<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Suma na Kocimbrodzie
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Dubowskiego i Gajewskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

DDependent narzucił wypłowiałe palto na ramiona, nakrył głowę zrudziałym kapeluszem i powoli dążył do swego mieszkania.
Znajdowało się ono dość daleko od kancelaryi, na przedmieściu, w drewnianym domu z facyatką. Głównym lokatorem facyatki był szewc z rodziną, Korkiewicz zaś miał mniejszą izdebkę pod dachem, o małem okienku, niziutką i niezmiernie ciasną.
Dla oszczędnego człowieczka było to mieszkanie wygodne i dobre, ale za kosztowne, i byłby je od dawna porzucił, gdyby nie to, że tańszego w całem mieście znaleźć nie mógł.
Pogodził się więc z losem; rubla miesięcznie regularnie płacił i od lat dziesięciu ta stancyjka na facyatce za lokal mu służyła.
Umeblowanie było odpowiednie do apartamentu: łóżko żelazne, stolik sosnowy, jedno krzesełko, blaszany samowarek, lichtarz — oto wszystko.
Co sobota szewcowa stancyjkę tę zamiatała, a raz na rok, przed świętami Wielkiejnocy, myła w niej podłogę, o co się Korkiewicz strasznie gniewał, gdyż od wody zaprowadza się w mieszkaniu wilgoć, a od wilgoci człowiek traci zdrowie i naraża się na różne dolegliwości.
Nic to wszakże nie pomagało — czemu niema się co dziwić, gdyż jeżeli sam szewc, jako mąż i głowa domu, nie mógł sobie z panią majstrową poradzić i czynności jej krytykować nie śmiał — cóż dopiero mówić o mizernym dependencie, który nie imponował ani żylastemi ramionami, ani potęgą głosu, ani nawet darem wymowy. Musiał tedy raz do roku znosić niebezpieczeństwo wilgoci, a jeżeli oponował przeciw temu, to więcej dla zasady i ze zwyczaju, aniżeli z przekonania, że opozycya przyprowadzi do jakiegoś rezultatu.
Adwokat zwracał uwagę swego pomocnika, że mieszkanie na przedmieściu nie ma sensu, a chodzenie po pustych uliczkach i zaułkach, szczególniej w porze nocnej, dla ludzi, którzy wogóle coś posiadają, nie zawsze bywa bezpiecznem.
— Wiedzą, żeś sknera i pieniężnik — mówił; — obedrą cię kiedy, pokaleczą, a może i zabiją. Nie brak łotrzyków na grosz łakomych, którzy nie mają nic do stracenia. Jesteś niegłupi i doświadczony, przeto powinieneś być ostrożny.
— A tak! — odburknął Korkiewicz — może jeszcze mam wynająć taki apartament, jaki ma pan mecenas! Wolno panu, jako panu, ale ja zbytków nie lubię, nie pochwalam i nie robię.
— Pleciesz sam nie wiesz co! Na tem pustkowiu życie narażasz... Rozumiesz?.. życie!
— Ktoby się na nie łakomił?
— No, zapewne; niema przypuszczenia, że cię porwie, rękami najemnych zbirów, jaka księżniczka, zakochana w tobie, ale zwyczajny rzezimieszek może mieć na twój pugilares apetyt.
— Ani trochę.
— A to z jakiego powodu?
— Mam sposób. Ja, proszę pana mecenasa, na każdą rzecz mam sposób. Rzezimieszków nie lękam się bynajmniej. Podczas nocy zimowej idę śmiało, żaden mnie nie zaczepi, a jeżeli zaczepi, to powie co najwyżej: «dobry wieczór, stary skrobiszu, liczykrupo, głodomorku,» a ja mu na to: «uszanowanie kochanemu sąsiadowi.» I oto wszystko.
— Skąd taka względność?...
— Codzień wieczorem opowiadam mojej szewcowej mniej więcej tak: «Dziś oto, widzi pani majstrowa, zarobiło się, dzięki Bogu, pół rubelka; sześć groszy mam przy sobie na jutrzejsze śniadanie, a resztę odniosłem do kasy oszczędności. Tam pewne, tam murowane: ogień nie spali, woda nie zaleje, złodziej nie ukradnie. Pieniążki w kasie, a ja sobie jak ptaszek, leciutki, rozboju się nie lękam; na stare palto nikt się nie złakomi, a moneta sześć groszy nikogo nie skusi.» Baba nie wytrzyma, zaraz powie drugiej babie, druga trzeciej i całe nasze przedmieście wie, że oprócz paru groszy, pieniędzy przy sobie nigdy nie posiadam. To mi daje bezpieczeństwo osobiste i tytuł «liczykrupy,» którym i pan mecenas dobrodziej nieraz mnie w łaskawości swojej honoruje...
Tak się usprawiedliwiwszy przed mecenasem, już Korkiewicz do tego przedmiotu nie powracał; mieszkał dalej na przedmieściu u szewca, do kancelaryi regularnie przychodził, czasem na miasto się wymykał, grosze robił i egzystował, marny, niepozorny, nieznaczny, a w duszy wysokie ambicye pieszczący.
Suma na Kocimbrodzie zainteresowała go w wysokim stopniu.
Dlaczego — sam sobie sprawy nie zdawał, — ale postanowił, bądź-co-bądź, do źródła dotrzeć, spenetrować, dowiedzieć się, co jest i jak jest... Coś mu szeptało do ucha, że to interes, że przedstawia pole do zarobku, że może w przyszłości coś dać.
Korkiewicz był trochę przesądny — miał swoje uprzywilejowane dnie, a właśnie o owej sumie w takim dniu wiadomość go doszła; był to przytem wtorek i początek pierwszej kwadry księżyca — same pomyślne wróżby!
Wyszedłszy z kancelaryi, wlókł się powoli, przystanął na rynku, zerknął okiem, czy nie widać interesantów, — ale na rynku była cisza, kilku żydów stało przed sklepami, ćmiąc fajki, rozmawiając o geszeftach; chłop przy furze drzewa, oczekując nabywcy, ziewał głośno, stróż ulicę zamiatał.
W godzinach obiadowych bywa taka stagnacya, że najlepiej jest wtedy... iść na obiad... Tak też uczynił Korkiewicz.
Wszedł do taniej traktyerni, bocznemi drzwiami, i usiadł w kącie, przy małym stoliczku.
Uprzejma gospodyni zapytała go, co rozkaże — zapewne obiadek?
— Bardzo dziękuję... ale nie. Już jestem po obiedzie... Kawałek sera, ale maleńki... kufelek piwa... będzie dość. Obiad był obfity, więc nie głodnym.
— Zapewne w domu prywatnym? — rzekła gospodyni.
— A naturalnie! Widzi pani, stosunki towarzyskie, zapraszają. Cóż człowiek ma robić? Idzie... Nawet nieźle jeść dali.
— I darmo, a to też coś znaczy.
— Niema co mówić, kochana pani, znaczy, dużo znaczy. Żeby tak codzień, to przez rok możnaby sporo zaoszczędzić.
— Niechże Bóg broni!.. a cóżbym ja w takim razie robiła?!
— Znalazłoby się zatrudnienie; zresztą można kapitał umieścić na hypotece, na dobrym numerze. Pewny interes!... Ja sam mógłbym pani nastręczyć; mam lokaty bardzo, bardzo dobre.
— Idź pan do licha z taką propozycyą, mój panie! Co mam lokować? Marne kilkaset rubli! Na biedną garkuchnię to jeszcze, ale hypoteka! Na trzewiki nie wystarczyłby procent od takiej bagateli.
— Jak kochana pani uważa. Rada jest dobra, ale każdy sam wie najlepiej, czego mu potrzeba... Juścić zapewne piwko lepiej procentuje.
— Jak kiedy, mój panie, i jak od kogo. Gdyby wszyscy goście byli tacy, jak pan, to trzebaby budę zamknąć.
— A pani pewnie myśli, że ja przez skąpstwo jestem wstrzemięźliwy.
— Toż całe miasto wie o tem...
— Plotki, kochana pani, wierutne plotki! Ja lubię wypić i chęć mam nieraz taką, że beczkibym się nie uląkł.
— A któż przeszkadza? Żona, dzieci?
— Zdrowia brak. Siedzące życie, wątroba dokucza, doktorzy zabraniają.
— A pan ich słucha?
— No jakże? Ludzie uczeni, znają się...
— Co im można wierzyć?! Do mojego nieboszczyka pierwszego męża sprowadzałam dwóch... umarł; przy drugim moim nieboszczyku było czterech... także umarł; a do trzeciego nie przychodził jeszcze żaden i, chwalić Boga, chłop żyje i zdrów jest jak krzemień, po całych dniach i nocach w kuchni przesiaduje, przy ogniu...
— Rozmaicie bywa, kochana pani! doktor swoją drogą, choroba swoją, a co Bóg komu przeznaczył, to go nie minie... Proszę pani: za serek, za piwko i do widzenia...
— Dokądże tak pilno?
— Na przechadzkę, dla zdrowia. Z polecenia doktora tak czynię.
— I buty pan drze — rzekła złośliwie. — Posiedzieć przy kufelku, to idzie na pożytek, bo piwo wzmacnia, a włóczenie się po ulicach tylko szewcom grosze do kieszeni napędza.
— Tak, tak! — odezwał się z westchnieniem dependent — marne życie! Wciąż trzeba się trzymać za kieszeń i płacić za najmniejszy drobiazg. Do widzenia, pani kochana.
— Sknera! — bąknęła półgłosem gospodyni.
Mały człowieczek wyszedł i skierował swe kroki w stronę żydowskiej dzielnicy miasta.
Szedł przez uliczki ważkie, brudne, pełne śmieci; przesuwał się między koszami przekupek, gromadami bachorów, grających pod ścianami w kamyki, przepychał wśród kupców, robiących obrachunki na środku ulicy, uciekał przed nadjeżdżającymi wozami — aż wreszcie wydobył się na mały placyk, przy którym stała wysoka, wązka kamienica, o dwóch oknach frontu.
Już i mrok wieczorny zaczął zapadać. Drobniutki deszcz mżył, powietrze było dość mgliste, wilgotne i zdawało się przyduszać wydobywające się z ziemi wyziewy. Kamienie nierównego bruku oślizgły, trzeba było iść bardzo ostrożnie, aby nie upaść.
Podpierając się laską, badając nią drogę, wszedł do sieni owej kamieniczki i znalazł się w zupełnej ciemności. Dopiero zaświeciwszy zapałkę, znalazł schody i poręcz, której się silnie uczepił.
Ta zaprowadziła go na drugie piętro, a światło, przeciskające się przez szczeliny popękanych drzwi, wskazało mu, gdzie ma szukać klamki. Nacisnąwszy ją, znalazł się w sporej izbie, oświetlonej kopcącą lampką naftową i blaskiem ognia z kuchennego komina.
Gromada zamorusanych dzieci patrzyła na niego ciekawie, od komina nadbiegła roznegliżowana żydówka.
— Aj! — zawołała — taki gość... Weg, kinder!... Taki gość! Pan zapewne do męża?
— Tak jest.
— On w domu; on tylko co przyszedł, pewnie jeszcze dobrze nie usiadł... On będzie zaraz jadł obiad, już się gotuje... Bardzo proszę, niech pan pozwoli; mój mąż jest w sali... proszę pana do sali... niech pan spocznie.
Sala miała dwa okna od frontu, resztki obdartego obicia na ścianach i podłogę zniszczoną, skrzypiącą. Znajdowały się tam dwa wielkie łóżka z rozrzuconą pościelą, stara kanapa, obita zielonym rypsem, stolik przykryty spłowiałą czerwoną serwetą, półka z książkami, szafa i kilka krzeseł.
Na stoliku, w ogromnym mosiężnym lichtarzu paliła się maleńka świeczka łojowa, przekrzywiona na bok, i rzucała migotliwe, czerwonawe blaski na przedmioty, znajdujące się w izbie.
Ujrzawszy gościa, gospodarz podniósł się z kanapy.
— No, no! — rzekł — kogo ja widzę? Pan sam się fatygował! Niech-no pan siada. Pan zapewne bez interesu nie przyszedł?
— Naturalnie! zna mnie Szmul dobrze, że nie lubię próżno czasu tracić.
— Jaki to interes jest?
— Dziedzic z Rozlazłówka szuka pieniędzy; czy Szmul o tem wie?
— On zawsze pieniędzy szuka — odrzekł żyd — i jego interes to na pewno nie jest ten interes, który pana do mnie przyprowadził. Co pana obchodzi Rozlazłówek i jego dziedzic? Niech pan zaraz zacznie o drugim... To będzie lepiej, prawda?
— No, tak; my rozumiemy się w dwóch słowach. Obiecał mi Szmul dać informacyę o sumie na Kocimbrodzie... Co wam o niej wiadomo?!
— Bardzo niewiele... Niech-no pan czeka; może ja sobie przypomnę.
Zaczął chodzić po pokoju, trzeć czoło, zdejmował aksamitną jarmułkę, to ją znowuż na głowę nakładał, gładził brodę, ruszał ramionami, wyłamywał palce, słowem puścił w ruch nie tylko władze pamięci, ale i wszystkie członki — wreszcie zatrzymał się przed dependentem i zawołał:
— Już jest! U mnie zawsze tak! Jak ja chcę sobie coś przypomnieć, to na pewno przypomnę. Ja o tej sumie słyszałem; ona była do odstąpienia; na niej chcieli spory procent stracić, ale interes nie doszedł do skutku.
— Dlaczego?
— Nie wiem; mnie także robiono propozycyę... nie chciałem, miałem wtenczas co innego do roboty. I to pamiętam, że za tym interesem bardzo pracowicie chodził faktor Icek Szpindel... i to także pamiętam, że pan, który chciał sprzedać sumę, przyjechał z Warszawy i stał w hotelu... Więcej nie wiem.
— Trzeba będzie przedewszystkiem odszukać Icka Szpindla. Nie wiecie, gdzie on mieszka?
— On już nie potrzebuje mieszkać: umarł, będzie temu trzy lata.
— Żeby go dyabli!... — mruknął ze złością dependent.
— Fe! Nie spodziewałem się po panu takiego brzydkiego słowa. Co panu zawinił Icek Szpindel? Umarł, bo tak Pan Bóg chciał. Szpindel zapewne wolałby jeszcze żyć i handlować... a pan go przeklina. To się nie godzi.
— Prawda... wymówiłem niechcący... Niech Icek Szpindel spoczywa w spokoju, skoro umarł... ale wolałbym, żeby żył i powiedział, jak rzecz stoi. Dałbym mu nawet coś za to.
— Czekaj pan! — zawołał Szmul — jest jeszcze jedna osoba, która ma wiadomości.
— Cóż to za osoba?
— Kobieta... zdaje mi się, że panna.
— Młoda?
— Albo ja wiem? Jak ona wystroi się, włoży na głowę kapelusz i zasłoni twarz kawałkiem firanki, to się zdaje młoda... ale za to mogę zaręczyć, że pierwsza młodość to nie jest. Na oko można jej przyznać trzydzieści lat... jabym licytował wyżej, do trzydziestu pięciu, czterdziestu... i myślę, że nie bardzobym się oszukał. Wiem, że Icek Szpindel chodził do niej w interesie tej sumy.
— Chodził? Wiec ona mieszka w naszem mieście. Cóż to za jedna? czem się trudni?
— Nie wiem; zdaje mi się, że ona jest guwernantka, taka, co uczy po domach. Ja się na tem nie znam, ale słyszałem, że pokazuje dzieciom trochę po francusku, trochę na fortepianie, jak zwyczajnie taka osoba. Ona też chce żyć.
— Ale jak się nazywa? gdzie mieszka? Będę bardzo wdzięczny, jeżeli mnie Szmul poinformuje.
— Nazwiska nie znam, a pomieszkanie ona ma na przedmieściu, niedaleko od pana; może trzeci, może czwarty domek od rogatki.
— Z czerwonemi okiennicami?
— Zdaje się, że tak.
— To już wiem. Znam ją z widzenia, przechodzę dwa razy na dzień koło jej okien... To ta; no proszę, i ktoby się tego spodziewał?!
Podziękowawszy Szmulowi za informacyę, Korkiewicz wyszedł; uczepił się poręczy i powoli zaczął się spuszczać w czarną otchłań.
Schodził ze stopnia na stopień powoli, z ostrożnością wielką, aby nie upaść i karku nie skręcić; nareszcie znalazł się w sieni i z przyjemnością spostrzegł odrobinę światła, wpadającego tam z zapalonej już latarni ulicznej...
Więcej z przyzwyczajenia, aniżeli z potrzeby, powlókł się ku kancelaryi, ale ponieważ światła w oknach nie było, przeto uważając, że obecność jego jest zbyteczna — udał się już wprost do swego mieszkania, na przedmieście...
Przez wiele lat chadzał tą drogą, znał ją więc doskonale i nawet w ciemności mógł iść bezpiecznie i trafiać na różne kładki, deski, kamienie, cegły, rzucone wśród błotnistych uliczek i mające zastępować chodniki.
Szedł, nie śpiesząc się, zastanawiał się, rozmyślał i mruczał sam do siebie półgłosem. Taki miał zwyczaj. Małomówny wobec ludzi, sam z sobą lubił prowadzić dyskursa — i wówczas z ust jego wychodziło jakieś mamrotanie, niedokończone wyrazy, w połowie przerywane zdania, westchnienia, lub też cichy a szyderczy śmiech.
Ktoby słyszał te monologi, nie zrozumiałby ani słowa; dla Korkiewicza były one przyjemnością zajmującą, niekosztowną i osładzającą chwilę samotności.
Nieraz, gdy wieczorem rozmawiał tak sam z sobą, w swojej stancyjce, a współcześnie w pierwszej izbie szewc się rozgadał, szewcowa nakazywała mu milczenie, mówiąc:
— Cicho bądź, stary! pan Korkiewicz pacierze odmawia. Sknera jest, bo jest, ale dusza chrześcijańska. Nie czyńmy mu przeszkody w modlitwie, skoro się jej z pobożnością oddaje.
W takich razach szewc zniżał głos aż do szeptu, albo zupełnie mówić przestawał, szewcowa też dawała językowi wypoczynek — a lokator mruczał bez przeszkody i swobodnie.
Idąc do domu, po wizycie u Szmula, zastanawiał się nad zebranemi wiadomościami.
— Wielka szkoda — mruczał, — że Icek Szpindel nie żyje; możnaby od niego mieć informacye najlepsze. Sprytny żyd był, przypominam go sobie. Chudy, wysoki, blady, w aksamitnej czapce na głowie i z czerwoną trzcinową laską w ręku. Nawet nie zauważyłem, że go już niema i że się nie włóczy po mieście. A no, stało się. Pozostaje jeszcze owa pani, moja sąsiadka. Znam ją, widuję prawie codzień, alem z nią nie rozmawiał nigdy w życiu... i w tem właśnie jest sęk!
Rozmowa z kobietami nie robiła Korkiewiczowi trudności, o ile odbywała się w kancelaryi i dotyczyła kwestyi prawnych. W nieobecności swego patrona nieraz Korkiewicz damy przyjmował; prosił je siedzieć, słuchał cierpliwie, o co idzie, informował... Niekiedy posuwał uprzejmość do tego stopnia, że zarzuciwszy wyszarzane palto na ramiona, osobiście odprowadzał klientkę do hypoteki lub do kancelaryi regenta — i to go nic nie żenowało.
Dama była dla niego takim samym interesantem, jak mężczyzna, bez względu na to, czy szeleściła jedwabiem, czy też imponowała światu atłasową peruką z zielonemi wstążkami; ale poza kancelaryą Korkiewicz kobiet nie spotykał, w towarzystwach nie bywał, konwersacyi z żadną nie prowadził; przeraziła go przeto myśl, że musi pójść do mieszkania kobiety, gdzie są, jak to codziennie przechodząc widywał, białe firanki w oknach, kwitnące rośliny i klatki z kanarkami.
Jeżeli okna są aż tak przystrojone, cóż dopiero mówić o samem mieszkaniu; zapewne i podłoga froterowana i meble ładne, po pańsku, nie tak jak w kancelaryi, gdzie wszystko jednakowo czarne i poważne.
A jednak do tej pani trzeba iść. Chociaż dlaczego iść? co za nadzwyczajna konieczność? Można także i nie iść. Niech sobie będzie suma, niech będzie na Kocimbrodzie — cóż za osobliwość? Czy mało jest sum na różnych hypotekach i to nikogo nie rozczula, ani nie wzrusza, ma się rozumieć, prócz osób zainteresowanych osobiście. Niech ją tam!
Ale z drugiej strony, dlaczegóżby się nie dowiedzieć? Nic to nie kosztuje, a może się trafi sposobność zarobku. Któż wie, o co idzie tamtej pani z Warszawy, żądającej informacyi? Suma była niegdyś do odstąpienia, może i jest jeszcze; możnaby znaleźć nabywcę, otrzymać coś za pośrednictwo. Robią się takie rzeczy na świecie, niejeden do majątku przyszedł tą drogą.
— Co będzie, to będzie... trzeba iść — rzekł sobie w duchu Korkiewicz — i to nie odkładając. Należy kuć żelazo, dopóki gorące.
Zaraz, natychmiast — jakoś nie wypada. Jest wieczór; ta pani, czy też, jak Szmul twierdzi, panna, może siedzi przy herbacie, może wypoczywa, a przytem należałoby się i przebrać... W starym, świecącym tużurku, z którego tak się wyśmiewa mecenas — nie uchodzi. Trzeba wziąć inny, używany tylko wyjątkowo, w okolicznościach nadzwyczajnych — trzeba mieć wyczyszczone buty, świeżo ogoloną twarz.
Oczywiście wszystko to wymaga czasu.
Przytem należy się przygotować do odpowiedniego przemówienia, dobrać wyrazy, ułożyć zdania. Noc przynosi dobre pomysły, a zawsze lepiej działać z planem, aniżeli bez — zwłaszcza, gdy ma się do czynienia z osobą tego rodzaju. Skoro, jak powiada Szmul, jest ona guwernantką i utrzymuje się z lekcyi, to bez wątpienia musi być osobą edukowaną. Uczy na fortepianie i po francusku! Nie każdy taką sztukę potrafi!
Myśląc o zamierzonej wizycie, usiłuje Korkiewicz odtworzyć sobie w pamięci obraz osoby, do której się ma udać. Nie jest to zbyt trudnem, gdyż prawie codzień ją widywał. Dotąd nie przyglądał jej się bacznie, bo go nic nie obchodziła; teraz co innego — teraz przypomina sobie różne szczegóły.
Jest brunetka, dość blada, dość przystojna, patrzy bystro przez binokle, które nosi stale, wzrost ma średni, jest szczupła i nadzwyczaj ruchliwa. Gdy idzie, a raczej gdy biegnie drobnym krokiem, to wszystko na niej się rusza: kapelusz, okrycie, fałdy sukni... Widocznie energiczna istota. Ile ma lat? Na to mogłaby zgodnie z prawdą odpowiedzieć metryka, ale tak na oko — któż zgadnie? Ruchy żywe i pełne energii świadczą o młodości, ale na pozorach można się zawieść.
— Co mi do tego zresztą! — mruknął — chodzi nie o jej lata, ale o sumę.
Wdrapawszy się po schodach na facyatkę, pozdrowił uprzejmie swoich gospodarzy i zabrał się do nastawiania blaszanego samowarka.
— Pan Korkiewicz znowuż dziś sobie bułek nie przyniósł — zauważyła szewcowa.
— Mam jeszcze kawałek chleba.
— Widziałam, widziałam; zeschły i twardy jak kość. Wstydziłby się pan tak sobie żałować...
— Zbytku nie lubię... Niech-no mi kochany pan majster użyczy szczotek i odrobinę szuwaksu... oczyszczę sobie buty.
— Przecież dziś mamy wtorek, do niedzieli jeszcze daleko... skądże taka, na ten przykład, parada?
— Dla porządku.
— Akurat! — odezwała się majstrowa — pan Korkiewicz porządek lubi! Insza to przyczyna.
— Może tak, może nie... ale o użyczenie szczotek pokornie proszę. Nie ubędzie wam.
— Ależ owszem, owszem! — rzekł szewc. — Wie pan, że jestem człowiek szczery i gdy mogę komu dogodzić, to bez gadania biorę i dogadzam. Chłopiec panu buty wyczyści tak, że będą się świeciły jak lustro. Ma się rozumieć, da mu pan za to parę groszy na piwo.
— Ani myślę; sam sobie potrafię usłużyć, a dzieciaka demoralizować nie chcę. Na piwo! proszę! Jeżeli taki dzieciak zacznie od piwa, to na czem skończy na starość?! Zgubiony będzie, zanim mu wąsy urosną. Nie przyłożę ręki do tego.
— Bo, widzi pan, to się tak mówi «na piwo,» chłopak zaś kupiłby sobie bułek.
— Ma wałkoń chleb i gorącą strawę; pani majstrowa jedzenia mu nie żałuje. Ja ją znam, szczera kobieta i litościwa.
— Jak wieprzaka pasę — rzekła baba, zadowolona z komplimentu — i wszystko to w cielsko idzie. Bąk ma policzki jak kafle, a w rozum nie rośnie; dratwy porządnie nie ukręci, choć już drugi rok terminuje.
— Insza głowa z maleńkości zakuta — odezwał się sentencyonalnie majster — z czasem dopiero otworzy się i obejmie; insza znów będzie lotna od razu. — Ja w jego latach, nie chwaląc się, takie porządne łaty przyszywałem, że choć na książęce buty.
— Nie pleć! Gdzieżeś widział, żeby książęta w łatanych butach chodzili?
— Dlaczego nie? Tacy też kamasze drą, a może jeszcze lepiej; według tego, że w bogactwie i wesołości zapewne więcej tańcują, aniżeli insi ludzie...
— Niech ich tam! — rzekła majstrowa — co nam z nich przyjdzie? Prawda, panie Korkiewicz?
— Czasem przyjdzie. Miewają interesa w sądzie i w hypotece; zwykle przez plenipotentów, ale miewają. Rzecz wiadoma.
Dependent wyszuwaksował buty, oczyścił świąteczny surdut i oświadczył, że nazajutrz rano wyjdzie na podwórko i wytrzepie palto laską, żeby z niego kurz wyszedł...
— Już sama nie wiem, co mam myśleć o tych elegancyach — rzekła majstrowa do swego małżonka, gdy lokator zamknął się u siebie. — Buty czyści, paradny surdut wydobywa, palto ma trzepać... Bez kozery to nie jest...
— Pewno, że nie...
— Może chce się żenić?...
— Ha! jednemu bzik przychodzi w młodości, drugi miewa fiksacyę w starszych latach...
— A! ty zbereźniku! to u ciebie uczciwy stan małżeński bzik i fiksacya?! Nie jestżeś sam żonaty?! nie masz godnej niewiasty?
— Prawda... ale zawsze.
— Lepiejbyś wcale się nie odzywał! Buty robisz porządnie, ale w mowie partacz z ciebie ostatni! Czasem bąkniesz co, ni w pięć ni w dziewięć, aż uszy więdną... Najlepiej lubię, kiedy kujesz młotkiem, bo to jedyny rozumny głos, jaki potrafisz wydobyć.
— Zawsze ty mnie, kochana Róziu, poniewierasz... a przecież ludzie mnie szanują i wiedzą, że głowę dobrą mam. Pod «Czarnym kotem» kiedy ja mówię, to wszyscy słuchają...
— Idź-no spać, bo jak sobie swoich kompanów z pod «Czarnego kota» przypomnisz, to ci się zaraz pić zachce i gotów będziesz polecieć do nich na całą noc. Idź spać!
Majster, mrucząc, zaczął zbierać swoje narzędzia, lampka dogasała, po chwili w oknach na facyatce zrobiło się ciemno.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.