<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Suma na Kocimbrodzie
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Dubowskiego i Gajewskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

SSzary, posępny dzień jesienny, z błotem, mgłą, wilgocią, na wsi szczególnie, sprawia przygnębiające wrażenie.
W dzień, o południu, jest jakby o zmierzchu... wilgoć spływa po szybach, przejmujący chłód wciska się do mieszkania.
Psy chowają się po kątach, zmokła wrona kracze na topoli, nawet wróble kryją się pod strzechy.
Smutek, przygnębienie i nuda obejmują ludzkie siedziby; zdaje się, że w każdym kącie siedzi straszliwa zmora, nawpół senna, że co chwila otwiera szeroko paszczę i ziewa, a to ziewanie, niby zaraza, udziela się każdemu; opadają szczęki, otwierają się usta... wytrzymać nie można.
Jeszcze chłopu pół biedy — jest w stodole, wali cepami, nie zważa na niewygodę i wilgoć. Jeszcze babie pół biedy — i ta ma swoje rozrywki: skrobie kartofle, przędzie, albo też usiadłszy przy kominie, drze pierze — i to jej wystarcza. Ziewnie od czasu do czasu, to prawda; ziewnie szeroko, ale znać, że jej to sprawia przyjemność, że lubi, gdy jej «się gęba drze,» a oczy do snu kleją... Nawet uśnie, siedząc — i śpi, dopóki może, w takiej pozycyi — i znowuż ma rozrywkę, bo w samem marzeniu widzi się na jarmarku, w kramie, pełnym chustek czerwonych, płócienek wzorzystych. Śni jej się, że przerzuca te śliczności, wybiera, targuje się z żydem, kłóci ząb za ząb, że mu wymyśla, że wychodzi ze sklepu, znów wraca; radzi się swego chłopa i sąsiadek, jak ma postąpić: czy dorzucić dwojaka na łokciu, czy też zrzec się kupna i czekać drugiego jarmarku lub targu. W tem szamotaniu się, niepewności, baba się porusza, wrzeciono z rąk jej wypada, następuje przebudzenie, zrywa się nić marzeń, jakby ostrym nożem przecięta. Ale i w tem znowuż jest rozrywka: Ponieważ w każdej złej przygodzie baba musi znaleźć winowajcę, w tej znajduje wrzeciono i przeklina, żeby je kolka sparła. Oczywiście życzenie takie spełnić się nie może, ale babie na sercu lżej — doznaje rozkoszy zemsty, kręci biedne wrzeciono tak, że aż warczy jej w palcach — i znowuż ma rozrywkę, bo się nitka zrywa, znowuż jej życzy kolki i bawi się w ten sposób.
Małemu dziecku w koszałce, zawieszonej na sznurkach, także pół biedy: śpi ono spokojnie, nie zważając na szarugę, śpi lepiej, niż w lecie podczas pogody, gdyż muchy nie przeszkadzają i słońce blaskiem nie drażni... więc maleństwo zasypia spokojnie i uśmiecha się przez sen.
Chłopu, babie, dzieciakowi jeszcze, jak się rzekło, pół biedy — ale co ma robić podczas takiej niepogody panna z lepszej sfery?
Jest wprawdzie w domu kuchnia, śpiżarnia, są kurniki, jest obora, ale tam prawie niepodzielnie panuje matka, dbająca przedewszystkiem o to, aby drobne paluszki córki nie zgrubiały od ordynaryjnej roboty, aby były białe, wypieszczone, delikatne.
Nic słuszniejszego: przecież o tę rączkę będą się ubiegali młodzi ludzie, niejeden z nich zapewne się oświadczy, najszczęśliwszy zaś z tego grona weźmie ją na całe życie, to jest aż do śmierci lub separacyi. Jeżeli więc ma brać, niechże wie przynajmniej, że bierze atłas, aksamit, słowem, coś wyjątkowo pięknego i doskonałego, a nie zwyczajną rękę, stwardniałą od pracy.
Co ma robić panna o ślicznych rękach, gdy się niebo jesienne zasępi, gdy ciężkie chmury wloką się ponad ziemią, gdy o południu zmierzch się zaczyna? Do ogrodu wyjść nie sposób, gdyż wszystkie aleje i ścieżki pokryte są gęstą warstwą błota, a z pozbawionych liści gałązek wiatr strąca grube krople deszczu.
Niema róż, niema gwoździków, nawet najpóźniejsze astry jesienne już dawno okwitły i tylko poczerniałe łodygi świadczą o ich minionem, krótkotrwałem istnieniu. Niema po co wyjść do ogrodu, niema z czego robić bukietów — trzeba siedzieć w mieszkaniu i nudzić się, nudzić okropnie!
Wprawdzie są książki, ale już przeczytane, niektóre nawet dwu i trzykrotnie; wprawdzie jest fortepian, ale nie sposób grać przez cały dzień, tem bardziej, że niema komu słuchać i chwalić; wprawdzie jest kanwa rozpoczęta na krosienkach, jest pęk włóczek różnobarwnych i deseń, lecz i to nie nęci. Co za przyjemność siedzieć nad krosienkami przy oknie, kiedy przez to okno nie widać nic, prócz poczerniałej trawy, błota i wrony kraczącej szkaradnie na topoli!
Żeby choć kto przyjechał... ale gdzież tam! Na grobelce pusto, niema nikogo; nawet fury chłopskiej, nawet żydowskiej biedki nie widać. Komuby się chciało na taki czas z domu wyruszać!
Duży zegar ścienny, staroświecki, doprowadza do rozpaczy swojem równem, monotonnem gdakaniem; czas się wlecze powoli, jak dziad powracający z odpustu; blada zmora nudy i zniechęcenia wygląda z kąta i ziewa...
Młoda osoba, zniecierpliwiona, chodzi po pokoju, nareszcie zatrzymuje się przed lustrem.
To jest myśl! Jedyna może pociecha w samotności — zobaczyć swoją własną postać odbitą w gładkiej szybie zwierciadła, tem bardziej, że na tem odbiciu wzrok zatrzymać się może z przyjemnością, że lustro, dla wielu za swoją prawdomówność niemiłe, względem znudzonej panienki jest pełne komplimentów i pochlebstw. Ukazuje jej zgrabną postać dziewczęcą, o szafirowych oczach, kształtnych, drobnych rysach twarzy, o małej główce, pokrytej jasnymi włosami. Mówi jej, że ma zgrabny nosek, różowe usta, przedziwnej białości zęby, śliczną figurę i że może podobać się każdemu, kto na nią spojrzy. Panienka przypatruje się uważnie i przyznaje, że lustro ma słuszność, że nie sposób, aby takie wdzięki nie wywierały wrażenia. I wywierają bez wątpienia, ale... świat jest szkaradny, młodzież nie rozumie piękności bez cyfr — a o jakich cyfrach może być mowa na małym, biednym, odłużonym folwarku?
Ludzie doskonale wiedzą, że ten folwarczek jest marny, że jego właściciel wiedzie egzystencyę niepewną, z roku na rok, z dnia na dzień prawie, tam urywając, tu łatając, a nigdy nie mogąc związać końca z końcem.
Dużo o tem mówi Szmul Stawidło, pachciarz.
— Wielkiej głowy potrzeba — opowiada częstokroć, — żeby taki interes prowadzić, jaki nasz dziedzic, pan Piotrowicz, w Łopiankowie prowadzi. Żaden krawiec nie potrafi tak starej kapoty łatać, jak on swoją biedę łata, nicuje, sztukuje. Zdaje się, że już, już koniec, niema sposobu... tymczasem nieprawda: jeszcze jest sposób! Dziedzic nie może, to ja mogę, ja nie mogę, to dziedzic może, i prawdę mówiąc, Łopianków nie utrzymuje się ani z pola, ani z łąk, ani z lasu, tylko z naszych dwóch głów: z dziedzicowej i z mojej. Ale też to są głowy!!
Właśnie w chwili, gdy panna Bolesława szukała rozrywki przed lustrem, Szmul Stawidło wchodził do pokoju jej ojca.
Tylko co powrócił z miasteczka; kapota jego była jeszcze wilgotna, a gęsta, czarna broda mokra.
Otworzył drzwi po cichu i zastał swego dziedzica przy biurku.
Był to krępy, przysadkowaty jegomość, lat czterdziestu kilku, ale już dobrze szpakowaty. Twarz miał opaloną, brodę krótką, brwi duże, oczy czarne i bystre.
— Dzień dobry, panie dziedzicu — rzekł Szmul.
Szlachcic odwrócił się nagle.
— Dzień dobry. Już powróciłeś?
— Za przeproszeniem pańskiem, co ja tam miałem robić? Czas taki, że psa ciężko wygnać na świat, droga krwawa, błoto osiami się garnie. Ma się rozumieć, że i jarmark był podły; może narachowałoby się sto fur na targu, może nie. Żadnego ruchu, żadnego handlu; w sklepach kupcy spali, jedni tylko szynkarze mogli coś utargować za wódkę. Wiadomo, że im najlepiej na świecie, bo chłopi piją i w mróz, i w słotę i w upał.
— A jakże z żytem?.. dobrze?
— Nie bardzo.
— Więc źle?
— Po prawdzie powiedziawszy, ani dobrze, ani źle... wcale nic. Łajdacki czas. Nikt się nie pyta, nikt nie kupuje; trzeba się napraszać... a kto się naprasza z towarem, ten na towarze traci.
— Wiesz jednak, że sprzedać musimy.
— Aj, aj! i jak wiem. Mogę z pamięci powiedzieć, na co trzeba, ile trzeba i jak pilno trzeba.
— Młóci się też na gwałt.
— Dwa tygodnie się młóci, już i w śpichrzu sporo jest.
— Można choćby zaraz zabierać.
— Kto będzie zabierał na taką drogę? Żaden chłop nie zechce jechać i konia marnować; a jeżeli pojedzie, to każe sobie za to bardzo drogo zapłacić. Żeby choć mróz nastał, to zaraz byłoby co innego.
— To prawda; ale czy mróz, czy błoto, żyto sprzedać trzeba.
— Oj, ja już stękam od tego żyta. Ja dziś w nocy nie wiem, czy pół godziny spałem.
— A cóżeś robił?
— Myślałem; moja głowa była w ruchu, w wielkim ruchu; jeszcze w większym, niż na jarmarku.
— No i co wymyśliłeś?
— Że trzeba sprzedać.
— Jeżeliś tylko tyle wymyślił, to szkoda czasu i niespanej nocy.
— Pan dziedzic nie dał mi dokończyć. Skoro wymyśliłem, że trzeba sprzedać, to musiałem też myśleć, jak sprzedać, komu sprzedać i za ile sprzedać. Takie myślenie może odebrać i sen, i zdrowie... bo dziś w handlu jest ociężałość, a kupcy, zamiast robić interesa, wolą siedzieć pod piecem, palić fajkę i ziewać. Ale niech się pan dziedzic nie boi! ja już gadałem z Berkiem, młynarzem... on tu za parę dni przyjedzie, aby tylko droga się trochę poprawiła.
— Ten Berek to, zdaje się, twój krewny?
— Jaki tam krewny!! On jest tylko mój brat.
— I zapewne zechcecie mnie obedrzeć do współki?
— Co pan dziedzic takie brzydkie słowo powiada! Współka nie jest grzech, a w handlu niema ani obdarcia, ani nieobdarcia, tylko interes, dobrowolna zgoda. Kupiec nie przychodzi, z przeproszeniem, z dubeltówką, tylko z pugilaresem. Można się zgodzić, można się nie zgodzić. Swoją drogą, jeżeli pan nie chce, żeby Berek przyjechał, to ja mu dam znać przez okazyę. Na co ma tracić zdrowie i mordować konia na naszych kochanych grobelkach! Jak pan dziedzic każe?
— Nie udawaj głupiego, Szmulu; nie mam ochoty do żartów.
— Kto dziś może mieć ochotę?
— Co słychać nowego? Byłeś między ludźmi, musiałeś coś słyszeć.
— Jedno z drugiem nic, panie dziedzicu. Podobno w Zawadach las sprzedają, Abram już tam dwa razy był, targuje. Słychać też, że w naszej okolicy mają cukrownię budować... różne rzeczy słychać... co może być i prawda i nieprawda; ale najwięcej może się pan dziedzic dowiedzieć z gazet.
— Przywiozłeś?
— Ma się rozumieć. Ile razy jestem w mieście, zawsze na pocztę wstępuję. Właśnie dziś dali kilka gazet i jeden list.
— Jest list? I dlaczego nie dałeś mi go zaraz?
— Zdawało mi się, że nie ucieknie. Proszę pana — dodał, wyciągając z kieszeni papiery, — jest, nie zginął. Dziwny list! jak żyję, takiego nie widziałem! Wszystkie listy są białe, ten czerwony; wszystkie są pisane atramentem, ten jakąś niebieską farbą; na wszystkich bywa pieczęć, na tym jest malowany zając. I to jeszcze nie koniec: ten osobliwy list czuć apteką... tak pachnie, że można kichać od tego zapachu. Dziwny list, na moje sumienie.
Dziedzic oglądał kopertę. Istotnie była ona różowa, miała napis fioletowy, na odwrotnej stronie wyobrażenie zająca i czuć ją było ostrym zapachem paczuli.
— Któżby to, u licha?
— Czy to — zapytał Szmul, — czy to pisanie nie jest od Towarzystwa Kredytowego? Ono też lubi dopominać się o ratę...
— Ale nie perfumuje swoich listów. Ach! no, oczywiście, można się było domyślić — dodał, otworzywszy kopertę i spojrzawszy na podpis: — to od kobiety, od naszej krewnej.
— Nu, skoro od kobiety, to niech pan dziedzic czyta, a ja sobie już pójdę. Po tym kochanym jarmarku mnie potrzebny jest wypoczynek. Ja przemokłem, ja się utrząsłem, ja się wygłodziłem... i myśli pan dziedzic, żem majątek zrobił?! Niech moje wrogi tego nie mają! Sprzedałem całej parady: pięć gęsi, parę funtów koszernego masła i kopę jaj. Idę odpocząć; a gdyby było co potrzeba, to niech pan do mnie przyśle.
Pan Piotrowicz z pewnem lekceważeniem zabrał się do czytania listu — widocznie nie wyobrażał sobie, aby jego autorka mogła donosić o czem ciekawem i ważnem. Pobieżnie przerzucał różowe kartki, których było ze sześć, ale nagle zatrzymał się, twarz jego przybrała wyraz zaciekawienia... Wziął ze stołu okulary, przetarł je i zaczął czytać uważnie.
Skończywszy, zamyślił się; odczytał jeszcze raz i, wziąwszy list ze sobą, udał się do pokoju, w którym panna Bolesława tak mężnie walczyła ze zmorą nudy jesiennej.
— Sławciu — zapytał, — gdzie matka?
— Zdaje mi się, że w kuchni. A co to ojczulek trzyma w ręku?
— List od Emilki.
— Od cioci Emilci... a! jak to dobrze, jak w porę! Poczciwa! Kto na taki szkaradny czas listy przysyła, staje się prawdziwym naszym dobroczyńcą... Czy można przeczytać?!
— Poproś mamy, przeczytamy razem, bo są w nim ciekawe wiadomości.
— Ale jakie, mój ojczulku najdroższy? I skąd się to cioci Emilci wzięło? Pisuje do nas raz na dwa lata i to króciuteczko, dziesięć wierszy.
— Dziś nabazgrała aż sześć kartek... Ale idź-no do matki, poproś.
Po chwili weszła pani domu, kobieta szczupła, mizerna, z wyrazem zmęczenia w oczach.
— Przychodzę — rzekła, — ponieważ sobie tego życzysz; ale chciałabym zaraz odejść, gdyż mam bardzo pilne zajęcie. Podobno jest list od Emilki? Mogłabym go przeczytać i później, boć chyba nie wymaga natychmiastowej odpowiedzi.
— W każdym razie przeczytać warto i dziwię się, moja Andziu, że jesteś tak obojętna.
— Owszem, słucham... słucham już.
Usiadła przy stole, córka stanęła za jej krzesłem, pan Piotrowicz zaczął:
— Pomijam — rzekł — wstęp, który jest dość długi... przeczytacie go później, jeżeli zechcecie... a przystępuję do tego, co najciekawsze: «Sądzę, moi kochani — piszę Emilka, — że nie odmówicie mi najbardziej szczegółowych informacyi, dotyczących sumy na Kocimbrodzie, która, jak wam wiadomo, należy do mnie tak dobrze jak w połowie. Ja już czuję się zmęczoną; nie posiadam, jak wy, kawałka ziemi, z którego jest chleb, i muszę żyć z ciężkiej pracy nauczycielskiej. Nie daje ona egzystencyi pewnej, nie zabezpiecza na wypadek choroby i starości. Że złożyłam sobie kilkaset rubli, to zawdzięczam jedynie do ostatnich granic posuniętej oszczędności; ale teraz o lekcye coraz trudniej, wymagania się teraz zwiększają, a zapłata zmniejsza, gdyż nauczycielek jest moc. Oczywiście, niema sensu męczyć się, tracić zdrowie i siły, skoro się posiada majątek. Boć nie zaprzeczycie chyba, że suma na Kocimbrodzie to jest majątek. Dotychczas nie robiłam kroków stanowczych, gdyż, po pierwsze, nie miałam pieniędzy, bez których ani rusz; powtóre, brakło mi życzliwej duszy, coby mi w tem dopomogła; po trzecie, nakoniec, byłam smutna, rozgoryczona, zniechęcona do świata i do ludzi... Teraz jest co innego. W swoim czasie, jak wam zapewne wiadomo, ta suma na Kocimbrodzie zakrwawiła mi serce, zraniła boleśnie moją miłość własną, godność osobistą, a na tęczową przędzę rojeń dziewiczych rzuciła czarną szmatę żałobnego kiru.»
— Co to znaczy? — zapytała panna Bolesława — co ciocia Emilcia chce przez to powiedzieć?
— Eh, głupstwo, romans — odrzekł pan Piotrowicz, — spacery przy księżycu, słuchanie słowików, faramuszki! Jedno z drugiem niucha tabaki nie warto, a ta wzięła do serca i, patrzcie, do dzisiejszego czasu pamięta. Oj, kobiety!
— Ojczulku, mój kochany ojczulku, jak to było?! Ja chcę wiedzieć. Biedna ciocia Emilcia, nieszczęśliwa!
— To jeszcze nie wiadomo, moja kochana.
— Jakto, nie wiadomo?
— Przed dwoma laty widziałem go w Warszawie. Roztył się, wygląda jak beczka, twarz niby księżyc na pełni, nos istny pomidor, a gdy idzie, to sapie jak kocioł parowy. Było też za czem kark kręcić?!
— Ale kto, proszę ojca, kto? — zapytywała młoda osoba.
— Przecież mówię ci, kto: ów ideał, marzenie, ten właśnie tęczowy, o którymi pisze Emilka.
— Ojczulku!...
— Dajże pokój, moje dziecko! — wtrąciła pani Anna. — Ową historyę, którą tak pragniesz poznać, opowiem ci później; teraz nie przerywaj ojcu, niech czyta, bo, doprawdy, to zaczyna być zajmujące.
— Dobrze, mateczko, już słucham.
— Na czemże stanąłem?
— «Rzuciła czarną szmatę żałobnego kiru...»
— Dobrze. Kiru, kamlotu, kitajki, czy rypsu. Niech tam, wszystko jedno! Cóż dalej? Aha! «Dziś postać rzeczy się zmieniła. Los dobrotliwy zdaje się uśmiechać. Przed dwoma tygodniami był u mnie jeden pan. Człowiek niepierwszej młodości, ale dość sympatyczny, cichy, skromny, niewiele mówiący... jak się zdaje, rozsądny i dobrego serca. Naturalnie, przyjęłam go z pewnem niedowierzaniem i obawą, w każdym albowiem mężczyźnie jest coś podejrzanego i zawsze trzeba mieć się na ostrożności. Ten pan, po kwadransie rozmowy, zdołał wzbudzić we mnie zaufanie; oświadczył mi, że w chwilach wolnych od zajęć obowiązkowych trudni się windykacyą sum, że, gdy się trafia okazya, to je nabywa, lub też wskazuje uczciwych kapitalistów. Nie zdziwicie się zapewne, że zaprosiłam go na herbatę; bądź-co-bądź, człowiek, który przychodzi z taką propozycyą, wyświadcza grzeczność, a jak w mojem położeniu... dobrodziejstwo. Ktoby mi kazał mieszkać na przedmieściu, dawać lekcye za bardzo nędzne wynagrodzenie, gdybym była w posiadaniu sumy!? Wierzcie mi, że przez parę nocy z rzędu spać nie mogłam: myślałam o tem, w jaki sposób pieniądze ulokuję...»
— Pyszna jest! — zawołał pan Piotrowicz, przerywając czytanie — już ma kłopot z ulokowaniem!
— Czytaj dalej, mężu, proszę cię.
— «Kupić wioskę?.. doprawdy, nie mam ochoty... przyzwyczaiłam się już do miasta... Oddać na hypotekę?... boję się... a nuż trafię na nieuczciwego człowieka, który procentu płacić nie zechce regularnie. Ostatecznie przyszłam do przekonania, że najrozsądniej uczynię, jeżeli kupię dom. Właśnie dowiedziałam się od tego pana, że jest do nabycia śliczna realność: willa, właściwie pałacyk, oficyna piętrowa, stajnia, zabudowania, duży ogród... słowem wymarzona posiadłość dla kobiety, która nie ma już pretensyi do świata i radaby przepędzić resztkę życia w spokojnej i wygodnej, ma się rozumieć, samotności. Otóż, moi drodzy, proszę was, odpiszcie mi natychmiast i najbardziej szczegółowo o wszystkiem, co dotyczy sumy na Kocimbrodzie. Jest to poniekąd i w waszym interesie, gdyż, jeżeli ja część swoją odbiorę, to i wy odbierzecie, a powtóre ja, kobieta słabego zdrowia, długo na tym świecie popasać nie będę. Może trzy lata, może pięć... ile Bóg przeznaczy. Majątku do grobu ze sobą nie zabiorę, lecz zapiszę go waszej Sławci. Śliczne to i kochane dziewczątko zawsze mam w sercu i pamięci.»
— Jaka ciocia dobra! — zawołała. — Odpiszę jej dziś jeszcze z podziękowaniem, a zarazem z życzeniem stu lat życia. Mnie sukcesyi po niej nie trzeba.
— Cóż dalej w liście? — zapytała pani Anna.
— Ano, już nic, a raczej same romanse. Całuje ciebie, Sławcię, mnie, cały dom; życzy nam wszelkiego szczęścia i powodzenia, oraz donosi, że nikogo na świecie tak gorąco nie kocha, jak nas. Kiedy to wszystko nabazgrała... nie wiadomo, ponieważ na liście niema daty. Na pieczątce pocztowej data onegdajsza. No — dodał, zwracając się do żony, — trzeba odpisać.
— Naturalnie, że trzeba — odrzekła pani Anna z jakimś smutnym uśmiechem.
— Dobrze; ale co?
— Napisz wszystko, co ci wiadomo.
Pan Piotrowicz zaczął trzeć szpakowatą czuprynę i niecierpliwie chodzić po pokoju, pani wyszła do kuchni.
— Ojczulku! — odezwała się nieśmiało panna Bolesława.
— Co chcesz, kochanie?
— Po co się ojczulek ma fatygować? Ja mam dość czasu, więc odpiszę. Obszernie i serdecznie, po kobiecemu. Jak ciocia do nas, tak i my do cioci. To się należy; trzeba jej też podziękować za obietnicę zapisu.
— Przecież go jeszcze nie zrobiła!
— Ale przyrzekła, a w każdym razie jest to dowód dobrego serca i pamięci. Więc, ojczulku kochany, czy pozwolisz mi być dziś twoim sekretarzem?
— Ależ i owszem, i owszem! Odpisz jej nie na sześciu, ale na dwunastu kartkach; oddaj jej z procentem wszelkie czułości. Przyrzecz jej także zapis.
— Ja? A cóż ja komu zapisać mogę, biedna dziewczyna?
— Co chcesz... Zapisz jej kota, oswojoną srokę, pieska, kanarka, co ci się tylko podoba.
— Eh, ojczulek żartuje! Zresztą już ja wiedzieć będę, jak odpisać, tylko ojczulek da mi informacyę co do owej sumy.
— Więc pisz najpierw o czem innem, a o sumie zaś powiem ci po obiedzie.
Z temi słowy ojciec wyszedł, panna Bolesława zaś zabrała się do pisania listu.
Tak ją ta myśl zajęła, że zapomniała o smutnym dniu jesiennym, o błocie, deszczu i nudach.
Pobiegła do swego pokoju i przygotowała przybory do pisania; więc: papier listowy koloru liliowego, koperty z wyobrażeniem jaskółki, kałamarzyk porcelanowy z figurką figlarnego kociaka i pióro w obsadce ze słoniowej kości. Ustawiła to wszystko na stoliku pod oknem, usiadła, oparła głowę na ręku i zaczęła myśleć nad pytaniem: co pisać?
Oczywiście, przedewszystkiem: «Najdroższa, najmilsza, najukochańsza Ciociu, Ciotuniu, Ciotunieczko!» i sześć wykrzykników. Niech ma wyobrażenie o intonacyi i zarazem o głębokości uczuć siostrzenicy.
Cóż dalej? Na to ludzie wynaleźli pismo aby za pomocą znaczków mogli wyrażać swoje myśli i przesyłać je bliźnim. Panna Bolesława wie o tem i postanawia utrwalić na papierze i ofiarować ciotce wszystkie swoje myśli dzisiejsze, oprócz jednej, jedynej, która musi pozostać ukrytą w tajemnicy, do czasu.
Więc najpierw będzie opisanie, jaką radość wywołał list kochanej cioteczki i jak miłą był dla całego domu niespodzianką.
To jedna kartka.
Następnie, jak niespodzianka nadeszła w porę, ze względu na dzień pochmurny, brzydki, na niesłychane błoto i nudy.
To druga i trzecia kartka.
Dalej szereg zapytań: jak najmilsze zdrowie kochanej cioteczki? czy żółciuchny jej kanarek zawsze tak ślicznie śpiewa? czy kwiaty, ozdabiające pokój cioci, nie powiędły? czy ten pan, co ciocię odwiedził, jest przystojny i jak wygląda: wysoki, nizki, brunet, blondyn, kawaler, żonaty, wdowiec, czy wesoły w rozmowie i czy lubi tańczyć?
To czwarta i piąta kartka.
Urocza korespondentka przerwała pracę dla odpoczynku oraz zebrania myśli.
Wzięła na ręce kota, który się do niej łasił, powiedziała mu, że jest najpiękniejszym Mruczkiem na świecie, pocałowała go w burą głowę i nagle krzyknęła:
— Już wiem!
Upuszczony nagle kot spadł na ziemię, i przerażony uciekł, panna Bolesława zaś pochwyciła pióro i z ogromnym rozmachem zaczęła kreślić najczulsze podziękowanie za zapis: że ten szlachetny uczynek wzruszył cały dom do głębi, że utwierdził rodzinę w przekonaniu o niesłychanej zacności drogiej cioci, że takie serce, jakie ma ciocia Emilcia, powinno być zamknięte w złotej puszce, wysadzonej najdroższymi klejnotami i że wogóle wspaniały dar cioteczki jest całkiem niepotrzebny. Nie dlatego, żeby w Łopiankowie nie znano się na wartości pieniędzy, bo Bóg widzi, że się nie przelewa, a sam ojczulek mówi, ze żydzi stwardnieli jak krzemienie i trudno z nich co wycisnąć; nie dlatego, żeby ktoś śmiał wzgardzić darem szlachetnego serca — lecz po cóż? Cioteczka żyć będzie długo, do osiemdziesięciu, do stu lat, i cieszyć się realnością, którą pragnie nabyć. Nie jest to nic osobliwego: panna Bolesława czytała w gazetach niedawno, że jakaś wdowa we Francyi doszła już do stu trzynastu lat wieku i jeszcze się cieszy dobrem zdrowiem — za mąż zaś dlatego tylko nie wychodzi, że nie trafia się jej konkurent od niej starszy, a za młodszego znów, za jakiegoś stuletniego smyka, wyjść tak statecznej kobiecie nie wypada. Cioteczka może również tak pięknego wieku dożyć — czego siostrzenica życzy jej z całej duszy.
To kartka szósta, siódma i ósma, czyli dwa arkusze papieru liliowego z wyobrażeniem jaskółki.
Dalej króciutkie doniesienie o tem, co w Łopiankowie słychać. Wpada ono w ton minorowy, bo zawsze tak się szczególnie dzieje, że jeżeli zboże jest piękne i wyrośnięte w słomę — to przy omłocie bardzo nędznie sypie; jeżeli zaś przeciwnie, sypie jako tako, to jest znowuż tak nędzne w słomie, że nie wiadomo, co robić z inwentarzem. W tym roku wiadomo, co z inwentarzem robić, ale zboże sypie nędznie, co znowuż, wobec twardości żydów, wytwarza położenie kłopotliwe. W czasie żniw przechodziły deszcze, tak, że, według obrazowego wyrażenia ojczulka, trzeba było kraść z pola; na kartoflach nać poczerniała i zapewne prędko psuć się zaczną; konfitur zaś jest w tym roku znacznie mniej niż zwykle, gdyż owoce prawie przepadły. Swoją drogą, dla kochanej cioteczki znajdzie się kilka słoików i byle tylko okazya, to, ma się rozumieć, natychmiast wyprawione będą na miejsce przeznaczenia.
To kartka dziewiąta i dziesiąta.
Nareszcie trzeba kończyć. Najwłaściwiej i najgrzeczniej będzie zamknąć list zaproszeniem; więc piękna Sławcia, w wyrazach najserdeczniejszych i najczulszych, kreśli sielankowy obraz wioski, nadmieniając, że brak mu tylko najpiękniejszej ozdoby, to jest kochanej cioci Emilci, która zapewne da się wzruszyć prośbom siostrzenicy i przyjedzie albo na święta Bożego Narodzenia, albo na Wielkanoc, albo, co najlepiej, na całe wakacye. Przecież musi być taki czas, w którym dziewczynki miejskie odpoczywają po gramatyce francuskiej i po gamach.
To kartka jedenasta.
Dwunastą zajmują same pocałunki, uściśnienia, ukłony oraz zamaszysty podpis.
Ale suma?!
Wypada i o niej coś powiedzieć, tem bardziej, że kochana ciocia jedynie w tym celu napisała taki długi i poczciwy list.
Panna Bolesława pobiegła do ojca, skąd powróciwszy, dodała jeszcze taki dopisek:
«P. S. O sumie na Kocimbrodzie nic teraz Cioci nie donoszę, gdyż ojczulek będzie za parę tygodni u Cioci, to ustnie wszystko objaśni.»B.

Po chwili liliowy liścik znalazł się w liliowej kopercie; w tymże czasie przez ogród przechodził Szmul. Panna Bolesława zapukała w okno i poprosiła, aby się zbliżył do otwartego lufcika.
— Owszem, bardzo słucham, co panienka sobie życzy?
— Zapewne Szmul pojedzie jutro do miasteczka?
— Dlaczego ja mam jechać jutro, kiedy jadę dziś, na całą noc?
— Ach, jak to dobrze!
— Dobrze? Pewnie, że dla panienki dobrze: panienka będzie sobie spała, w ciepłej stancyi, na łóżku, na białej poduszce... a Szmul będzie się wlókł na biedce, po złej drodze, do deszczu, będzie moknął, nie zmruży kawałka oka. To się nazywa dobrze! Niech moje wrogi mają taką dobroć.
— Ale nie! ja wcale nie dlatego... tylko, widzi Szmul, mam bardzo ważny list do wysłania na pocztę.
— List?
— Tak jest, i właśnie chciałam was prosić...
— Aj, aj, dlaczego nie? Albo mi to pierwszyzna? Kupić markę, przylepić do koperty i cały interes wrzucić do skrzynki na poczcie. Niech panienka da ten liścik... Zapewne bardzo pilny, zapewne bardzo ważny?
— Naturalnie.
— Ja wiem, teraz taki czas, że wszystkie listy są bardzo pilne i bardzo ważne!
— Taki czas?
— Ma się rozumieć, proszę panienki; bo żeby listy nie były bardzo pilne i bardzo ważne, to ktoby je chciał pisać i dopłacać do swojej fatygi markami? Może nie?
— Proszę was, nie zapomnijcie, mój Szmulu!
— Czy było kiedy takie zdarzenie? Ja jestem z takiej familii, co robi interesa nie tylko dla zysku, ale czasem i zupełnie darmo, za nic.
— Ależ ja nie chcę darmo; owszem, radabym Szmula wynagrodzić.
— Bardzo dziękuję panience.
— Dam wam kieliszek dobrej wódki. Wszak Szmul lubi?
— Oj, oj! Kto nie lubi na takie zimno i wilgoć?!
— Poczekajcie.
Pobiegła do szafy i przyniosła duży kieliszek wódki i dwa kawałki cukru na zakąskę.
Szmul wódkę wypił, a cukier schował do kieszeni, mówiąc:
— To będzie dla mojego małego Icia.
— Ach, zapomniałam! Ja mam dla waszego Icia prezent, właśnie chciałam jeszcze wczoraj posłać przez Kasię.
— Jaki to prezent jest?
— Bury kotek; bardzo ładny i wesoły. Wasz Icio będzie się z nim bawił.
Szmul wzruszył ramionami.
— Dziękuję panience — rzekł. — Icio jest delikatny i bojący.
— Nie lubi małych zwierząt?
— Kotków nie lubi. Onby wolał dostać do zabawy małe cielę, młodą gęś, albo parę ładnych kokoszek. Toby się jemu podobało. Zaraz zabawiłby się z matką w jarmark.
— Jakto w jarmark?
— Bardzo ładnie. On się często tak bawi: on udaje pachciarza, a matka przekupkę. Mnie serce rośnie, gdy patrzę, jak się ten dzieciak targuje i jaki znawca jest na takie rzeczy! Nie da się oszukać... Doskonałe dziecko, śliczny chłopaczek!! Niech on zdrowo rośnie! On ma racyę, on powiada, że kotek, piesek, to dla niego nie zabawka, bo nie towar.
— W takim razie przyślę mu kurę.
— Bardzo dziękuję panience, bardzo dziękuję; Icio będzie miał śliczny początek. List zaraz wyślę, jak tylko do miasteczka przyjadę.
Z temi słowy Szmul odszedł, a panna Bolesława zamknęła lufcik i usiadła na miękkiej kozetce.
Należał jej się słusznie odpoczynek po smutnie spędzonym poranku, po niespodziance, po napisaniu obszernego listu, wreszcie po wzruszeniu, jakie wywołała w niej obietnica zapisu.
Niby to nic, parę wyrazów, przyrzeczenie, ale, bądź-co-bądź, dodaje ono młodej osobie wdzięku.
Taki już świat!
Na przykład, panna Leontyna z Malowańca — cóż osobliwego?.. ani to uroda, ani edukacya, tyle, że młoda i zdrowa, więc oczy jej błyszczą, a policzki ma rumiane, niby jabłka. Istna wiejska dziewka od cebra, a jednak jak ją wszyscy adorują, jakie odbiera hołdy, jak zawsze otoczona jest przez młodzież! A dlaczego? — bo Malowaniec jest czysty jak szkło, ma przeszło sto włók obszaru, śliczny las, dwa młyny, więc z tej racyi panna Leontyna wydaje się zachwycającą.
Smutne to jest, ale jest, i żeby kto sto lat myślał, sposobu na to nie wymyśli. Majątek najbrzydszej pannie dodaje uroku, a o ileż podnosi wdzięki takiej, która naprawdę jest ładna!
I przemknęło przez myśl pannie Bolesławie, że zapis także nie szpeci, owszem bardzo, bardzo jest do twarzy. Dodaje pewnej solidności, a zarazem pociąga urokiem tajemnicy!
Majątek ziemski jest widoczny, można go ocenić, otaksować co do grosza, — zapis zaś może być duży, większy, bardzo wielki, może stać się kiedyś niespodzianką nadzwyczajną.
Ach! żeby się pan Konrad o tym zapisie dowiedział! Ciekawa rzecz, jakieby to na nim zrobiło wrażenie? Chociaż nie! On jest poczciwy chłopiec, kocha bezinteresownie i szczerze. Dość spojrzeć na niego. Takie ma oczy rozmarzone, uśmiech smętny, a takie śliczne czarne wąsiki, z pod których ukazują się usta, niby korale czerwone!
To najgorzej, że jest nieśmiały. Już kilka razy miał sposobność powiedzieć, co myśli, czego pragnie, o czem marzy — ale nie powiedział nic...
Sądził zapewne, że go kto zdruzgocze piorunującem spojrzeniem, że go odepchnie, pokaże mu drzwi.
Śliczne wyobrażenie ma o kobietach taki pan! Posądza je o brak serca, uczuć, litości, o jakąś oschłość duszy. A to nieprawda, nieprawda!
Czemuż on się tego nie domyśli? czemu nie zapyta wreszcie, jeżeli ma wątpliwość? Przekonałby się dopiero, w jak grubym jest błędzie, jak krzywdzi takiem podejrzeniem te istoty, które pragną kochać i być kochanemi.
A może on dlatego nieśmiały, że biedny? Może nie śmie wystąpić z wyznaniem przez szlachetną ambicyę? Podobno i tacy bywają...
W każdym razie źle robi. Brak majątku nie hańbi i nie pozbawia człowieka zalet charakteru — zresztą, gdy teraz jest zapis... ten wszelkie przeszkody usunie.
Żeby on się tylko o tem dowiedział!
Panna Bolesława, uderzona nagle świetną myślą, od razu powzięła postanowienie. W najbliższą niedzielę, po nabożeństwie, opowie o tem niespodzianem szczęściu swojej rówieśniczce i przyjaciółce, pięknej Zosi, która przed rokiem za mąż wyszła.
Zosia jest dobra, serdeczna kobiecina; można na nią liczyć, jak na Zawiszę — i jeżeli panna Bolesława zaklnie ją na wszystkie świętości, aby to zwierzenie zachowała w najgłębszej tajemnicy, to do następnej niedzieli już cała parafia będzie jak najdokładniej poinformowana o zapisie.
Ale mniejsza o to, bo właściwie cóż to jest parafia? Zgromadzenie garstki ludzi intelligentnych, i kilka tysięcy chłopów, bab i dzieci, lecz do tej parafii należy także Konrad.
Wesoła, uśmiechnięta, z piosenką na ustach, zerwała się z sofy panna Bolesława; okręciła się kilka razy po pokoju, powtarzając:
— Powiem, powiem, powiem!!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.