<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Suma na Kocimbrodzie
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Dubowskiego i Gajewskiego
Data wyd. 1898
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

KKancelarya pana Dyonizego Szperalskiego, adwokata, używającego w gubernii sławy nader biegłego jurysty, znajdowała się w rynku, w starożytnej kamienicy, o ścianach niesłychanie grubych, izbach ze sklepieniami, ponurych, podobnych do cel więziennych. W owej kancelaryi było zawsze chłodno i ciemnawo, a wewnętrzne jej urządzenie odznaczało się wielką prostotą, prawie zaniedbaniem. Dwie szafy czarno bejcowane, stół przykryty czarnem suknem, ogromny fotel i kilka krzeseł obitych czarną skórą, stos dzieł prawniczych w czarnej oprawie — oto i wszystko. Dodać do tego należy że zarówno pan adwokat Szperalski, jak i jego wierny dependent Korkiewicz, byli zawsze jednakowo czarno ubrani, z tą tylko różnicą, ze sukno na surducie adwokata było matowe, na dependencie zaś wyszarzane i świecące.
Gdy czasem promyki słońca wpadały przez okno do ponurej kancelaryi, to ślizgały się po plecach i rękawach biednego dependenta, jak po lodzie, i z czarnego niby jego surduta wydobywały tony zielonkowate, rudawe, ciemno-niebieskie...
W takich razach adwokat, który ów przygarbiony grzbiet swego pomocnika miał ciągle przed oczyma, wołał gniewnie:
— Panie Korkiewicz!
— Co mecenas dobrodziej każe?
— Mógłbyś też sobie sprawić nowy surdut! Świecisz się tak, jakby cię kto sadłem wysmarował. Patrzeć na to nie mogę.
— Przepraszam; tużurek jeszcze bardzo porządny i nie stary; czternaście lat temu zrobił mi go z łokcia nieżyjący już dziś Abram Grinszpan, ten, co to, jeżeli pan mecenas sobie przypomina, procesował się z Michlem Sową o pół domu...
— Niech go tam! Dość, że proszę cię, abyś sobie nowy surdut sprawił.
— Jeden tylko widzę na to sposób.
— Na przykład?
— Pan mecenas dobrodziej kupi sukno, a na robotę to już ja sam poniosę ekspens.
— No, to ja widzę jeszcze inny sposób.
— Słucham pana mecenasa.
— Przesuń stolik swój pod ścianę na prawo, to nie będziesz mi świecił w oczy temi wyświechtanemi plecami, sknero, kutwo, liczykrupo!
— Pan mecenas dobrodziej zawsze łaskaw i na komplimenta hojny; że zaś oszczędność jest cnotą, to pan sam częstokroć powiada, i w myśl tej zasady elegantem ani fanfaronem nie będę... Wolę przestawiać stolik, choćby sto razy na dzień, dla pańskiego kaprysu... Świeci się! Proszę! Złoto także się świeci, a nikt rozsądny na to nie narzeka.
— No, dość już, dość; nie mrucz, niedźwiedziu... Cenię ja twoją cnotę oszczędności, ale radbym też wiedzieć, dla kogo zbierasz?
— Tak sobie, panie mecenasie, dla... cnoty. Zresztą, nie mam się czem pochwalić; nie nazbierałem dużo... tyle, że w późnej starości może na piwo grzane i na tabakę starczy... Niema o czem gadać; bagatela, głupstwo!
Przenosił stolik i skrobał gęsiem piórem na papierze, aż skrzypiało — i tak zajętego udawał, że nie odzywał się wcale.
Klienci przychodzili do kancelaryi i rozmawiali z adwokatem, Korkiewicz udawał, że nie słyszy — słyszał jednak wybornie, ani jeden wyraz nie był dla niego stracony. W lot rozumiał, o co idzie, zastanawiał się, kombinował, czy można co przy tej okazyi zarobić i ile.
Człowieczyna ów już od lat trzydziestu pracował w tej kancelaryi, a jedynem jego marzeniem i ambicyą było dorobienie się majątku. Dla tej idei skąpił, oszczędzał, żywił się marnie, odziewał biednie, mieszkał, a właściwie nocował, na poddaszu, gdyż całe dnie w kancelaryi przepędzał.
Powierzchowność jego była bardzo niepokaźna. Małego wzrostu, szczupły, o bladej twarzy i pokornem wejrzeniu, mniejszym się jeszcze wydawał, niż był w rzeczywistości; a że zarostu nie nosił i całą twarz starannie wygalał, więc trudno było domyślić się, w jakim jest wieku...
Sprytny i pojętny z natury, łatwo sobie przyswoił potrzebne wiadomości, a przez długie lata praktyki tak się wyrobił, że był doskonałym pomocnikiem — i pan mecenas Szperalski za nic na świecie nie byłby się z nim rozstał, pomimo, że częstokroć gniewał się na niego i zrzędził, że szydził z jego skąpstwa i starokawalerskich dziwactw.
I Korkiewicz również nie opuściłby swego patrona, tak się z nim zżył i tak do niego przyzwyczaił. Ze zrzędzenia mecenasa nie robił sobie nic, czasem się nawet odciął, ale na myśl mu nigdy nie przyszło, aby obowiązek porzucić; nie wyobrażał sobie bowiem życia bez tej kancelaryi ponurej, czarnego stołu, czarnych krzeseł, bez szarego papieru, zbutwiałych akt, bez interesantów i dysput o różnych sprawach.
W dysputach takich nie brał udziału, udawał, że nie słucha, że go one nie obchodzą; ale wchłaniał je w siebie z zadowoleniem szczególnem, z rozkoszą, kombinował okoliczności i, zanim się konferencya skończyła, miał już o sprawie swoje własne zdanie, które wyjątkowo rzadko różniło się ze zdaniem jego patrona.
O ile dependent był szczupły, niepozorny i cichy, o tyle znów mistrz jego imponował wzrostem, tuszą i pewnością siebie. Mówił głośno, patrzył na wszystkich z góry, lubił życie i jego przyjemności, i nie żałował sobie na nic; dom prowadził otwarty, wyjeżdżał corocznie na odpoczynek za granicę... Ogromna praktyka pozwalała mu na to.
Pewnego dnia, na jesieni, koło południa, pan adwokat, powróciwszy z sądu, usiadł na staroświeckim czarnym fotelu i zamyślił się... Tarł czoło, jak gdyby chciał dopomódz pamięci, nareszcie zawołał:
— Panie Korkiewicz!
— Słucham mecenasa dobrodzieja.
— Czyś ty kiedy słyszał o jakim Kocimbrodzie? Czy nie obiło ci się coś podobnego o uszy?
— O moje uszy, za pozwoleniem pana mecenasa, nic się nie obija, tylko niekiedy coś w nie wpada, a skoro wpadnie, to zostaje w głowie na zawsze, jak w szafie.
— Ślicznie powiedziane; masz za to dobre cygaro... Zapal-że je...
— Dziękuję pokornie, ale nie zapalę... Takie cygara, jak pańskie, godzi się palić tylko w uroczyste święta... Dziś dostałem niezłe cygarko od jednego starozakonnego kupca.
— Właśnie widziałem to... i proszę, abyś zapalił moje... a tamto zachowaj na dzień uroczysty. Zapowietrzasz mi kancelaryę dymem z różnych pysznych cygar.
— Grymasy!
— No, no...
— Wedle stawu grobla, nie każdego stać na zbytki... Ale o co to pan mecenas pytał?
— Czy słyszałeś kiedy o jakimś Kocimbrodzie?
— Cóż to takiego?
— Majątek ziemski... dobra, folwark, awuls, attynencya, albo ja wiem? Wogóle coś takiego, co ma hypotekę...
— Nie, panie mecenasie, nie przypominam sobie.
— To szczególna rzecz; przecież ja tę gubernię znam, jak własną kieszeń. Zdaje mi się, że niema majątku, którego interesa byłyby mi nieznane, a tu jakiś Kocibród. Ani widziałem, ani słyszałem, ani wiem... Co, u dyabła!? Starzejemy się, widać, mój panie Korkiewicz, tracimy pamięć...
— Nie bardzo... Pan mecenas wygląda jeszcze ślicznie, jak panienka...
— Bzika masz!?
— Nie zdaje mi się, panie dobrodzieju. Kocibród... proszę ja kogo... Gubernii wprawdzie nie znam, za miasto nie wychodzę, chyba niekiedy na spacer, ale w hypotece jestem jak w domu... a dalibóg, nie przypominam sobie, żebym kiedy miał w ręku księgę Kociegobrodu... Dla pewności, sprawdzę; chociaż wiem dobrze, że takiej niema. Czy to pilna rzecz?
— Dość pilna...
— W takim razie pójdę zaraz...
— Jeżeli nie masz nic ważniejszego do roboty, to idź...
Korkiewicz zdjął z wieszadła palto i strasznie wypłowiały kapelusz, ubrał się i wyszedł z kancelaryi; adwokat zaczął przeglądać jakieś akta, lecz przerwał mu tę czynność młody człowiek, który śmiałym, posuwistym krokiem wszedł do kancelaryi.
— Pana Józefa Malwińskiego, dawno niewidzianego, witam!... Cóż to za wiatr przychylny przypędził cię tutaj... do mnie?
— Interesa, kochany mecenasie...
— To dobrze... życie bez interesów nie miałoby żadnej wartości...
— Dla prawników, zapewne...
— Dla każdego, kochany panie Józefie... Kto się ma o co procesować, ten ma coś do wygrania, czy do przegrania; ma o co walczyć...
— Paradoks!
— Zaniechaj więc sprawy; niech ci przeciwnik zabierze, co chce; zobaczysz wtedy, jak wygląda paradoks.
— A przepraszam, to jest zupełnie co innego...
— No, więc kiedy co innego, to, nie tracąc czasu, mów, o co idzie; zobaczymy...
Klient zaczął opowiadać szczegółowo powody sporu, adwokat słuchał uważnie, nie przerywając, robił notatki, wreszcie rzekł:
— Bądź dobrej myśli, wygramy. Pretensya słuszna, sprawa czysta jak szkło. Podpisz, kochany panie, plenipotencyę, daj na koszta... i śpij spokojnie. Wszystko pójdzie piorunem. Na obiad, ma się rozumieć, do mnie. Moje kobiety będą ci bardzo rade.
Zaczęli rozmawiać o nowinach chwili, o stosunkach towarzyskich miasta i okolicy, o wspólnych znajomych. Dym cygar ich otoczył, a pogawędka tak zajęła, że nie słyszeli nawet, jak Korkiewicz wsunął się po cichu do kancelaryi.
— Nic podobnego niema, panie mecenasie — rzekł. — Taka nomenklatura w naszej gubernii nie istnieje. Kocibród! także jakaś nazwa, z piekła rodem...
— Ja o podobnej nie słyszałem — rzekł adwokat.
— Ja także nie — dorzucił dependent, — ale spotkałem takiego, który coś wie.
— No, no... któż to?
— Właśnie był w hypotece Szmul Gleich, zna go pan mecenas, ten aferzysta... Otóż on mówi, że coś sobie przypomina; tylko, że akurat nie miał czasu, śpieszył się gdzieś, ale przyrzekł mi, że przypomni sobie i da znać.
— O co to idzie? — zapytał klient.
— Żądają ode mnie informacyi o sumie na Kocimbrodzie; tymczasem u nas takiego majątku niema. List jest z Warszawy.
— A, to ja może będę mógł coś o tem powiedzieć — rzekł młody człowiek, — ale to dość długa historya. Wiąże się ona ze wspomnieniami moich lat dziecinnych, z czasów, kiedy byłem ośmio lub dziewięcioletnim chłopaczkiem. Przypominam sobie teraz... Moi dalecy krewni, Zawolscy, mieli majątek za Warszawą. Nie pamiętam, z jakiego powodu, przepędziłem u nich kilka miesięcy letnich. Było tam kilkoro dzieci: syn i trzy córki; chłopiec mógł mieć wówczas około szesnastu lat, dziewczynki tak... czternaście, dwanaście, dziesięć. Co się teraz z niemi dzieje, nie wiem... pewnie już powychodziły za mąż...
— Jakbyś zgadł, panie Józefie! podpis na liście jest wyraźny: Izabella z Zawolskich Millerowa...
— Izabella... to właśnie najstarsza. Blondynka, z niebieskiemi oczyma, bardzo przystojna była panienka. Otóż, jak wspomniałem, przepędziłem u nich kilka letnich miesięcy. Zdaje mi się, że musiała tam być bieda, a jak dziś to rozumiem, niedbalstwo i nieład. Dom stary, zrujnowany, koniska chude, bryczka roztrzęsiona; po dziedzińcu, po folwarku, żydzi chodzili jakby po swoich własnych podwórzach... Właściciela owego folwarku, który się nazywał Sosnówka, czy Brzozówka, tytułowałem wujaszkiem, chociaż pokrewieństwo nasze z nim było dość dalekie... ale wypadało go przecież jakoś nazywać... Na imię miał Tomasz.
Korkiewicz, jak zwykle, oddał się bardzo gorliwie robocie, ale słuchał pilnie i nazwiska na karteczce notował...
— Owego wuja Tomasza — ciągnął dalej pan Józef — bałem się jak ognia...
— A to dlaczego?
— Wydawał mi się strasznym. Miał duże, wyraziste oczy, włosy najeżone, jak szczotka, i brodę siwiejącą. Brwi ciągle marszczył i rzadko kiedy się odzywał. Po całych dniach palił fajkę i chodził po stołowym pokoju, w którym ścieżkę na podłodze wydeptał... a gdy było gorąco i duszno, to wynosił się do ogrodu i tam dreptał znowuż po parę godzin z rzędu bez przerwy. Nieraz sądziłem, że dostanie zawrotu głowy i upadnie, ale nie... nic mu to jakoś nie szkodziło. Otóż przypomina mi się jedna okoliczność, rozmowa, którą wysłuchałem mimowoli, przypadkowo.. Żona go o coś bardzo prosiła, przekładała, że to jest konieczne, niezbędne, dla nich samych i dla szczęścia dzieci. On słuchał, kiwał głową, nareszcie wyjął fajkę z ust i rzekł grubym, basowym głosem: «Poczekajcie... niech-no tylko skończę z tym łotrem i sumę, co mam na Kocimbrodzie, odbiorę... inaczej śpiewać będziemy. Tymczasem trzeba czekać cierpliwie.» Wówczas zajęło mnie pytanie: jakim sposobem ktoś może skończyć z łotrem i odebrać sumę z Kociegobrodu, jeżeli po całych dniach nic nie robi, tylko pali fajkę i wydeptuje ścieżkę w podłodze lub w ogrodzie. Kwestya tak mnie zajęła, że wdałem się w rozmowę z Izabelką, w nadziei, że ta dziewczynka wyjaśni mi wątpliwość.
— Belciu — zapytałem, — czyś ty słyszała kiedy o jakim łotrze?
— Bardzo często — odrzekła.
— Cóż to za jeden?
— Łotr, mój Józiu... straszny, okropny.
— Widziałaś go?
— Nie; ale tatuś powiedział, że musi z nim raz skończyć.
— A jak ci się zdaje... skończy?
— O! niezawodnie... przecież powiedział. Zobaczysz, jak tu będzie inaczej. Będzie nowy fortepian, przyjdzie guwernantka, my zaczniemy się uczyć; tatuś dom każe odświeżyć, dać nowe podłogi, obicia, dach naprawić. Cudownie tu będzie... niech-no tylko tatuś z łotrem skończy!
— Oto — dodał młody człowiek — jest wszystko, co mi wiadomo o Kocimbrodzie.
— To niewiele — rzekł adwokat.
— Zawsze coś...
— Masz pan słuszność; jesteśmy już poinformowani, że gdzieś jest jakiś Kocibród, i że istnieje, czy też istniał, pewien łotr, z którym pański wujaszek obiecywał skończyć. No, chodźmy teraz na obiad, kochany panie Józefie; o tej godzinie u nas bywa zwykle, a ja jestem z zasady punktualny i nie lubię się spóźniać. Panie Korkiewicz — dodał, zwracając się do dependenta, — idź także na obiad.
— A o tym Kocimbrodzie, panie mecenasie?
— Ostatecznie cóż nas to obchodzi? Niema, to niema; odpisać list w tym sensie i basta...
— Możnaby jednak przewąchać...
— Ha, jeżeli masz chęć, to któż ci broni!?
— Spróbuję...






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.