Suma na Kocimbrodzie/IX
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Suma na Kocimbrodzie |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Dubowskiego i Gajewskiego |
Data wyd. | 1898 |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Młoda pani Konradowa przyjmowała gości na swem nowem gospodarstwie w Szczygłówku, a w roli tej wyglądała zachwycająco.
Wesoła, szczęśliwa, uśmiechnięta, ubrana z gustem, w wyszywanym własnoręcznie fartuszku, z kluczykami u pasa, niby symbolem swej władzy domowej, przebiegała z pokoju do kuchni, śpiżarni, piwnicy, lodowni, na folwark; wydawała wyroki śmierci na kurczęta, baczyła pilnie, aby wszyscy goście byli obsłużeni, zadowoleni, aby nic nikomu nie brakło.
Konrad był zachwycony swoją małżonką, patrzył w nią jak w obraz.
Zakochany, na każde skinienie posłuszny, na każdym kroku starał się okazywać jej swoje uwielbienie i zachwyt.
Sławcia przyznawała w duszy, że ma idealnego męża i że nie spodziewała się po nim aż tak wielkiej pociechy.
Starała się też wynagradzać go za to z królewską hojnością. Spojrzenia, uśmiechy, uściśnienia ręki, pocałunki przelotne, sypały się na uszczęśliwionego chłopca jak grad, a piękna żona coraz bardziej wydawała mu się zachwycającą.
I przedtem zakochany był szczerze — obecnie nie wyobrażał sobie, aby mógł istnieć bez Sławci.
Dom w Szczygłówku, dość obszerny, świeżo odnowiony i umeblowany, robił bardzo dobre wrażenie; uprzejmość zaś gospodarza i gospodyni czyniła go nader przyjemnym i sympatycznym.
Pani Sławcia posiadała w wysokim stopniu umiejętność przyjmowania gości; jej wesołe usposobienie, łatwość w obejściu, uprzejmość i niezrównany, pogodny humor czyniły ją nader miłą gosposią.
Gości było dużo, bo prawie cała rodzina bliższa, nie licząc sąsiadów, którzy przyjechali na wieczór. Przedewszystkiem byli rodzice pani, stryj Konrada z żoną, pani Izabella z Zawolskich Millerowa, wdówka, siostra pani Piotrowiczowej, pan Andrzej Zawolski, technik z Warszawy, brat, wreszcie młoda mężateczka, pani Emilia, ze swoim małżonkiem, Korkiewiczem. Goście ci przybyli na cały tydzień i pani Sławcia postanowiła przedstawić im Szczygłówek w najlepszem świetle.
Dopomagała jej w tem wiosna, która rozsypała dokoła tyle zieloności, kwiatów, promieni słonecznych, zapachu, że wioska wyglądała niby raj w miniaturze. Nawet pan Andrzej, pesymista i sceptyk, rozweselił się nieco; nawet Korkiewicz, cichy zazwyczaj i milczący, odzywał się do żony:
— Wie Emilcia co, iż nie spodziewałem się, że na wsi może być właściwie... tak... tego...
Emilcia z przymileniem odpowiadała:
— A widzisz, mężulku.
I ciągnęła swego potulnego towarzysza do ogrodu, na łąki, do lasu, nad rzekę, aby mu pokazać wszystkie piękności Szczygłówka i w poetycznych wyrazach malować mu rozkosz wiejskiego życia.
Korkiewicz słuchał uważnie, kiwał głową i powtarzał:
— Wie Emilcia, prawda... to jest, w samej rzeczy tego... a jednak ludzie stronią od hypoteki wiejskiej... wolą pożyczać na domy w mieście, albo trzymać listy zastawne.
Doskonale żywiony przez Emilcię zachudzony dependent zaczął już lepiej wyglądać, cerę miał zdrowszą, nawet rumieńce ukazywały się niekiedy na jego wygolonej twarzy.
Konrad, chcąc mu zrobić przyjemność, zaproponował przejażdżkę konną.
— Pojedziemy razem, kochany wujaszku — rzekł: — ja na karym, wujaszek na bułanym. Dzielny koń, istny ogień... nie zawstydzę się przed wujaszkiem.
— Ależ dziękuję... bardzo dziękuję... panu kuzynowi...
— Wujaszek nie lubi koni?
— Pasyami lubię... ale... właściwie, jak żyję, na koniu nie siedziałem. Obawiam się, że mógłbym spaść i... o wypadek nie trudno.
— Konradzie! — zawołała pani Emilia — jeżeli Sławcię kochasz, nie proponuj tego. To niebezpieczne; na samą myśl o tem dostaję bicia serca. Mój mąż jest delikatny... piórem i intelligencyą służy krajowi.
— O, skoro cioteczka tak mówi... Życzenie jej jest dla mnie rozkazem.
— Poczciwy z ciebie chłopak i Pan Bóg już cię za to nagrodził, dając ci taką śliczną żoneczkę. Kochasz ją?
— Wypowiedzieć nie potrafię.
— Tak, mój drogi, kochaj ją zawsze, bo miłość opromienia życie... ona jest niby wschód jasnego słońca... Prawda, mężu?
— Właściwie nie wiem, proszę Emilci, gdyż otworzono okiennice już po wschodzie słońca, na moim zegarku była blizko ósma.
— Ach, mój mężu, ja mówię symbolicznie.
— Zapewne, że tak jest, skoro Emilcia mówi.
Sławcia postanowiła wystąpić, wydać większy wieczór z kolacyą, z tańcami, pierwszy na swojem gospodarstwie.
Tego rodzaju przyjęcie musi odznaczać się szykiem, tem bardziej, że miało być kilka osób z sąsiedztwa, a między niemi i Zosia, ta młoda mężateczka, zaproszona specyalnie po to, aby zieleniała z zazdrości, patrząc na szczęście Sławci, na Konrada, na świeżo odnowiony dworek i na ten szyk, jaki Sławcia w urządzeniu domu i w przyjęciu wykazać potrafi.
Było z tego powodu niemało roboty, ale mama i dwie poczciwe ciocie, Izabella i Emilcia, dopomogły młodej gosposi i wszystko udało się przewybornie.
Kolacya wyśmienita, ciasta jak na wystawę, jednem słowem taki szyk, że jak Szczygłówek Szczygłówkiem, jeszcze nic podobnego nie widziano.
Bawiono się przy dźwiękach fortepianu i tu ciocia Izabella wykazała podziwu godną wytrwałość. Od ósmej godziny wieczorem do północy nie oderwała się od klawiatury, a z pod szczupłych, kościstych jej palców płynęły dźwięki polek, trotesek, kontredansa i mazura, ale jakiego mazura! — takiego ognistego, pełnego werwy, życia, zapału, że nawet starsi panowie nie mogli się oprzeć pokusie. Zerwali się od kart, wbiegli do sali i łączyli się z tańczącymi.
Nawet Korkiewicz, wybrany przez Sławcię do figury, tłómacząc się, że jeszcze nigdy w życiu nie tańczył, puścił się jednak na oślep i skakał zapamiętale, bez względu na to, czy zgadzał się z rytmem muzyki, czy nie.
Po mazurze był króciutki odpoczynek, poczem zaproszono gości do jadalni, do suto zastawionego stołu, uginającego się pod ciężarem arcydzieł, przynoszących zaszczyt młodej gosposi. Wszystko było wybornie, ślicznie; goście zachwyceni, Zosia z zazdrości zzieleniała, Sławcia tryumfująca, Konrad dumny — aż nagle, ni stąd ni zowąd, miłą te harmonię zakłócił przykry dysonans.
Niby właściwie nie taki znów nadzwyczajnie przykry, ale niepotrzebny, nie na czasie... Miał zgrzytnąć ten fałszywy akord — trudno, niechby był zgrzytnął, — ale dlaczego właśnie przy gościach, przy kolacyi, przy stole? Wszystkiemu winna kochana ciocia Emilcia, to jest właściwie wujaszek Andrzej, ale ciocia Emilcia dała najniepotrzebniej powód. Na co było odzywać się, wiedząc przecie, że wujaszek Andrzej, najzacniejszy zresztą człowiek, jest trochę dziwak, rubaszny, w wyrażeniach nie przebiera i ma trochę oryginalne poglądy, wyrobione w mieście przy zatrudnieniu fachowem, dość zresztą pospolitem i nie eleganckiem zbytecznie.
Wiadoma rzecz, że technik to prawie tak jak mechanik, a mechanik to prawie rzemieślnik... jest w nim więc pewna szorstkość, częstokroć objawiająca się nie w porę.
Właśnie ciocia Izabella zachwycała się pięknością wsi, szczególniej o wiośnie; ciocia Emilcia wtórowała zgodnie tym zachwytom i wyraziła przytem zamiar, że jak tylko podniesie sumę, która jest na Kocimbrodzie, to natychmiast namówi swego mężulka, aby kupił folwark, w położeniu uroczem, jeżeli można, z pałacykiem, z parkiem, stawem i gondolą. Cóż nadzwyczajnego? Wolno każdemu mieć swoje zamiary, marzenia i projekta — grzechu to nie czyni.
Tymczasem wujaszek Andrzej, usłyszawszy to słowo, wybuchnął śmiechem tak głośnym, że zwrócił uwagę całego towarzystwa.
Wszyscy byli niezmiernie zaciekawieni co jest powodem tak nagiej wesołości, a on wciąż się śmiał, śmiał się do rozpuku; twarz mu się zmarszczyła w sposób najkomiczniejszy, nos się ruszał, z oczu łzy płynęły — i tak jakoś ten śmiech był zaraźliwy, że wszyscy śmiać się zaczęli. Dopiero po kilku minutach pan Andrzej przemówił:
— Powiem państwu — rzekł — historyę o sumie na Kocimbrodzie. Ś. p. Tomasz Zawolski, ojciec nasz, ongi odziedziczył po swym ojcu należność, lokowaną na majątku tego nazwiska, położonym nad granicą austryacką.
— Nad pruską — odezwał się Korkiewicz.
— Nie, panie szanowny, nad austryacką ale skąd pan wiesz?
— Właściwie... zdarzyło mi się słyszeć.
— Były procesa, spory, nienawiści, kłótnie, a ojciec nasz, niech mu Pan Bóg ten czysto szlachecki zwyczaj wybaczy, ciągle się tylko odgrażał, że sumę odbierze, i wszystko czynił zależnem od tego odbioru. Edukacya dzieci, wydawanie córek za mąż, wszystko było odkładanem i zależnem od owej sumy na Kocimbrodzie. Nieboszczka matka moja, siostry, dwa pokolenia karmiły się tą fikcyą, a zdaje mi się, że i trzecie jest również na drodze do złudzeń. Co tu w bawełnę owijać! Kochane moje siostrzyczki i szwagrowie żyli myślą o tem i czekali windykacyi sumy, jak kanie dżdżu; ja szczęśliwie trafiłem na obcych ludzi i od nich nauczyłem się, że najpewniejsza ta suma, którą człowiek własnemi zapracuje rękami. Kocibród od świętej pamięci sprzedany na subhastacyi... dziś jest może w piątych rękach... suma spadła, a w naszej rodzinie pozostały papiery po procesie i nieuzasadnione nadzieje. Oto dlaczego tak serdecznie rozśmiałem się z marzeń Emilci.
Przy stole zrobiła się bardzo przykra cisza, po ustach Zosi przemknął złośliwy uśmieszek. Na szczęście Konrad, nieoceniony chłopak, napełnił kieliszek i zawołał:
— Cześć pracy rąk, cześć energii i wytrwałości! Wnoszę zdrowie wuja Andrzeja, trzeźwego szlachcica-technologa. Wiwat!
Głośny okrzyk był odpowiedzią na te słowa i wnet Konrad, chwyciwszy rękę Sławci, krzyknął:
— Wszystkie pary! Mazur!...
Kiedy rozjechali się goście, był już dzień; Konrad, wyprawiwszy ostatnią bryczkę, wyszedł do ogrodu i usiadł na ławce. Wnet zbliżyła się do niego Sławcia, zmieszana, blada, z oczyma pełnemi łez.
— Co ci jest? — zawołał przerażony.
— Jestem najnieszczęśliwsza! — odrzekła — ty może o czem słyszałeś... może spodziewałeś się czego... może teraz żałujesz... żeś się ze mną ożenił.
Porwał ją w objęcia, ucałował i szepnął:
— Nie żałuję, Sławciu, nie żałuję! Nie oddam cię za wszystkie sumy, jakie są na świecie! A majątek zrobię sam, jak wuj Andrzej. Kochaj mnie!
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W kancelaryi, na czarnem skórzanem krześle, przy czarnym stole, siedzi Korkiewicz i pisze. Ubrany jest przyzwoicie, czysto, ma nawet białe mankiety, wygląda lepiej, jest zdrowszy.
Szperalski pali cygaro i wielkimi krokami przechadza się po izbie. Wreszcie zatrzymuje się przed swym pomocnikiem i rzecze:
— Korkiewicz!
— Słucham pana mecenasa.
— Jak dawno jesteś żonaty?
— Dwa miesiące i pięć dni... albo co?
— Tak sobie... Mojem zdaniem, zrobiłeś dobrze, żeniąc się.
— Hm! rozmaicie to możnaby tłómaczyć.
— Zrobiłeś dobrze... Kobieta uczciwa...
— Bez wątpienia.
— Kocha cię?
— A no, niby, tak powiada.
— Głodny nie jesteś?
— Nie; obiad jest codzień i herbata.
— Mieszkasz porządnie?
— Pan mecenas był łaskaw zaszczycić nasze ubogie progi.
— Ubrany jesteś jak człowiek.
— Przecież i poprzednio nie chodziłem w łachmanach, a że się trochę sukno na surducie świeciło, to nie zbrodnia.
— Jednem słowem, dobrze ci?
— Tak sobie, panie mecenasie.
— W każdym razie zrobiłeś dobrze, no i chyba nie żałujesz?
— Rozmaicie możnaby o tem mówić.
— Wcale nie rozmaicie... tylko dobrze.
— Niech i tak będzie.
— A teraz, powiedz mi, proszę cię, ale szczerze i bez wykrętów: co cię do tego małżeństwa skłoniło?
— Kobieta mi się podobała... przywiązałem się do niej.
— Tylko to?
— Tylko, panie mecenasie.
— Kochany Korkiewicz, ja w to uwierzyć nie mogę. Mów co chcesz, ale musiał być jeszcze jakiś motyw... interes.
— A no, przyznaję szczerze: był.
— Cóż takiego?
— Suma na Kocimbrodzie.
— Czy nie ta, o którą zapytywała listownie owa pani... jakże ją?... Federowa, Szulcowa...
— Z Zawolskich Millerowa, panie mecenasie. Tak jest.
— Aha, twoja żona jest Zawolska z domu.
— Tak, panie mecenasie.
— I cóż się z ową sumą stało?
— Nie istnieje od dawna. Spadła z hypoteki przed laty dwudziestu pięciu.
— Więc za czem kark kręciłeś?
— Za wiatrem, panie mecenasie, za fikcyą.
— I ty, stary wyga, taki doświadczony człowiek!
— Ale! stary wyga... tuby się dziesięciu jeszcze starszych złapało! Naprzód, o tę sumę dobijali się żydzi, a przecież oni mają nos. Nie mogli tylko znaleźć tego Kociegobrodu.
— A ty znalazłeś?
— Ja znalazłem aż pięć Kocichbrodów! Z tych jeden nad granicą pruską, duży, śliczny majątek, a na nim suma trzydzieści tysięcy rubli, suma Zawalskich! Ktoby się nie złapał, panie mecenasie!
— Przecież twoja żona Zawalska...
— Zawolska... litera nocet.
— Sfuszerowałeś tym razem, ale nie martw się, na twoje szczęście to wyszło. Zacząłeś nareszcie żyć jak człowiek, masz opiekę, wygody, będziesz pielęgnowany, gdy zachorujesz, a pieniędzy masz tyle, że na utrzymanie was dwojga aż nadto wystarczy. Nieprawdaż?
— Zapewne, panie mecenasie. Mieszkanie ładne, wikt dobry, kobieta poczciwa i rasowa, ale niewola mi się przykrzy.
— Jaka znów niewola?
— A no tak: buty na słomiance trzeba wycierać, spluwać na podłogę nie wolno, podczas obiadu wiąże mi serwetę pod brodą, a po herbacie każe mi czytać na głos jakieś poezye i romanse... a mnie od takich rzeczy sen morzy...