojej sumy?
— O co się pani gniewa? — zapytał siwy.
— Bo to jest po prostu napaść i rozbój na gładkiej drodze!
— Pani żartuje?! Jaki rozbój? jakie morderstwo? To tylko uczciwa propozycya; wolno przyjąć, wolno odrzucić, ale nie wolno nazywać rozbójnikami ludzi porządnych. My chcemy kupić sumę.
— A ja nie chcę!
— Pani samej trudno będzie odebrać... pani nie ma na koszta, nie ma na podróże.
— Nikt moich pieniędzy nie liczył!
— Adwokaci bardzo duże mają wymagania. Pani ich nie zna! Taki zaraz chce duszę wydrzeć z człowieka i powiada, że to na stemple. My ich znamy.
— A ja panom powiadam, że nie chcę...
— Niech się pani namyśli!
— Nie chcę!
— Jaki procent pani może odstąpić? Ile ta suma wynosi? W jakiem mieście znajduje się hypoteka? Na którym numerze stoi suma? Jak duży majątek jest Kocibród? Czy regularnie płaci Towarzystwo? Czy ma uregulowane służebności? Czy tam jest las? Czy są dochody stałe? Jak daleko od kolei żelaznej? Czy jest dwór? Jak duży? Może pałac? może z parkiem? Jakie budynki? Jakie inwentarze? Jak się nazywa właściciel? Czy sam gospodaruje, czy majątek w dzierżawie? Ile dzierżawca płaci rocznie? Czy w blizkości znajduje się rzeka spławna? A może jest gorzelnia? Może browar? Czy niema wypadkiem cukrowni?!
Pytania te sypały się jak grad. Panna Emilia była niemi jakby oszołomiona, patrzyła szeroko otwartemi oczyma, potem zasłoniła uszy rękoma i, tupiąc nóżką, zawołała:
— Nie chcę! nie chcę! nie chcę! nie chcę! Nie, nie, nie chcę! za nic na świecie!
Poczem wyciągnąwszy przed się małą, ale kościstą i dość silną rękę, wypchnęła swoich gości za drzwi, zatrzasnęła je gwałtownie, i zawoławszy raz jeszcze: nie chcę! wybuchnęła głośnym płaczem.
To energiczne znalezienie się wywołało na kapitalistach wrażenie bardzo dobre.
— On miał nos — rzekł rudy, — on już tu był. Wiecie, o kim mowa?
— Wiemy, dobrze wiemy.
— Nic straconego, trzeba tylko pilnować.
— Trzeba pilnować! To musi być interes pewny, kiedy ona propozycyi naszej słuchać nie chce...
W godzinę po odejściu żydów, Korkiewicz otrzymał kartkę od panny Emilii.
«Zobowiąże mnie Szanowny Pan nieskończenie — brzmiał liścik, — jeżeli dziś, wracając z biura, raczy do mnie wstąpić. Od godziny szóstej wieczorem, po skończeniu lekcyi, jestem w domu. Napadła mnie dziś banda jakichś strasznych żydów z propozycyą nabycia mojej sumy. Światła rada Szanownego Pana będzie dla mnie promykiem słońca w strasznych mrokach nieświadomości, co mi czynić należy. Dziękując z góry za spełnienie prośby samotnej i bezbronnej pustelnicy, kreślę się z najgłębszym szacunkiem etc.»
List był zamknięty w różowej kopercie z wyobrażeniem zająca i z daleka pachniał paczulą.
Trzeba zdarzenia, że w chwili, kiedy go przyniesiono, w kancelaryi znajdował się mecenas. Dostrzegł różową kopertę i poczuł zapach perfum.
Korkiewicz przeczytał liścik i szybko schował go do kieszeni swego wytartego tużurku.
— Co to, masz list? — zapytał z ironicznym uśmiechem Szperalski.
— A tak, panie mecenasie, list... rzeczywiście... tak... list. Nic ważnego.
— Wolno wiedzieć, od kogo?
— To, panie mecenasie, od pewnego żyda. Prosił, żebym się postarał o wypis z jednego tam aktu... i oto piłuje mnie, bestya, o pośpiech... a ja nie jestem bardzo czasowy.
— Szczególny żyd! pisze na różowym papierze i perfumuje listy paczulą.
— Istotnie?! Ja nic nie czuję, panie mecenasie.
Szperalski śmiechem wybuchnął.
— Wiesz co, Korkiewicz — rzekł, — mógłbym cię posądzać o różne rzeczy. Na przykład o to, że kawałek szynki ze święconego przechowujesz do świąt Bożego Narodzenia; że ze starej kamizelki, którą każdy, oszczędny nawet człowiek, wyrzuciłby na śmiecie, kazałeś sobie zrobić czapkę; ale o romanse nie posądziłbym cię nigdy.
— Jakie romanse? Co znowu?!
— Faktem jest przecie, że odbierasz bileciki miłosne.
— Żarty, żarty, panie mecenasie.
— Nie rób-że mnie głupim, mój kochany. Widzę, że zaczynasz szaleć na starość.
— Mówię, że nie.
— Mówię, że tak!
Korkiewicza, zazwyczaj spokojnego człowieka, nagle pasya porwała. Stanął przy stoliku i, nie patrząc na swego pracodawcę, burknął opryskliwie:
— A choćby? To co? Romansów żadnych nie prowadzę; a gdybym je nawet prowadził, to przyzna chyba pan mecenas dobrodziej, że mi wolno. Jestem kawaler, pełnoletni, do działań urzędowych zdolny... Mam prawo robić, co mi się podoba.
— Ho, ho! mój kochany panie Korkiewicz, nie wiedziałem, że jesteś taki wymowny. Nie poznaję cię!
— A bo pan mecenas zawsze na mnie, jak na burą sukę!... Ja przecież także człowiek jestem, a że żyję uczciwie i porządnie, po teatrach się nie włóczę, kolacyjek w wesołej kompanii nie wyprawiam, za kulisy nie zaglądam... więc już się panu mecenasowi wydaje dziwnem, że ktoś do mnie napisze list. Wolno mi przecież mieć stosunki z ludźmi i interesa.
Rzekłszy to, przerażony własną śmiałością, zamilkł i drżącemi rękoma zaczął układać papiery na stole.
— Ależ ja żartowałem, kochany panie Korkiewicz — rzekł Szperalski, — żartowałem tylko i przyznaję ci zupełną słuszność. Nie mam prawa mieszać się w twoje sprawy sercowe... jesteś, jak słusznie powiedziałeś, kawaler, pełnoletni. Kochaj się w dwudziestu czterech pannach, wykradnij jaką piękną księżniczkę, albo bogatą żydówkę, ożeń się, rozwiedź się, znowuż się ożeń... abyś tylko pilnował kancelaryi, tak jak dotąd pilnujesz... nie mam nic przeciwko temu. Jeżeli zaś mój niewinny żarcik obraził cię, to... przepraszam.
— Ależ co znowuż, panie mecenasie! Do czego to podobne?!
— Co?
— No, to... żeby mnie pan przepraszał. Nie trzeba przeprosin... tylko przykro mi było, że mnie pan posądza. Ja jestem biedny człowiek... za biedny na jakieś tam ekstrawagancye, które zresztą są wierutnem głupstwem i nie mają najmniejszego sensu. Tyle jest lepszych i porządniejszych interesów na świecie, niż jakiś tam, za pozwoleniem, romans!!
Szperalski uśmiechnął się nieznacznie i zaczął przeglądać akta, dependent zabrał się do pisania; w kancelaryi panowała cisza, którą przerywał tylko szelest odwracanych arkuszy i skrzypienie pióra.
Wyszedłszy z biura, Korkiewicz udał się zaraz do swego mieszkania, na przedmieście.
Szedł powoli, a głowę jego napełniały ciężkie myśli. Przypomniała mu się scena z mecenasem i wyrzucał sobie, że znalazł się wobec swego pracodawcy za szorstko, za niegrzecznie. Tyle razy przecież ten mecenas robił mu docinki, a nigdy jeszcze podobnej odpowiedzi nie usłyszał!
— Skądże nagle wzięło się we mnie takie rozdrażnienie? — zapytywał mały człowieczek sam siebie. — Trzeba było, jak zwykle, słuchać, głową kiwać, powiedzieć: «tak, panie mecenasie, w samej rzeczy, mam romans; zakochałem się w pięknej, młodej osobie, i kto wie, co z tego wyniknie.» Onby się z tego roześmiał, ja również i skończyłoby się, a tak mógł się obrazić. Bądź-co-bądź, on jest wyżej, a ja niżej; on może na mnie patrzeć z góry, a ja muszę na niego z dołu. Taki na świecie porządek i odmienić się nie da. Ale bo i ten list przyszedł nie w porę. Na co kto ma wiedzieć? I ten różowy papier nie ma najmniejszego sensu, i ta paczula, czy jak się tam nazywa, także ni przypiął, ni przyłatał! Mecenas od razu ją zwąchał. Nic dziwnego: biła w nos jak pałką, tużurek mój już od tego listu przepachniał, i myśleć kto może, że jestem uperfumowany fircyk i że mam w głowie fiu-fiu!... Pisze ta pani, że żydzi ją naszli. Aha! mają psi węch, łotry, czują dobry interes, ale przecież i ja posiadam nos dobry! Nie dopuszczę ich, niech się na ten raz smakiem obejdą. Tyle trafia się różnych sum do nabycia, a im zachciało się koniecznie tej na Kocimbrodzie. Figę! Do tej pani trzeba jednak pójść. Dyabli nadali, że to dama; z mężczyzną nie byłoby tyle ceregielów. Ogól się, buty oczyść, tużurek nowy bierz! W tak krótkim czasie już drugi raz... barwa z sukna się ściera i tyle. Na dobry porządek, wypadałoby włożyć rękawiczki, ale nie... za duży wydatek i niepotrzebny. Interesa z damami nie trafiają się codzień, więc pieniądze na elegancyę byłyby po prostu jakby w błoto wrzucone. Taki waryat nie jestem!
Przyszedłszy do mieszkania, dependent zajął się doprowadzeniem do porządku swej tualety, ku najwyższemu zdziwieniu szewca i szewcowej — i punktualnie o godzinie szóstej wyszedł.
Mieszkanie panny Emilii podobne było do eleganckiej bombonierki, a w oczach Korkiewicza wydawało się wspaniałem.
Przyzwyczajony do swej szaro-czarnej kancelaryi, mającej podłogę brudną i obficie zaplamioną atramentem, po błyszczącej posadzce stąpać nie śmiał.
Przyszedłszy na wezwanie, długo, bardzo długo wycierał buty na słomiance przed progiem, zanim dotknął klamki. Nie domyślał się nawet, jak go to dobrze przedstawi w oczach panny Emilii, która oczekiwała go z niecierpliwością i widziała, jak wchodził do sieni.
Pomyślała sobie, że jest to człowiek porządny i uważający na wszystko, że ma w wysokim stopniu rozwinięte poczucie delikatności i rozumie, że utrzymanie porządku w mieszkaniu kosztuje niemało pracy i pieniędzy.
Przywitała go też wdzięcznym uśmiechem i podaniem ręki.
— Jaki pan dobry! — rzekła — jaki pan uczynny! Traci dla mnie czas i fatyguje się.
— To, pani dobrodziejko szanowna, nic — bąknął Korkiewicz, siadając na fantazyjnem krzesełku, pokrytem blado-różowym kretonem.
— Ależ przeciwnie, to wiele, to bardzo wiele z pańskiej strony i, doprawdy, w kłopocie jestem, jakim sposobem potrafię to panu odwdzięczyć.
— To nic, jak szanowną panią dobrodziejkę poważam, to jest bagatelka. Pisze pani dobrodziejka, że byli jacyś żydzi...
— Tak jest, byli... ale przepraszam, że na chwileczkę odejdę od przedmiotu. Nazywa mnie pan «szanowną panią dobrodziejką...»
— A, pani dobrodziejko, tak; zawsze jestem pełen uszanowania dla dam.
— Otóż... ja do takiego tytułowania przyzwyczajona nie jestem i przyznam się, że razi ono mnie trochę. Tak się mówi do sędziwych matron, do wdów lub mężatek, a ja jestem panna.
— Więc...
— Niech mi pan mówi tylko: «pani,» lub «panno Emilio.» Proszę mi wybaczyć, że poważyłam się zrobić tę uwagę, ale...
— Zastosuję się do woli panny Emilii dobrodziejki, to jest... właściwie, przepraszam... będę miał zaszczyt zastosować się do życzenia pani.
— Doskonale! Otóż niech pan sobie wyobrazi moje przerażenie dziś rano. Właśnie wybieram się na lekcye, już miałam brać okrycie i kapelusz, wtem słyszę w sieni odgłos ciężkich kroków... i tu, do mojego mieszkania, wpychają się trzej żydzi... Jeden rudy, dość tęgi, nizkiego wzrostu... ma jakieś dziwne oczy, takie wytrzeszczone...
— Znam go dobrze. On się nazywa Icek Kamlot.
— Drugi był siwy, jakiś spokojny i poważny staruszek, trzeci zaś czarny jak smoła.
— I tych znam również. Siwy nazywa się Mendel Silberglanz, a czarny: Dawid Sumienny.
— Czy pan zna wszystkich żydów w całem mieście? — spytała zdumiona panna Emilia.
— Wszystkich może nie, ale większą połowę z pewnością. Naturalna rzecz, proszę pani dobrodziejki, to jest, przepraszam, proszę pani... mają interesa i ciągle włóczą się koło sądu, więc się ich zna. I czegóż oni właściwie żądali?
— Chcieli nabyć moją sumę.
— Nabyć? Zaraz?
— Ależ natychmiast, na poczekaniu. Domagali się tego natarczywie.
— Domagali? Natarczywie? A to łajdaki!!
— Tak, panie... i to właśnie zastanowiło mnie, wzbudziło podejrzenie. Więc przedewszystkiem kazałam im się wynieść czemprędzej, a potem... Proszę pana, ja jestem kobieta samotna, opuszczona, wreszcie prawie przez cały dzień zajęta pracą na kawałek chleba, nie mam nikogo zaufanego, ktoby mi mógł pomódz i poradzić... więc powzięłam postanowienie, może zbyt śmiałe, aby się udać do pana.
— Owszem, bardzo dobrze.
— Czy mi pan nie bierze za złe tej śmiałości?
— Ależ to nic.
— To bardzo dużo! To bardzo dużo, że pan był łaskaw pofatygować się, tracić drogi czas, dla osoby prawie nieznanej.
— Ależ nic, jak panią poważam, nic.
— Żydzi tu jeszcze powrócą. Co ja mam robić?
— Wyrzucić ich za drzwi.
— No dobrze, a dalej?
— Jeżeliby znów przyszli, zrobić to samo... i czekać.
— Na co?
— Na wyjaśnienia co do sumy, o które zamierzała pani pisać do krewnych.
— Już napisałam. Własnoręcznie przylepiłam markę i wrzuciłam do skrzynki pocztowej. Mam taką naturę, taki temperament, że odkładać nie lubię. Co zrobić trzeba, to zrobię natychmiast.
— To bardzo dobrze.
— Taka jest właściwość mego charakteru.
— Mecenas Szperalski, w którego kancelaryi od wielu lat pracuję, człowiek obyty i doświadczony, mówi, że we wszelkich interesach główną podstawą powodzenia jest cierpliwość i energia.
— Cierpliwość i energia — odrzekła panna Emilia z uśmiechem. — Nie bardzo to się zgadza jedno z drugiem.
— Owszem, zgadza się, proszę pani dobro... proszę pani. Czekać z cierpliwością chwili stosownej, a gdy ta nadejdzie, rozwinąć energiczną akcyę na wszystkich punktach. To są słowa mego pracodawcy, a że mądre słowa, najlepszym tego dowodem jest znaczny majątek mecenasa. Cierpliwość i energia — powtórzył, podnosząc się z krzesła, i dodał: — Teraz ja panią pożegnam. W każdej chwili do usług gotów jestem, i gdy otrzyma pani informacye co do sumy, niech pani będzie łaskawa po mnie przyślę.
— Tak się panu śpieszy! — zawołała z żywością. — Dlaczegóż to? Natychmiast herbata będzie... Sądzę, że raczy mi pan poświęcić chwilkę czasu.
— To jest, właściwie...
— Ależ niech się pan nie wymawia. Zatrzymywać długo nie będę. Wielka to dla mnie przyjemność, gdy kto ze znajomych łaskaw... Żyję samotnie, jak pustelnica... proszę, niechże pan nie odmawia!
Wybiegła do drugiego pokoju, zręczna, fertyczna, ożywiona i zaczęła krzątać się energicznie.
Korkiewicz słyszał brzęk szkła i rozmowę z jakąś Marysią, która miała: dmuchać w samowar, skoczyć na jednej nodze po serdelki i szynkę, pamiętać, żeby pieczywo było jak najświeższe, nie zapomnieć o cukrze, nie gapić się po ulicy, nie stłuc ani jednej szklanki, kupić mleka dla kota, nalać świeżej wody w karafkę, przynieść cytrynę, nie zbierać plotek — i wykonać te wszystkie polecenia w przeciągu pięciu minut.
Stary kawaler rozglądał się po miniaturowym saloniku i myślał, że jest to bardzo miły pokój; że te meble zapewne kosztowały sporo pieniędzy, ale mogą się podobać; że firanki w oknach, rośliny w doniczkach, także przyczyniają się do przyozdobienia.
Myślał dalej, że przyjemnie jest po pracy znaleźć się w takim miłym kąciku; że dobrze jest napić się herbaty, prawdopodobnie z cytryną, i pożywić świeżutkiem pieczywem z szynką; że, ostatecznie, można przyjąć taką ofertę, choćby codzień. Kwestya tylko, o czem z damą przez ten czas rozmawiać?!
Jest właśnie na wokandzie ciekawa sprawa: Icek Maruder dał na swej hypotece ewikcyę za Janklem Rosenduftem, ale taka pani tego prawdopodobnie nie zrozumie i wogóle obchodzić ją ta rzecz nie będzie. Jest jeszcze ciekawszy proces: o obalenie testamentu niegdy Damazego Baryłkiewicza, który zapisał swój dom na przytułek dla dziadów, a krewnych dość blizkich pominął, ale bardzo być może, że panna Emilia rodziny Baryłkiewiczów nie zna i nieciekawa będzie wiedzieć, na czem ewentualnie spór się zakończy. Możnaby powiedzieć coś o pogodzie, — ale to niewielki materyał: rano przymrozek, do południa było jasno, teraz się chmurzy, a w nocy zapewne padać będzie śnieg. Licho wie, od czego zacząć i jak z tego zadania wybrnąć?!
Uprzejmość gospodyni rozwiązała tę męczącą zagadkę. Widząc, że Korkiewicz wymową nie grzeszy, rozwinęła swój dar krasomówczy i żwawo, wesoło, w sposób dowcipny, opowiadała mu różne nowinki miejskie, zebrane w domach, w których dawała lekcye.
Przyjęcie wydawało się Korkiewiczowi magnackiem... Panna Emilia własnoręcznie dolewała mu do herbaty araku, zmusiła prawie do wypicia drugiej i trzeciej szklanki.
Ożywcze jakieś ciepło rozeszło się po całym organiźmie licho odżywianego dependenta. Czuł, że mu jest zupełnie dobrze, tak dobrze, jak jeszcze nigdy w życiu, — że siedziałby w tym ładnym pokoju długo, bardzo długo.
Zegar uderzył dziewiątą i dźwięk ten zbudził go z marzeń... Wstał, podziękował, pożegnał uprzejmą gospodynią i wyszedł.
— Co, u dyabła! — myślał, idąc do domu — ten osioł, Szmul Gleich, zawracał mi głowę, mówiąc, że to jest osoba niepierwszej młodości!! Kłamstwo wierutne, fałsz, oszczerstwo! Panna nie szesnastoletnia, to prawda, ale młoda, nawet bardzo jeszcze młoda. Gdyby było inaczej, czyż posiadałaby taką gładką twarz, błyszczące oczy, takie zdrowe, białe zęby... taką figurę, taką jakąś szczególną żwawość w mowie, w ruchach, w całem zachowaniu się?.. Pamiętam, w kancelaryi jednego rana mecenas rozmawiał z regentem i z pewnym starym szlachcicem o kobietach rasowych. Ja, oczywiście, nie wtrącałem się do tego dyskursu, alem słuchał... i śmiałem się w duchu z ich gadaniny. Nawet, przypominam sobie, że taką myśl w głowie miałem: zeszło się oto trzech starych rozpustników i plotą sami nie wiedzą co. Kobieta rasowa! głupstwo wierutne. Jaka rasa znów?! Kobieta jest kobietą... Dziś widzę, że rozmowa tych panów nie była taka głupia, jak mi się wówczas wydawało, gdyż na własne oczy zobaczyłem kobietę rasową. Taka n. p. ręka, drobna, delikatna, biała, szczupła, taka, jak oni się wówczas wyrażali, nerwowa. Bez wątpienia tak jest, to oznaka rasy... Nie należy nigdy wydawać sądów stanowczych o rzeczach, na których się człowiek nie zna... Przy pierwszej okazyi, jak mecenas zacznie o tym przedmiocie mówić z regentem... a co prawda, oni, gdy się zejdą, to rzadko o czem innem mówią... będę słuchał uważnie, bo widzę, że można się od nich czegoś nauczyć... I ten tużurek mój nowy... co prawda, nie taki on nadzwyczajnie nowy, bywają o wiele nowsze... warto dać do odprasowania... i niechby kołnierz może przyszyli i guziki... Warto, warto — powtarzał z westchnieniem, — ale to dużo pieniędzy pochłonie... Krawcy to straszni ludzie: zamiast odziewać bliźnich, zdzierają z nich skórę... i taki, jeden z drugim, ma bezczelność nazywać się majstrem!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.