Suma na Kocimbrodzie/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Suma na Kocimbrodzie
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Dubowskiego i Gajewskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Klemens Junosza.



Suma na Kocimbrodzie.



POWIEŚĆ.







WARSZAWA.
NAKŁAD KSIĘGARNI
Dubowskiego i Gajewskiego.
30. Chmielna 30.

1898.


Дозволено Цензурою.
Варшава, Января 21 дня 1897 года.






I.

KKancelarya pana Dyonizego Szperalskiego, adwokata, używającego w gubernii sławy nader biegłego jurysty, znajdowała się w rynku, w starożytnej kamienicy, o ścianach niesłychanie grubych, izbach ze sklepieniami, ponurych, podobnych do cel więziennych. W owej kancelaryi było zawsze chłodno i ciemnawo, a wewnętrzne jej urządzenie odznaczało się wielką prostotą, prawie zaniedbaniem. Dwie szafy czarno bejcowane, stół przykryty czarnem suknem, ogromny fotel i kilka krzeseł obitych czarną skórą, stos dzieł prawniczych w czarnej oprawie — oto i wszystko. Dodać do tego należy że zarówno pan adwokat Szperalski, jak i jego wierny dependent Korkiewicz, byli zawsze jednakowo czarno ubrani, z tą tylko różnicą, ze sukno na surducie adwokata było matowe, na dependencie zaś wyszarzane i świecące.
Gdy czasem promyki słońca wpadały przez okno do ponurej kancelaryi, to ślizgały się po plecach i rękawach biednego dependenta, jak po lodzie, i z czarnego niby jego surduta wydobywały tony zielonkowate, rudawe, ciemno-niebieskie...
W takich razach adwokat, który ów przygarbiony grzbiet swego pomocnika miał ciągle przed oczyma, wołał gniewnie:
— Panie Korkiewicz!
— Co mecenas dobrodziej każe?
— Mógłbyś też sobie sprawić nowy surdut! Świecisz się tak, jakby cię kto sadłem wysmarował. Patrzeć na to nie mogę.
— Przepraszam; tużurek jeszcze bardzo porządny i nie stary; czternaście lat temu zrobił mi go z łokcia nieżyjący już dziś Abram Grinszpan, ten, co to, jeżeli pan mecenas sobie przypomina, procesował się z Michlem Sową o pół domu...
— Niech go tam! Dość, że proszę cię, abyś sobie nowy surdut sprawił.
— Jeden tylko widzę na to sposób.
— Na przykład?
— Pan mecenas dobrodziej kupi sukno, a na robotę to już ja sam poniosę ekspens.
— No, to ja widzę jeszcze inny sposób.
— Słucham pana mecenasa.
— Przesuń stolik swój pod ścianę na prawo, to nie będziesz mi świecił w oczy temi wyświechtanemi plecami, sknero, kutwo, liczykrupo!
— Pan mecenas dobrodziej zawsze łaskaw i na komplimenta hojny; że zaś oszczędność jest cnotą, to pan sam częstokroć powiada, i w myśl tej zasady elegantem ani fanfaronem nie będę... Wolę przestawiać stolik, choćby sto razy na dzień, dla pańskiego kaprysu... Świeci się! Proszę! Złoto także się świeci, a nikt rozsądny na to nie narzeka.
— No, dość już, dość; nie mrucz, niedźwiedziu... Cenię ja twoją cnotę oszczędności, ale radbym też wiedzieć, dla kogo zbierasz?
— Tak sobie, panie mecenasie, dla... cnoty. Zresztą, nie mam się czem pochwalić; nie nazbierałem dużo... tyle, że w późnej starości może na piwo grzane i na tabakę starczy... Niema o czem gadać; bagatela, głupstwo!
Przenosił stolik i skrobał gęsiem piórem na papierze, aż skrzypiało — i tak zajętego udawał, że nie odzywał się wcale.
Klienci przychodzili do kancelaryi i rozmawiali z adwokatem, Korkiewicz udawał, że nie słyszy — słyszał jednak wybornie, ani jeden wyraz nie był dla niego stracony. W lot rozumiał, o co idzie, zastanawiał się, kombinował, czy można co przy tej okazyi zarobić i ile.
Człowieczyna ów już od lat trzydziestu pracował w tej kancelaryi, a jedynem jego marzeniem i ambicyą było dorobienie się majątku. Dla tej idei skąpił, oszczędzał, żywił się marnie, odziewał biednie, mieszkał, a właściwie nocował, na poddaszu, gdyż całe dnie w kancelaryi przepędzał.
Powierzchowność jego była bardzo niepokaźna. Małego wzrostu, szczupły, o bladej twarzy i pokornem wejrzeniu, mniejszym się jeszcze wydawał, niż był w rzeczywistości; a że zarostu nie nosił i całą twarz starannie wygalał, więc trudno było domyślić się, w jakim jest wieku...
Sprytny i pojętny z natury, łatwo sobie przyswoił potrzebne wiadomości, a przez długie lata praktyki tak się wyrobił, że był doskonałym pomocnikiem — i pan mecenas Szperalski za nic na świecie nie byłby się z nim rozstał, pomimo, że częstokroć gniewał się na niego i zrzędził, że szydził z jego skąpstwa i starokawalerskich dziwactw.
I Korkiewicz również nie opuściłby swego patrona, tak się z nim zżył i tak do niego przyzwyczaił. Ze zrzędzenia mecenasa nie robił sobie nic, czasem się nawet odciął, ale na myśl mu nigdy nie przyszło, aby obowiązek porzucić; nie wyobrażał sobie bowiem życia bez tej kancelaryi ponurej, czarnego stołu, czarnych krzeseł, bez szarego papieru, zbutwiałych akt, bez interesantów i dysput o różnych sprawach.
W dysputach takich nie brał udziału, udawał, że nie słucha, że go one nie obchodzą; ale wchłaniał je w siebie z zadowoleniem szczególnem, z rozkoszą, kombinował okoliczności i, zanim się konferencya skończyła, miał już o sprawie swoje własne zdanie, które wyjątkowo rzadko różniło się ze zdaniem jego patrona.
O ile dependent był szczupły, niepozorny i cichy, o tyle znów mistrz jego imponował wzrostem, tuszą i pewnością siebie. Mówił głośno, patrzył na wszystkich z góry, lubił życie i jego przyjemności, i nie żałował sobie na nic; dom prowadził otwarty, wyjeżdżał corocznie na odpoczynek za granicę... Ogromna praktyka pozwalała mu na to.
Pewnego dnia, na jesieni, koło południa, pan adwokat, powróciwszy z sądu, usiadł na staroświeckim czarnym fotelu i zamyślił się... Tarł czoło, jak gdyby chciał dopomódz pamięci, nareszcie zawołał:
— Panie Korkiewicz!
— Słucham mecenasa dobrodzieja.
— Czyś ty kiedy słyszał o jakim Kocimbrodzie? Czy nie obiło ci się coś podobnego o uszy?
— O moje uszy, za pozwoleniem pana mecenasa, nic się nie obija, tylko niekiedy coś w nie wpada, a skoro wpadnie, to zostaje w głowie na zawsze, jak w szafie.
— Ślicznie powiedziane; masz za to dobre cygaro... Zapal-że je...
— Dziękuję pokornie, ale nie zapalę... Takie cygara, jak pańskie, godzi się palić tylko w uroczyste święta... Dziś dostałem niezłe cygarko od jednego starozakonnego kupca.
— Właśnie widziałem to... i proszę, abyś zapalił moje... a tamto zachowaj na dzień uroczysty. Zapowietrzasz mi kancelaryę dymem z różnych pysznych cygar.
— Grymasy!
— No, no...
— Wedle stawu grobla, nie każdego stać na zbytki... Ale o co to pan mecenas pytał?
— Czy słyszałeś kiedy o jakimś Kocimbrodzie?
— Cóż to takiego?
— Majątek ziemski... dobra, folwark, awuls, attynencya, albo ja wiem? Wogóle coś takiego, co ma hypotekę...
— Nie, panie mecenasie, nie przypominam sobie.
— To szczególna rzecz; przecież ja tę gubernię znam, jak własną kieszeń. Zdaje mi się, że niema majątku, którego interesa byłyby mi nieznane, a tu jakiś Kocibród. Ani widziałem, ani słyszałem, ani wiem... Co, u dyabła!? Starzejemy się, widać, mój panie Korkiewicz, tracimy pamięć...
— Nie bardzo... Pan mecenas wygląda jeszcze ślicznie, jak panienka...
— Bzika masz!?
— Nie zdaje mi się, panie dobrodzieju. Kocibród... proszę ja kogo... Gubernii wprawdzie nie znam, za miasto nie wychodzę, chyba niekiedy na spacer, ale w hypotece jestem jak w domu... a dalibóg, nie przypominam sobie, żebym kiedy miał w ręku księgę Kociegobrodu... Dla pewności, sprawdzę; chociaż wiem dobrze, że takiej niema. Czy to pilna rzecz?
— Dość pilna...
— W takim razie pójdę zaraz...
— Jeżeli nie masz nic ważniejszego do roboty, to idź...
Korkiewicz zdjął z wieszadła palto i strasznie wypłowiały kapelusz, ubrał się i wyszedł z kancelaryi; adwokat zaczął przeglądać jakieś akta, lecz przerwał mu tę czynność młody człowiek, który śmiałym, posuwistym krokiem wszedł do kancelaryi.
— Pana Józefa Malwińskiego, dawno niewidzianego, witam!... Cóż to za wiatr przychylny przypędził cię tutaj... do mnie?
— Interesa, kochany mecenasie...
— To dobrze... życie bez interesów nie miałoby żadnej wartości...
— Dla prawników, zapewne...
— Dla każdego, kochany panie Józefie... Kto się ma o co procesować, ten ma coś do wygrania, czy do przegrania; ma o co walczyć...
— Paradoks!
— Zaniechaj więc sprawy; niech ci przeciwnik zabierze, co chce; zobaczysz wtedy, jak wygląda paradoks.
— A przepraszam, to jest zupełnie co innego...
— No, więc kiedy co innego, to, nie tracąc czasu, mów, o co idzie; zobaczymy...
Klient zaczął opowiadać szczegółowo powody sporu, adwokat słuchał uważnie, nie przerywając, robił notatki, wreszcie rzekł:
— Bądź dobrej myśli, wygramy. Pretensya słuszna, sprawa czysta jak szkło. Podpisz, kochany panie, plenipotencyę, daj na koszta... i śpij spokojnie. Wszystko pójdzie piorunem. Na obiad, ma się rozumieć, do mnie. Moje kobiety będą ci bardzo rade.
Zaczęli rozmawiać o nowinach chwili, o stosunkach towarzyskich miasta i okolicy, o wspólnych znajomych. Dym cygar ich otoczył, a pogawędka tak zajęła, że nie słyszeli nawet, jak Korkiewicz wsunął się po cichu do kancelaryi.
— Nic podobnego niema, panie mecenasie — rzekł. — Taka nomenklatura w naszej gubernii nie istnieje. Kocibród! także jakaś nazwa, z piekła rodem...
— Ja o podobnej nie słyszałem — rzekł adwokat.
— Ja także nie — dorzucił dependent, — ale spotkałem takiego, który coś wie.
— No, no... któż to?
— Właśnie był w hypotece Szmul Gleich, zna go pan mecenas, ten aferzysta... Otóż on mówi, że coś sobie przypomina; tylko, że akurat nie miał czasu, śpieszył się gdzieś, ale przyrzekł mi, że przypomni sobie i da znać.
— O co to idzie? — zapytał klient.
— Żądają ode mnie informacyi o sumie na Kocimbrodzie; tymczasem u nas takiego majątku niema. List jest z Warszawy.
— A, to ja może będę mógł coś o tem powiedzieć — rzekł młody człowiek, — ale to dość długa historya. Wiąże się ona ze wspomnieniami moich lat dziecinnych, z czasów, kiedy byłem ośmio lub dziewięcioletnim chłopaczkiem. Przypominam sobie teraz... Moi dalecy krewni, Zawolscy, mieli majątek za Warszawą. Nie pamiętam, z jakiego powodu, przepędziłem u nich kilka miesięcy letnich. Było tam kilkoro dzieci: syn i trzy córki; chłopiec mógł mieć wówczas około szesnastu lat, dziewczynki tak... czternaście, dwanaście, dziesięć. Co się teraz z niemi dzieje, nie wiem... pewnie już powychodziły za mąż...
— Jakbyś zgadł, panie Józefie! podpis na liście jest wyraźny: Izabella z Zawolskich Millerowa...
— Izabella... to właśnie najstarsza. Blondynka, z niebieskiemi oczyma, bardzo przystojna była panienka. Otóż, jak wspomniałem, przepędziłem u nich kilka letnich miesięcy. Zdaje mi się, że musiała tam być bieda, a jak dziś to rozumiem, niedbalstwo i nieład. Dom stary, zrujnowany, koniska chude, bryczka roztrzęsiona; po dziedzińcu, po folwarku, żydzi chodzili jakby po swoich własnych podwórzach... Właściciela owego folwarku, który się nazywał Sosnówka, czy Brzozówka, tytułowałem wujaszkiem, chociaż pokrewieństwo nasze z nim było dość dalekie... ale wypadało go przecież jakoś nazywać... Na imię miał Tomasz.
Korkiewicz, jak zwykle, oddał się bardzo gorliwie robocie, ale słuchał pilnie i nazwiska na karteczce notował...
— Owego wuja Tomasza — ciągnął dalej pan Józef — bałem się jak ognia...
— A to dlaczego?
— Wydawał mi się strasznym. Miał duże, wyraziste oczy, włosy najeżone, jak szczotka, i brodę siwiejącą. Brwi ciągle marszczył i rzadko kiedy się odzywał. Po całych dniach palił fajkę i chodził po stołowym pokoju, w którym ścieżkę na podłodze wydeptał... a gdy było gorąco i duszno, to wynosił się do ogrodu i tam dreptał znowuż po parę godzin z rzędu bez przerwy. Nieraz sądziłem, że dostanie zawrotu głowy i upadnie, ale nie... nic mu to jakoś nie szkodziło. Otóż przypomina mi się jedna okoliczność, rozmowa, którą wysłuchałem mimowoli, przypadkowo.. Żona go o coś bardzo prosiła, przekładała, że to jest konieczne, niezbędne, dla nich samych i dla szczęścia dzieci. On słuchał, kiwał głową, nareszcie wyjął fajkę z ust i rzekł grubym, basowym głosem: «Poczekajcie... niech-no tylko skończę z tym łotrem i sumę, co mam na Kocimbrodzie, odbiorę... inaczej śpiewać będziemy. Tymczasem trzeba czekać cierpliwie.» Wówczas zajęło mnie pytanie: jakim sposobem ktoś może skończyć z łotrem i odebrać sumę z Kociegobrodu, jeżeli po całych dniach nic nie robi, tylko pali fajkę i wydeptuje ścieżkę w podłodze lub w ogrodzie. Kwestya tak mnie zajęła, że wdałem się w rozmowę z Izabelką, w nadziei, że ta dziewczynka wyjaśni mi wątpliwość.
— Belciu — zapytałem, — czyś ty słyszała kiedy o jakim łotrze?
— Bardzo często — odrzekła.
— Cóż to za jeden?
— Łotr, mój Józiu... straszny, okropny.
— Widziałaś go?
— Nie; ale tatuś powiedział, że musi z nim raz skończyć.
— A jak ci się zdaje... skończy?
— O! niezawodnie... przecież powiedział. Zobaczysz, jak tu będzie inaczej. Będzie nowy fortepian, przyjdzie guwernantka, my zaczniemy się uczyć; tatuś dom każe odświeżyć, dać nowe podłogi, obicia, dach naprawić. Cudownie tu będzie... niech-no tylko tatuś z łotrem skończy!
— Oto — dodał młody człowiek — jest wszystko, co mi wiadomo o Kocimbrodzie.
— To niewiele — rzekł adwokat.
— Zawsze coś...
— Masz pan słuszność; jesteśmy już poinformowani, że gdzieś jest jakiś Kocibród, i że istnieje, czy też istniał, pewien łotr, z którym pański wujaszek obiecywał skończyć. No, chodźmy teraz na obiad, kochany panie Józefie; o tej godzinie u nas bywa zwykle, a ja jestem z zasady punktualny i nie lubię się spóźniać. Panie Korkiewicz — dodał, zwracając się do dependenta, — idź także na obiad.
— A o tym Kocimbrodzie, panie mecenasie?
— Ostatecznie cóż nas to obchodzi? Niema, to niema; odpisać list w tym sensie i basta...
— Możnaby jednak przewąchać...
— Ha, jeżeli masz chęć, to któż ci broni!?
— Spróbuję...





II.

DDependent narzucił wypłowiałe palto na ramiona, nakrył głowę zrudziałym kapeluszem i powoli dążył do swego mieszkania.
Znajdowało się ono dość daleko od kancelaryi, na przedmieściu, w drewnianym domu z facyatką. Głównym lokatorem facyatki był szewc z rodziną, Korkiewicz zaś miał mniejszą izdebkę pod dachem, o małem okienku, niziutką i niezmiernie ciasną.
Dla oszczędnego człowieczka było to mieszkanie wygodne i dobre, ale za kosztowne, i byłby je od dawna porzucił, gdyby nie to, że tańszego w całem mieście znaleźć nie mógł.
Pogodził się więc z losem; rubla miesięcznie regularnie płacił i od lat dziesięciu ta stancyjka na facyatce za lokal mu służyła.
Umeblowanie było odpowiednie do apartamentu: łóżko żelazne, stolik sosnowy, jedno krzesełko, blaszany samowarek, lichtarz — oto wszystko.
Co sobota szewcowa stancyjkę tę zamiatała, a raz na rok, przed świętami Wielkiejnocy, myła w niej podłogę, o co się Korkiewicz strasznie gniewał, gdyż od wody zaprowadza się w mieszkaniu wilgoć, a od wilgoci człowiek traci zdrowie i naraża się na różne dolegliwości.
Nic to wszakże nie pomagało — czemu niema się co dziwić, gdyż jeżeli sam szewc, jako mąż i głowa domu, nie mógł sobie z panią majstrową poradzić i czynności jej krytykować nie śmiał — cóż dopiero mówić o mizernym dependencie, który nie imponował ani żylastemi ramionami, ani potęgą głosu, ani nawet darem wymowy. Musiał tedy raz do roku znosić niebezpieczeństwo wilgoci, a jeżeli oponował przeciw temu, to więcej dla zasady i ze zwyczaju, aniżeli z przekonania, że opozycya przyprowadzi do jakiegoś rezultatu.
Adwokat zwracał uwagę swego pomocnika, że mieszkanie na przedmieściu nie ma sensu, a chodzenie po pustych uliczkach i zaułkach, szczególniej w porze nocnej, dla ludzi, którzy wogóle coś posiadają, nie zawsze bywa bezpiecznem.
— Wiedzą, żeś sknera i pieniężnik — mówił; — obedrą cię kiedy, pokaleczą, a może i zabiją. Nie brak łotrzyków na grosz łakomych, którzy nie mają nic do stracenia. Jesteś niegłupi i doświadczony, przeto powinieneś być ostrożny.
— A tak! — odburknął Korkiewicz — może jeszcze mam wynająć taki apartament, jaki ma pan mecenas! Wolno panu, jako panu, ale ja zbytków nie lubię, nie pochwalam i nie robię.
— Pleciesz sam nie wiesz co! Na tem pustkowiu życie narażasz... Rozumiesz?.. życie!
— Ktoby się na nie łakomił?
— No, zapewne; niema przypuszczenia, że cię porwie, rękami najemnych zbirów, jaka księżniczka, zakochana w tobie, ale zwyczajny rzezimieszek może mieć na twój pugilares apetyt.
— Ani trochę.
— A to z jakiego powodu?
— Mam sposób. Ja, proszę pana mecenasa, na każdą rzecz mam sposób. Rzezimieszków nie lękam się bynajmniej. Podczas nocy zimowej idę śmiało, żaden mnie nie zaczepi, a jeżeli zaczepi, to powie co najwyżej: «dobry wieczór, stary skrobiszu, liczykrupo, głodomorku,» a ja mu na to: «uszanowanie kochanemu sąsiadowi.» I oto wszystko.
— Skąd taka względność?...
— Codzień wieczorem opowiadam mojej szewcowej mniej więcej tak: «Dziś oto, widzi pani majstrowa, zarobiło się, dzięki Bogu, pół rubelka; sześć groszy mam przy sobie na jutrzejsze śniadanie, a resztę odniosłem do kasy oszczędności. Tam pewne, tam murowane: ogień nie spali, woda nie zaleje, złodziej nie ukradnie. Pieniążki w kasie, a ja sobie jak ptaszek, leciutki, rozboju się nie lękam; na stare palto nikt się nie złakomi, a moneta sześć groszy nikogo nie skusi.» Baba nie wytrzyma, zaraz powie drugiej babie, druga trzeciej i całe nasze przedmieście wie, że oprócz paru groszy, pieniędzy przy sobie nigdy nie posiadam. To mi daje bezpieczeństwo osobiste i tytuł «liczykrupy,» którym i pan mecenas dobrodziej nieraz mnie w łaskawości swojej honoruje...
Tak się usprawiedliwiwszy przed mecenasem, już Korkiewicz do tego przedmiotu nie powracał; mieszkał dalej na przedmieściu u szewca, do kancelaryi regularnie przychodził, czasem na miasto się wymykał, grosze robił i egzystował, marny, niepozorny, nieznaczny, a w duszy wysokie ambicye pieszczący.
Suma na Kocimbrodzie zainteresowała go w wysokim stopniu.
Dlaczego — sam sobie sprawy nie zdawał, — ale postanowił, bądź-co-bądź, do źródła dotrzeć, spenetrować, dowiedzieć się, co jest i jak jest... Coś mu szeptało do ucha, że to interes, że przedstawia pole do zarobku, że może w przyszłości coś dać.
Korkiewicz był trochę przesądny — miał swoje uprzywilejowane dnie, a właśnie o owej sumie w takim dniu wiadomość go doszła; był to przytem wtorek i początek pierwszej kwadry księżyca — same pomyślne wróżby!
Wyszedłszy z kancelaryi, wlókł się powoli, przystanął na rynku, zerknął okiem, czy nie widać interesantów, — ale na rynku była cisza, kilku żydów stało przed sklepami, ćmiąc fajki, rozmawiając o geszeftach; chłop przy furze drzewa, oczekując nabywcy, ziewał głośno, stróż ulicę zamiatał.
W godzinach obiadowych bywa taka stagnacya, że najlepiej jest wtedy... iść na obiad... Tak też uczynił Korkiewicz.
Wszedł do taniej traktyerni, bocznemi drzwiami, i usiadł w kącie, przy małym stoliczku.
Uprzejma gospodyni zapytała go, co rozkaże — zapewne obiadek?
— Bardzo dziękuję... ale nie. Już jestem po obiedzie... Kawałek sera, ale maleńki... kufelek piwa... będzie dość. Obiad był obfity, więc nie głodnym.
— Zapewne w domu prywatnym? — rzekła gospodyni.
— A naturalnie! Widzi pani, stosunki towarzyskie, zapraszają. Cóż człowiek ma robić? Idzie... Nawet nieźle jeść dali.
— I darmo, a to też coś znaczy.
— Niema co mówić, kochana pani, znaczy, dużo znaczy. Żeby tak codzień, to przez rok możnaby sporo zaoszczędzić.
— Niechże Bóg broni!.. a cóżbym ja w takim razie robiła?!
— Znalazłoby się zatrudnienie; zresztą można kapitał umieścić na hypotece, na dobrym numerze. Pewny interes!... Ja sam mógłbym pani nastręczyć; mam lokaty bardzo, bardzo dobre.
— Idź pan do licha z taką propozycyą, mój panie! Co mam lokować? Marne kilkaset rubli! Na biedną garkuchnię to jeszcze, ale hypoteka! Na trzewiki nie wystarczyłby procent od takiej bagateli.
— Jak kochana pani uważa. Rada jest dobra, ale każdy sam wie najlepiej, czego mu potrzeba... Juścić zapewne piwko lepiej procentuje.
— Jak kiedy, mój panie, i jak od kogo. Gdyby wszyscy goście byli tacy, jak pan, to trzebaby budę zamknąć.
— A pani pewnie myśli, że ja przez skąpstwo jestem wstrzemięźliwy.
— Toż całe miasto wie o tem...
— Plotki, kochana pani, wierutne plotki! Ja lubię wypić i chęć mam nieraz taką, że beczkibym się nie uląkł.
— A któż przeszkadza? Żona, dzieci?
— Zdrowia brak. Siedzące życie, wątroba dokucza, doktorzy zabraniają.
— A pan ich słucha?
— No jakże? Ludzie uczeni, znają się...
— Co im można wierzyć?! Do mojego nieboszczyka pierwszego męża sprowadzałam dwóch... umarł; przy drugim moim nieboszczyku było czterech... także umarł; a do trzeciego nie przychodził jeszcze żaden i, chwalić Boga, chłop żyje i zdrów jest jak krzemień, po całych dniach i nocach w kuchni przesiaduje, przy ogniu...
— Rozmaicie bywa, kochana pani! doktor swoją drogą, choroba swoją, a co Bóg komu przeznaczył, to go nie minie... Proszę pani: za serek, za piwko i do widzenia...
— Dokądże tak pilno?
— Na przechadzkę, dla zdrowia. Z polecenia doktora tak czynię.
— I buty pan drze — rzekła złośliwie. — Posiedzieć przy kufelku, to idzie na pożytek, bo piwo wzmacnia, a włóczenie się po ulicach tylko szewcom grosze do kieszeni napędza.
— Tak, tak! — odezwał się z westchnieniem dependent — marne życie! Wciąż trzeba się trzymać za kieszeń i płacić za najmniejszy drobiazg. Do widzenia, pani kochana.
— Sknera! — bąknęła półgłosem gospodyni.
Mały człowieczek wyszedł i skierował swe kroki w stronę żydowskiej dzielnicy miasta.
Szedł przez uliczki ważkie, brudne, pełne śmieci; przesuwał się między koszami przekupek, gromadami bachorów, grających pod ścianami w kamyki, przepychał wśród kupców, robiących obrachunki na środku ulicy, uciekał przed nadjeżdżającymi wozami — aż wreszcie wydobył się na mały placyk, przy którym stała wysoka, wązka kamienica, o dwóch oknach frontu.
Już i mrok wieczorny zaczął zapadać. Drobniutki deszcz mżył, powietrze było dość mgliste, wilgotne i zdawało się przyduszać wydobywające się z ziemi wyziewy. Kamienie nierównego bruku oślizgły, trzeba było iść bardzo ostrożnie, aby nie upaść.
Podpierając się laską, badając nią drogę, wszedł do sieni owej kamieniczki i znalazł się w zupełnej ciemności. Dopiero zaświeciwszy zapałkę, znalazł schody i poręcz, której się silnie uczepił.
Ta zaprowadziła go na drugie piętro, a światło, przeciskające się przez szczeliny popękanych drzwi, wskazało mu, gdzie ma szukać klamki. Nacisnąwszy ją, znalazł się w sporej izbie, oświetlonej kopcącą lampką naftową i blaskiem ognia z kuchennego komina.
Gromada zamorusanych dzieci patrzyła na niego ciekawie, od komina nadbiegła roznegliżowana żydówka.
— Aj! — zawołała — taki gość... Weg, kinder!... Taki gość! Pan zapewne do męża?
— Tak jest.
— On w domu; on tylko co przyszedł, pewnie jeszcze dobrze nie usiadł... On będzie zaraz jadł obiad, już się gotuje... Bardzo proszę, niech pan pozwoli; mój mąż jest w sali... proszę pana do sali... niech pan spocznie.
Sala miała dwa okna od frontu, resztki obdartego obicia na ścianach i podłogę zniszczoną, skrzypiącą. Znajdowały się tam dwa wielkie łóżka z rozrzuconą pościelą, stara kanapa, obita zielonym rypsem, stolik przykryty spłowiałą czerwoną serwetą, półka z książkami, szafa i kilka krzeseł.
Na stoliku, w ogromnym mosiężnym lichtarzu paliła się maleńka świeczka łojowa, przekrzywiona na bok, i rzucała migotliwe, czerwonawe blaski na przedmioty, znajdujące się w izbie.
Ujrzawszy gościa, gospodarz podniósł się z kanapy.
— No, no! — rzekł — kogo ja widzę? Pan sam się fatygował! Niech-no pan siada. Pan zapewne bez interesu nie przyszedł?
— Naturalnie! zna mnie Szmul dobrze, że nie lubię próżno czasu tracić.
— Jaki to interes jest?
— Dziedzic z Rozlazłówka szuka pieniędzy; czy Szmul o tem wie?
— On zawsze pieniędzy szuka — odrzekł żyd — i jego interes to na pewno nie jest ten interes, który pana do mnie przyprowadził. Co pana obchodzi Rozlazłówek i jego dziedzic? Niech pan zaraz zacznie o drugim... To będzie lepiej, prawda?
— No, tak; my rozumiemy się w dwóch słowach. Obiecał mi Szmul dać informacyę o sumie na Kocimbrodzie... Co wam o niej wiadomo?!
— Bardzo niewiele... Niech-no pan czeka; może ja sobie przypomnę.
Zaczął chodzić po pokoju, trzeć czoło, zdejmował aksamitną jarmułkę, to ją znowuż na głowę nakładał, gładził brodę, ruszał ramionami, wyłamywał palce, słowem puścił w ruch nie tylko władze pamięci, ale i wszystkie członki — wreszcie zatrzymał się przed dependentem i zawołał:
— Już jest! U mnie zawsze tak! Jak ja chcę sobie coś przypomnieć, to na pewno przypomnę. Ja o tej sumie słyszałem; ona była do odstąpienia; na niej chcieli spory procent stracić, ale interes nie doszedł do skutku.
— Dlaczego?
— Nie wiem; mnie także robiono propozycyę... nie chciałem, miałem wtenczas co innego do roboty. I to pamiętam, że za tym interesem bardzo pracowicie chodził faktor Icek Szpindel... i to także pamiętam, że pan, który chciał sprzedać sumę, przyjechał z Warszawy i stał w hotelu... Więcej nie wiem.
— Trzeba będzie przedewszystkiem odszukać Icka Szpindla. Nie wiecie, gdzie on mieszka?
— On już nie potrzebuje mieszkać: umarł, będzie temu trzy lata.
— Żeby go dyabli!... — mruknął ze złością dependent.
— Fe! Nie spodziewałem się po panu takiego brzydkiego słowa. Co panu zawinił Icek Szpindel? Umarł, bo tak Pan Bóg chciał. Szpindel zapewne wolałby jeszcze żyć i handlować... a pan go przeklina. To się nie godzi.
— Prawda... wymówiłem niechcący... Niech Icek Szpindel spoczywa w spokoju, skoro umarł... ale wolałbym, żeby żył i powiedział, jak rzecz stoi. Dałbym mu nawet coś za to.
— Czekaj pan! — zawołał Szmul — jest jeszcze jedna osoba, która ma wiadomości.
— Cóż to za osoba?
— Kobieta... zdaje mi się, że panna.
— Młoda?
— Albo ja wiem? Jak ona wystroi się, włoży na głowę kapelusz i zasłoni twarz kawałkiem firanki, to się zdaje młoda... ale za to mogę zaręczyć, że pierwsza młodość to nie jest. Na oko można jej przyznać trzydzieści lat... jabym licytował wyżej, do trzydziestu pięciu, czterdziestu... i myślę, że nie bardzobym się oszukał. Wiem, że Icek Szpindel chodził do niej w interesie tej sumy.
— Chodził? Wiec ona mieszka w naszem mieście. Cóż to za jedna? czem się trudni?
— Nie wiem; zdaje mi się, że ona jest guwernantka, taka, co uczy po domach. Ja się na tem nie znam, ale słyszałem, że pokazuje dzieciom trochę po francusku, trochę na fortepianie, jak zwyczajnie taka osoba. Ona też chce żyć.
— Ale jak się nazywa? gdzie mieszka? Będę bardzo wdzięczny, jeżeli mnie Szmul poinformuje.
— Nazwiska nie znam, a pomieszkanie ona ma na przedmieściu, niedaleko od pana; może trzeci, może czwarty domek od rogatki.
— Z czerwonemi okiennicami?
— Zdaje się, że tak.
— To już wiem. Znam ją z widzenia, przechodzę dwa razy na dzień koło jej okien... To ta; no proszę, i ktoby się tego spodziewał?!
Podziękowawszy Szmulowi za informacyę, Korkiewicz wyszedł; uczepił się poręczy i powoli zaczął się spuszczać w czarną otchłań.
Schodził ze stopnia na stopień powoli, z ostrożnością wielką, aby nie upaść i karku nie skręcić; nareszcie znalazł się w sieni i z przyjemnością spostrzegł odrobinę światła, wpadającego tam z zapalonej już latarni ulicznej...
Więcej z przyzwyczajenia, aniżeli z potrzeby, powlókł się ku kancelaryi, ale ponieważ światła w oknach nie było, przeto uważając, że obecność jego jest zbyteczna — udał się już wprost do swego mieszkania, na przedmieście...
Przez wiele lat chadzał tą drogą, znał ją więc doskonale i nawet w ciemności mógł iść bezpiecznie i trafiać na różne kładki, deski, kamienie, cegły, rzucone wśród błotnistych uliczek i mające zastępować chodniki.
Szedł, nie śpiesząc się, zastanawiał się, rozmyślał i mruczał sam do siebie półgłosem. Taki miał zwyczaj. Małomówny wobec ludzi, sam z sobą lubił prowadzić dyskursa — i wówczas z ust jego wychodziło jakieś mamrotanie, niedokończone wyrazy, w połowie przerywane zdania, westchnienia, lub też cichy a szyderczy śmiech.
Ktoby słyszał te monologi, nie zrozumiałby ani słowa; dla Korkiewicza były one przyjemnością zajmującą, niekosztowną i osładzającą chwilę samotności.
Nieraz, gdy wieczorem rozmawiał tak sam z sobą, w swojej stancyjce, a współcześnie w pierwszej izbie szewc się rozgadał, szewcowa nakazywała mu milczenie, mówiąc:
— Cicho bądź, stary! pan Korkiewicz pacierze odmawia. Sknera jest, bo jest, ale dusza chrześcijańska. Nie czyńmy mu przeszkody w modlitwie, skoro się jej z pobożnością oddaje.
W takich razach szewc zniżał głos aż do szeptu, albo zupełnie mówić przestawał, szewcowa też dawała językowi wypoczynek — a lokator mruczał bez przeszkody i swobodnie.
Idąc do domu, po wizycie u Szmula, zastanawiał się nad zebranemi wiadomościami.
— Wielka szkoda — mruczał, — że Icek Szpindel nie żyje; możnaby od niego mieć informacye najlepsze. Sprytny żyd był, przypominam go sobie. Chudy, wysoki, blady, w aksamitnej czapce na głowie i z czerwoną trzcinową laską w ręku. Nawet nie zauważyłem, że go już niema i że się nie włóczy po mieście. A no, stało się. Pozostaje jeszcze owa pani, moja sąsiadka. Znam ją, widuję prawie codzień, alem z nią nie rozmawiał nigdy w życiu... i w tem właśnie jest sęk!
Rozmowa z kobietami nie robiła Korkiewiczowi trudności, o ile odbywała się w kancelaryi i dotyczyła kwestyi prawnych. W nieobecności swego patrona nieraz Korkiewicz damy przyjmował; prosił je siedzieć, słuchał cierpliwie, o co idzie, informował... Niekiedy posuwał uprzejmość do tego stopnia, że zarzuciwszy wyszarzane palto na ramiona, osobiście odprowadzał klientkę do hypoteki lub do kancelaryi regenta — i to go nic nie żenowało.
Dama była dla niego takim samym interesantem, jak mężczyzna, bez względu na to, czy szeleściła jedwabiem, czy też imponowała światu atłasową peruką z zielonemi wstążkami; ale poza kancelaryą Korkiewicz kobiet nie spotykał, w towarzystwach nie bywał, konwersacyi z żadną nie prowadził; przeraziła go przeto myśl, że musi pójść do mieszkania kobiety, gdzie są, jak to codziennie przechodząc widywał, białe firanki w oknach, kwitnące rośliny i klatki z kanarkami.
Jeżeli okna są aż tak przystrojone, cóż dopiero mówić o samem mieszkaniu; zapewne i podłoga froterowana i meble ładne, po pańsku, nie tak jak w kancelaryi, gdzie wszystko jednakowo czarne i poważne.
A jednak do tej pani trzeba iść. Chociaż dlaczego iść? co za nadzwyczajna konieczność? Można także i nie iść. Niech sobie będzie suma, niech będzie na Kocimbrodzie — cóż za osobliwość? Czy mało jest sum na różnych hypotekach i to nikogo nie rozczula, ani nie wzrusza, ma się rozumieć, prócz osób zainteresowanych osobiście. Niech ją tam!
Ale z drugiej strony, dlaczegóżby się nie dowiedzieć? Nic to nie kosztuje, a może się trafi sposobność zarobku. Któż wie, o co idzie tamtej pani z Warszawy, żądającej informacyi? Suma była niegdyś do odstąpienia, może i jest jeszcze; możnaby znaleźć nabywcę, otrzymać coś za pośrednictwo. Robią się takie rzeczy na świecie, niejeden do majątku przyszedł tą drogą.
— Co będzie, to będzie... trzeba iść — rzekł sobie w duchu Korkiewicz — i to nie odkładając. Należy kuć żelazo, dopóki gorące.
Zaraz, natychmiast — jakoś nie wypada. Jest wieczór; ta pani, czy też, jak Szmul twierdzi, panna, może siedzi przy herbacie, może wypoczywa, a przytem należałoby się i przebrać... W starym, świecącym tużurku, z którego tak się wyśmiewa mecenas — nie uchodzi. Trzeba wziąć inny, używany tylko wyjątkowo, w okolicznościach nadzwyczajnych — trzeba mieć wyczyszczone buty, świeżo ogoloną twarz.
Oczywiście wszystko to wymaga czasu.
Przytem należy się przygotować do odpowiedniego przemówienia, dobrać wyrazy, ułożyć zdania. Noc przynosi dobre pomysły, a zawsze lepiej działać z planem, aniżeli bez — zwłaszcza, gdy ma się do czynienia z osobą tego rodzaju. Skoro, jak powiada Szmul, jest ona guwernantką i utrzymuje się z lekcyi, to bez wątpienia musi być osobą edukowaną. Uczy na fortepianie i po francusku! Nie każdy taką sztukę potrafi!
Myśląc o zamierzonej wizycie, usiłuje Korkiewicz odtworzyć sobie w pamięci obraz osoby, do której się ma udać. Nie jest to zbyt trudnem, gdyż prawie codzień ją widywał. Dotąd nie przyglądał jej się bacznie, bo go nic nie obchodziła; teraz co innego — teraz przypomina sobie różne szczegóły.
Jest brunetka, dość blada, dość przystojna, patrzy bystro przez binokle, które nosi stale, wzrost ma średni, jest szczupła i nadzwyczaj ruchliwa. Gdy idzie, a raczej gdy biegnie drobnym krokiem, to wszystko na niej się rusza: kapelusz, okrycie, fałdy sukni... Widocznie energiczna istota. Ile ma lat? Na to mogłaby zgodnie z prawdą odpowiedzieć metryka, ale tak na oko — któż zgadnie? Ruchy żywe i pełne energii świadczą o młodości, ale na pozorach można się zawieść.
— Co mi do tego zresztą! — mruknął — chodzi nie o jej lata, ale o sumę.
Wdrapawszy się po schodach na facyatkę, pozdrowił uprzejmie swoich gospodarzy i zabrał się do nastawiania blaszanego samowarka.
— Pan Korkiewicz znowuż dziś sobie bułek nie przyniósł — zauważyła szewcowa.
— Mam jeszcze kawałek chleba.
— Widziałam, widziałam; zeschły i twardy jak kość. Wstydziłby się pan tak sobie żałować...
— Zbytku nie lubię... Niech-no mi kochany pan majster użyczy szczotek i odrobinę szuwaksu... oczyszczę sobie buty.
— Przecież dziś mamy wtorek, do niedzieli jeszcze daleko... skądże taka, na ten przykład, parada?
— Dla porządku.
— Akurat! — odezwała się majstrowa — pan Korkiewicz porządek lubi! Insza to przyczyna.
— Może tak, może nie... ale o użyczenie szczotek pokornie proszę. Nie ubędzie wam.
— Ależ owszem, owszem! — rzekł szewc. — Wie pan, że jestem człowiek szczery i gdy mogę komu dogodzić, to bez gadania biorę i dogadzam. Chłopiec panu buty wyczyści tak, że będą się świeciły jak lustro. Ma się rozumieć, da mu pan za to parę groszy na piwo.
— Ani myślę; sam sobie potrafię usłużyć, a dzieciaka demoralizować nie chcę. Na piwo! proszę! Jeżeli taki dzieciak zacznie od piwa, to na czem skończy na starość?! Zgubiony będzie, zanim mu wąsy urosną. Nie przyłożę ręki do tego.
— Bo, widzi pan, to się tak mówi «na piwo,» chłopak zaś kupiłby sobie bułek.
— Ma wałkoń chleb i gorącą strawę; pani majstrowa jedzenia mu nie żałuje. Ja ją znam, szczera kobieta i litościwa.
— Jak wieprzaka pasę — rzekła baba, zadowolona z komplimentu — i wszystko to w cielsko idzie. Bąk ma policzki jak kafle, a w rozum nie rośnie; dratwy porządnie nie ukręci, choć już drugi rok terminuje.
— Insza głowa z maleńkości zakuta — odezwał się sentencyonalnie majster — z czasem dopiero otworzy się i obejmie; insza znów będzie lotna od razu. — Ja w jego latach, nie chwaląc się, takie porządne łaty przyszywałem, że choć na książęce buty.
— Nie pleć! Gdzieżeś widział, żeby książęta w łatanych butach chodzili?
— Dlaczego nie? Tacy też kamasze drą, a może jeszcze lepiej; według tego, że w bogactwie i wesołości zapewne więcej tańcują, aniżeli insi ludzie...
— Niech ich tam! — rzekła majstrowa — co nam z nich przyjdzie? Prawda, panie Korkiewicz?
— Czasem przyjdzie. Miewają interesa w sądzie i w hypotece; zwykle przez plenipotentów, ale miewają. Rzecz wiadoma.
Dependent wyszuwaksował buty, oczyścił świąteczny surdut i oświadczył, że nazajutrz rano wyjdzie na podwórko i wytrzepie palto laską, żeby z niego kurz wyszedł...
— Już sama nie wiem, co mam myśleć o tych elegancyach — rzekła majstrowa do swego małżonka, gdy lokator zamknął się u siebie. — Buty czyści, paradny surdut wydobywa, palto ma trzepać... Bez kozery to nie jest...
— Pewno, że nie...
— Może chce się żenić?...
— Ha! jednemu bzik przychodzi w młodości, drugi miewa fiksacyę w starszych latach...
— A! ty zbereźniku! to u ciebie uczciwy stan małżeński bzik i fiksacya?! Nie jestżeś sam żonaty?! nie masz godnej niewiasty?
— Prawda... ale zawsze.
— Lepiejbyś wcale się nie odzywał! Buty robisz porządnie, ale w mowie partacz z ciebie ostatni! Czasem bąkniesz co, ni w pięć ni w dziewięć, aż uszy więdną... Najlepiej lubię, kiedy kujesz młotkiem, bo to jedyny rozumny głos, jaki potrafisz wydobyć.
— Zawsze ty mnie, kochana Róziu, poniewierasz... a przecież ludzie mnie szanują i wiedzą, że głowę dobrą mam. Pod «Czarnym kotem» kiedy ja mówię, to wszyscy słuchają...
— Idź-no spać, bo jak sobie swoich kompanów z pod «Czarnego kota» przypomnisz, to ci się zaraz pić zachce i gotów będziesz polecieć do nich na całą noc. Idź spać!
Majster, mrucząc, zaczął zbierać swoje narzędzia, lampka dogasała, po chwili w oknach na facyatce zrobiło się ciemno.



III.

SSzary, posępny dzień jesienny, z błotem, mgłą, wilgocią, na wsi szczególnie, sprawia przygnębiające wrażenie.
W dzień, o południu, jest jakby o zmierzchu... wilgoć spływa po szybach, przejmujący chłód wciska się do mieszkania.
Psy chowają się po kątach, zmokła wrona kracze na topoli, nawet wróble kryją się pod strzechy.
Smutek, przygnębienie i nuda obejmują ludzkie siedziby; zdaje się, że w każdym kącie siedzi straszliwa zmora, nawpół senna, że co chwila otwiera szeroko paszczę i ziewa, a to ziewanie, niby zaraza, udziela się każdemu; opadają szczęki, otwierają się usta... wytrzymać nie można.
Jeszcze chłopu pół biedy — jest w stodole, wali cepami, nie zważa na niewygodę i wilgoć. Jeszcze babie pół biedy — i ta ma swoje rozrywki: skrobie kartofle, przędzie, albo też usiadłszy przy kominie, drze pierze — i to jej wystarcza. Ziewnie od czasu do czasu, to prawda; ziewnie szeroko, ale znać, że jej to sprawia przyjemność, że lubi, gdy jej «się gęba drze,» a oczy do snu kleją... Nawet uśnie, siedząc — i śpi, dopóki może, w takiej pozycyi — i znowuż ma rozrywkę, bo w samem marzeniu widzi się na jarmarku, w kramie, pełnym chustek czerwonych, płócienek wzorzystych. Śni jej się, że przerzuca te śliczności, wybiera, targuje się z żydem, kłóci ząb za ząb, że mu wymyśla, że wychodzi ze sklepu, znów wraca; radzi się swego chłopa i sąsiadek, jak ma postąpić: czy dorzucić dwojaka na łokciu, czy też zrzec się kupna i czekać drugiego jarmarku lub targu. W tem szamotaniu się, niepewności, baba się porusza, wrzeciono z rąk jej wypada, następuje przebudzenie, zrywa się nić marzeń, jakby ostrym nożem przecięta. Ale i w tem znowuż jest rozrywka: Ponieważ w każdej złej przygodzie baba musi znaleźć winowajcę, w tej znajduje wrzeciono i przeklina, żeby je kolka sparła. Oczywiście życzenie takie spełnić się nie może, ale babie na sercu lżej — doznaje rozkoszy zemsty, kręci biedne wrzeciono tak, że aż warczy jej w palcach — i znowuż ma rozrywkę, bo się nitka zrywa, znowuż jej życzy kolki i bawi się w ten sposób.
Małemu dziecku w koszałce, zawieszonej na sznurkach, także pół biedy: śpi ono spokojnie, nie zważając na szarugę, śpi lepiej, niż w lecie podczas pogody, gdyż muchy nie przeszkadzają i słońce blaskiem nie drażni... więc maleństwo zasypia spokojnie i uśmiecha się przez sen.
Chłopu, babie, dzieciakowi jeszcze, jak się rzekło, pół biedy — ale co ma robić podczas takiej niepogody panna z lepszej sfery?
Jest wprawdzie w domu kuchnia, śpiżarnia, są kurniki, jest obora, ale tam prawie niepodzielnie panuje matka, dbająca przedewszystkiem o to, aby drobne paluszki córki nie zgrubiały od ordynaryjnej roboty, aby były białe, wypieszczone, delikatne.
Nic słuszniejszego: przecież o tę rączkę będą się ubiegali młodzi ludzie, niejeden z nich zapewne się oświadczy, najszczęśliwszy zaś z tego grona weźmie ją na całe życie, to jest aż do śmierci lub separacyi. Jeżeli więc ma brać, niechże wie przynajmniej, że bierze atłas, aksamit, słowem, coś wyjątkowo pięknego i doskonałego, a nie zwyczajną rękę, stwardniałą od pracy.
Co ma robić panna o ślicznych rękach, gdy się niebo jesienne zasępi, gdy ciężkie chmury wloką się ponad ziemią, gdy o południu zmierzch się zaczyna? Do ogrodu wyjść nie sposób, gdyż wszystkie aleje i ścieżki pokryte są gęstą warstwą błota, a z pozbawionych liści gałązek wiatr strąca grube krople deszczu.
Niema róż, niema gwoździków, nawet najpóźniejsze astry jesienne już dawno okwitły i tylko poczerniałe łodygi świadczą o ich minionem, krótkotrwałem istnieniu. Niema po co wyjść do ogrodu, niema z czego robić bukietów — trzeba siedzieć w mieszkaniu i nudzić się, nudzić okropnie!
Wprawdzie są książki, ale już przeczytane, niektóre nawet dwu i trzykrotnie; wprawdzie jest fortepian, ale nie sposób grać przez cały dzień, tem bardziej, że niema komu słuchać i chwalić; wprawdzie jest kanwa rozpoczęta na krosienkach, jest pęk włóczek różnobarwnych i deseń, lecz i to nie nęci. Co za przyjemność siedzieć nad krosienkami przy oknie, kiedy przez to okno nie widać nic, prócz poczerniałej trawy, błota i wrony kraczącej szkaradnie na topoli!
Żeby choć kto przyjechał... ale gdzież tam! Na grobelce pusto, niema nikogo; nawet fury chłopskiej, nawet żydowskiej biedki nie widać. Komuby się chciało na taki czas z domu wyruszać!
Duży zegar ścienny, staroświecki, doprowadza do rozpaczy swojem równem, monotonnem gdakaniem; czas się wlecze powoli, jak dziad powracający z odpustu; blada zmora nudy i zniechęcenia wygląda z kąta i ziewa...
Młoda osoba, zniecierpliwiona, chodzi po pokoju, nareszcie zatrzymuje się przed lustrem.
To jest myśl! Jedyna może pociecha w samotności — zobaczyć swoją własną postać odbitą w gładkiej szybie zwierciadła, tem bardziej, że na tem odbiciu wzrok zatrzymać się może z przyjemnością, że lustro, dla wielu za swoją prawdomówność niemiłe, względem znudzonej panienki jest pełne komplimentów i pochlebstw. Ukazuje jej zgrabną postać dziewczęcą, o szafirowych oczach, kształtnych, drobnych rysach twarzy, o małej główce, pokrytej jasnymi włosami. Mówi jej, że ma zgrabny nosek, różowe usta, przedziwnej białości zęby, śliczną figurę i że może podobać się każdemu, kto na nią spojrzy. Panienka przypatruje się uważnie i przyznaje, że lustro ma słuszność, że nie sposób, aby takie wdzięki nie wywierały wrażenia. I wywierają bez wątpienia, ale... świat jest szkaradny, młodzież nie rozumie piękności bez cyfr — a o jakich cyfrach może być mowa na małym, biednym, odłużonym folwarku?
Ludzie doskonale wiedzą, że ten folwarczek jest marny, że jego właściciel wiedzie egzystencyę niepewną, z roku na rok, z dnia na dzień prawie, tam urywając, tu łatając, a nigdy nie mogąc związać końca z końcem.
Dużo o tem mówi Szmul Stawidło, pachciarz.
— Wielkiej głowy potrzeba — opowiada częstokroć, — żeby taki interes prowadzić, jaki nasz dziedzic, pan Piotrowicz, w Łopiankowie prowadzi. Żaden krawiec nie potrafi tak starej kapoty łatać, jak on swoją biedę łata, nicuje, sztukuje. Zdaje się, że już, już koniec, niema sposobu... tymczasem nieprawda: jeszcze jest sposób! Dziedzic nie może, to ja mogę, ja nie mogę, to dziedzic może, i prawdę mówiąc, Łopianków nie utrzymuje się ani z pola, ani z łąk, ani z lasu, tylko z naszych dwóch głów: z dziedzicowej i z mojej. Ale też to są głowy!!
Właśnie w chwili, gdy panna Bolesława szukała rozrywki przed lustrem, Szmul Stawidło wchodził do pokoju jej ojca.
Tylko co powrócił z miasteczka; kapota jego była jeszcze wilgotna, a gęsta, czarna broda mokra.
Otworzył drzwi po cichu i zastał swego dziedzica przy biurku.
Był to krępy, przysadkowaty jegomość, lat czterdziestu kilku, ale już dobrze szpakowaty. Twarz miał opaloną, brodę krótką, brwi duże, oczy czarne i bystre.
— Dzień dobry, panie dziedzicu — rzekł Szmul.
Szlachcic odwrócił się nagle.
— Dzień dobry. Już powróciłeś?
— Za przeproszeniem pańskiem, co ja tam miałem robić? Czas taki, że psa ciężko wygnać na świat, droga krwawa, błoto osiami się garnie. Ma się rozumieć, że i jarmark był podły; może narachowałoby się sto fur na targu, może nie. Żadnego ruchu, żadnego handlu; w sklepach kupcy spali, jedni tylko szynkarze mogli coś utargować za wódkę. Wiadomo, że im najlepiej na świecie, bo chłopi piją i w mróz, i w słotę i w upał.
— A jakże z żytem?.. dobrze?
— Nie bardzo.
— Więc źle?
— Po prawdzie powiedziawszy, ani dobrze, ani źle... wcale nic. Łajdacki czas. Nikt się nie pyta, nikt nie kupuje; trzeba się napraszać... a kto się naprasza z towarem, ten na towarze traci.
— Wiesz jednak, że sprzedać musimy.
— Aj, aj! i jak wiem. Mogę z pamięci powiedzieć, na co trzeba, ile trzeba i jak pilno trzeba.
— Młóci się też na gwałt.
— Dwa tygodnie się młóci, już i w śpichrzu sporo jest.
— Można choćby zaraz zabierać.
— Kto będzie zabierał na taką drogę? Żaden chłop nie zechce jechać i konia marnować; a jeżeli pojedzie, to każe sobie za to bardzo drogo zapłacić. Żeby choć mróz nastał, to zaraz byłoby co innego.
— To prawda; ale czy mróz, czy błoto, żyto sprzedać trzeba.
— Oj, ja już stękam od tego żyta. Ja dziś w nocy nie wiem, czy pół godziny spałem.
— A cóżeś robił?
— Myślałem; moja głowa była w ruchu, w wielkim ruchu; jeszcze w większym, niż na jarmarku.
— No i co wymyśliłeś?
— Że trzeba sprzedać.
— Jeżeliś tylko tyle wymyślił, to szkoda czasu i niespanej nocy.
— Pan dziedzic nie dał mi dokończyć. Skoro wymyśliłem, że trzeba sprzedać, to musiałem też myśleć, jak sprzedać, komu sprzedać i za ile sprzedać. Takie myślenie może odebrać i sen, i zdrowie... bo dziś w handlu jest ociężałość, a kupcy, zamiast robić interesa, wolą siedzieć pod piecem, palić fajkę i ziewać. Ale niech się pan dziedzic nie boi! ja już gadałem z Berkiem, młynarzem... on tu za parę dni przyjedzie, aby tylko droga się trochę poprawiła.
— Ten Berek to, zdaje się, twój krewny?
— Jaki tam krewny!! On jest tylko mój brat.
— I zapewne zechcecie mnie obedrzeć do współki?
— Co pan dziedzic takie brzydkie słowo powiada! Współka nie jest grzech, a w handlu niema ani obdarcia, ani nieobdarcia, tylko interes, dobrowolna zgoda. Kupiec nie przychodzi, z przeproszeniem, z dubeltówką, tylko z pugilaresem. Można się zgodzić, można się nie zgodzić. Swoją drogą, jeżeli pan nie chce, żeby Berek przyjechał, to ja mu dam znać przez okazyę. Na co ma tracić zdrowie i mordować konia na naszych kochanych grobelkach! Jak pan dziedzic każe?
— Nie udawaj głupiego, Szmulu; nie mam ochoty do żartów.
— Kto dziś może mieć ochotę?
— Co słychać nowego? Byłeś między ludźmi, musiałeś coś słyszeć.
— Jedno z drugiem nic, panie dziedzicu. Podobno w Zawadach las sprzedają, Abram już tam dwa razy był, targuje. Słychać też, że w naszej okolicy mają cukrownię budować... różne rzeczy słychać... co może być i prawda i nieprawda; ale najwięcej może się pan dziedzic dowiedzieć z gazet.
— Przywiozłeś?
— Ma się rozumieć. Ile razy jestem w mieście, zawsze na pocztę wstępuję. Właśnie dziś dali kilka gazet i jeden list.
— Jest list? I dlaczego nie dałeś mi go zaraz?
— Zdawało mi się, że nie ucieknie. Proszę pana — dodał, wyciągając z kieszeni papiery, — jest, nie zginął. Dziwny list! jak żyję, takiego nie widziałem! Wszystkie listy są białe, ten czerwony; wszystkie są pisane atramentem, ten jakąś niebieską farbą; na wszystkich bywa pieczęć, na tym jest malowany zając. I to jeszcze nie koniec: ten osobliwy list czuć apteką... tak pachnie, że można kichać od tego zapachu. Dziwny list, na moje sumienie.
Dziedzic oglądał kopertę. Istotnie była ona różowa, miała napis fioletowy, na odwrotnej stronie wyobrażenie zająca i czuć ją było ostrym zapachem paczuli.
— Któżby to, u licha?
— Czy to — zapytał Szmul, — czy to pisanie nie jest od Towarzystwa Kredytowego? Ono też lubi dopominać się o ratę...
— Ale nie perfumuje swoich listów. Ach! no, oczywiście, można się było domyślić — dodał, otworzywszy kopertę i spojrzawszy na podpis: — to od kobiety, od naszej krewnej.
— Nu, skoro od kobiety, to niech pan dziedzic czyta, a ja sobie już pójdę. Po tym kochanym jarmarku mnie potrzebny jest wypoczynek. Ja przemokłem, ja się utrząsłem, ja się wygłodziłem... i myśli pan dziedzic, żem majątek zrobił?! Niech moje wrogi tego nie mają! Sprzedałem całej parady: pięć gęsi, parę funtów koszernego masła i kopę jaj. Idę odpocząć; a gdyby było co potrzeba, to niech pan do mnie przyśle.
Pan Piotrowicz z pewnem lekceważeniem zabrał się do czytania listu — widocznie nie wyobrażał sobie, aby jego autorka mogła donosić o czem ciekawem i ważnem. Pobieżnie przerzucał różowe kartki, których było ze sześć, ale nagle zatrzymał się, twarz jego przybrała wyraz zaciekawienia... Wziął ze stołu okulary, przetarł je i zaczął czytać uważnie.
Skończywszy, zamyślił się; odczytał jeszcze raz i, wziąwszy list ze sobą, udał się do pokoju, w którym panna Bolesława tak mężnie walczyła ze zmorą nudy jesiennej.
— Sławciu — zapytał, — gdzie matka?
— Zdaje mi się, że w kuchni. A co to ojczulek trzyma w ręku?
— List od Emilki.
— Od cioci Emilci... a! jak to dobrze, jak w porę! Poczciwa! Kto na taki szkaradny czas listy przysyła, staje się prawdziwym naszym dobroczyńcą... Czy można przeczytać?!
— Poproś mamy, przeczytamy razem, bo są w nim ciekawe wiadomości.
— Ale jakie, mój ojczulku najdroższy? I skąd się to cioci Emilci wzięło? Pisuje do nas raz na dwa lata i to króciuteczko, dziesięć wierszy.
— Dziś nabazgrała aż sześć kartek... Ale idź-no do matki, poproś.
Po chwili weszła pani domu, kobieta szczupła, mizerna, z wyrazem zmęczenia w oczach.
— Przychodzę — rzekła, — ponieważ sobie tego życzysz; ale chciałabym zaraz odejść, gdyż mam bardzo pilne zajęcie. Podobno jest list od Emilki? Mogłabym go przeczytać i później, boć chyba nie wymaga natychmiastowej odpowiedzi.
— W każdym razie przeczytać warto i dziwię się, moja Andziu, że jesteś tak obojętna.
— Owszem, słucham... słucham już.
Usiadła przy stole, córka stanęła za jej krzesłem, pan Piotrowicz zaczął:
— Pomijam — rzekł — wstęp, który jest dość długi... przeczytacie go później, jeżeli zechcecie... a przystępuję do tego, co najciekawsze: «Sądzę, moi kochani — piszę Emilka, — że nie odmówicie mi najbardziej szczegółowych informacyi, dotyczących sumy na Kocimbrodzie, która, jak wam wiadomo, należy do mnie tak dobrze jak w połowie. Ja już czuję się zmęczoną; nie posiadam, jak wy, kawałka ziemi, z którego jest chleb, i muszę żyć z ciężkiej pracy nauczycielskiej. Nie daje ona egzystencyi pewnej, nie zabezpiecza na wypadek choroby i starości. Że złożyłam sobie kilkaset rubli, to zawdzięczam jedynie do ostatnich granic posuniętej oszczędności; ale teraz o lekcye coraz trudniej, wymagania się teraz zwiększają, a zapłata zmniejsza, gdyż nauczycielek jest moc. Oczywiście, niema sensu męczyć się, tracić zdrowie i siły, skoro się posiada majątek. Boć nie zaprzeczycie chyba, że suma na Kocimbrodzie to jest majątek. Dotychczas nie robiłam kroków stanowczych, gdyż, po pierwsze, nie miałam pieniędzy, bez których ani rusz; powtóre, brakło mi życzliwej duszy, coby mi w tem dopomogła; po trzecie, nakoniec, byłam smutna, rozgoryczona, zniechęcona do świata i do ludzi... Teraz jest co innego. W swoim czasie, jak wam zapewne wiadomo, ta suma na Kocimbrodzie zakrwawiła mi serce, zraniła boleśnie moją miłość własną, godność osobistą, a na tęczową przędzę rojeń dziewiczych rzuciła czarną szmatę żałobnego kiru.»
— Co to znaczy? — zapytała panna Bolesława — co ciocia Emilcia chce przez to powiedzieć?
— Eh, głupstwo, romans — odrzekł pan Piotrowicz, — spacery przy księżycu, słuchanie słowików, faramuszki! Jedno z drugiem niucha tabaki nie warto, a ta wzięła do serca i, patrzcie, do dzisiejszego czasu pamięta. Oj, kobiety!
— Ojczulku, mój kochany ojczulku, jak to było?! Ja chcę wiedzieć. Biedna ciocia Emilcia, nieszczęśliwa!
— To jeszcze nie wiadomo, moja kochana.
— Jakto, nie wiadomo?
— Przed dwoma laty widziałem go w Warszawie. Roztył się, wygląda jak beczka, twarz niby księżyc na pełni, nos istny pomidor, a gdy idzie, to sapie jak kocioł parowy. Było też za czem kark kręcić?!
— Ale kto, proszę ojca, kto? — zapytywała młoda osoba.
— Przecież mówię ci, kto: ów ideał, marzenie, ten właśnie tęczowy, o którymi pisze Emilka.
— Ojczulku!...
— Dajże pokój, moje dziecko! — wtrąciła pani Anna. — Ową historyę, którą tak pragniesz poznać, opowiem ci później; teraz nie przerywaj ojcu, niech czyta, bo, doprawdy, to zaczyna być zajmujące.
— Dobrze, mateczko, już słucham.
— Na czemże stanąłem?
— «Rzuciła czarną szmatę żałobnego kiru...»
— Dobrze. Kiru, kamlotu, kitajki, czy rypsu. Niech tam, wszystko jedno! Cóż dalej? Aha! «Dziś postać rzeczy się zmieniła. Los dobrotliwy zdaje się uśmiechać. Przed dwoma tygodniami był u mnie jeden pan. Człowiek niepierwszej młodości, ale dość sympatyczny, cichy, skromny, niewiele mówiący... jak się zdaje, rozsądny i dobrego serca. Naturalnie, przyjęłam go z pewnem niedowierzaniem i obawą, w każdym albowiem mężczyźnie jest coś podejrzanego i zawsze trzeba mieć się na ostrożności. Ten pan, po kwadransie rozmowy, zdołał wzbudzić we mnie zaufanie; oświadczył mi, że w chwilach wolnych od zajęć obowiązkowych trudni się windykacyą sum, że, gdy się trafia okazya, to je nabywa, lub też wskazuje uczciwych kapitalistów. Nie zdziwicie się zapewne, że zaprosiłam go na herbatę; bądź-co-bądź, człowiek, który przychodzi z taką propozycyą, wyświadcza grzeczność, a jak w mojem położeniu... dobrodziejstwo. Ktoby mi kazał mieszkać na przedmieściu, dawać lekcye za bardzo nędzne wynagrodzenie, gdybym była w posiadaniu sumy!? Wierzcie mi, że przez parę nocy z rzędu spać nie mogłam: myślałam o tem, w jaki sposób pieniądze ulokuję...»
— Pyszna jest! — zawołał pan Piotrowicz, przerywając czytanie — już ma kłopot z ulokowaniem!
— Czytaj dalej, mężu, proszę cię.
— «Kupić wioskę?.. doprawdy, nie mam ochoty... przyzwyczaiłam się już do miasta... Oddać na hypotekę?... boję się... a nuż trafię na nieuczciwego człowieka, który procentu płacić nie zechce regularnie. Ostatecznie przyszłam do przekonania, że najrozsądniej uczynię, jeżeli kupię dom. Właśnie dowiedziałam się od tego pana, że jest do nabycia śliczna realność: willa, właściwie pałacyk, oficyna piętrowa, stajnia, zabudowania, duży ogród... słowem wymarzona posiadłość dla kobiety, która nie ma już pretensyi do świata i radaby przepędzić resztkę życia w spokojnej i wygodnej, ma się rozumieć, samotności. Otóż, moi drodzy, proszę was, odpiszcie mi natychmiast i najbardziej szczegółowo o wszystkiem, co dotyczy sumy na Kocimbrodzie. Jest to poniekąd i w waszym interesie, gdyż, jeżeli ja część swoją odbiorę, to i wy odbierzecie, a powtóre ja, kobieta słabego zdrowia, długo na tym świecie popasać nie będę. Może trzy lata, może pięć... ile Bóg przeznaczy. Majątku do grobu ze sobą nie zabiorę, lecz zapiszę go waszej Sławci. Śliczne to i kochane dziewczątko zawsze mam w sercu i pamięci.»
— Jaka ciocia dobra! — zawołała. — Odpiszę jej dziś jeszcze z podziękowaniem, a zarazem z życzeniem stu lat życia. Mnie sukcesyi po niej nie trzeba.
— Cóż dalej w liście? — zapytała pani Anna.
— Ano, już nic, a raczej same romanse. Całuje ciebie, Sławcię, mnie, cały dom; życzy nam wszelkiego szczęścia i powodzenia, oraz donosi, że nikogo na świecie tak gorąco nie kocha, jak nas. Kiedy to wszystko nabazgrała... nie wiadomo, ponieważ na liście niema daty. Na pieczątce pocztowej data onegdajsza. No — dodał, zwracając się do żony, — trzeba odpisać.
— Naturalnie, że trzeba — odrzekła pani Anna z jakimś smutnym uśmiechem.
— Dobrze; ale co?
— Napisz wszystko, co ci wiadomo.
Pan Piotrowicz zaczął trzeć szpakowatą czuprynę i niecierpliwie chodzić po pokoju, pani wyszła do kuchni.
— Ojczulku! — odezwała się nieśmiało panna Bolesława.
— Co chcesz, kochanie?
— Po co się ojczulek ma fatygować? Ja mam dość czasu, więc odpiszę. Obszernie i serdecznie, po kobiecemu. Jak ciocia do nas, tak i my do cioci. To się należy; trzeba jej też podziękować za obietnicę zapisu.
— Przecież go jeszcze nie zrobiła!
— Ale przyrzekła, a w każdym razie jest to dowód dobrego serca i pamięci. Więc, ojczulku kochany, czy pozwolisz mi być dziś twoim sekretarzem?
— Ależ i owszem, i owszem! Odpisz jej nie na sześciu, ale na dwunastu kartkach; oddaj jej z procentem wszelkie czułości. Przyrzecz jej także zapis.
— Ja? A cóż ja komu zapisać mogę, biedna dziewczyna?
— Co chcesz... Zapisz jej kota, oswojoną srokę, pieska, kanarka, co ci się tylko podoba.
— Eh, ojczulek żartuje! Zresztą już ja wiedzieć będę, jak odpisać, tylko ojczulek da mi informacyę co do owej sumy.
— Więc pisz najpierw o czem innem, a o sumie zaś powiem ci po obiedzie.
Z temi słowy ojciec wyszedł, panna Bolesława zaś zabrała się do pisania listu.
Tak ją ta myśl zajęła, że zapomniała o smutnym dniu jesiennym, o błocie, deszczu i nudach.
Pobiegła do swego pokoju i przygotowała przybory do pisania; więc: papier listowy koloru liliowego, koperty z wyobrażeniem jaskółki, kałamarzyk porcelanowy z figurką figlarnego kociaka i pióro w obsadce ze słoniowej kości. Ustawiła to wszystko na stoliku pod oknem, usiadła, oparła głowę na ręku i zaczęła myśleć nad pytaniem: co pisać?
Oczywiście, przedewszystkiem: «Najdroższa, najmilsza, najukochańsza Ciociu, Ciotuniu, Ciotunieczko!» i sześć wykrzykników. Niech ma wyobrażenie o intonacyi i zarazem o głębokości uczuć siostrzenicy.
Cóż dalej? Na to ludzie wynaleźli pismo aby za pomocą znaczków mogli wyrażać swoje myśli i przesyłać je bliźnim. Panna Bolesława wie o tem i postanawia utrwalić na papierze i ofiarować ciotce wszystkie swoje myśli dzisiejsze, oprócz jednej, jedynej, która musi pozostać ukrytą w tajemnicy, do czasu.
Więc najpierw będzie opisanie, jaką radość wywołał list kochanej cioteczki i jak miłą był dla całego domu niespodzianką.
To jedna kartka.
Następnie, jak niespodzianka nadeszła w porę, ze względu na dzień pochmurny, brzydki, na niesłychane błoto i nudy.
To druga i trzecia kartka.
Dalej szereg zapytań: jak najmilsze zdrowie kochanej cioteczki? czy żółciuchny jej kanarek zawsze tak ślicznie śpiewa? czy kwiaty, ozdabiające pokój cioci, nie powiędły? czy ten pan, co ciocię odwiedził, jest przystojny i jak wygląda: wysoki, nizki, brunet, blondyn, kawaler, żonaty, wdowiec, czy wesoły w rozmowie i czy lubi tańczyć?
To czwarta i piąta kartka.
Urocza korespondentka przerwała pracę dla odpoczynku oraz zebrania myśli.
Wzięła na ręce kota, który się do niej łasił, powiedziała mu, że jest najpiękniejszym Mruczkiem na świecie, pocałowała go w burą głowę i nagle krzyknęła:
— Już wiem!
Upuszczony nagle kot spadł na ziemię, i przerażony uciekł, panna Bolesława zaś pochwyciła pióro i z ogromnym rozmachem zaczęła kreślić najczulsze podziękowanie za zapis: że ten szlachetny uczynek wzruszył cały dom do głębi, że utwierdził rodzinę w przekonaniu o niesłychanej zacności drogiej cioci, że takie serce, jakie ma ciocia Emilcia, powinno być zamknięte w złotej puszce, wysadzonej najdroższymi klejnotami i że wogóle wspaniały dar cioteczki jest całkiem niepotrzebny. Nie dlatego, żeby w Łopiankowie nie znano się na wartości pieniędzy, bo Bóg widzi, że się nie przelewa, a sam ojczulek mówi, ze żydzi stwardnieli jak krzemienie i trudno z nich co wycisnąć; nie dlatego, żeby ktoś śmiał wzgardzić darem szlachetnego serca — lecz po cóż? Cioteczka żyć będzie długo, do osiemdziesięciu, do stu lat, i cieszyć się realnością, którą pragnie nabyć. Nie jest to nic osobliwego: panna Bolesława czytała w gazetach niedawno, że jakaś wdowa we Francyi doszła już do stu trzynastu lat wieku i jeszcze się cieszy dobrem zdrowiem — za mąż zaś dlatego tylko nie wychodzi, że nie trafia się jej konkurent od niej starszy, a za młodszego znów, za jakiegoś stuletniego smyka, wyjść tak statecznej kobiecie nie wypada. Cioteczka może również tak pięknego wieku dożyć — czego siostrzenica życzy jej z całej duszy.
To kartka szósta, siódma i ósma, czyli dwa arkusze papieru liliowego z wyobrażeniem jaskółki.
Dalej króciutkie doniesienie o tem, co w Łopiankowie słychać. Wpada ono w ton minorowy, bo zawsze tak się szczególnie dzieje, że jeżeli zboże jest piękne i wyrośnięte w słomę — to przy omłocie bardzo nędznie sypie; jeżeli zaś przeciwnie, sypie jako tako, to jest znowuż tak nędzne w słomie, że nie wiadomo, co robić z inwentarzem. W tym roku wiadomo, co z inwentarzem robić, ale zboże sypie nędznie, co znowuż, wobec twardości żydów, wytwarza położenie kłopotliwe. W czasie żniw przechodziły deszcze, tak, że, według obrazowego wyrażenia ojczulka, trzeba było kraść z pola; na kartoflach nać poczerniała i zapewne prędko psuć się zaczną; konfitur zaś jest w tym roku znacznie mniej niż zwykle, gdyż owoce prawie przepadły. Swoją drogą, dla kochanej cioteczki znajdzie się kilka słoików i byle tylko okazya, to, ma się rozumieć, natychmiast wyprawione będą na miejsce przeznaczenia.
To kartka dziewiąta i dziesiąta.
Nareszcie trzeba kończyć. Najwłaściwiej i najgrzeczniej będzie zamknąć list zaproszeniem; więc piękna Sławcia, w wyrazach najserdeczniejszych i najczulszych, kreśli sielankowy obraz wioski, nadmieniając, że brak mu tylko najpiękniejszej ozdoby, to jest kochanej cioci Emilci, która zapewne da się wzruszyć prośbom siostrzenicy i przyjedzie albo na święta Bożego Narodzenia, albo na Wielkanoc, albo, co najlepiej, na całe wakacye. Przecież musi być taki czas, w którym dziewczynki miejskie odpoczywają po gramatyce francuskiej i po gamach.
To kartka jedenasta.
Dwunastą zajmują same pocałunki, uściśnienia, ukłony oraz zamaszysty podpis.
Ale suma?!
Wypada i o niej coś powiedzieć, tem bardziej, że kochana ciocia jedynie w tym celu napisała taki długi i poczciwy list.
Panna Bolesława pobiegła do ojca, skąd powróciwszy, dodała jeszcze taki dopisek:
«P. S. O sumie na Kocimbrodzie nic teraz Cioci nie donoszę, gdyż ojczulek będzie za parę tygodni u Cioci, to ustnie wszystko objaśni.»B.

Po chwili liliowy liścik znalazł się w liliowej kopercie; w tymże czasie przez ogród przechodził Szmul. Panna Bolesława zapukała w okno i poprosiła, aby się zbliżył do otwartego lufcika.
— Owszem, bardzo słucham, co panienka sobie życzy?
— Zapewne Szmul pojedzie jutro do miasteczka?
— Dlaczego ja mam jechać jutro, kiedy jadę dziś, na całą noc?
— Ach, jak to dobrze!
— Dobrze? Pewnie, że dla panienki dobrze: panienka będzie sobie spała, w ciepłej stancyi, na łóżku, na białej poduszce... a Szmul będzie się wlókł na biedce, po złej drodze, do deszczu, będzie moknął, nie zmruży kawałka oka. To się nazywa dobrze! Niech moje wrogi mają taką dobroć.
— Ale nie! ja wcale nie dlatego... tylko, widzi Szmul, mam bardzo ważny list do wysłania na pocztę.
— List?
— Tak jest, i właśnie chciałam was prosić...
— Aj, aj, dlaczego nie? Albo mi to pierwszyzna? Kupić markę, przylepić do koperty i cały interes wrzucić do skrzynki na poczcie. Niech panienka da ten liścik... Zapewne bardzo pilny, zapewne bardzo ważny?
— Naturalnie.
— Ja wiem, teraz taki czas, że wszystkie listy są bardzo pilne i bardzo ważne!
— Taki czas?
— Ma się rozumieć, proszę panienki; bo żeby listy nie były bardzo pilne i bardzo ważne, to ktoby je chciał pisać i dopłacać do swojej fatygi markami? Może nie?
— Proszę was, nie zapomnijcie, mój Szmulu!
— Czy było kiedy takie zdarzenie? Ja jestem z takiej familii, co robi interesa nie tylko dla zysku, ale czasem i zupełnie darmo, za nic.
— Ależ ja nie chcę darmo; owszem, radabym Szmula wynagrodzić.
— Bardzo dziękuję panience.
— Dam wam kieliszek dobrej wódki. Wszak Szmul lubi?
— Oj, oj! Kto nie lubi na takie zimno i wilgoć?!
— Poczekajcie.
Pobiegła do szafy i przyniosła duży kieliszek wódki i dwa kawałki cukru na zakąskę.
Szmul wódkę wypił, a cukier schował do kieszeni, mówiąc:
— To będzie dla mojego małego Icia.
— Ach, zapomniałam! Ja mam dla waszego Icia prezent, właśnie chciałam jeszcze wczoraj posłać przez Kasię.
— Jaki to prezent jest?
— Bury kotek; bardzo ładny i wesoły. Wasz Icio będzie się z nim bawił.
Szmul wzruszył ramionami.
— Dziękuję panience — rzekł. — Icio jest delikatny i bojący.
— Nie lubi małych zwierząt?
— Kotków nie lubi. Onby wolał dostać do zabawy małe cielę, młodą gęś, albo parę ładnych kokoszek. Toby się jemu podobało. Zaraz zabawiłby się z matką w jarmark.
— Jakto w jarmark?
— Bardzo ładnie. On się często tak bawi: on udaje pachciarza, a matka przekupkę. Mnie serce rośnie, gdy patrzę, jak się ten dzieciak targuje i jaki znawca jest na takie rzeczy! Nie da się oszukać... Doskonałe dziecko, śliczny chłopaczek!! Niech on zdrowo rośnie! On ma racyę, on powiada, że kotek, piesek, to dla niego nie zabawka, bo nie towar.
— W takim razie przyślę mu kurę.
— Bardzo dziękuję panience, bardzo dziękuję; Icio będzie miał śliczny początek. List zaraz wyślę, jak tylko do miasteczka przyjadę.
Z temi słowy Szmul odszedł, a panna Bolesława zamknęła lufcik i usiadła na miękkiej kozetce.
Należał jej się słusznie odpoczynek po smutnie spędzonym poranku, po niespodziance, po napisaniu obszernego listu, wreszcie po wzruszeniu, jakie wywołała w niej obietnica zapisu.
Niby to nic, parę wyrazów, przyrzeczenie, ale, bądź-co-bądź, dodaje ono młodej osobie wdzięku.
Taki już świat!
Na przykład, panna Leontyna z Malowańca — cóż osobliwego?.. ani to uroda, ani edukacya, tyle, że młoda i zdrowa, więc oczy jej błyszczą, a policzki ma rumiane, niby jabłka. Istna wiejska dziewka od cebra, a jednak jak ją wszyscy adorują, jakie odbiera hołdy, jak zawsze otoczona jest przez młodzież! A dlaczego? — bo Malowaniec jest czysty jak szkło, ma przeszło sto włók obszaru, śliczny las, dwa młyny, więc z tej racyi panna Leontyna wydaje się zachwycającą.
Smutne to jest, ale jest, i żeby kto sto lat myślał, sposobu na to nie wymyśli. Majątek najbrzydszej pannie dodaje uroku, a o ileż podnosi wdzięki takiej, która naprawdę jest ładna!
I przemknęło przez myśl pannie Bolesławie, że zapis także nie szpeci, owszem bardzo, bardzo jest do twarzy. Dodaje pewnej solidności, a zarazem pociąga urokiem tajemnicy!
Majątek ziemski jest widoczny, można go ocenić, otaksować co do grosza, — zapis zaś może być duży, większy, bardzo wielki, może stać się kiedyś niespodzianką nadzwyczajną.
Ach! żeby się pan Konrad o tym zapisie dowiedział! Ciekawa rzecz, jakieby to na nim zrobiło wrażenie? Chociaż nie! On jest poczciwy chłopiec, kocha bezinteresownie i szczerze. Dość spojrzeć na niego. Takie ma oczy rozmarzone, uśmiech smętny, a takie śliczne czarne wąsiki, z pod których ukazują się usta, niby korale czerwone!
To najgorzej, że jest nieśmiały. Już kilka razy miał sposobność powiedzieć, co myśli, czego pragnie, o czem marzy — ale nie powiedział nic...
Sądził zapewne, że go kto zdruzgocze piorunującem spojrzeniem, że go odepchnie, pokaże mu drzwi.
Śliczne wyobrażenie ma o kobietach taki pan! Posądza je o brak serca, uczuć, litości, o jakąś oschłość duszy. A to nieprawda, nieprawda!
Czemuż on się tego nie domyśli? czemu nie zapyta wreszcie, jeżeli ma wątpliwość? Przekonałby się dopiero, w jak grubym jest błędzie, jak krzywdzi takiem podejrzeniem te istoty, które pragną kochać i być kochanemi.
A może on dlatego nieśmiały, że biedny? Może nie śmie wystąpić z wyznaniem przez szlachetną ambicyę? Podobno i tacy bywają...
W każdym razie źle robi. Brak majątku nie hańbi i nie pozbawia człowieka zalet charakteru — zresztą, gdy teraz jest zapis... ten wszelkie przeszkody usunie.
Żeby on się tylko o tem dowiedział!
Panna Bolesława, uderzona nagle świetną myślą, od razu powzięła postanowienie. W najbliższą niedzielę, po nabożeństwie, opowie o tem niespodzianem szczęściu swojej rówieśniczce i przyjaciółce, pięknej Zosi, która przed rokiem za mąż wyszła.
Zosia jest dobra, serdeczna kobiecina; można na nią liczyć, jak na Zawiszę — i jeżeli panna Bolesława zaklnie ją na wszystkie świętości, aby to zwierzenie zachowała w najgłębszej tajemnicy, to do następnej niedzieli już cała parafia będzie jak najdokładniej poinformowana o zapisie.
Ale mniejsza o to, bo właściwie cóż to jest parafia? Zgromadzenie garstki ludzi intelligentnych, i kilka tysięcy chłopów, bab i dzieci, lecz do tej parafii należy także Konrad.
Wesoła, uśmiechnięta, z piosenką na ustach, zerwała się z sofy panna Bolesława; okręciła się kilka razy po pokoju, powtarzając:
— Powiem, powiem, powiem!!



IV.

ZZdarzały się czasem takie interesa, że Szmul stawidło puszczał się w dalszą podróż, poza swoje rodzinne miasteczko, poza lasy i bory, aż do stacyi kolei, aż het, do miasta gubernialnego.
Taka wyprawa w jego życiu bywała wydarzeniem, wypadkiem.
Wybierał się też odpowiednio. Oprócz kożucha i burki, które miały go chronić od przykrości czysto atmosferycznej natury i strzedz jego organizm od zaziębienia, Szmul zabierał ze sobą nieco wiktuałów, piękną, atłasową, aczkolwiek już trochę wypłowiałą kapotę, tudzież ciepłą czapkę z pluszu barwy bronzowej.
Duże miasto — duża elegancya. Nie można ukazywać się w stroju zaniedbanym tam, gdzie są szerokie ulice, gdzie asfaltowane chodniki dźwigają na swej powierzchni setki kapitalistów, gdzie masa sklepów jest, a na rynku trudno się przepchać między furami.
Wielkie miasto — wielki handel, wielki ruch, wielkie nowiny! Jakże można w takim punkcie, w takiem centrum handlowem i finansowem, ukazywać się w zaniedbanym stroju?! Niechże przecież ci kupcy, finansiści, nawet te straganiarki na targu, ujrzawszy Szmula, poznają od razu, że to jest także kupiec, także starozakonny, także osoba, a chociaż mieszka na prowincyi, jednak ubiera się przystojnie i nosi czapkę pluszową, po której łatwo poznać człowieka nabożnego, statecznego i znającego się na interesach.
Przybywszy do miasta, Szmul przebierał się zaraz, przywdziewał atłasową kapotę, ściskał biodra pasem bawełnianym, a czapkę przechylał na tył głowy, aby miał na czole lekkość, niezbędną do myślenia.
Po załatwieniu sprawunków, szedł na miasto, w celu zebrania najciekawszych wiadomości i nowin. Przyłączał się do pierwszej lepszej grupy notablów i, objaśniwszy w kilku słowach, kim jest i skąd przybywa — przypuszczany zostawał do konfidencyi i mógł słuchać tyle, ile mu się w oba uszy zmieściło.
Ponieważ na świecie niema nic za darmo, więc wzajemnie obowiązany był wysypać przed słuchaczami cały worek nowin ze swego zakątka, udzielić, o ile tego żądano, informacyi o swojej szlachcie, o zapasach zboża i okowity, o cenach targowych, o potrzebie kredytu, o lasach, które można zakupić, słowem o wszystkiem, co wiedzieć może i co wiedzieć powinien.
Jest to wzajemna grzeczność — a że na grzeczności nikt nie traci, jak mówi przysłowie, więc czego sobie żałować?
Grupa, do której przyłączył się Szmul, wydeptywała bruk na placyku przed gmachem, w którym mieścił się trybunał, wydział hypoteczny i kancelarya regentów.
Sprawiedliwi lubią się zbierać przed domem sprawiedliwości, zwłaszcza cywilnej, gdyż tam koncentrują się wszelkie interesa okolicy; tam, w tym gmachu, odbywają się sprzedaże dobrowolne i przymusowe, dzierżawy, współki, cesye... wszystko. Tam, wedle pięknego wyrażenia Nechemiasza Grynfisza, nawet największe nieruchomości są w ruchu — i dlatego każdego, kto ruch lubi, serce ciągnie w tę stronę.
Szmul zbliżył się do grupy finansistów. Byli to piękni ludzie, odziani poważnie, w długich kapotach, w czapkach atłasowych lub aksamitnych, wysokich, modnie na sam tył głowy zesuniętych. Panowie ci mieli w rękach laski z czerwonej trzciny hiszpańskiej, w ustach zaś cygara. Mówili z ożywieniem, z gestykulacyą żwawą, z zapałem — znać, że przedmiot zajmował ich niezmiernie.
Wśród tej rozmowy częstokroć powtarza się wyraz Kocibród.
— Jak się nazywa? Jak on się nazywa? — pytał jakiś rudy, otyły kupiec.
— Kocibród.
— Nie wiem, nie znam, pierwszy raz słyszę — odezwało się kilka głosów.
— Trzeba zapytać Icka... on na takie interesa znawca.
— Icek pojechał do Warszawy, wróci za tydzień.
— No, to Lejbusia.
— Lejbuś chory, już trzeci dzień leży w łóżku, dwaj doktorzy chodzą do niego.
— Niech on będzie zdrów!
— Czekajcie! — zawołał rudy. — Widzę tu jakiegoś porządnego żydka z prowincyi. Słuchajcie-no — rzekł, zwracając się do Szmula, — jak wam imię?
— Szmul.
— Skąd wy jesteście, Szmulu?
— Z Łopiankowa.
— Daleko to?
— Dziesięć mil.
— Czem wy się trudnicie?
— Z przeproszeniem waszego honoru... ja się dziwię! Widzicie mnie pierwszy raz w życiu, a dajecie mi tyle zapytań, jak gdybyście chcieli ożenić waszego syna z moją córką. To nie jest miejsce na zaręczyny.
— Ostra gęba!
— Cicho, cicho! — odezwał się jakiś stary żyd. — Wy, Szmulu, nie macie o co się obrażać. Ten kupiec zapytuje was, bo ma potrzebę zapytać; wy zaś — dodał, zwracając się do rudego — nie potrzebujecie zadawać Szmulowi zbytecznych zapytań: czem się trudni? Wiadoma rzecz, że każdy uczciwy starozakonny człowiek trudni się interesami. Zresztą dość rzucić okiem na osobę, żeby wiedzieć od razu, że szanowny Szmul jest wiejski pachciarz. Czy ja się omyliłem, rebe Szmulu?!
— Wy powiedzieliście mądre słowo, a mój proceder poznaliście od jednego spojrzenia. Macie racyę, ja jestem pachciarz z Łopiankowa, wiejski pachciarz. Uczciwie handluję nabiałem i różnymi produktami, a jeżeli wy chcecie mnie o co zapytać, to gotów jestem odpowiadać, bez żadnej pretensyi, ponieważ widzę w was grzecznego i nabożnego człowieka.
— Znacie wy jaki Kocibród?
— Co to ma być?
— Podobno wieś... Może to w waszych stronach?
— W naszych stronach takiej wsi niema.
— Przypomnijcie sobie dobrze.
— Wiem na pewno... A teraz ja wam zadam pytanie: na co wam ten Kocibród?
— Jest na nim podobno suma; ta suma podobno jest do odstąpienia i podobno można na tym interesie dobrze zarobić.
— Powiedzieliście trzy razy: podobno.
— Cóż stąd?
— To może być wcale niepodobno.
— A ja wam mówię, że jest interes! — wołał rudy — ja powiadam!
— Dlaczego? Musicie mieć jakąś podstawę, jakiś punkt.
— Bez punktu nie może być; ma się rozumieć, że mam. Za tym interesem chodzi Korkiewicz, ten od mecenasa Szperalskiego... Taki nie wypytywałby się napróżno. On się zna.
— Wiadoma rzecz, ze to mechanik pierwszej próby do takich geszeftów.
— My go znamy.
— On sam może kupić! Oj, oj! albo mu to brakuje pieniędzy? Sporo zarobił na różnych sumach.
— On już i naszych żydków rozumu nauczył. Pamiętacie tę wdowę, co miała do zbycia pretensyę?! Nie sumę, nie wyrok prawomocny, tylko gołą pretensyę i cokolwiek dowodu. Chciała to odstąpić, bo jej brakło na chleb. Nasze żydki długo nad tem radzili, zebrało się całe zgromadzenie, cały kahał pokątnych doradców i lichwiarzy. Sam kwiat! Sami znawcy prawa! Radzili tu na tym samym placu, przed tym samym sądem, i uradzili, że pretensya nic nie warta, że nie można jej kupić... i nie kupili. Wdowa poszła do Korkiewicza po radę; on tylko powąchał i zaraz dał jej trzysta rubli, zaczął proces i wygrał półtora tysiąca, z procentem i kosztami... i wszystko, co do jednego grosza, odebrał.
— Słuchajcie! — odezwał się jeden z gromady — jeżeli na to przyszliśmy tutaj, żeby wychwalać Korkiewicza, to szkoda naszych butów. Wygrał proces, zarobił. Wielki interes! I ślepej kurze trafi się czasem, że znajdzie ziarnko!
— Nie dla jego pochwały mówimy — rzekł siwy żyd, najpoważniejszy w zgromadzeniu; — jego honor tyle wart dla nas, co przeszłoroczny mróz, ale mądry człowiek powinien ze wszystkiego korzystać.
— Nu, co tu jest do skorzystania?
— Widoczna korzyść. Zaraz wam wytłómaczę. Z tego, co tu było powiedziane, widać, że mały człowieczek od adwokata Szperalskiego ma głowę. Czy nieprawda?
— No, ma, ma. Niech go dyabeł porwie, razem z jego głową i starym kapeluszem, który na wielkiego ryzykanta wart jest... sześć groszy!!
— Ten kapelusz dowodzi wartości głowy. Człowiek, który nosi taki kapelusz, szanuje pieniądze...
— Do czego prowadzą te pochwały? Co nam z nich przyjdzie?
— One prowadzą do bardzo prostego myślenia: jeżeli Korkiewicz ma chęć nabyć tę sumę na Kocimbrodzie, to ona z pewnością jest coś warta... to dlaczego my mamy pozwolić na to, aby ją nabył Korkiewicz? Jasno?
W zgromadzeniu zrobiła się chwilowa cisza. Członkowie zebrania myśleli.
Po kilku minutach rudy zawołał:
— To jest prawda! Ja wam to przecież od razu powiedziałem!
— Kiedy powiedziałeś? Co powiedziałeś? To ja mówiłem, żeby zrobić współkę.
— Żebyś ty anioła śmierci zobaczył! Ja proponowałem! Mnie się należy pierwszeństwo, ja chciałem zbierać wspólników!
— Cicho, cicho, dajcie pokój! Nie o to idzie. Honor pierwszeństwa jest ładna rzecz, ale interes ładniejsza. Trzeba myśleć o interesie. Ten mały dependent nie kręci się bez przyczyny.
— Ma się rozumieć, to jest ptak!!
— Z przeproszeniem waszego honoru — odezwał się Szmul Stawidło, — jabym chciał też jedno słowo powiedzieć.
— Owszem, dlaczego nie? Mówcie.
— Wielkie miasto, wielkie interesa, wielkie głowy! Ja to wiem, ale na mój mały, pachciarski rozum, ja miarkuję, że wy sami nie wiecie, o co wam idzie. O co wy się kłócicie? nad czem się naradzacie? do czego chcecie zrobić współkę?
— Przecież słyszycie!
— Suma jest na sprzedaż.
— Jeden sprytny goj kręci się koło tego!
— Doskonały interes!!
Szmul pogładził się po brodzie i powoli, spokojnie rzekł:
— Gdzież jest ta suma?
— Gdzie ma być? Słyszeliście przecie... Na Kocimbrodzie, to znaczy na hypotece.
— A gdzie Kocibród jest?
— Nie wiemy...
— A ile ta suma wynosi?
— Nie wiemy...
— A do kogo ona należy?
— Także nie wiemy...
— No, kochani panowie, teraz zróbcie sumę wszystkich waszych wiadomości i powiedzcie, co wy wiecie? O to was pytam ja, człowiek nieuczony, nawet nie z małego miasta, tylko ze wsi... ja, prosty pachciarz.
Rzekłszy to, Szmul zatknął ręce za pas i z dumą spoglądał po całem zgromadzeniu. Czuł się nad wszelki wyraz szczęśliwym, że w takiem dużem mieście, na takim placu, przed takim gmachem, wobec takiego audytoryum, wyrzekł słowa, które zwróciły na niego uwagę.
Tryumfował.
Ale ów rudy żyd widocznie coś cierpiał do Szmula i zaraz zepsuł efekt jego przemówienia, odzywając się w te słowa:
— Niepotrzebnie, panie Szmulu, wyliczacie swoje tytuły i godności, żeście człowiek nieuczony, prosty wieśniak i pachciarz; uwaga, którą zrobiliście nam, świadczy o waszej nieuczoności, prostactwie i o pachciarskiem rozumieniu rzeczy lepiej, niż najlepszy paszport.
— No, no, co chcecie? Do czego wasza mowa prowadzi?...
— Zaraz wam powiem: pachciarz, gdy zobaczy cielę, to wie napewno, że z cielęcia może być cielęcina... a gdy patrzy na mleko. to już miarkuje, że z mleka da się zrobić ser; pachciarz, gdy dostanie do ręki dwadzieścia dziesiątek, to zamyka się w stancyi z żoną, zaczynają oboje rachować i po obrachunku widzą, że mają rubla!
Ogólny wybuch śmiechu był odpowiedzią na te słowa.
Szmul zaczerwienił się i mruknął jakieś przekleństwo.
— Cicho, pozwólcie, dajcie skończyć! — wołał rudy. — Podług pachciarskiego myślenia, to interes, o którym niedużo jeszcze wiadomo, nie jest interes; nie jest cielęcina, dlatego, że cielę jeszcze nie leży na furze; a podług naszego myślenia, to właśnie jest interes! My widzimy, że się ktoś koło tego kręci, my wiemy, że ten ktoś nie ma zwyczaju kręcić się koło niekorzystnej sprawy... to dla nas prostaków — mówił dalej z ironią, — dla ludzi, nie mających takiego rozumu, jak nasi kochani pachciarze, dość, abyśmy się także zaczęli kręcić, abyśmy dowiedzieli się o tem, co jeszcze nie jest wiadomo, wyszukali to, co ukryte, i żebyśmy zrobili dobry geszeft, skoro jest do zrobienia. Czy tak?
— Tak, tak! — zawołali jednozgodnie wszyscy, oprócz Szmula, który machinalnie zakasywał rękawy i pchał się w sam środek gromady, ażeby czynnie stanąć w obronie pachciarskiego honoru.
Odsunięto go, a stary żyd, widocznie wielki zwolennik spokojnego i poważnego traktowania rzeczy, odezwał się:
— Szmulu, wy tego nie bierzcie do serca. On jest ostry w gębie, ale dobry macher do interesów; znajomość z tym człowiekiem może wam się kiedy przydać. Wy załatwijcie swoje interesa, wy się trochę posilcie na drogę i jedzcie do domu, a gdy wam się zdarzy okazya, to pytajcie znajomych żydków o Kocibród. Jeżeli dowiecie się, gdzie taka wieś jest, to przychodźcie tu, w to samo miejsce, i powiedzcie mnie. Zapewnić was mogę, że wasza gęba nie będzie otworzona darmo.
— Ktoby chciał darmo?!
— Wiadoma rzecz. Macie z porządnymi ludźmi do czynienia... Ale to wam jeszcze powiem, że w tutejszej hypotece księgi Kociegobrodu niema...
— Ja miarkuję, że to będzie inna gubernia.
— Ślicznie miarkujecie. Skoro nie ta, to z pewnością inna.
Szmulowi zaraz przyszła dobra myśl, ale jej nie wyjawił, nie chciał bowiem narażać się znowuż na złośliwe docinki rudego.
Na co opowiadać, jakie jest ziarnko nasienia, lepiej poczekać, aż będzie owoc, i dopiero pochwalić się przed ludźmi tym owocem; przekonać ich, że pachciarz posiada także intelligencyę, może lepszą jeszcze, niż faktor z dużego miasta, chociaż nie taką błyskotliwą i rzucającą się w oczy. Wiejski człowiek, wychowany na łonie natury, jest zazwyczaj skromny i nie lubi blagi.
Opuściwszy zgromadzenie, Szmul przebrał się w strój codzienny, pokrzepił trochę siły, upakował sprawunki na wozie i puścił się w drogę, mając pełną głowę doznanych wrażeń.
Miasto zawsze miało dla niego pewien urok, lubił je, podziwiał ruch i handel, — chcąc więc jak najdłużej używać tego smaku, jechał wolno i rozglądał się dokoła; patrzył na sklepy, na szynkownie, w których było pełno ludzi, na targ, wsłuchiwał się w gwar, turkot, krzyk, świadczące tak wymownie o silnem tętnie życia handlowego, — i zdawało mu się, że i w nim samym, w jego osobie, krew żwawiej krąży.
Śliczna rzecz miasto, zwłaszcza w dzień targowy — zupełnie co innego, aniżeli smutna i zawsze cicha wioska.
Tylko wspomnienie rudego żyda psuło Szmulowi przyjemność doznanych wrażeń.
Taka gęba szkaradna! taki złośliwy język! taka niegrzeczność względem człowieka spokojnego, który uczciwie handluje i nikomu w drogę nie wchodzi!...
Wóz wlókł się powoli przez ruchliwe ulice, przez plac targowy, przez szeroką drogę ku rogatkom, potem przez przedmieście, aż nareszcie znalazł się na drodze w czystem polu.
Szmul obejrzał się raz jeszcze na kochane miasto, pokręcił głową, jakby z podziwu — i szarpnąwszy szkapę lejcami, do pośpiechu ją zmusił.
Korkiewicz w opinii spekulantów i faktorów miejskich uchodził za człowieka, który ma nos; w oczach Korkiewicza znów ci właśnie spekulanci, faktorzy, pokątni doradcy, przedstawiali się jako ludzie, mający psi węch.
Ta wzajemność opinii w danym wypadku wytworzyła pewnego rodzaju emulacyę i sprawiła to, że suma na Kocimbrodzie stała się przedmiotem, budzącym zainteresowanie w światku, który się kręci koło gmachu sądowego.
Szmul Gleich, u którego Korkiewicz był, w celu zebrania informacyi o rzeczonej sumie, powiedział o tem na zebraniu przed gmachem sądowym; może powiedział dlatego, żeby Korkiewiczowi zrobić przysługę, żeby zdobyć jakieś wskazówki. Powiedział też przy okazyi i o damie, mieszkającej na przedmieściu.
Skutek był taki, że kochana ciocia Emilcia, nazajutrz po wizycie Korkiewicza, odwiedzona była w swem panieńskiem mieszkanku przez trzech żydów: rudego, siwego i czarnego, którzy zarekomendowali się: Icek Kamlot, Mendel Silberglanz i Dawid Sumienny, kapitaliści, pragnący nabyć sumę na Kocimbrodzie.
Panna Emilia przyjęła ich dość opryskliwie.
Przedewszystkiem zażądała, aby wytarli buty na słomiance, kilkakrotnie i z poprawkami; następnie, aby nie ważyli się deptać po froterowanej podłodze, lecz aby, jeżeli już koniecznie chcą wtargnąć do pokoju, stanęli na wązkim chodniku rzędem; następnie oświadczyła im, że nie jest głupia i nie myśli zmarnować tego, co stanowi cały jej majątek. Byłoby to karygodną lekkomyślnością, niemal zbrodnią, zwłaszcza wobec faktu, że śmietanka zdrożała i że za funt mięsa trzeba płacić bajońskie sumy.
— Zresztą, co panom do mojej sumy?
— O co się pani gniewa? — zapytał siwy.
— Bo to jest po prostu napaść i rozbój na gładkiej drodze!
— Pani żartuje?! Jaki rozbój? jakie morderstwo? To tylko uczciwa propozycya; wolno przyjąć, wolno odrzucić, ale nie wolno nazywać rozbójnikami ludzi porządnych. My chcemy kupić sumę.
— A ja nie chcę!
— Pani samej trudno będzie odebrać... pani nie ma na koszta, nie ma na podróże.
— Nikt moich pieniędzy nie liczył!
— Adwokaci bardzo duże mają wymagania. Pani ich nie zna! Taki zaraz chce duszę wydrzeć z człowieka i powiada, że to na stemple. My ich znamy.
— A ja panom powiadam, że nie chcę...
— Niech się pani namyśli!
— Nie chcę!
— Jaki procent pani może odstąpić? Ile ta suma wynosi? W jakiem mieście znajduje się hypoteka? Na którym numerze stoi suma? Jak duży majątek jest Kocibród? Czy regularnie płaci Towarzystwo? Czy ma uregulowane służebności? Czy tam jest las? Czy są dochody stałe? Jak daleko od kolei żelaznej? Czy jest dwór? Jak duży? Może pałac? może z parkiem? Jakie budynki? Jakie inwentarze? Jak się nazywa właściciel? Czy sam gospodaruje, czy majątek w dzierżawie? Ile dzierżawca płaci rocznie? Czy w blizkości znajduje się rzeka spławna? A może jest gorzelnia? Może browar? Czy niema wypadkiem cukrowni?!
Pytania te sypały się jak grad. Panna Emilia była niemi jakby oszołomiona, patrzyła szeroko otwartemi oczyma, potem zasłoniła uszy rękoma i, tupiąc nóżką, zawołała:
— Nie chcę! nie chcę! nie chcę! nie chcę! Nie, nie, nie chcę! za nic na świecie!
Poczem wyciągnąwszy przed się małą, ale kościstą i dość silną rękę, wypchnęła swoich gości za drzwi, zatrzasnęła je gwałtownie, i zawoławszy raz jeszcze: nie chcę! wybuchnęła głośnym płaczem.
To energiczne znalezienie się wywołało na kapitalistach wrażenie bardzo dobre.
— On miał nos — rzekł rudy, — on już tu był. Wiecie, o kim mowa?
— Wiemy, dobrze wiemy.
— Nic straconego, trzeba tylko pilnować.
— Trzeba pilnować! To musi być interes pewny, kiedy ona propozycyi naszej słuchać nie chce...
W godzinę po odejściu żydów, Korkiewicz otrzymał kartkę od panny Emilii.
«Zobowiąże mnie Szanowny Pan nieskończenie — brzmiał liścik, — jeżeli dziś, wracając z biura, raczy do mnie wstąpić. Od godziny szóstej wieczorem, po skończeniu lekcyi, jestem w domu. Napadła mnie dziś banda jakichś strasznych żydów z propozycyą nabycia mojej sumy. Światła rada Szanownego Pana będzie dla mnie promykiem słońca w strasznych mrokach nieświadomości, co mi czynić należy. Dziękując z góry za spełnienie prośby samotnej i bezbronnej pustelnicy, kreślę się z najgłębszym szacunkiem etc.»
List był zamknięty w różowej kopercie z wyobrażeniem zająca i z daleka pachniał paczulą.
Trzeba zdarzenia, że w chwili, kiedy go przyniesiono, w kancelaryi znajdował się mecenas. Dostrzegł różową kopertę i poczuł zapach perfum.
Korkiewicz przeczytał liścik i szybko schował go do kieszeni swego wytartego tużurku.
— Co to, masz list? — zapytał z ironicznym uśmiechem Szperalski.
— A tak, panie mecenasie, list... rzeczywiście... tak... list. Nic ważnego.
— Wolno wiedzieć, od kogo?
— To, panie mecenasie, od pewnego żyda. Prosił, żebym się postarał o wypis z jednego tam aktu... i oto piłuje mnie, bestya, o pośpiech... a ja nie jestem bardzo czasowy.
— Szczególny żyd! pisze na różowym papierze i perfumuje listy paczulą.
— Istotnie?! Ja nic nie czuję, panie mecenasie.
Szperalski śmiechem wybuchnął.
— Wiesz co, Korkiewicz — rzekł, — mógłbym cię posądzać o różne rzeczy. Na przykład o to, że kawałek szynki ze święconego przechowujesz do świąt Bożego Narodzenia; że ze starej kamizelki, którą każdy, oszczędny nawet człowiek, wyrzuciłby na śmiecie, kazałeś sobie zrobić czapkę; ale o romanse nie posądziłbym cię nigdy.
— Jakie romanse? Co znowu?!
— Faktem jest przecie, że odbierasz bileciki miłosne.
— Żarty, żarty, panie mecenasie.
— Nie rób-że mnie głupim, mój kochany. Widzę, że zaczynasz szaleć na starość.
— Mówię, że nie.
— Mówię, że tak!
Korkiewicza, zazwyczaj spokojnego człowieka, nagle pasya porwała. Stanął przy stoliku i, nie patrząc na swego pracodawcę, burknął opryskliwie:
— A choćby? To co? Romansów żadnych nie prowadzę; a gdybym je nawet prowadził, to przyzna chyba pan mecenas dobrodziej, że mi wolno. Jestem kawaler, pełnoletni, do działań urzędowych zdolny... Mam prawo robić, co mi się podoba.
— Ho, ho! mój kochany panie Korkiewicz, nie wiedziałem, że jesteś taki wymowny. Nie poznaję cię!
— A bo pan mecenas zawsze na mnie, jak na burą sukę!... Ja przecież także człowiek jestem, a że żyję uczciwie i porządnie, po teatrach się nie włóczę, kolacyjek w wesołej kompanii nie wyprawiam, za kulisy nie zaglądam... więc już się panu mecenasowi wydaje dziwnem, że ktoś do mnie napisze list. Wolno mi przecież mieć stosunki z ludźmi i interesa.
Rzekłszy to, przerażony własną śmiałością, zamilkł i drżącemi rękoma zaczął układać papiery na stole.
— Ależ ja żartowałem, kochany panie Korkiewicz — rzekł Szperalski, — żartowałem tylko i przyznaję ci zupełną słuszność. Nie mam prawa mieszać się w twoje sprawy sercowe... jesteś, jak słusznie powiedziałeś, kawaler, pełnoletni. Kochaj się w dwudziestu czterech pannach, wykradnij jaką piękną księżniczkę, albo bogatą żydówkę, ożeń się, rozwiedź się, znowuż się ożeń... abyś tylko pilnował kancelaryi, tak jak dotąd pilnujesz... nie mam nic przeciwko temu. Jeżeli zaś mój niewinny żarcik obraził cię, to... przepraszam.
— Ależ co znowuż, panie mecenasie! Do czego to podobne?!
— Co?
— No, to... żeby mnie pan przepraszał. Nie trzeba przeprosin... tylko przykro mi było, że mnie pan posądza. Ja jestem biedny człowiek... za biedny na jakieś tam ekstrawagancye, które zresztą są wierutnem głupstwem i nie mają najmniejszego sensu. Tyle jest lepszych i porządniejszych interesów na świecie, niż jakiś tam, za pozwoleniem, romans!!
Szperalski uśmiechnął się nieznacznie i zaczął przeglądać akta, dependent zabrał się do pisania; w kancelaryi panowała cisza, którą przerywał tylko szelest odwracanych arkuszy i skrzypienie pióra.
Wyszedłszy z biura, Korkiewicz udał się zaraz do swego mieszkania, na przedmieście.
Szedł powoli, a głowę jego napełniały ciężkie myśli. Przypomniała mu się scena z mecenasem i wyrzucał sobie, że znalazł się wobec swego pracodawcy za szorstko, za niegrzecznie. Tyle razy przecież ten mecenas robił mu docinki, a nigdy jeszcze podobnej odpowiedzi nie usłyszał!
— Skądże nagle wzięło się we mnie takie rozdrażnienie? — zapytywał mały człowieczek sam siebie. — Trzeba było, jak zwykle, słuchać, głową kiwać, powiedzieć: «tak, panie mecenasie, w samej rzeczy, mam romans; zakochałem się w pięknej, młodej osobie, i kto wie, co z tego wyniknie.» Onby się z tego roześmiał, ja również i skończyłoby się, a tak mógł się obrazić. Bądź-co-bądź, on jest wyżej, a ja niżej; on może na mnie patrzeć z góry, a ja muszę na niego z dołu. Taki na świecie porządek i odmienić się nie da. Ale bo i ten list przyszedł nie w porę. Na co kto ma wiedzieć? I ten różowy papier nie ma najmniejszego sensu, i ta paczula, czy jak się tam nazywa, także ni przypiął, ni przyłatał! Mecenas od razu ją zwąchał. Nic dziwnego: biła w nos jak pałką, tużurek mój już od tego listu przepachniał, i myśleć kto może, że jestem uperfumowany fircyk i że mam w głowie fiu-fiu!... Pisze ta pani, że żydzi ją naszli. Aha! mają psi węch, łotry, czują dobry interes, ale przecież i ja posiadam nos dobry! Nie dopuszczę ich, niech się na ten raz smakiem obejdą. Tyle trafia się różnych sum do nabycia, a im zachciało się koniecznie tej na Kocimbrodzie. Figę! Do tej pani trzeba jednak pójść. Dyabli nadali, że to dama; z mężczyzną nie byłoby tyle ceregielów. Ogól się, buty oczyść, tużurek nowy bierz! W tak krótkim czasie już drugi raz... barwa z sukna się ściera i tyle. Na dobry porządek, wypadałoby włożyć rękawiczki, ale nie... za duży wydatek i niepotrzebny. Interesa z damami nie trafiają się codzień, więc pieniądze na elegancyę byłyby po prostu jakby w błoto wrzucone. Taki waryat nie jestem!
Przyszedłszy do mieszkania, dependent zajął się doprowadzeniem do porządku swej tualety, ku najwyższemu zdziwieniu szewca i szewcowej — i punktualnie o godzinie szóstej wyszedł.
Mieszkanie panny Emilii podobne było do eleganckiej bombonierki, a w oczach Korkiewicza wydawało się wspaniałem.
Przyzwyczajony do swej szaro-czarnej kancelaryi, mającej podłogę brudną i obficie zaplamioną atramentem, po błyszczącej posadzce stąpać nie śmiał.
Przyszedłszy na wezwanie, długo, bardzo długo wycierał buty na słomiance przed progiem, zanim dotknął klamki. Nie domyślał się nawet, jak go to dobrze przedstawi w oczach panny Emilii, która oczekiwała go z niecierpliwością i widziała, jak wchodził do sieni.
Pomyślała sobie, że jest to człowiek porządny i uważający na wszystko, że ma w wysokim stopniu rozwinięte poczucie delikatności i rozumie, że utrzymanie porządku w mieszkaniu kosztuje niemało pracy i pieniędzy.
Przywitała go też wdzięcznym uśmiechem i podaniem ręki.
— Jaki pan dobry! — rzekła — jaki pan uczynny! Traci dla mnie czas i fatyguje się.
— To, pani dobrodziejko szanowna, nic — bąknął Korkiewicz, siadając na fantazyjnem krzesełku, pokrytem blado-różowym kretonem.
— Ależ przeciwnie, to wiele, to bardzo wiele z pańskiej strony i, doprawdy, w kłopocie jestem, jakim sposobem potrafię to panu odwdzięczyć.
— To nic, jak szanowną panią dobrodziejkę poważam, to jest bagatelka. Pisze pani dobrodziejka, że byli jacyś żydzi...
— Tak jest, byli... ale przepraszam, że na chwileczkę odejdę od przedmiotu. Nazywa mnie pan «szanowną panią dobrodziejką...»
— A, pani dobrodziejko, tak; zawsze jestem pełen uszanowania dla dam.
— Otóż... ja do takiego tytułowania przyzwyczajona nie jestem i przyznam się, że razi ono mnie trochę. Tak się mówi do sędziwych matron, do wdów lub mężatek, a ja jestem panna.
— Więc...
— Niech mi pan mówi tylko: «pani,» lub «panno Emilio.» Proszę mi wybaczyć, że poważyłam się zrobić tę uwagę, ale...
— Zastosuję się do woli panny Emilii dobrodziejki, to jest... właściwie, przepraszam... będę miał zaszczyt zastosować się do życzenia pani.
— Doskonale! Otóż niech pan sobie wyobrazi moje przerażenie dziś rano. Właśnie wybieram się na lekcye, już miałam brać okrycie i kapelusz, wtem słyszę w sieni odgłos ciężkich kroków... i tu, do mojego mieszkania, wpychają się trzej żydzi... Jeden rudy, dość tęgi, nizkiego wzrostu... ma jakieś dziwne oczy, takie wytrzeszczone...
— Znam go dobrze. On się nazywa Icek Kamlot.
— Drugi był siwy, jakiś spokojny i poważny staruszek, trzeci zaś czarny jak smoła.
— I tych znam również. Siwy nazywa się Mendel Silberglanz, a czarny: Dawid Sumienny.
— Czy pan zna wszystkich żydów w całem mieście? — spytała zdumiona panna Emilia.
— Wszystkich może nie, ale większą połowę z pewnością. Naturalna rzecz, proszę pani dobrodziejki, to jest, przepraszam, proszę pani... mają interesa i ciągle włóczą się koło sądu, więc się ich zna. I czegóż oni właściwie żądali?
— Chcieli nabyć moją sumę.
— Nabyć? Zaraz?
— Ależ natychmiast, na poczekaniu. Domagali się tego natarczywie.
— Domagali? Natarczywie? A to łajdaki!!
— Tak, panie... i to właśnie zastanowiło mnie, wzbudziło podejrzenie. Więc przedewszystkiem kazałam im się wynieść czemprędzej, a potem... Proszę pana, ja jestem kobieta samotna, opuszczona, wreszcie prawie przez cały dzień zajęta pracą na kawałek chleba, nie mam nikogo zaufanego, ktoby mi mógł pomódz i poradzić... więc powzięłam postanowienie, może zbyt śmiałe, aby się udać do pana.
— Owszem, bardzo dobrze.
— Czy mi pan nie bierze za złe tej śmiałości?
— Ależ to nic.
— To bardzo dużo! To bardzo dużo, że pan był łaskaw pofatygować się, tracić drogi czas, dla osoby prawie nieznanej.
— Ależ nic, jak panią poważam, nic.
— Żydzi tu jeszcze powrócą. Co ja mam robić?
— Wyrzucić ich za drzwi.
— No dobrze, a dalej?
— Jeżeliby znów przyszli, zrobić to samo... i czekać.
— Na co?
— Na wyjaśnienia co do sumy, o które zamierzała pani pisać do krewnych.
— Już napisałam. Własnoręcznie przylepiłam markę i wrzuciłam do skrzynki pocztowej. Mam taką naturę, taki temperament, że odkładać nie lubię. Co zrobić trzeba, to zrobię natychmiast.
— To bardzo dobrze.
— Taka jest właściwość mego charakteru.
— Mecenas Szperalski, w którego kancelaryi od wielu lat pracuję, człowiek obyty i doświadczony, mówi, że we wszelkich interesach główną podstawą powodzenia jest cierpliwość i energia.
— Cierpliwość i energia — odrzekła panna Emilia z uśmiechem. — Nie bardzo to się zgadza jedno z drugiem.
— Owszem, zgadza się, proszę pani dobro... proszę pani. Czekać z cierpliwością chwili stosownej, a gdy ta nadejdzie, rozwinąć energiczną akcyę na wszystkich punktach. To są słowa mego pracodawcy, a że mądre słowa, najlepszym tego dowodem jest znaczny majątek mecenasa. Cierpliwość i energia — powtórzył, podnosząc się z krzesła, i dodał: — Teraz ja panią pożegnam. W każdej chwili do usług gotów jestem, i gdy otrzyma pani informacye co do sumy, niech pani będzie łaskawa po mnie przyślę.
— Tak się panu śpieszy! — zawołała z żywością. — Dlaczegóż to? Natychmiast herbata będzie... Sądzę, że raczy mi pan poświęcić chwilkę czasu.
— To jest, właściwie...
— Ależ niech się pan nie wymawia. Zatrzymywać długo nie będę. Wielka to dla mnie przyjemność, gdy kto ze znajomych łaskaw... Żyję samotnie, jak pustelnica... proszę, niechże pan nie odmawia!
Wybiegła do drugiego pokoju, zręczna, fertyczna, ożywiona i zaczęła krzątać się energicznie.
Korkiewicz słyszał brzęk szkła i rozmowę z jakąś Marysią, która miała: dmuchać w samowar, skoczyć na jednej nodze po serdelki i szynkę, pamiętać, żeby pieczywo było jak najświeższe, nie zapomnieć o cukrze, nie gapić się po ulicy, nie stłuc ani jednej szklanki, kupić mleka dla kota, nalać świeżej wody w karafkę, przynieść cytrynę, nie zbierać plotek — i wykonać te wszystkie polecenia w przeciągu pięciu minut.
Stary kawaler rozglądał się po miniaturowym saloniku i myślał, że jest to bardzo miły pokój; że te meble zapewne kosztowały sporo pieniędzy, ale mogą się podobać; że firanki w oknach, rośliny w doniczkach, także przyczyniają się do przyozdobienia.
Myślał dalej, że przyjemnie jest po pracy znaleźć się w takim miłym kąciku; że dobrze jest napić się herbaty, prawdopodobnie z cytryną, i pożywić świeżutkiem pieczywem z szynką; że, ostatecznie, można przyjąć taką ofertę, choćby codzień. Kwestya tylko, o czem z damą przez ten czas rozmawiać?!
Jest właśnie na wokandzie ciekawa sprawa: Icek Maruder dał na swej hypotece ewikcyę za Janklem Rosenduftem, ale taka pani tego prawdopodobnie nie zrozumie i wogóle obchodzić ją ta rzecz nie będzie. Jest jeszcze ciekawszy proces: o obalenie testamentu niegdy Damazego Baryłkiewicza, który zapisał swój dom na przytułek dla dziadów, a krewnych dość blizkich pominął, ale bardzo być może, że panna Emilia rodziny Baryłkiewiczów nie zna i nieciekawa będzie wiedzieć, na czem ewentualnie spór się zakończy. Możnaby powiedzieć coś o pogodzie, — ale to niewielki materyał: rano przymrozek, do południa było jasno, teraz się chmurzy, a w nocy zapewne padać będzie śnieg. Licho wie, od czego zacząć i jak z tego zadania wybrnąć?!
Uprzejmość gospodyni rozwiązała tę męczącą zagadkę. Widząc, że Korkiewicz wymową nie grzeszy, rozwinęła swój dar krasomówczy i żwawo, wesoło, w sposób dowcipny, opowiadała mu różne nowinki miejskie, zebrane w domach, w których dawała lekcye.
Przyjęcie wydawało się Korkiewiczowi magnackiem... Panna Emilia własnoręcznie dolewała mu do herbaty araku, zmusiła prawie do wypicia drugiej i trzeciej szklanki.
Ożywcze jakieś ciepło rozeszło się po całym organiźmie licho odżywianego dependenta. Czuł, że mu jest zupełnie dobrze, tak dobrze, jak jeszcze nigdy w życiu, — że siedziałby w tym ładnym pokoju długo, bardzo długo.
Zegar uderzył dziewiątą i dźwięk ten zbudził go z marzeń... Wstał, podziękował, pożegnał uprzejmą gospodynią i wyszedł.
— Co, u dyabła! — myślał, idąc do domu — ten osioł, Szmul Gleich, zawracał mi głowę, mówiąc, że to jest osoba niepierwszej młodości!! Kłamstwo wierutne, fałsz, oszczerstwo! Panna nie szesnastoletnia, to prawda, ale młoda, nawet bardzo jeszcze młoda. Gdyby było inaczej, czyż posiadałaby taką gładką twarz, błyszczące oczy, takie zdrowe, białe zęby... taką figurę, taką jakąś szczególną żwawość w mowie, w ruchach, w całem zachowaniu się?.. Pamiętam, w kancelaryi jednego rana mecenas rozmawiał z regentem i z pewnym starym szlachcicem o kobietach rasowych. Ja, oczywiście, nie wtrącałem się do tego dyskursu, alem słuchał... i śmiałem się w duchu z ich gadaniny. Nawet, przypominam sobie, że taką myśl w głowie miałem: zeszło się oto trzech starych rozpustników i plotą sami nie wiedzą co. Kobieta rasowa! głupstwo wierutne. Jaka rasa znów?! Kobieta jest kobietą... Dziś widzę, że rozmowa tych panów nie była taka głupia, jak mi się wówczas wydawało, gdyż na własne oczy zobaczyłem kobietę rasową. Taka n. p. ręka, drobna, delikatna, biała, szczupła, taka, jak oni się wówczas wyrażali, nerwowa. Bez wątpienia tak jest, to oznaka rasy... Nie należy nigdy wydawać sądów stanowczych o rzeczach, na których się człowiek nie zna... Przy pierwszej okazyi, jak mecenas zacznie o tym przedmiocie mówić z regentem... a co prawda, oni, gdy się zejdą, to rzadko o czem innem mówią... będę słuchał uważnie, bo widzę, że można się od nich czegoś nauczyć... I ten tużurek mój nowy... co prawda, nie taki on nadzwyczajnie nowy, bywają o wiele nowsze... warto dać do odprasowania... i niechby kołnierz może przyszyli i guziki... Warto, warto — powtarzał z westchnieniem, — ale to dużo pieniędzy pochłonie... Krawcy to straszni ludzie: zamiast odziewać bliźnich, zdzierają z nich skórę... i taki, jeden z drugim, ma bezczelność nazywać się majstrem!



V.

PPrzez kilka dni Korkiewicz pozostawał pod wpływem wrażeń, doznanych na wizycie.
Ciągle przychodził mu na myśl gustownie urządzony pokoik, wszelkie szczegóły jego umeblowania, każdy stolik, krzesełko, każda niemal roślina w oknie, wyraźnie rysowały się w jego pamięci. A ta posadzka błyszcząca jak lustro, ten dywanik wzorzysty, firanki, zastawa do herbaty — a nadewszystko sama gospodyni, uprzejma, wesoła i bardzo miła w obejściu.
Takich kobiet Korkiewicz dotychczas nie znał. Widywał wprawdzie wiele dam na ulicy, w kościele, w ogrodzie spacerowym, ale przechodził koło nich obojętnie, nie zaciekawiały go wcale.
Zdarzało się, że przyszła czasem jaka wystrojona pani do kancelaryi, za interesem; względem takiej dependent silił się na uprzejmość, kłaniał się nizko, tytułował ją: panią dobrodziejką, szanowną, czcigodną, podawał jej najczarniejsze z czarnych krzeseł kancelaryjnych, z nizkim ukłonem odprowadzał do drzwi i na tem koniec...
Widział wielką uprzejmość mecenasa względem dam i usiłował go naśladować, — tylko że mecenas, jako człowiek światowy i towarzyski, robił klientkom honory elegancko, z szykiem starego salonowca i birbanta, Korkiewicz zaś niezgrabnie i ciężko.
W towarzystwach nie bywał, całe życie przepędzał w odosobnieniu, samotnie — dnie w kancelaryi, noce w stancyjce na poddaszu. Dlatego też dwie godziny, spędzone w mieszkaniu i w towarzystwie panny Emilii, zrobiły na nim tak silne wrażenie. Nie mógł się opędzić różnym myślom, które tłumnie cisnęły mu się do głowy; był zły, gniewał się sam na siebie.
— Waryatem trzeba być — mruczał, — żeby sobie tem głowę zaprzątać! Cóż mi? Co innego suma, co innego pani. Sumę kupię, jeżeli będą warunki dogodne, a pani niech tam! Złapawszy grosz do ręki, urządzi sobie zapewne mieszkanie z pięciu pokoi, ślizgać się będzie po froterowanej posadzce i pić herbatę z jeszcze ładniejszych szklanek aniżeli teraz. Jeżeli mnie kiedy zaprosi, to i owszem; jeżeli nie, to także dobrze; chociaż z jakiej racyi miałaby zapraszać? Po co? Do sumy żydzi się palą, pewna więc być musi, ale zjedzą dyabła, jeżeli ja ich dopuszczę. Trzeba zebrać informacye i kuć zaraz żelazo, dopóki gorące.
Codziennie wieczorem, powracając do domu, Korkiewicz patrzył w okna mieszkania panny Emilii, parę razy udało mu się zobaczyć i ją, jak krzątała się po pokoju. Niekiedy zatrzymywał się dłużej; w mroku nocnym, na pustej, nieoświetlonej uliczce przedmieścia, mógł stać tak długo, jak chciał, nie zwracając na siebie uwagi. W tem zatrzymywaniu się i patrzeniu znajdował pewną przyjemność.
Jednego wieczoru, a było to może w dziesięć dni po wizycie u panny Emilii, gdy wracał z kancelaryi do domu, z daleka już spostrzegł, że z okien mieszkania sąsiadki bije silniejsze światło niż zwykle.
Zaciekawiony, przyśpieszył kroku... i ujrzał przez jasno oświetlone szyby, że panna Emilia ma gości.
Stanął za węgłem przeciwległego domu i obserwował. W saloniku, oprócz gospodyni domu, znajdowała się dama w wieku poważnym, o siwych włosach, otyła, i jakiś pan, wydający się dość młodym. Ten zachowywał się szczególnie: ciągle coś mówił, śmiał się i pannie Emilii widocznie nadskakiwał.
Przypatrzywszy się lepiej, przekonał się Korkiewicz, że tę siwą panią i tego kawalera zna. Zna ich zresztą całe miasto. Jest to pani Brzęczalska, wdowa, ma obdłużoną kamienicę w rynku, procesuje się ciągle z lokatorami i z sąsiadami o byle jaką bagatelkę, a jej synek, Wicuś, od lat już piętnastu trudni się poszukiwaniem bogatej panny na żonę.
Obecność tych państwa u panny Emilii bardzo przykre na Korkiewiczu sprawiła wrażenie.
— Gałgan! — mruknął półgłosem. — Zapewne już coś słyszał i rozpoczyna konkury. Niedoświadczoną kobietę chce złapać w sidła, jak ptaka. Bądź-co-bądź, jest to podstęp, a ta biedaczka nie ma obrońcy. A jak to się, łotr jeden, kręci, jak się przysiada, uśmiecha!! Żeby ci gębę wykrzywiło, elegancie, fircyku! Akurat, panna Emilia dla ciebie! Chciałoby ci się w ładnych pokojach mieszkać, doskonałą herbatkę spijać... Zapracuj na to, próżniaku, zaoszczędź, miej coś własnego. Konkurent! Chce ją zapewne olśnić kamienicą! Wiem ja, co ona warta, mogę z pamięci wyliczyć wierzycieli. Naprzód idzie suma siostry nieboszczyka Brzęczalskiego, dalej Wolfa i Tauby małżonków Fliedermaus, dalej sukcesorowie niegdy Lipy Zeligsona. Ci zaraz taniec zaczną, niech się tylko skończy postępowanie spadkowe. Babie pieniędzy nikt nie da i kamienica pójdzie na licytacyę, a gdy sprzedadzą, to nic nie zostanie, i jeszcze kilku wierzycieli z szarego końca spadnie. Nie, kochaneczku, nie zaimponujesz majątkiem; ja w tem będę.
Rozdrażniony w wysokim stopniu, zagniewany, udał się Korkiewicz do domu. Usiadł przy stole, głowę oparł na ręku i dumał.
Szewcowa uchyliła drzwi.
— Panie, panie! — rzekła.
— A co pani majstrowa chce?
— Jadł pan dziś obiad?
— Obiad? Nie pamiętam; zdaje mi się, że nie. Tak, nie jadłem, zapomniałem. Tyle bo człowiek ma na głowie... Ale dlaczego pani zapytuje o to?
— Bo widzę, że pan od kilku dni jakiś nieswój... chory, czy co takiego?
— Nic... właściwie...
— Chce pan powiedzieć, co mi do tego? Przecie pan u nas mieszka, więc, jako gospodyni, mam nad panem opiekuństwo i nie mogę pozwolić, żeby się pan na szczęt marnował.
— Bóg zapłać... Ja wiem, że pani majstrowa serce ma dobre, że pani majstrowa kobieta godna i szczera. Dziękuję za pamięć bardzo. Niby jestem zdrów, nie boli mnie nic... tylko takim jakiś nieswój.
— Trudno być swoim o głodzie! Fe, panie, wstyd! taki porządny człowiek, taki stateczny pan, gubi się przez skąpstwo. Już dawno zbieram się, aby panu to powiedzieć, jak matka. Co z pana będzie? Zagłodzi się pan, zamorzy, i dlaczego? Dla tych pieniężysków, które po pańskiej, broń Boże, śmierci obcy ludzie rozdrapią, przejedzą i przepija. Tak nie można!!
— Moja pani majstrowa, jakie tam pieniądze! Głupie kilkaset rubli.
— Niech się pan nie wykręca i nie zapiera. Pan jest bogaty. Co komu z pana? Sobie samemu pan wróg, a ludziom bezpożyteczny. Nie można tak... pan powinien się ożenić, żyć jak człowiek, porządnie, dzieci się doczekać.
— Ożenić się, ożenić? — powtarzał zdumiony tą myślą dependent — ja ożenić się, dzieci mieć?
— A ma się rozumieć, żeby, gdy pan umrze, miał chociaż kto pacierz odmówić za pańską duszę, na mszę świętą dać, wianek na grobie położyć, świeczkę zapalić.
— Ożenić się... Nigdy o tem nie myślałem.
— To źle, to się nie godzi. Trzeba myśleć i zacząć nareszcie żyć jak człowiek, a nie, za pozwoleniem pańskiem, jak pies. Przepraszam, że to mówię, ale ja matka dzieciom, ja gospodyni, i jeżeli ja gęby nie otworzę, to któż panu dobre słowo rzeknie?
— Trzeba... Może i trzeba, albo ja wiem? moja pani majstrowa.
— Nieswój pan dziś. Odgrzeję panu talerz krupniku, a przed pójściem spać wypije pan szklankę mięty albo centuryi. Zaraz zrobi się panu lepiej.
Nazajutrz Korkiewicz czuł się zdrowszym; rano poszedł do kancelaryi i zaraz, gdy mecenas się pojawił, wystąpił do niego z temi słowy:
— Chciałbym prosić o urlop.
— Wyjeżdżasz?
— A tak...
— I dokądże to?
— Do Warszawy, panie mecenasie dobrodzieju.
— Wolno zapytać: po co?
— Chciałbym się trochę oporządzić.
— Oporządzić?
— A no, sam pan mecenas powiada że plecy moje świecą się jak latarnia.
— Skądże ci się nagle zachciało być elegantem?
— Zaraz elegantem!? Ot, radbym tylko przyodziewek lepszy sobie sprawić, a podobno w Warszawie taniej jest.
— Ha, skoro ci przyszła taka fantazya, kochany panie Korkiewicz, to jedź! Na szczęście, niema teraz wiele roboty; gdyby zaś trafiło się co pilnego, to postaram się o kogo.
— Już ja myślałem o tem; zgłosi się tu jeden mój znajomy. Tylko niech pan mecenas mu nie płaci, ja sam ureguluję po powrocie.
— Na długo zamierzasz wyjechać?
— Tego nie wiem. Może wrócę za cztery dni, może za tydzień... to zależy...
— Od załatwienia sprawunków, od kupna garderoby — podchwycił mecenas, — czy tak?
— Naturalnie; tamtejszych krawców nie znam, więc nie mogę powiedzieć, jak prędko robią. Zanim się wybierze i kupi materyał, zanim weźmie miarę, skroi, uszyje, odprasuje, a może jeszcze wypadnie przerobić coś lub poprawić. Czasu na to trzeba.
— Słuchaj-no, Korkiewicz — rzekł mecenas, — ty mnie nie okłamuj; zanadto dobrze cię znam, żebym uwierzył bajce, którą mi opowiadasz.
— Ale, panie mecenasie, jak poważam pana dobrodzieja...
— Rób co chcesz, nie idzie mi bynajmniej o badanie twoich tajemnic. Zatrzymaj je przy sobie; lepsze to, aniżeli różne wybiegi, tem bardziej, że kłamiesz niezgrabnie, niezdarnie. Małe dziecko poznać się na tem może.
— A, jeżeli tak... jeżeli mi pan mecenas nie wierzy, to się zatnę i już pary z ust nie puszczę.
— Ślicznie zrobisz. Zatnij się i nie puszczaj pary... To będzie najlepiej.
— Pan mecenas obraził się... gotów jestem przeprosić.
— Nie fatyguj się.
— Przecież każdy człowiek może mieć jakieś interesa familijne.
— Tyle razy mówiłeś mi, że nie masz familii.
— Niby... dalsi krewni są.
— Nic mi do tego.
Rzekłszy to, Szperalski wyszedł z kancelaryi.
— To trudno — mruczał dependent, — mecenas mecenasem, a sekret sekretem; nie mogę opowiadać, co mam na myśli; on mi też swoich zamiarów nie wyjawia. Jadę i dość... Może poszuka sobie innego, ale wątpię. Jestem pilny; co do mnie należy, robię, grymasy jego znam i znoszę. Innyby mu nie dogodził... Jakby ta kancelarya wyglądała beze mnie? Ludzie bo ciekawi są... Szewcowa także: «A po co pan jedzie? A co pan tam będzie robił? A dlaczego dotychczas nigdy pan nie wyjeżdżał?» Istne śledztwo! Jadę, bo jadę, bo mi się tak podoba, taką mam chęć i tłómaczyć się nie myślę. Co komu dyabli do tego?
Wybieranie się w drogę nie zajęło mu wiele czasu. Włożył na siebie wyszarzane palto zimowe, stary wełniany szalik na szyję, i już był gotów. Pieszo udał się na dość odległy od miasta dworzec drogi żelaznej, kupił bilet i ulokował się w wagonie klasy trzeciej, w kąciku, przy samych drzwiach.
W wagonie było pełno podróżnych, przeważnie żydów; gwar i krzyk panował tam jak na jarmarku; dwie świece w latarniach skąpo oświetlały tę gromadkę ludzi, nad których głowami unosił się obłok duszącego dymu z fajek i cygar.
Pociąg ruszył. Korkiewicz przymknął oczy i pogrążył się w dumaniach. Spać nie mógł — przeszkadzał mu turkot pociągu, hałaśliwa rozmowa towarzyszów podróży, a najbardziej własne jego myśli. Obliczał koszta podróży i pobytu w Warszawie, i żal mu było pieniędzy... to znowuż zdawało mu się, że wydatek zwróci mu się w krótkim czasie z ogromnym zyskiem, że przyniesie mu szczęście.
Uśmiechał się mimowoli do tej myśli, to znowuż marszczył czoło, przewidując niepowodzenie, przeszkody; męczył go niepokój i niepewność — to znowuż krzepiła nadzieja.



VI.

WW Łopiankowie panna Bolesława jest w złotym humorze.
Złożyło się na to bardzo wiele przyczyn, a mianowicie: niedziela, bytność w kościele, śliczna salopka, futrzana czapeczka, woalka czarna z muszkami, nowiuteńka suknia, prosto z igły, sprowadzona z Warszawy, wyborna sanna, ośm stopni mrozu i pan Konrad, który jeszcze niezupełnie, jeszcze nie tak, jak trzeba, ale jednak już trochę się ośmielił i powiedział, że wieczorem przyjedzie do Łopiankowa.
Każda z tych przyczyn, wzięta oddzielnie, nie ma w sobie nic nadzwyczajnego, ale wszystkie razem wywołują zadowolenie, składają usta do uśmiechu, zachęcają do kilkokrotnego okręcenia się po pokoju i zaśpiewania wesołej piosenki.
Wyskoczywszy z sanek, panna Sławcia wbiegła do sali i stanęła przed lustrem, aby się przekonać raz jeszcze, jaki efekt sprawia zgrabna salopka, futrzana czapeczka i woalka w muszki, i co o tem mogli ludzie pomyśleć.
Lustro powiada, że efekt był nadzwyczajny, że osóbka panny Sławci w tym zimowym kostiumie wygląda wdzięcznie i ma w sobie coś zuchowatego, zawadyackiego, naturalnie w dobrym guście... Panienka taka zuchowata, czupurna, po której minie poznać można, zwłaszcza przed kościołem, że dzieweczka jest i do tańca i do różańca, właśnie tak, jak potrzeba.
Zauważyła też panna Sławcia, że mróz jest poczciwy; ślicznie zarumienił jej buziaki, w samą miarę, nie za dużo i nie za mało, — nic też dziwnego, że na takiem tle różowem czarna woalka w muszki musi wyglądać nadzwyczaj efektownie.
Po nabożeństwie, przyjaciółka Zosia, ta właśnie jedyna do zatrzymania tajemnicy mężateczka, oraz wszystkie znajome panie i panny otoczyły Sławcie i zasypywały ją komplimentami, chociaż prawie przysiądz można, że serca ich pożerała zazdrość.
Bardzo dobrze! Niech zazdroszczą, niech zielenieją z zawiści... Od tego przecież jest przyjaźń.
Pan Konrad, ten nieśmiały, także się zbliżył; był zarumieniony — może od mrozu, a może z innej przyczyny.
Prędzej z innej, gdyż taki wieśniak woalki nie używa i przyzwyczajony jest do zimna.
Przywitał ojca, mamę pocałował w futrzaną rękawiczkę, a pannie Sławci podał rękę. Trzeba przyznać, że to zrobił bardzo dobrze; uścisnął silnie, serdecznie, co mu też odwzajemniono.
Ma się rozumieć, że takiego nieśmiałego trzeba trochę ośmielić; nie za wiele, ale jednak cokolwiek; na to każda skromna i dobrze wychowana panienka ma oczy. Spuszcza powieki, potem podnosi je raptem, aby wzrok padł wprost na oczy nieśmiałego, i znowuż powieki na dół. To spojrzenie powinno być krótkie, jak prawdziwe mgnienie oka. Ot tak.
Panna Sławcia wykonywa taki manewr przed lustrem i widzi, że robi to doskonale. Tem większa zasługa, że jej tego nikt nie uczył, widocznie więc jest zdolność wrodzona.
Pan Konrad przyjedzie przed wieczorem. Jasny dowód skuteczności spojrzeń.
Przyjedzie na pewno; przyrzekł, za co, jako nagrodę, otrzymał uśmiech. Niby to nic, a jednak widocznie był uszczęśliwiony, bo także uśmiechnął się bardzo wymownie.
Zdjąwszy salopkę, czapeczkę i woalkę, młoda osoba schowała je do szafy, poprawiła włosy i usiadła na kozetce.
Chciała trochę odpocząć, zanim podadzą obiad — i myśl jej znowuż pobiegła przed kościół, gdzie co niedziela, po nabożeństwie, zbiera się całe towarzystwo okolicy na krótką pogawędkę.
Tam sąsiedzi komunikują sobie różne wiadomości, tam odbywa się przegląd strojów i ekwipaży.
Właśnie dziś pan Konrad prezentował nowe konie; bardzo ładne, siwe, — jakby wiedział, że panna Bolesława szczególnie tę maść lubi. Konie były zaprzęgnięte do maleńkich sanek. Konrad sam powoził, stangret siedział na ławeczce z tyłu.
Doskonałe powozi ten Konrad, kieruje końmi z wdziękiem i elegancyą; rozpędza je, robi najtrudniejsze zwroty, osadza w jednej chwili na miejscu; a przytem nie znać, żeby się wysilał, żeby ręką poruszył.
Pewna pani utrzymuje, że właśnie taki młody człowiek, który i powozi wybornie, i wierzchem na najognistszych koniach harcuje, jak najłatwiej daje się ujeździć w małżeńskim zaprzęgu. Szybko oswaja się z cuglami, byle je ujęła dzielna rączka.
Panna Sławcia, przypomniawszy sobie to zdanie, tylokrotnie stwierdzone już w historyi i w życiu, przypatruje się swoim rączkom.
Są one małe i na pozór delikatne, jest jednak w nich siła, która może sprostać zadaniu. Zresztą przykłady świadczą, że nie wielkość stanowi o mocy. Ojczulek, na przykład, jest imponująco silny, mateczka wątła jak trzcina, a jednak, co tylko mateczka chce — ojczulek zrobi. Czasem burknie, obruszy się, powie, że ani myśli, i w rezultacie uczyni, co mu kazano.
Nie z innej chyba gliny ulepiony jest Konrad, bo znowuż inna pani, od kilkunastu lat zamężna, mówi nieraz, że wszyscy mężczyźni są jednakowi. Co do powierzchowności, to oczywiście nieprawda, gdyż są siwi, łysi, otyli, wysmukli, przystojni, ładni, bardzo ładni, brzydcy... ale charaktery mają prawie jednakowe, pod pewnymi względami, i rzadko który zawojować się nie da.
Panna Sławcia uśmiecha się i myśli, jak też wyglądać będzie zawojowany Konrad? W każdym razie nie brzydko, gdyż jest przystojny, a nieśmiałość dodaje mu pewnego wdzięku.
Nieśmiałość ta jest poniekąd usprawiedliwiona: Konrad nie śmie podnieść oczu na pannę, gdyż nie wie, czyby go przyjęto. Obawia się odmowy, odkosza.
Rzeczywiście, jako partya, nie może zaliczać się do świetnych, dostał bowiem po rodzicach tylko obdłużony Szczygłówek, folwark ledwie dziesięciowłókowy, w nieosobliwej glebie, ale są przytem okoliczności łagodzące. Po pierwsze: okolica zupełnie uboga jest w kawalerów, a natomiast obfituje w dorodne dziewice. Po drugie: gdyby się znalazł młodzieniec bogaty, to szukałby dla siebie żony jeszcze bogatszej, a więc nie przyjeżdżałby w tym celu do Łopiankowa, gdzie, jak ojczulek mówi, nigdy się nie przelewa i ledwie koniec z końcem można związać, a i to nie zawsze. Po trzecie: Konrad jest chłopak młody, przystojny, dobry — i nareszcie, po czwarte: trzeba przecież wyjść za mąż, ponieważ taki jest od dawna ustalony zwyczaj na świecie.
Rozważywszy to wszystko w ładnej główce, postanowiła panna Bolesława nie miażdżyć Konrada piorunującem wejrzeniem, jeżeli się oświadczy; nie łamać jego życia w kwiecie lat młodzieńczych, i, zgodnie z jego wolą, zostać słońcem, mającem oświetlać i ogrzewać dworek w Szczygłówku.
Idzie tylko o to, czy się oświadczy?
Wątpliwości pod tym względem chyba niema; można bowiem od pierwszego rzutu oka poznać, jakie żywi intencye.
Pewna pani twierdzi, że każdy młodzian, pragnący wyjawić osobie ukochanej tajemnicę serca, ma charakterystycznie głupią minę. Panna Bolesława zauważyła już niejednokrotnie, że Konrad chwilami taką głupią minę miewał i że mu z nią było do twarzy.
Nie ulega więc kwestyi, że się oświadczy — a gdy to uczyni, to cóż robić?
Trzeba będzie zarumienić się, spuścić oczy i powiedzieć, że jeżeli ojczulek i mateczka nic przeciwko temu mieć nie będą, to...
Na razie nie należy mówić nic więcej, chyba gdyby się koniecznie dopytywał o wzajemność... W takim wypadku rzucić mu jedno krótkie, szeptem wymówione «tak,» i niech się cieszy, niech woła, że jest szczęśliwy, niech całuje po rękach!
Przy obiedzie była panna Sławcia bardzo wesoła, ojca kilkakrotnie pobudziła do śmiechu swym szczebiotem, a nawet matka, zawsze smutna i zamyślona, rozpogodziła czoło.
Mówiono o Konradzie i o zapowiedzianej jego wizycie.
— Tak to wygląda — rzekła matka, — jak gdyby miał jakieś poważniejsze zamiary. Czy nie domyślasz się, Sławciu?
— Ja, mateczko — rzekła, spuszczając oczy, — ja?... A czegóż miałabym się domyślać?
— To przecież widoczne, że podobałaś mu się i że jest tobą zajęty.
— Albo ja wiem? Ja nie zauważyłam.
— Chłopiec zdaje się dobry... Co myślisz o tem, mężu?
Pan Piotrowicz ramionami wzruszył.
— Zdaje się... chłopiec, jak chłopiec. Koniki ładne lubi, biedę klepie tak, jak i ja, ale wogóle tak sobie... Pracowity, gospodaruje nieźle, nie hulaka, nie utracyusz, z rodziny porządnej, a że niebogaty, to nie hańba. Ostatecznie, gdyby go Sławcia chciała, gdybyś ty, Andziu, nie miała nic przeciwko temu, to powiedziałbym: dziej się wola Boża i... co ma być, niech będzie... bo czego w dzisiejszych psich czasach szukać i na kogo czekać? Takie jest moje zdanie... tylko...
— Tylko co, mężu?
— Tylko, bo... widzicie, nie mogę zrozumieć, skąd się to wszystko wzięło i gdzie się podzieje?
— Ale co się wzięło? Gdzie się ma podziać? Co ojczulek mówi?
— Dziwi mnie, że się tak nagle zakochał i chce mu się konkurować o pannę przy takich podłych cenach zboża.
— Ojczulku, przecież pan Konrad już i dawniej...
— Przed chwilą mówiłaś do matki, że się niczego nie domyślasz.
— Ja też nie domyślam się bynajmniej, tylko zdaje mi się... pan Konrad zawsze był dla mnie uprzejmy, ile razy spotykaliśmy się w towarzystwie, rozmawiał ze mną... kilkakrotnie zapraszał mnie do tańca.
— A widzisz!
— No tak, proszę ojczulka, to prawda, ale stąd nie wynika, żebym miała się czegoś domyślać.
— Masz racyę, moja córko, można wszystko wiedzieć, a niczego się nie domyślać. Podobno zwykle tak się w kobiecym światku praktykuje.
— Kiedy ojczulek zaraz wszystko w żart musi obrócić!
— No, więc mówmy seryo. Cóżbyś zrobiła, gdyby pan Konrad oświadczył się o twoją rękę?
— Nie wiem.
— Kiedy mówisz, że nie wiesz, to znaczy, że wiesz doskonale.
— Przecież się jeszcze nie oświadczył! — zawołała nadąsana trochę panienka.
— Więc przypuśćmy chwilowo, że stała się taka katastrofa. Bywają przecież trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów...
— Jakże można tak mówić!
— Na seryo, Sławciu, jakżebyś to przyjęła?
— Powiedziałabym, żeby zapytał rodziców, i poszłabym za ich wolą.
Pani Anna uśmiechnęła się i rzekła:
— Mój mężu, nie dręczże dziewczyny; rzecz jest poważna i warta głębszego zastanowienia się. Jeżeli, jak przypuszczasz, pan Konrad wyjawi swoje zamiary, wówczas zastanowimy się i pomyślimy, jak postąpić... Dziś ta kwestya, według mego zdania, jest jeszcze niedojrzała.
— Ależ naturalnie! Kochana Andziu, mówisz jak z książki... Dziękuję za obiad i pójdę do siebie... zdrzemnę się w fotelu, a wy tu gawędźcie.
Rzekłszy to, pan Piotrowicz ucałował żonę i córkę — i wyszedł.
Pani Anna zabrała się do czytania, panna Sławcia zaś urządziła sobie trzy etapy, pomiędzy którymi wędrówka miała skracać jej czas oczekiwania.
Temi stacyami były: fortepian, lustro i okno. Trochę muzyki, przelotne spojrzenie na własną swoją postać i rzut oka na drogę; przytem oddawanie się ważnym myślom, a między niemi tej: dlaczego ojczulek tak jakoś żartobliwie traktuje kwestyę zamążpójścia? Czyżby nie wierzył w to, że pan Konrad istotnie... Przekona się w krótkim czasie.
Pan Piotrowicz zasiadł wygodnie w fotelu, zapalił cygaro i wziął do rąk gazetę, w nadziei, że ogromny artykuł o przewidywanym rezultacie wyborów do izby niższej angielskiej usposobi go do zmrużenia powiek.
Wtem do pokoju, po cichu, niby duch, wsunął się Szmul Stawidło.
— Ja bardzo przepraszam wielmożnego pana — rzekł, — żem przyszedł... Może przeszkadzam?
— Czy jest jaki interes?
— Oj, oj, proszę pana, kiedy niema interesów? Ale dziś ja przyszedłem tak sobie, bez żadnego interesu... Wróciłem przed szabasem z drogi, byłem w mieście.
— I cóż nowego?
— Wszystko stare. Narzekają, że mały ruch, ale ruch jest... Na targu było pełno narodu.
— Jakże zboże? Nie idzie w górę?
— Wcale nie ma ochoty; ja się boję nawet, żeby nie miało chęci do spadnięcia.
— Nie pleć!... Dlaczego miałoby spadać?
— Kto może wiedzieć? Kupcy się boją. Aj, wielmożny panie, ludzie mówią, że kobiety są fałszywe, ale teraz pszenica ma bardziej fałszywą naturę, niż dziesięć kobiet! Żyto też poczciwe nie jest, za jęczmień trudno ręczyć; jeden owies sprawiedliwe ziarno, ale i to nie zawsze... Proszę pana dziedzica, ja myślę, że pan musi znać dużo różnych folwarków?
— Naturalnie, że znam.
— Pan dziedzic za młodych lat zapewne dużo jeździł po świecie, pewnie był i w Warszawie, i koło Warszawy, i za Warszawą też?
— Byłem, ale do czego prowadzi to pytanie?
— Chciałbym wiedzieć, czy pan dziedzic nie słyszał o jednym folwarku, co się nazywa... zaraz zobaczę, jak... zapisałem sobie na karteczce... On się nazywa Kocibród!
Właściciel Łopiankowa porzucił gazetę i wstał z fotela.
— A cóż ciebie, Szmulu — zawołał, — Kocibród obchodzi? Jaki interes z nim cię wiąże?
— Co mnie ma obchodzić? Co ma wiązać? Ja się pytam przez ciekawość. Mnie też pytali, ale nie umiałem odpowiedzieć.
— Kto pytał? gdzie? kiedy?
— O co pan dziedzic się gniewa? Bardzo zwyczajna rzecz. To było w mieście, przed sądem; żydki tam się schodzą, jak żydki; rozmawiają o rozmaitych interesach, rozmawiali i o Kocimbrodzie.
— Ale z jakiej racyi?
— Podobno na tym Kocimbrodzie jest suma, podobno ktoś ją chce sprzedać, a żydki chcą kupić.
— Sumę na Kocimbrodzie?! To koniec świata!!
— Dlaczego ma być koniec? Może takiego Kocibrodu nigdzie niema?
— Owszem, jest... jest...
— Może sumy niema?
— Jest i suma.
— Duża? Mówili, że duża.
— A tak, tak — odrzekł szlachcic z miną tajemniczą, — poważna suma; zapewne... tak.
— W jakiej stronie ten Kocibród znajduje się?
— Eh, mój Szmulu, za dużo chcesz wiedzieć. Co ci do tego? Co w tem masz?
Właściciel Łopiankowa był widocznie pytaniami Szmula wzburzony; chodził szybko po pokoju, zawzięcie palił cygaro, a pachciarz nie bez pewnego zdziwienia obserwował ruchy jego i sposób zachowania się.
W głowie Szmula mózg energicznie zaczął pracować i wytwarzać najrozmaitsze domysły. Widocznie szlachcic ten Kocibród zna, widocznie jest zainteresowany; kto wie, czy nie jest właścicielem sumy, a może współwłaścicielem? Ale dlaczegoby się z tem ukrywał?
Być może, iż obawia się wierzycieli; prawda, to są energiczni ludzie: oni potrafiliby zrobić ostrzeżenie nawet na księżycu, na gwiazdach.
Ale znów nowa kwestya: Dlaczego Szmul, który przez długie lata jest w Łopiankowie pachciarzem, który zna interesa dziedzica równie dobrze jak swoją własną kieszeń, nigdy o Kocimbrodzie nie słyszał?
Nieraz bywały interesa ciężkie, ambaras z kredytem taki, że dziedzic nie tylko na Kocimbrodzie, ale na własnej duszy dałby ewikcyę, byle wydobyć się z kłopotu, a jednak o owej sumie nigdy nie wspominał.
Cóż więc jest? Bez wątpienia, musi być interes ganz frisch, zupełnie świeży, jak szczupak wydobyty z wody, który rzuca się jeszcze i ma nadzieję powrócić do swego żywiołu. Od tego są żydki, żeby powiedzieć szczupakowi: «przepraszam.»
Szmul gładzi czarna brodę, uśmiecha się i już wie, co ma mówić.
— Za pozwoleniem pana dziedzica, ja nie rozumiem.
— Czego?
— Jestem tu... w Łopiankowie, od tylu lat pachciarzem. Dotychczas pan dziedzic mi ufał; nie było przede mną sekretu. Pan dziedzic wiedział, że ja jestem przychylny, że ja za panem dziedzicem trzymałem, jak za rodzonym ojcem... a teraz uważam, że wszystko się popsuło.
— Co się miało popsuć? W czem?
— Ja teraz u pana dziedzica nie mam żadnej ufności!
— Owszem, masz, jak zawsze.
— Nie, wcale nie mam, i to mi bardzo przykro.
— Tak stanowczo twierdzisz?
— Mam dowód, panie dziedzicu, dowód mam! Na przykład, cała okolica mówi, że panienka, córka pana dziedzica, ma duży zapis. Państwa spotkało takie szczęście, a Szmul się o tem od obcych ludzi dowiaduje. No, to jest...
— Grzech?
— Nie powiem, że grzech, ale wielka niesprawiedliwość. Pan dziedzic nie wie chyba, kto jest Szmul, jaki życzliwy, jaki przychylny! Winszuję państwu tego zapisu, winszuję panience.
— Zapisu z sumy na Kocimbrodzie?
Szmul aż podskoczył... zdawało mu się, że zrozumiał teraz, o co idzie.
— Wielmożny panie — rzekł, — pan może być spokojny... ja jestem honorowy człowiek, ja potrafię nie mówić za dużo. U nas stoi, że gadanie to srebro, a niegadanie czyste złoto! Ja nie powiem nikomu, naprzód dla tego, że jestem dla pana dziedzica więcej przychylny, aniżeli dla pańskich wierzycieli a po drugie, jeżeli zapis jest dla panienki, to wierzyciele pańscy nie mogą kłaść na nim aresztu.
— Zwaryowałeś, czy co?! Gdzieżby kto mógł kłaść areszt na zapisie?
— Właśnie też ja potrafię dochować sekret. Ja mam taką naturę, że jak powiem sobie: «Szmul, trzymaj język za zębami,» to trzymam go z całej siły, nie dam mu się wychylić, ani na dwa cale, na pół cala, na odrobinkę! Przepraszam pana dziedzica, czy nasza panienka jest jeszcze małoletnia, czy już może stawać do aktów?
— A cóż tobie do wieku panienki?
— Nic, trochę przez ciekawość. Mnie się zdaje...
— Co ci się plącze w głowie?
— Oj, oj, wielmożny panie, wiadomo, że się plącze. Głowa od tego jest. W niej znajdować się może sto nici, może dwieście, może tysiąc, a każda należy do innego interesu. Proszę pana dziedzica, czy ten Kocibród daleko od Warszawy?
— Tak sobie... dość daleko.
— Jaka to może być na przykład gubernia? Jaki powiat?
— Mój Szmulu, nie zawracaj mi głowy! Uczepiłeś się tego Kociegobrodu, jak pijany płotu... Kocibród i Kocibród! Jak będzie na to czas, jak będzie potrzeba, to ci sam powiem.
Szmul zamyślił się i po chwili odrzekł:
— Ja się nie naprzykrzam. Nie wspomnę więcej o tem, aż sam pan dziedzic zacznie... Czy pan dobrodziej już płacił grudniową ratę Towarzystwa?
— Grudniową?! Jakim sposobem? Wiesz doskonale, że czerwcowa jeszcze zalega. Gdzie widziałeś, żeby kto raty płacił w terminie?
— Możnaby się postarać pieniędzy. Ja znalazłbym może uczynnego człowieka.
Szlachcic spojrzał ze zdumieniem na Szmula, ten zaś obserwował, jakie wrażenie zrobi jego propozycya, ale, na pozór przynajmniej, nie zrobiła żadnego.
— Mamy jeszcze dość czasu — odrzekł obojętnie pan Piotrowicz.
— Nie szkodzi, jeżeli myśli się wcześniej o interesach terminowych; w ostatniej godzinie bywa nieraz trudno. Można trafić na brak gotówki. Kapitał to wielki figlarz: gdy go nie trzeba, to chodzi i sam zaczepia; gdy zaś jest o niego gwałt, to tak się schowa, tak ukryje, że go w samo południe, z zapaloną latarnią, nie można znaleźć. Ja panu dziedzicowi życzliwie radzę.
Nie dokończył Szmul zdania, gdyż głośny brzęk dzwonków przerwał jego mowę; na dziedzińcu ukazały się sanie, ciągnięte przez dwa rącze, siwe konie, i zatrzymały się przed gankiem.
— Przepraszam cię, Szmulu — rzekł szlachcic, — teraz rozmawiać z tobą nie będę. Mam gościa.
— Ładny gość, młody gość! — szepnął Szmul — on też musi coś wiedzieć o Kocimbrodzie, skoro takimi końmi i z takim wielkim rozmachem tu zajeżdża.
Szmul powoli, ze spuszczoną głową, udał się do swego mieszkania, usiadł pod piecem, zapalił fajkę i puścił wodze myślom.
Skąd nagle takie różne nowe kombinacye? skąd ten Kocibród?
Tacy kupcy, tacy aferzyści, w mieście, na zgromadzeniu przed gmachem sądowym, dopytują się o Kocibród; jakiś pisarz od adwokata ma apetyt na Kocibród; córeczka dziedzica ma podobno zapis i także, jak się niechcący wygadał dziedzic, na Kocimbrodzie; ten młody szlachcic, pan Konrad, przyjeżdża swymi końmi, z wielkim brzękiem i hałasem, a bez wątpienia nęci go także Kocibród.
Dlaczego Szmul Stawidło nie wie dokładnie, jak to jest? dlaczego i on nie ma mieć korzyści z Kociegobrodu?
Byłaby to niesprawiedliwość i krzywda wielka, czysta strata, bo Szmulowi należy się prowizya od tej sumy i to nie jedna, ale kilka prowizyi.
Od dawnych wierzycieli dziedzica za wskazanie im nowej gwarancyi; od dziedzica za wskazanie mu nowych wierzycieli i za przeprowadzenie z nimi tranzakcyi; od nowych wierzycieli za nastręczanie interesu; od przyszłego zięcia dziedzica za wyszukanie kredytu na koszta przedślubne i urządzenie domu; od jego przyszłego teścia komisowe od rozmaitych sprawunków, potrzebnych na wesele i wyprawę; maleńki rabacik od kupców, u których sprawunki robione będą; od tegoż przyszłego teścia bonifikacyę za fatygę, pracę, stratę zdrowia, za zniszczenie wasągu i sforsowanie konia podczas podróży, jakie odbyć wypadnie.
I jeszcze należałoby się z wielu innych względów — ale trudno, większe jest skąpstwo ludzkie, niż poczucie sprawiedliwości, i dlatego to z góry trzeba się zrzec wielu dochodów, najsłuszniej, najuczciwiej należnych.
Mniejsza o to — trzeba się zadowolnić małem i cieszyć się z tego, że będzie ruch, że pewna ilość pieniędzy zacznie się obracać, przechodzić z rąk do rąk i przez ręce Szmula.
Co robić dalej? Czy mówić co na zgromadzeniu przed gmachem sądowym? Najlepiej nic nie mówić — a jeszcze lepiej wcale się tam nie pokazywać.
Po co? Przysłowie mówi: że bliższa jest ciała koszula, aniżeli kapota. Tamci, jako w centralnym punkcie dość szerokiej okolicy, mają tysiące sposobności do robienia geszeftów, wszelkie zaś korzyści, jakie wyciągnąć się dadzą z sumy na Kocimbrodzie, która tak nagle i niespodziewanie spada na Łopianków, należeć powinny do Szmula i do finansistów z najbliższego miasteczka, powinny bezwarunkowo pozostać w familii.
Tak każe sprawiedliwość, która winna być kierowniczką wszystkich czynności ludzkich.
Bardzo długo Szmul siedział pod piecem, zatopiony w kombinacyach i projektach.
Niechętnie i półsłówkami tylko odpowiadał na zapytanie swej małżonki, nie zważał nawet na swego ukochanego Icia, który prosił go o rozstrzygnięcie poważnej kwestyi, mianowicie: z czego robią się makagigi i czy fabrykacya tego specyału jest korzystniejsza, aniżeli wyrób obwarzanków.
Podczas gdy Szmul pogrążał się coraz bardziej w głębie rozmyślań, we dworze mile i uprzejmie przyjmowany gość, jak ptak na lotnych skrzydłach, wznosił się na wyżyny zachwytów. Stało się to za sprawą panny Sławci, która wyglądała jak marzenie, uśmiechała się jak dziecko, a szczebiotała niby wesoła ptaszyna.
Rozmowa nie ustawała ani na chwilę — bo i wtedy nawet, kiedy panna Bolesława dała się uprosić i puściła drobne paluszki na klawiaturę fortepianu, pan Piotrowicz przysiadł się do Konrada i recytował mu półgłosem elegię o gospodarskich kłopotach, które są bardzo przykrym ciężarem życia.
Na to młody człowiek odrzekł: że to wszystko prawda; że ziemia jest niewdzięczna, ceny szkaradne, żydzi twardzi, ale ostatecznie można to wszystko wytrzymać; że nawet to życie pełne trosk i niepokojów ma swój powab, że może być nawet uroczem, jeżeli ktoś pieści w duszy pewne ideały.
Zdaje się, że słowa te, wypowiedziane z zapałem i energią, dobiegły do uszu ideału, grającego na fortepianie, gdyż białe rączki poruszyły się żwawiej, przebiegły klawiaturę dwa razy od wiolinu do basu i z powrotem, i zakończyły popis grzmiącym, silnym akordem, który w języku tonów zdawał się mówić:
— Masz słuszność, kawalerze.
Akord jeszcze nie przebrzmiał, gdy odezwały się znowuż sympatyczne zawsze dźwięki piosenki ludowej, wesołego krakowiaka, o Jasiu, który opowiadał Kasi przy studni, że niemasz nic łatwiejszego, jak się zakochać, a nic trudniejszego, jak się tego zakochania pozbyć.
Pan Konrad westchnął, co zapewne miało oznaczać w tej mowie, słów pozbawionej:
— Masz słuszność, śliczna panno.
Dla panny Bolesławy oraz dla młodego człowieka czas nie szedł, ale biegł, pędził, uciekał, niby rumak bujający po stepie. Ożywiona rozmowa, w której i pan Piotrowicz i jego małżonka brali udział, przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot, dotykała wszelkich nowin i kwestyi, zajmujących w danej chwili okolicę, stosunków sąsiedzkich, wchodziła nawet i na szersze pola.
Współcześnie, na tle tej rozmowy ogólnej i niezależnie od niej, pomiędzy panem Konradem a panną Sławcią odbywała się konferencya za pomocą spojrzeń.
On zdawał się mówić rozmarzonym wzrokiem: «Jesteś śliczna jak poemat, i gdybym tylko śmiał...» — a jej figlarne, śmiejące się oczy odpowiadały: «Śmiałkom fortuna sprzyja, a przyjętym na świecie obyczajem trzeba zaczynać od początku, od tego początku, co jest najtrudniejszy; potem wszystko będzie łatwo. Ośmiel się więc, biedaku, i zaczynaj, a przekonasz się, że dyabeł nie jest taki straszny, jak go malują.»
Zdaje się, że młody człowiek zrozumiał tę mowę oczu, gdyż ożywiał się z każdą chwilą i znać było po nim, że obecny moment napełnia go jeżeli nie zupełnem szczęściem, to co najmniej nadzieją, że w przyszłości to szczęście stanie się jego udziałem.
Przy pożegnaniu, kiedy już ogniste siwki stały przed gankiem, panna Bolesława uścisnęła wyciągniętą do niej silną dłoń Konrada, a uprzejmy gospodarz ucałował go, starodawnym obyczajem, w oba policzki — i serdecznie zapraszał, aby Łopiankowa nie omijał i często ubogie jego progi nawiedzał.
Pan Konrad przyjechał za tydzień, i znów za tydzień, i jeszcze raz za tydzień, potem bywał co dwa dni, wreszcie zdobył się na odwagę i, upatrzywszy chwilę stosowną, wyznał pannie Sławci, że bez niej żyć nie może, i że jeżeli nie zdobędzie jej serca i nie otrzyma rączki, to w takim razie sam nie wie, co zrobi.
Z tej wątpliwości wyprowadziła go szybko panna Bolesława, oświadczywszy mu, że nie jest dla niej obojętnym i że przedewszystkiem powinien powiedzieć o swoich zamiarach ojczulkowi i mamie, którzy zapewne nie będą stawiali przeszkód ze swej strony i zezwolą na połączenie się dwojga serc, pełnych wzajemnej miłości.
Pan Konrad więc wiedział, co ma robić — i zaraz tego samego dnia oświadczył się rodzicom...
Stało się, jak przewidywała panna Sławcia — przeszkody nie było. Pan Piotrowicz oświadczył, że oprócz sreber rodzinnych i skromnej wyprawy, nie dostanie na razie nic więcej, raz z powodu ciężkich czasów i stagnacyi, a powtóre z powodu braku kapitału.
Młody człowiek pocałował przyszłego teścia w ramię, przyszłą świekrę w rękę i oświadczył, że zamiary jego wykwitnęły na gruncie bezinteresownego uczucia, że nie myśli o posagu, że nie dba ani o srebra rodzinne, ani o wyprawę, tylko prosi o córkę, o tę uroczą pannę Sławcię, która tak mu się stała potrzebna do życia, jak powietrze, która jest jego marzeniem, nadzieją, gwiazdą przewodnią, szczęściem, rajem, niebem, jednem słowem wszystkiem, czego tylko pragnąć można. Wobec tak wysokiej, nieocenionej i ocenić się nie dającej wartości osoby — cóż znaczyć mogą jakieś materyalne dodatki? Nie dba o nie wcale, nie chce na nie patrzeć — i gdyby mu rodzice dali Sławcię, jak funt winogron, w papierowej torbie, owiązanej zwyczajnym szpagatem, jeszcze czułby się nad wszelki wyraz szczęśliwym.
I trzeba mu przyznać, że mówił w owej chwili szczerze, nieobłudnie, a myśl o zapisie była od niego bardzo daleka. Zakochał się chłopak prawdziwie, bez pamięci, a mówił o tem do rodziców z taką przekonywającą szczerością, że panna Sławcia, słuchająca w sąsiednim pokoju sceny oświadczyn, była wzruszona do głębi i w czarnych jej oczach błysnęły dwie perliste łezki. Gdyby nie wzgląd na konwenanse światowe, które osobom dobrze wychowanym nakazują ukrywać swe myśli, byłaby wbiegła do pokoju i wobec rodziców uściskała swego konkurenta, tak ją ta jego bezinteresowność i wielkie przywiązanie wzruszyło.
Rodzice pobłogosławili młodą parę, pan Piotrowicz wydobył ukrytą w głębi piwnicy butelkę węgrzyna, aby wznieść toast na ich pomyślność i szczęście.
Można śmiało powiedzieć, że w kronice Łopiankowa dzień ten zapisał się złotemi zgłoskami, a szczególniej dla panny Bolesławy.
Następnie zaczął się okres przygotowań, to jest z jednej strony szycie wyprawy, myślenie o weselu; z drugiej znów odnawianie domu w Szczygłówku, odświeżanie wszystkich pokoi, aby były gotowe na przyjęcie przyszłej swej pani.
Szmul Stawidło obydwom stronom dopomagał swoją światłą radą, ruchliwością i stosunkami, a ponieważ w tym interesie były dwie strony potrzebujące trochę kredytu i dwie takie, które go udzielić mogły, więc wyniknęły stąd cztery prowizye i dwie bonifikacye za fatygę i stratę zdrowia.
Razem uczyniło to tyle, że Szmul mógł zaręczyć najstarszą swoją córeczkę, Chanę-Frajdę, z bardzo przyzwoitym szynkarzem z miasteczka, człowiekiem młodym, w miarę uczonym, w dostatecznej proporcyi nabożnym i pochodzącym z arystokratycznej rodziny.
Ta uroczystość odbyła się w Łopiankowie — z odpowiednią wystawą i hojnem dla gości przyjęciem, a wesoła zabawa przeciągnęła się do północy.
Gdy goście rozjechali się, Szmul stał przez jakiś czas przed progiem domostwa, gładził brodę i myślał:
— Licho wie, gdzie ten kochany Kocibród jest, ale widać, że jest, skoro ja, dzięki jemu, mogłem już moją córeczkę Chanę-Frajdę zaręczyć i sto dwadzieścia rubli posagu w gotowiźnie dla niej przysposobić.



VII.

PPanna Bolesława przyszła do przekonania, że jak w naturze najpiękniejszą porą jest wiosna, tak w życiu panny najbardziej miłemi i uroczemi są chwile przedślubne, okres narzeczeństwa, zwłaszcza, gdy wychodzi się za mąż chętnie, z przekonania i z przywiązania.
On przyjeżdża codzień — chyba że wyjątkowa jakaś przeszkoda nie pozwoli mu na to, — przyjeżdża codzień, rozmawia, dopomina się, żeby mu jeszcze raz powiedzieć, że jest kochanym; sto razy na godzinę powtarza, że kocha, i przyrzeka, że za lat sto nie zmieni swego uczucia.
Zabawny człowiek! Za lat sto będzie o tabace myślał, lecz nie o miłości! Ale cóż to szkodzi! niech mówi, niech zapewnia.
Są panny, które takich zapewnień nie słyszą i nudzą się przez to okropnie biedaczki... Szkoda ich!
Właśnie jest początek wiosny, tylko co przeszły święta wielkanocne, takie przyjemne, wesołe.
W polu robota; ogród się zieleni, świeżo skopana ziemia pachnie, słowiki jakby się zmówiły, żeby w tym roku daleko piękniej śpiewać niż w poprzednich.
Bardzo poczciwe i rozumne ptaszki — widać miarkują, co się święci, bo z każdym dniem głośniejsze dają koncerta.
Konrad jest ogromnie zajęty: pilnuje robotników, przyśpiesza porządkowanie domu... martwi go, że to jakoś powoli idzie... Ale musi być wszystko gotowe na termin, który, po skombinowaniu rozmaitych okoliczności, został ustanowiony przez rodziców na dzień 18 maja.
Już i pierwsza zapowiedź wyszła. Panna Bolesława nie była tej niedzieli na sumie, tylko na rannej mszy — nie chciała słyszeć, jak jej nazwisko ksiądz wygłasza z ambony. Za to wszystkie jej przyjaciółki słyszały dobrze i podobno, pochylone nad książkami, uśmiechały się trochę złośliwie. Przez zazdrość... Na to trzeba być z góry przygotowaną, gdy się wychodzi za mąż.
Ach, te przyjaciółki! te serdeczne, które tak przy każdej okazyi całują, tak winszują, takby się rade narzucić za druchny! One już nawet Konradowi przypinają łatki i nadały mu przezwisko «safianowy.»
Wiadoma rzecz, skąd ta złośliwość wyszła i co znaczy.
Wyszła od ukochanej Zosieczki, owej młodej mężatki, tej jedynej do przechowania sekretu — a znaczy, że Konrad jest doskonałym materyałem na pantofel safianowy!
No, naturalnie, lepiej, że safianowy, aniżeli surowcowy albo juchtowy, jak niedźwiadkowaty małżonek drogiej Zosieczki!
Panna Bolesława przyrzekła sobie w duchu, że przy pierwszej okazyi odpłaci Zosi z procentem tę złośliwość — i byłaby to może zaraz zrobiła, ale gdzie na to czas!
Z Konradem trzeba przecież rozmawiać, przekomarzać się, sprzeczać, znowu godzić, przerazić go udanym chłodem i obojętnością, to znowu rzucić mu słówko serdeczne, przejść się z nim po ogrodzie, zaśpiewać mu ludową piosneczkę, zagrać na fortepianie — trzeba, gdyż to obowiązek. Z mamą znów naradzać się, jak co ma być przybrane, gdzie co przyszyć, czem co obszyć, czy wybrać zęby, czy kliny... trzeba — bo to konieczność.
To znowuż często ktoś przyjedzie, — no i także nie można zamknąć się w czterech ścianach, ale trzeba wyjść i rozmawiać.
Ani odrobiny czasu, ani minuty na sprawy własne, choćby na załatwienie korespondencyi.
Do cioci Emilci nie można nie pisać — obraziłaby się śmiertelnie, a przecież ona taka dobra, przychylna, obiecała zrobić zapis.
Panna Sławcia dała sobie słowo, że zaraz dziś, nie odkładając, jak się tylko w domu już uspokoi, Konrad odjedzie i wszyscy spać pójdą, napisze list do ciotki, choćby przyszło nie spać do samego rana.
Jakoż po odjeździe Konrada zabrała się do tej czynności.
Przez otwarte okno wpadał ciepły wietrzyk, śpiew słowików rozlegał się donośnie, księżyc oświetlał łagodnie drzewa w ogrodzie. Trudno o bardziej dobrany czas i miejsce do poufnych i serdecznych zwierzeń.
Biała rączka posuwała się szybko po papierze, pióro kreśliło myśli urywane, rzucane troszkę bezładnie, tak, jak się cisnęły do głowy. Pocóż jakiś plan, program, podział na części!
Przecież to nie wypracowanie pensyonarki, ale list do cioci Emilci, list serca, które czuje, do serca, które powinno rozumieć...
«Cioteczko! pisze do Ciebie dziewczyna najszczęśliwsza z pośród szczęśliwych, najgoręcej kochana z kochanych, najbardziej kochająca ze wszystkich, jakie kiedykolwiek kochały!!
«Sukien będę miała tylko trzy, bo nie zależy mi wcale na gałgankach; więc czarna jedwabna od wielkiego dzwonu, więc wizytowa wełniana bronzowa, tak sobie, i kostium taki, jak to Ciocia wie, ogromny szyk! Przez oszczędność rodzice sprowadzili to z Warszawy, gdyż, jak Cioteczce wiadomo, miasteczkowy krawiec zepsułby tylko materyał i byłaby szkoda niczem nie powetowana. Niech Cioteczka jednak nie sądzi, że oprócz tych trzech sukienek nie będę miała nic więcej. Nie liczę przecież letnich sukien, negliżyków i t. d. Bardzo ładne są francuskie kretony, a przy odrobinie dodatków tworzy się całość efektowna.
«Jak mnie Konrad szalenie kocha, nie ma Cioteczka pojęcia! Dobry to chłopiec, ładny jak obrazek, posłuszny jak baranek, ale mówią ogólnie, że będzie bardzo zazdrosny. Niech będzie — to właśnie dowód przywiązania; ale Cioteczka nie przypuszcza zapewne, żebym ja mogła mu dać do zazdrości powód... Mama mówi, że od najdawniejszych czasów wszystkie kobiety w naszym rodzie odznaczały się wielką siłą charakteru i każda z nich była na swojem miejscu; więc też i Konrad może być przekonany, że zawsze kochać go będę jednakowo, tak dziś, jak za tydzień, albo i za dwadzieścia lat.
«Jak to miło, jak rozkosznie jest kochać, co to za szczęście!
«I właśnie chciałam prosić Kochaną Cioteczkę o radę, bo salopa jeszcze nie sprawiona. Mama chciałaby lisy, a ojczulek mówi, że na nasze kochane bryczki daleko praktyczniejsze są oposy... Nie wiem, czy teraz modne, więc Cioteczka może będzie łaskawa donieść o tem i rozstrzygnąć męczącą mnie wątpliwość.
«To się stało tak szybko, niespodzianie prawie. Na jesieni nie śniło mi się jeszcze o wyjściu za mąż, Konrada widywałam rzadko, w towarzystwie, czasami, bo on u nas nie bywał, a dziś jestem jego narzeczoną!
«18-go maja nasz ślub; nie przeżyłabym tego, gdyby Droga Cioteczka nie przyjechała na tę uroczystość... najważniejszą w życiu kobiety.
«Radabym, żeby Najdroższa Ciocia raczyła przybyć wcześniej, przynajmniej na tydzień przed weselem — pomogłaby nam Droga Ciotunia swoją światłą radą i doświadczeniem. Mama upada już ze znużenia, tem bardziej, że ojczulek wyraźnie powiedział: «mam jedną córkę, wyprawiam jedno wesele i chcę, żeby był szyk jak sto dyabłów!» Przepraszam Ciocię za to dosadne określenie, ale chciałam wskazać, jak wielkie musimy robić przygotowania, żeby było wszystko tak, jak ojczulek sobie życzy.
«Konrad jest szatyn, ma prześliczne oczy niebieskie, wąsiki figlarnie zakręcone i ja go bardzo kocham. Zapowiedziałam mu też, że musi pokochać Drogą moją Cioteczkę, gdyż po rodzicach jest to osoba z całej naszej familii najbardziej godna uwielbienia, jest moja dobrodziejka i jakby druga matka. Przyrzekł, że będzie, — a niechnoby spróbował niedotrzymać słowa! Miałby się z pyszna! Ciocia wie, że w naszej rodzinie, od niepamiętnych czasów, wszystkie kobiety były energiczne, a ja przecież nie chcę zejść z drogi, wskazanej mi przez prababki.
«Najukochańsza Cioteczko, całuję Cioteczkę milion razy i list już kończę; różowa jutrzenka zagląda do okna, dookoła tak ślicznie, tak zielono, ptaszki się przebudziły — szczebiocą wśród gałęzi; jest bardzo, ale to bardzo ładnie na świecie! Niech Droga Cioteczka nie zapomni o mojej prośbie co do futra. Jabym wreszcie zgodziła się na oposy, ze względu na ich trwałość i praktyczność, ale jeżeli takiego futra nikt nie nosi, to dziękuję uniżenie i przepraszam. Nie na to wychodzi się za mąż, aby wystawiać się na pośmiewisko sąsiadek.
«Całuję Kochaną Cioteczkę jeszcze kilka milionów razy i uciekam na parę godzin do łóżka, gdyż pióro wypada mi z rąk ze znużenia — i proszę o błogosławieństwo na nową drogę życia.»
Chciała jeszcze p. Bolesława zrobić przypisek, ale już nie mogła — zmęczenie wzięło górę, a sen dopominał się o swoje prawa.
Spała też blizko do południa.
Już nakrywano do stołu, już pan Piotrowicz z niecierpliwością spoglądał na zegar, dziwiąc się, że jeszcze nie podają obiadu, gdy panna Sławcia z listem w ręku wbiegła do pokoju.
— Ach, ojczulku! jakże ja dziś zaspałam!.. Mój Boże! to już blizko dwunasta!
— Nic nie szkodzi; owszem, wyśpij się dobrze... będziesz ładniej wyglądała na weselu... Co to za list masz w ręku?
— To do cioci Emilci; donoszę jej o swojem zamążpójściu i zapraszam na wesele... Właśnie miałam zamiar prosić ojczulka, czyby nie można posłać Jaśka na pocztę.
— Za późno wybrałaś się z tem żądaniem, kochana Sławciu; Jasiek pojechał na pocztę o siódmej rano. Posłałem go umyślnie, gdyż oczekuję ważnego dla mnie listu... i tylko patrzeć, kiedy wróci.
Ledwie pan Piotrowicz wymówił te słowa, wszedł do pokoju Jasiek z pełną torbą papierów. Były to gazety i kilka listów.
— A widzisz — rzekł szlachcic, — o wilku mowa, a wilk tuż. Chciałaś posyłać list do Emilki, a ona właśnie pisze do nas.
— Jest list? — zawołała uradowana Sławcia.
— Jest, jest; wśród tysiąca innych możnaby go poznać.
— Z zajączkiem na kopercie?
— Tym razem są aż dwa zające! Jeden ogryza liść kapusty, drugi stanął słupkiem i myje się łapą.
— Co też cioteczka pisze? Jestem bardzo ciekawa.
— Zaraz to zobaczymy, tylko włożę okulary, gdyż pisze takim maczkiem, że gołem okiem niepodobna przeczytać... Ho, ho... coś z górnego tonu kochana Emilcia zaczyna.
— Niechże ojczulek czyta.
Posłuszny wezwaniu ojczulek odkaszlnął i zaczął:
«Moi najdrożsi! są w życiu ludzkiem chwile przełomowe, chwile tak ważne, że dwadzieścia pięć lat zastanawiania się i namysłu jeszcze nie byłoby zbyt wiele — a jednak trzeba decydować szybko, natychmiast, prawie momentalnie. Ja się zdecydowałam. My kobiety jesteśmy jak bluszcz: nie możemy istnieć bez podpory, a chociaż serce moje, raz zawiedzione i złamane, zrażone jest do ludzi i nie może mieć owej wiary bezgranicznej i ślepej, jaką odznaczają się zwykle osiemnastoletnie dziewczęta, pragnęłoby jednak jeszcze przed zachodem życia uderzyć przyśpieszonem tętnem i zakosztować tej słodkiej harmonii dwóch dusz dobranych.»
— Cóż to, ciocia za mąż wychodzi? — zawołała zaciekawiona panna.
— Czekaj, zaraz się dowiemy. Cóż tam dalej? A no, pisze, że jakieś dwa tony łączą się w akord, że bluszcz musi mieć podporę i że odludne życie samotnej pustelnicy, pozbawionej rodzinnego ogniska, jest puste, przykre, ciężkie i bezcelowe. Czytajmy dalej:
«Człowiek, którego niedawno poznałam i w którego ręce z bezgraniczną ufnością moje powierzam losy, nie wygląda bynajmniej na bohatera romansu; jest to raczej uosobiona cichość, skromność, delikatność, nieśmiałość, potulność, a przytem wielka zacność charakteru, prawość, pracowitość, oszczędność i bezinteresowność w stopniu najwyższym! Zaniedbywał się biedaczek trochę w ubraniu i nie odpowiadał skromnym nawet wymaganiom co do elegancyi, ale pod moim wpływem, któremu bez szemrania się poddaje, doszedł do tego, że prezentuje się przyzwoicie, a przy czarnem ubraniu i starannie wygolonej twarzy wygląda jak minister angielski.»
— Ależ, na miłość Boską, któż to jest i skąd się wziął? — dopytywała zniecierpliwiona panna Bolesława.
— Ależ czekaj, dziewczyno! Przez taki list trzeba się przedzierać jak przez las, tyle w nim różnych krzaczków, kwiatków i zielska! Zaraz... no, pisze, że jest to znakomity prawnik, że, aczkolwiek zajmuje tylko skromne stanowisko pomocnika przy mecenasie, jednak, gdyby chciał, mógłby zostać mecenasem, referendarzem, Bóg wie czem! dalej... będę czytał dosłownie:
«Jest to człowiek niebiedny, owszem, jak na nasze stosunki, zamożny, powiedziałabym, że nawet bogaty, posiada bowiem kilkanaście tysięcy rubli uczciwie zapracowanych, a ponieważ jest jeszcze w sile wieku i, pomimo powierzchowności dość mizernej, w dobrym stanie zdrowia, może więc, jak sam powiada, drugie tyle dorobić... Przy mojej części z sumy na Kocimbrodzie, sumy, która da się w niedalekiej przyszłości zrealizować...»
Pan Piotrowicz odłożył list na bok i na cały głos śmiechem wybuchnął.
— Czemu ojczulek się śmieje? — zapytała panna Bolesława.
— Nic, nic, kochanie... Ten romans Emilci tak mnie bawi. Paradna jest!... Więc na czemże stanęło? Aha:
«Przy mojej części z sumy na Kocimbrodzie będziemy mogli spokojnie spoglądać w przyszłość, a widmo głodu pod naszą strzechę nie zajrzy. Stało się! Kiedy poczciwy ten człowiek, o duszy prawej i sercu szlachetnem, wyznał mi swoje uczucia — podałam mu rękę i rzekłam: «ufam panu!» Tyle tylko, ani słowa więcej, i rozpłakałam się serdecznie. Ważność chwili, niezwykłość sytuacyi, a przytem i pewnego rodzaju podrażnienie nerwowe... bo, nawiasowo mówiąc, akurat na tydzień przedtem oświadczał się o moją rękę pewien młody człowiek, którego matka ma tutaj dom i słynie z mnóstwa procesów, jakie z całym światem prowadzi — ale że to jest znany łowca posagowy — więc dałam mu bardzo wyraźnie do zrozumienia, że takie postępowanie jest łajdackie i że prędzej mi włosy na dłoni wyrosną, aniżeli zgodzę się zostać żoną posagowego przedsiębiorcy. Ta scena wstrząsnęła mną do tego stopnia, że musiałam zażywać krople laurowe, w większej ilości niż zwykle.
— Wiesz, Sławciu — rzekł pan Piotrowicz, przerywając czytanie, — że to chyba już koniec świata! O Emilcię dobijają się. Ależ ta kobieta ma lat... czekajże, łatwo obliczyć: matka twoja a moja żona...
— Ojczulku! zostawmy te obliczenia na później... trzeba doczytać list do końca. Co jest dalej?.. co dalej?
— A no, dobrze:
«Jakaż to różnica pomiędzy tym panem a moim zacnym, szlachetnym narzeczonym! On wprost powiedział: «jeżeli pani posądza mnie o wyrachowanie, to, jako człowiek niebiedny a rozumiejący dobrze każdy interes, mogę złożyć kaucyę w listach zastawnych Towarzystwa kredytowego ziemskiego z bieżącymi kuponami.» Ile w tem szczerości, ile serca, ile szlachetnego pożądania, aby nawet cień podejrzenia nie padł na tę duszę wzniosłą! To mnie przekonało ostatecznie... Nie chciałam kaucyi, uwierzyłam w serce. Ślub nasz odbędzie się 18-go maja.
— W tym samym dniu, co i mój! — zawołała panna Bolesława. — Jakżeż pogodzić jedno z drugiem?!
— Czekaj... czytajmy dalej:
«18-go maja, w dzień świętego Feliksa, w małym, ślicznym kościołku, na przedmieściu. Odbędzie się rano o godzinie 7-ej. Takie jest życzenie mego przyszłego małżonka. Wesela wyprawiać nie myślimy — kosztowałoby to zbyt drogo, ale wprost z kościoła udamy się do pewnej uroczej miejscowości za miastem, do lasu, i tam dla najbliższych krewnych i przyjaciół urządzone będzie przyjęcie. Że i was, moi drodzy, zobaczę w tem gronie, o tem nie wątpię; że was zapraszam z całego serca, o tem i wy chyba nie wątpicie; że nie odmówicie mi tej łaski, o tem nie wątpi mój narzeczony, ten zacny człowiek, którego każdy musi pokochać, kto go pozna. Przyjedźcie, proszę was i zaklinam na wszystko, co macie najdroższego! W takiej ważnej, przełomowej chwili życia pragnęłabym mieć życzliwych krewnych przy sobie.

Emilia.»

— Już wszystko? — zapytała panna Bolesława.
— A, nie; są jeszcze przypiski... oto pierwszy:
«P. S. Człowiek, w którego ręce z całą ufnością serdeczną składam moje losy, nazywa się Korkiewicz. Nie tai on się z tem, że pochodzi z ubogiej rodziny. To go nie hańbi, tem bardziej, że nie ma wcale krewnych i że wykluczona jest ewentualność przybycia jakiegoś nieokrzesanego wujaszka lub ciotki prostaczki, którą wypadałoby przyjmować i sadzać na kanapie, oraz zapraszać na obiad.
«P. P. S. Nie będę miała do ślubu białej sukni z welonem; mój przyszły nie przywdzieje na tę uroczystość stroju balowego. Ponieważ ślub rano, a następnie wycieczka do lasu, więc włożę ładny kostium spacerowy wiosenny i kapelusz fantazyjny z przybraniem z fijołków i konwalii. Będzie to symbolicznie znaczyło prawie to samo, co myrt i kwiat pomarańczowy, a praktyczność i oszczędność ogromna.
«P. P. P. S. Śliczna, urocza i najukochańsza moja Sławciu! Nie obawiaj się, duszko, o zapis, który ci przyobiecałam. Jestem zawsze serdecznie do ciebie przywiązana, a słowa umiem dotrzymać. Zmiana losu nie wpłynie na usposobienie moje dla ciebie. W sercu przywiązanej ciotki zawsze będziesz miała swój kącik; a gdyby nawet, z niezbadanych wyroków Opatrzności, przybyła mi nowa do kochania istota, dla ciebie, śliczne dziecko, stale pozostanę niezmienną. Całuję cię stokrotnie i mam nadzieję, że zechcesz zająć należne ci miejsce w orszaku ślubnym biednej samotnicy, która z drżeniem serca wstępuje w progi nowego życia.

Emilia.»

— Nareszcie koniec! — rzekł pan Piotrowicz. — Kiedy, u licha, ta kobieta, wychodząc za mąż i mając zapewne masę zatrudnienia z powodu wyprawy i rozmaitych fatałaszków, znajduje czas na pisanie takich rozpaczliwie długich listów? Jabym tego za ciężkie grzechy nie chciał i nie umiał nagryzmolić!
— Kobieta, ojczulku, zawsze więcej żyje sercem i uczuciem, aniżeli mężczyzna. Ja rozumiem ciocię doskonale. Gdyby miała obok siebie kogoś z bliższych, na przykład mamę, albo mnie, to wypowiedziałaby w żywem słowie wszystko, co ma na sercu. Samotna, ucieka się do listu, i to jej przynosi ulgę i ukojenie.
— Zabawna kobieta!
— Uczuciowa, proszę ojczulka, i daj Boże, żeby była szczęśliwa. Życzę jej z całego serca.
— Ależ i ja jej życzę, i matka się ucieszy. Wszyscy jesteśmy dla niej jak najlepiej usposobieni, raduje nas, że sobie los ustali i starość spokojną zabezpieczy... tylko, szczerze ci mówię, kochana Sławciu, utnijcie mi głowę, a nie zgadnę, skąd się to wszystko wzięło i gdzie się podzieje?
— Tak samo ojczulek mówił, gdy Konrad bywać u nas zaczął.
— Prawda, mówiłem, ale to zupełnie co innego... jedno do drugiego nie podobne.
— I tu i tam małżeństwo.
— No tak, ale tu... ty, kochanie, nie mówiąc komplimentów, jesteś dziewczyna ładna, młodziutka, wesoła, wyglądasz jak krew z mlekiem i podobać się możesz.
— Ojczulku!
— Ależ tak jest, moja Sławciu. Tyś ładna, Konrad młody, zakochał się... i, rzecz naturalna, pragnie się ożenić. Tak dzieje się od początku świata, młodość ma swoje prawa; ale to drugie małżeństwo... inna rzecz. Panna niepierwszej młodości, a raczej, nie owijając w bawełnę, panna stara... kawaler zaś, o ile mogę wyrozumieć z listu, też nie młodzieniec... co ich więc skłania?
— Bezinteresowne przywiązanie.
— W tych latach! Co ci się śni, dziewczyno?!
— Byłoby bardzo źle na świecie, gdyby ludzie w latach nie mieli uczucia. Czyż ojczulek mamy nie kocha?
— Kocham i bardzo, lecz to co innego. Jestem jej mężem, żyjemy ze sobą tyle lat... więc ją kocham i kochać będę aż do śmierci.
— A widzi ojczulek!
— Co mam widzieć? Nic nie widzę. Dosłuchaj do końca. Żonę kocham, bo to mój obowiązek, bo kochałem ją dawniej, bo jej się to, jako żonie i matce mego dziecka, należy. W tem przywiązaniu wiek nie stanowi przeszkody; ale gdybym, dajmy na to, dziś, w moich latach, był jeszcze kawalerem, a znalazł się ktoś, ktoby mnie namawiał do zakochania się, to zatkałbym sobie uszy i uciekał gdzie pieprz rośnie, byle tego nie słyszeć.
Panna Bolesława roześmiała się.
— Eh, tak się to mówi, mój ojczulku!.. Ale jakże zrobimy z weselem ciotki? Wypada być, a mego wesela niepodobna odkładać na czas późniejszy.
— Nie chciałabyś?
— Podobno to zła wróżba, gdy się zmienia termin ślubu.
— No, no, moja kochana, jakoś się to zrobi. Odbędziemy radę familijną we troje; matka zapewne znajdzie sposób wyjścia.
— A cóż będzie, ojczulku, z moim listem do cioci Emilci?
— Szmul po południu jedzie do miasteczka, to zabierze.
— A możeby dodać powinszowania, życzenia?
— Nie trzeba. Posłać list tak, jak jest napisany. Niech Emilcia myśli, że nie wiemy jeszcze o niczem. Może sama, chcąc być na twojem weselu, zmieni termin swego ślubu, odłoży go, a co prawdopodobniej, przyśpieszy.



VIII.

ZZgromadzenie przed gmachem sądowym było niezmiernie ożywione, na twarzach wszystkich jego uczestników malowała się ciekawość i zajęcie.
Rej wodził Icek Kamlot, ów rudy z wytrzeszczonymi oczyma; asystowali mu: siwobrody Mendel Silberglanz i czarny Dawid Sumienny. Dwudziestu kilku aferzystów, doradców, faktorów, przysłuchiwało się rozmowie; znajdował się przytem i Szmul Stawidło, pachciarz z Łopiankowa, przybyły po sprawunki dla swego dziedzica.
— Ładny interes, śliczny interes! — mówił Icek Kamlot ze złośliwym uśmiechem — nas była cała gromada, on jeden. Myśmy dużo gadali, robiliśmy sesye, narady, chwaliliśmy się, że mamy dobre nosy! On nic nie gadał, nie robił żadnych sesyi i sumę już ma.
— Skąd wiadomość, że ma?
— Skąd pewność, że ta suma już jest w jego rękach? — wtrącił Dawid Sumienny. — Kto z was był przy wypłacie i w jakiem mieście się to działo?
— Gdzie wy podzieliście oczy? — wołał rudy. — Czy nie spotykacie tego dependenta na ulicy? Nie widzicie, jak on teraz wygląda? Wpierw chodził ubrany jak biedak; obaczcie teraz, jakie ma palto, jaki kapelusz, jaką minę!
— Prawda, to prawda — wtrącił ktoś z tłumu: — ja wczoraj przypatrzyłem mu się dobrze. On śpieszył do kancelaryi, mnie droga wypadła także w tamtą stronę: szedłem za nim, przyglądałem się. Ma bardzo porządne palto, śliczny sak, wart najmniej dwadzieścia rubli.
— No, macie! A dawniej cała jego garderoba razem mogła być warta może pięć, może sześć rubli. On teraz pan: inaczej chodzi, inaczej patrzy. Dość spojrzeć na niego, ażeby poznać, że to człowiek, który zrobił doskonały interes i teraz pyszny jest.
— Zdaje mi się — wtrącił Mendel, — że on wyjeżdżał do Warszawy.
— Prawda; ja jechałem w tym samym wagonie, co on — odezwał się jakiś faktor.
— A nie wiecie, co on tam robił?
— Nie wiem. W Warszawie, na stacyi, on wszedł do tramwaju, ja udałem się do miasta pieszo. Później nie zdarzyło mi się go spotkać. Wiadoma rzecz: taki człowiek ma interesa na Krakowskiem, na Nowym-Świecie, może na Marszałkowskiej... moja czynność była trochę na Franciszkańskiej, trochę na Gęsiej. Jakim sposobem mogłem go spotykać?
— Widać, że Kocibród ma swoją hypotekę w Warszawie.
— Nie wiadomo. Może być tak, może nie; do Warszawy można od naszej strony przyjechać, ale można z niej także na dziesięć stron wyjechać.
— Wszystko jedno, ale ciekawość, w jaki sposób on tę rzecz przeprowadził. Na jakich warunkach nabył sumę, od kogo ją nabył, ile mu ustąpiono?
— Co nam z tej wiadomości, skoro już rzecz skończona, kiedy już niema interesu do zrobienia...
— Przez samą ciekawość.
— Bogu dziękować, nie jesteśmy kobiety.
— Powiedzieliście głupstwo. Są różne gatunki ciekawości. Na przykład: może być ciekawość do plotek, która nie przystoi mężczyznom, i ciekawość do interesów, którą powinien mieć w sobie każdy człowiek handlujący. Taka ciekawość, trzeba wam wiedzieć, jest pożyteczna. Znaczy ona tyle, co szkoła do uczenia się geszeftów. Dajmy na to, niedawne zdarzenie: Wigdor miał wielki kłopot, z powodu posądzenia, że nabywał rzeczy kradzione... i Wigdor się gładko z tego kłopotu wykręcił. Czy jest dobra i pożyteczna rzecz dowiedzieć się, jakim sposobem on się obronił?
— Wiadomo, niema o czem mówić! Każdy człowiek może mieć nieprzyjemne zdarzenie, użyteczną więc rzeczą jest wiedzieć, jak ludzie doświadczeni radzą sobie w kłopotach i jak biorą się do rzeczy.
— Dlaczegóż wiec nie dowiedzieć się, jak postąpił ten dependent?!
— To prawda... jak on postąpił?
— Tak; ale on nikomu o tem nie wspomniał i z pewnością opowiadać nie będzie — rzekł siwowłosy Mendel Silberglanz. — Ja go znam: to człowiek skryty, on z nikim nie żyje, on z nikim nie gada, tylko patrzy w ziemię i myśli.
— Ale głowa dobra.
— Dobra, niema gadania. I właśnie dlatego jest ciekawa rzecz, jak on sobie poradził.
Stojący na uboczu Szmul Stawidło zaczął się przepychać do środka z miną tajemniczą, z widoczną chęcią zakomunikowania zgromadzonym jakiejś nadzwyczajnej wiadomości.
Icek Kamlot poznał go od pierwszego rzutu oka.
— Cha, cha! — zawołał — czekajcie, uciszcie się! Wchodzi między nas człowiek, który już raz pokazał nam, co to jest mądrość pachciarska. Jeżeli nie myli mię pamięć, to jest Szmul, reb Szmul.
— Pamięć was nie myli; jestem Szmul, jestem pachciarz z Łopiankowa... i jeżeli mię pamięć nie myli, wy jesteście Icek Kamlot, wielki macher do wielkich interesów, ozdoba całego zgromadzenia, taki mędrzec, co widzi w środku ziemi, a słyszy, jak trawa rośnie.
— Czem zasłużyłem na takie pochwały? — zapytał rudy, domyślając się, że w słowach pachciarza jest jakaś gruba ironia. — Zdaje się, że dla was byłby lepszy interes iść na rynek i sprzedawać tam swoje chude sery i fałszowane masło, aniżeli wysilać głowę na pochwały dla mnie.
Szmul odrzekł na to spokojnie, zwracając się do Mendla:
— Przypominacie sobie zapewne, że parę miesięcy temu, na tem samem miejscu, rozmawialiśmy o sumie na Kocimbrodzie.
— Pamiętam. Prosiłem was nawet, abyście, jeżeli wam się uda zebrać jakie wiadomości, dali znać tu, do nas, przed gmach sądowy, a fatyga wasza nie będzie daremna. Bardzo być może, że wyście teraz te wiadomości przynieśli, ale... czemu tak późno? Dziś najlepsze informacye o tym przedmiocie są warte tyle, co wczorajszy wiatr, bo interes wyśliznął się nam z ręki. Jesteście człowiek doświadczony, wiecie zatem, że czas płaci, czas traci... Spóźniliście się.
— Bardzo mądre słowo! Czas płaci, czas traci. Ja to wiem. Nie przyszedłem upominać się o zapłatę. Co miałem skorzystać z sumy na Kocimbrodzie, tom już skorzystał i Bogu podziękowałem za to; a jeżeli jeszcze skorzystam co w przyszłości, to też podziękuję.
— On skorzystał?! — zawołał rudy. — Ciekawym, co on mógł skorzystać?! Co mógł zarobić na interesie, o którym nie wiadomo, gdzie jest i czy jest? Co można skorzystać na fikcyi?
— Mogę teraz — rzekł poważnie Szmul — przypomnieć wam mądre wasze słowo o pachciarzu, który, gdy widzi mleko, to miarkuje, że może z niego być ser, i który, mając dwadzieścia dziesiątek, musi prosić żonę do pomocy, ażeby się dowiedzieć, że posiada rubla...
Zgromadzenie wybuchnęło śmiechem, rudy Icek żachnął się gniewnie.
— Nie zawracajcie głowy! — zawołał. — Jeżeli przyjechaliście po to, żeby porządnym ludziom ubliżać, to szkoda waszej fatygi. My potrafimy wyrzucić nieproszonego gościa!
— O co złość? Ja nie mówię do was; mówię do tego staruszka — dodał, wskazując na Mendla — i do godnych ludzi, których przed sobą tu widzę. Nie chcecie słuchać, to zatkajcie sobie uszy, albo idźcie na spacer za rogatki. Akurat ładna pogoda jest...
— Ty gałganie! grubijaninie! prostaku!
— Cicho, cicho, panowie! Szanujcie miejsce i nie róbcie awantur — rzekł Mendel. — Ja was proszę, reb Szmulu, powiedzcie, co wam o tym interesie wiadomo, jeżeli wam co wiadomo. Powiedzcie, jakim sposobem ten dependent złapał sumę na Kocimbrodzie, jeżeli ją złapał, i z jakiej zasady wyście na tem coś skorzystali, jeżeliście skorzystali.
— Opuśćcie wszystkie «jeżeli.» Dependent złapał...
— Jaką drogą?
— On wymyślił taki sposób, że my wszyscy razem, jak tu jesteśmy, nie wyłączając ani mnie, ani tego mądrego Icka, którego gniew jest tak ognisto-czerwony jak jego broda, nie potrafilibyśmy tego zrobić!
— Ale co? co?
— Dlaczego nie mielibyśmy potrafić? On jest sprytny, ale i my, chwalić Boga, mamy także po kawałku głowy.
— Cóż on takiego zrobił?
— On się ożenił... On wiedział, że suma jest przy pannie... więc wziął pannę, a suma sama do niego przyszła. No, powiedzcie teraz, czy my wszyscy razem, ilu nas jest, potrafilibyśmy to zrobić?
— Prawda to jest. Prawda... Współka może dużo zrobić, ale nie może się ożenić.
— Niema co gadać... to był dobry sposób. Kiedy on to zrobił?
— Przed dwoma tygodniami.
— Że myśmy o tem nic nie wiedzieli!
— Bardzo prosta rzecz... Wy lubicie spacerować koło sądu, a on się ożenił w kościele, gdzie dla nas niema nic ciekawego. To się zrobiło rano, po cichutku, sza! nie rozgłaszali o tem zdarzeniu.
— No, no, to już teraz cały interes ferfał...
— Na tem nie koniec... Był jeszcze drugi taki purec, co się także ożenił.
— Kto?
— Jeden szlachcic... Ze Szczygłówka on jest. Młody człowiek, lubi końmi handlować. Czasem można przy nim zarobić.
— Z kim on się ożenił?
— Z córką szlachcica z Łopiankowa, tego właśnie, u którego trzymam pacht. Stało się to przed tygodniem; było bardzo ładne wesele, na wsi.
— A co ten szlachcic ma do sumy na Kocimbrodzie?
— Familiant jest. Ta panna, co wyszła za dependenta, i mego szlachcica żona... to są siostry. Rozumiecie teraz?
— Owszem, rozumiemy. Niech ich dyabli porwą! Jeżeli oni takim sposobem nabywają sumy, to jak można z nimi konkurować?!...
— Nie można wcale — odrzekł poważnie Szmul; — ale to jeszcze nie koniec.
— Czy jeszcze kto się ożenił?
— Ma się rozumieć.
— Ileż było tych wesel szlacheckich?
— Wesel było trzy, ale kto wam powiedział, że wszystkie były szlacheckie?
— A jakie?
— Jedno było żydowskie... i, nie potrzebuję się chwalić, bardzo porządne wesele. Z muzyką, z tańcami, z dobrem jedzeniem, z rodzenkowem winem, ze wszystkiem, jak wymaga nasz stary obyczaj. Mogę was zapewnić, że nie brakowało nic. Dałem pieniędzy ze szczerego serca, gdyż, z łaski Boga, suma na Kocimbrodzie przyniosła mi tyle korzyści, że mogłem i posag dać i wesele wyprawić. To się stało onegdaj, a teraz moja kochana córeczka, Chana-Frajda, już jest u rodziców mego zięcia, gdzie, według naszego obyczaju, przepędzi trzy lata, a po trzech latach, daj Boże doczekać, znowuż wróci na trzy lata pod mój dach.
— Czy wy, Szmulu, prawdę mówicie?
— Taką prawdę, jak to, że teraz jest dzień, jak to, że jestem uczciwy żyd. To wielkie słowo, więc możecie mi wierzyć.
— No, no...
— Ja przyszedłem tu naumyślnie, szczerze przyznaję, aby pokazać temu bardzo mądremu macherowi, że wiejski pachciarz ma także kawałek głowy i umie chodzić koło interesów. No, Icek, teraz ja was przekonałem, że coś potrafię, i daję wam słowo, że do porachowania tych ładnych kilkuset rubli, które mi przyszły z sumy na Kocimbrodzie, nie wzywałem pomocy żony. Przeliczyłem sam, doskonale, od razu i bez żadnej omyłki. Bądźcie zdrowi.
W zgromadzeniu powstał głośny śmiech. Icek Kamlot odszedł zawstydzony, nie chcąc słuchać dalej żartów i przycinków.
Stary Mendel wziął Szmula za klapę od kapoty.
— Słuchajcie, Szmulu — rzekł, — nawet ślepy potrafi namacać, że wy macie głowę i że potraficie robić z niej dobry użytek... to ja bardzo chętnie przyznaję; powiedzcie jednak mnie, dla mojej ciekawości, ile wynosi ta suma?
— Albo ja wiem?!
— Nie kłamcie!
— Daję wam na to rękę, że nie wiem.
— A gdzie jest Kocibród?
— Tego także ja nie wiem.
— Więc jakim sposobem mogliście zarobić na interesie, o którym nic wam nie wiadomo?
— To właśnie jest sztuka, moi kochani, i musicie przyznać, że pachciarska głowa ma także swój glans!
Rzekłszy to, Szmul Stawidło założył ręce za pas, i przyśpiewując pod wąsem jakiś motyw z muzyki weselnej, której dźwięki jeszcze brzmiały mu w uszach, oddalił się, dumny ze swojej głowy, napełnionej mądrością, niby drewniana faska masłem.



IX.

MMłoda pani Konradowa przyjmowała gości na swem nowem gospodarstwie w Szczygłówku, a w roli tej wyglądała zachwycająco.
Wesoła, szczęśliwa, uśmiechnięta, ubrana z gustem, w wyszywanym własnoręcznie fartuszku, z kluczykami u pasa, niby symbolem swej władzy domowej, przebiegała z pokoju do kuchni, śpiżarni, piwnicy, lodowni, na folwark; wydawała wyroki śmierci na kurczęta, baczyła pilnie, aby wszyscy goście byli obsłużeni, zadowoleni, aby nic nikomu nie brakło.
Konrad był zachwycony swoją małżonką, patrzył w nią jak w obraz.
Zakochany, na każde skinienie posłuszny, na każdym kroku starał się okazywać jej swoje uwielbienie i zachwyt.
Sławcia przyznawała w duszy, że ma idealnego męża i że nie spodziewała się po nim aż tak wielkiej pociechy.
Starała się też wynagradzać go za to z królewską hojnością. Spojrzenia, uśmiechy, uściśnienia ręki, pocałunki przelotne, sypały się na uszczęśliwionego chłopca jak grad, a piękna żona coraz bardziej wydawała mu się zachwycającą.
I przedtem zakochany był szczerze — obecnie nie wyobrażał sobie, aby mógł istnieć bez Sławci.
Dom w Szczygłówku, dość obszerny, świeżo odnowiony i umeblowany, robił bardzo dobre wrażenie; uprzejmość zaś gospodarza i gospodyni czyniła go nader przyjemnym i sympatycznym.
Pani Sławcia posiadała w wysokim stopniu umiejętność przyjmowania gości; jej wesołe usposobienie, łatwość w obejściu, uprzejmość i niezrównany, pogodny humor czyniły ją nader miłą gosposią.
Gości było dużo, bo prawie cała rodzina bliższa, nie licząc sąsiadów, którzy przyjechali na wieczór. Przedewszystkiem byli rodzice pani, stryj Konrada z żoną, pani Izabella z Zawolskich Millerowa, wdówka, siostra pani Piotrowiczowej, pan Andrzej Zawolski, technik z Warszawy, brat, wreszcie młoda mężateczka, pani Emilia, ze swoim małżonkiem, Korkiewiczem. Goście ci przybyli na cały tydzień i pani Sławcia postanowiła przedstawić im Szczygłówek w najlepszem świetle.
Dopomagała jej w tem wiosna, która rozsypała dokoła tyle zieloności, kwiatów, promieni słonecznych, zapachu, że wioska wyglądała niby raj w miniaturze. Nawet pan Andrzej, pesymista i sceptyk, rozweselił się nieco; nawet Korkiewicz, cichy zazwyczaj i milczący, odzywał się do żony:
— Wie Emilcia co, iż nie spodziewałem się, że na wsi może być właściwie... tak... tego...
Emilcia z przymileniem odpowiadała:
— A widzisz, mężulku.
I ciągnęła swego potulnego towarzysza do ogrodu, na łąki, do lasu, nad rzekę, aby mu pokazać wszystkie piękności Szczygłówka i w poetycznych wyrazach malować mu rozkosz wiejskiego życia.
Korkiewicz słuchał uważnie, kiwał głową i powtarzał:
— Wie Emilcia, prawda... to jest, w samej rzeczy tego... a jednak ludzie stronią od hypoteki wiejskiej... wolą pożyczać na domy w mieście, albo trzymać listy zastawne.
Doskonale żywiony przez Emilcię zachudzony dependent zaczął już lepiej wyglądać, cerę miał zdrowszą, nawet rumieńce ukazywały się niekiedy na jego wygolonej twarzy.
Konrad, chcąc mu zrobić przyjemność, zaproponował przejażdżkę konną.
— Pojedziemy razem, kochany wujaszku — rzekł: — ja na karym, wujaszek na bułanym. Dzielny koń, istny ogień... nie zawstydzę się przed wujaszkiem.
— Ależ dziękuję... bardzo dziękuję... panu kuzynowi...
— Wujaszek nie lubi koni?
— Pasyami lubię... ale... właściwie, jak żyję, na koniu nie siedziałem. Obawiam się, że mógłbym spaść i... o wypadek nie trudno.
— Konradzie! — zawołała pani Emilia — jeżeli Sławcię kochasz, nie proponuj tego. To niebezpieczne; na samą myśl o tem dostaję bicia serca. Mój mąż jest delikatny... piórem i intelligencyą służy krajowi.
— O, skoro cioteczka tak mówi... Życzenie jej jest dla mnie rozkazem.
— Poczciwy z ciebie chłopak i Pan Bóg już cię za to nagrodził, dając ci taką śliczną żoneczkę. Kochasz ją?
— Wypowiedzieć nie potrafię.
— Tak, mój drogi, kochaj ją zawsze, bo miłość opromienia życie... ona jest niby wschód jasnego słońca... Prawda, mężu?
— Właściwie nie wiem, proszę Emilci, gdyż otworzono okiennice już po wschodzie słońca, na moim zegarku była blizko ósma.
— Ach, mój mężu, ja mówię symbolicznie.
— Zapewne, że tak jest, skoro Emilcia mówi.
Sławcia postanowiła wystąpić, wydać większy wieczór z kolacyą, z tańcami, pierwszy na swojem gospodarstwie.
Tego rodzaju przyjęcie musi odznaczać się szykiem, tem bardziej, że miało być kilka osób z sąsiedztwa, a między niemi i Zosia, ta młoda mężateczka, zaproszona specyalnie po to, aby zieleniała z zazdrości, patrząc na szczęście Sławci, na Konrada, na świeżo odnowiony dworek i na ten szyk, jaki Sławcia w urządzeniu domu i w przyjęciu wykazać potrafi.
Było z tego powodu niemało roboty, ale mama i dwie poczciwe ciocie, Izabella i Emilcia, dopomogły młodej gosposi i wszystko udało się przewybornie.
Kolacya wyśmienita, ciasta jak na wystawę, jednem słowem taki szyk, że jak Szczygłówek Szczygłówkiem, jeszcze nic podobnego nie widziano.
Bawiono się przy dźwiękach fortepianu i tu ciocia Izabella wykazała podziwu godną wytrwałość. Od ósmej godziny wieczorem do północy nie oderwała się od klawiatury, a z pod szczupłych, kościstych jej palców płynęły dźwięki polek, trotesek, kontredansa i mazura, ale jakiego mazura! — takiego ognistego, pełnego werwy, życia, zapału, że nawet starsi panowie nie mogli się oprzeć pokusie. Zerwali się od kart, wbiegli do sali i łączyli się z tańczącymi.
Nawet Korkiewicz, wybrany przez Sławcię do figury, tłómacząc się, że jeszcze nigdy w życiu nie tańczył, puścił się jednak na oślep i skakał zapamiętale, bez względu na to, czy zgadzał się z rytmem muzyki, czy nie.
Po mazurze był króciutki odpoczynek, poczem zaproszono gości do jadalni, do suto zastawionego stołu, uginającego się pod ciężarem arcydzieł, przynoszących zaszczyt młodej gosposi. Wszystko było wybornie, ślicznie; goście zachwyceni, Zosia z zazdrości zzieleniała, Sławcia tryumfująca, Konrad dumny — aż nagle, ni stąd ni zowąd, miłą te harmonię zakłócił przykry dysonans.
Niby właściwie nie taki znów nadzwyczajnie przykry, ale niepotrzebny, nie na czasie... Miał zgrzytnąć ten fałszywy akord — trudno, niechby był zgrzytnął, — ale dlaczego właśnie przy gościach, przy kolacyi, przy stole? Wszystkiemu winna kochana ciocia Emilcia, to jest właściwie wujaszek Andrzej, ale ciocia Emilcia dała najniepotrzebniej powód. Na co było odzywać się, wiedząc przecie, że wujaszek Andrzej, najzacniejszy zresztą człowiek, jest trochę dziwak, rubaszny, w wyrażeniach nie przebiera i ma trochę oryginalne poglądy, wyrobione w mieście przy zatrudnieniu fachowem, dość zresztą pospolitem i nie eleganckiem zbytecznie.
Wiadoma rzecz, że technik to prawie tak jak mechanik, a mechanik to prawie rzemieślnik... jest w nim więc pewna szorstkość, częstokroć objawiająca się nie w porę.
Właśnie ciocia Izabella zachwycała się pięknością wsi, szczególniej o wiośnie; ciocia Emilcia wtórowała zgodnie tym zachwytom i wyraziła przytem zamiar, że jak tylko podniesie sumę, która jest na Kocimbrodzie, to natychmiast namówi swego mężulka, aby kupił folwark, w położeniu uroczem, jeżeli można, z pałacykiem, z parkiem, stawem i gondolą. Cóż nadzwyczajnego? Wolno każdemu mieć swoje zamiary, marzenia i projekta — grzechu to nie czyni.
Tymczasem wujaszek Andrzej, usłyszawszy to słowo, wybuchnął śmiechem tak głośnym, że zwrócił uwagę całego towarzystwa.
Wszyscy byli niezmiernie zaciekawieni co jest powodem tak nagiej wesołości, a on wciąż się śmiał, śmiał się do rozpuku; twarz mu się zmarszczyła w sposób najkomiczniejszy, nos się ruszał, z oczu łzy płynęły — i tak jakoś ten śmiech był zaraźliwy, że wszyscy śmiać się zaczęli. Dopiero po kilku minutach pan Andrzej przemówił:
— Powiem państwu — rzekł — historyę o sumie na Kocimbrodzie. Ś. p. Tomasz Zawolski, ojciec nasz, ongi odziedziczył po swym ojcu należność, lokowaną na majątku tego nazwiska, położonym nad granicą austryacką.
— Nad pruską — odezwał się Korkiewicz.
— Nie, panie szanowny, nad austryacką ale skąd pan wiesz?
— Właściwie... zdarzyło mi się słyszeć.
— Były procesa, spory, nienawiści, kłótnie, a ojciec nasz, niech mu Pan Bóg ten czysto szlachecki zwyczaj wybaczy, ciągle się tylko odgrażał, że sumę odbierze, i wszystko czynił zależnem od tego odbioru. Edukacya dzieci, wydawanie córek za mąż, wszystko było odkładanem i zależnem od owej sumy na Kocimbrodzie. Nieboszczka matka moja, siostry, dwa pokolenia karmiły się tą fikcyą, a zdaje mi się, że i trzecie jest również na drodze do złudzeń. Co tu w bawełnę owijać! Kochane moje siostrzyczki i szwagrowie żyli myślą o tem i czekali windykacyi sumy, jak kanie dżdżu; ja szczęśliwie trafiłem na obcych ludzi i od nich nauczyłem się, że najpewniejsza ta suma, którą człowiek własnemi zapracuje rękami. Kocibród od świętej pamięci sprzedany na subhastacyi... dziś jest może w piątych rękach... suma spadła, a w naszej rodzinie pozostały papiery po procesie i nieuzasadnione nadzieje. Oto dlaczego tak serdecznie rozśmiałem się z marzeń Emilci.
Przy stole zrobiła się bardzo przykra cisza, po ustach Zosi przemknął złośliwy uśmieszek. Na szczęście Konrad, nieoceniony chłopak, napełnił kieliszek i zawołał:
— Cześć pracy rąk, cześć energii i wytrwałości! Wnoszę zdrowie wuja Andrzeja, trzeźwego szlachcica-technologa. Wiwat!
Głośny okrzyk był odpowiedzią na te słowa i wnet Konrad, chwyciwszy rękę Sławci, krzyknął:
— Wszystkie pary! Mazur!...
Kiedy rozjechali się goście, był już dzień; Konrad, wyprawiwszy ostatnią bryczkę, wyszedł do ogrodu i usiadł na ławce. Wnet zbliżyła się do niego Sławcia, zmieszana, blada, z oczyma pełnemi łez.
— Co ci jest? — zawołał przerażony.
— Jestem najnieszczęśliwsza! — odrzekła — ty może o czem słyszałeś... może spodziewałeś się czego... może teraz żałujesz... żeś się ze mną ożenił.
Porwał ją w objęcia, ucałował i szepnął:
— Nie żałuję, Sławciu, nie żałuję! Nie oddam cię za wszystkie sumy, jakie są na świecie! A majątek zrobię sam, jak wuj Andrzej. Kochaj mnie!

. . . . . . . . . . . . . . . .

W kancelaryi, na czarnem skórzanem krześle, przy czarnym stole, siedzi Korkiewicz i pisze. Ubrany jest przyzwoicie, czysto, ma nawet białe mankiety, wygląda lepiej, jest zdrowszy.
Szperalski pali cygaro i wielkimi krokami przechadza się po izbie. Wreszcie zatrzymuje się przed swym pomocnikiem i rzecze:
— Korkiewicz!
— Słucham pana mecenasa.
— Jak dawno jesteś żonaty?
— Dwa miesiące i pięć dni... albo co?
— Tak sobie... Mojem zdaniem, zrobiłeś dobrze, żeniąc się.
— Hm! rozmaicie to możnaby tłómaczyć.
— Zrobiłeś dobrze... Kobieta uczciwa...
— Bez wątpienia.
— Kocha cię?
— A no, niby, tak powiada.
— Głodny nie jesteś?
— Nie; obiad jest codzień i herbata.
— Mieszkasz porządnie?
— Pan mecenas był łaskaw zaszczycić nasze ubogie progi.
— Ubrany jesteś jak człowiek.
— Przecież i poprzednio nie chodziłem w łachmanach, a że się trochę sukno na surducie świeciło, to nie zbrodnia.
— Jednem słowem, dobrze ci?
— Tak sobie, panie mecenasie.
— W każdym razie zrobiłeś dobrze, no i chyba nie żałujesz?
— Rozmaicie możnaby o tem mówić.
— Wcale nie rozmaicie... tylko dobrze.
— Niech i tak będzie.
— A teraz, powiedz mi, proszę cię, ale szczerze i bez wykrętów: co cię do tego małżeństwa skłoniło?
— Kobieta mi się podobała... przywiązałem się do niej.
— Tylko to?
— Tylko, panie mecenasie.
— Kochany Korkiewicz, ja w to uwierzyć nie mogę. Mów co chcesz, ale musiał być jeszcze jakiś motyw... interes.
— A no, przyznaję szczerze: był.
— Cóż takiego?
— Suma na Kocimbrodzie.
— Czy nie ta, o którą zapytywała listownie owa pani... jakże ją?... Federowa, Szulcowa...
— Z Zawolskich Millerowa, panie mecenasie. Tak jest.
— Aha, twoja żona jest Zawolska z domu.
— Tak, panie mecenasie.
— I cóż się z ową sumą stało?
— Nie istnieje od dawna. Spadła z hypoteki przed laty dwudziestu pięciu.
— Więc za czem kark kręciłeś?
— Za wiatrem, panie mecenasie, za fikcyą.
— I ty, stary wyga, taki doświadczony człowiek!
— Ale! stary wyga... tuby się dziesięciu jeszcze starszych złapało! Naprzód, o tę sumę dobijali się żydzi, a przecież oni mają nos. Nie mogli tylko znaleźć tego Kociegobrodu.
— A ty znalazłeś?
— Ja znalazłem aż pięć Kocichbrodów! Z tych jeden nad granicą pruską, duży, śliczny majątek, a na nim suma trzydzieści tysięcy rubli, suma Zawalskich! Ktoby się nie złapał, panie mecenasie!
— Przecież twoja żona Zawalska...
— Zawolska... litera nocet.
— Sfuszerowałeś tym razem, ale nie martw się, na twoje szczęście to wyszło. Zacząłeś nareszcie żyć jak człowiek, masz opiekę, wygody, będziesz pielęgnowany, gdy zachorujesz, a pieniędzy masz tyle, że na utrzymanie was dwojga aż nadto wystarczy. Nieprawdaż?
— Zapewne, panie mecenasie. Mieszkanie ładne, wikt dobry, kobieta poczciwa i rasowa, ale niewola mi się przykrzy.
— Jaka znów niewola?
— A no tak: buty na słomiance trzeba wycierać, spluwać na podłogę nie wolno, podczas obiadu wiąże mi serwetę pod brodą, a po herbacie każe mi czytać na głos jakieś poezye i romanse... a mnie od takich rzeczy sen morzy...

KONIEC.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.