<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Syn pana Marka
Podtytuł Szkic z życia wiejskiego
Pochodzenie „Ognisko Domowe“, 1875, nr 25-33
Redaktor Bronisław Przyrembel
Wydawca Bronisław Przyrembel
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

Wznosiły się tumany kurzawy na szerokim lipami ocienionym gościńcu, opadały, znowu się wznosiły jak białawe i lekkie obłoki, turkotały landary, bryczki i żółte wózki węgierskie.
W znanej nam Wólce, pan Marek, uczciwie jak gospodarzowi przystoi gości w progu witał, całując panie i panny po rączkach, a szanownych sąsiadów w policzki. Gorący to wieczór był, więc się łysina poczciwego hreczkosieja więcej niż zwykle świeciła, a mantynowa chustka na szyi zawadzała mu widocznie, gdyż ją często ruchem ręki i głowy poprawiał. Przed każdym pocałunkiem wąsy sobie porządnie fularem obcierał, a kłaniał się, a ściskał, i przyjmował z otwartemi rękami.
Bo niech tam co chcą mówią, ale na Podlasiu są bardzo gościnni ludziska, i jeżeli nie jesteś wierzycielem, komornikiem lub sekwestratorem, to możesz być najpewniejszym, że cię przyjmują nie obłudnie ale po staroświecku i serdecznie, wedle starego przysłowia: „czem chata bogata, tem rada.“
Goście przyjeżdżający do Wólki przyjmowani byli podwójnie: na ganku przez samego pana Marka, a w tak zwanym salonie przez gospodynię domu. Skoro się tylko drzwi otwierały pani Markowa z nieopisanym wdziękiem i uprzejmością podnosiła się z kanapy, witając pocałunkami dostojne matrony i dorosłą progeniturę żeńską i podając tyle razy do pocałowania własne pulchniutkie rączki, ile razy wąsaty szlachcic schyliwszy się nisko, witał ją słodkim i mile brzmiącym komplementem. Pan kapitan, obok siostry, znajdował się w salonie, a dziewczątka uwijały się pomiędzy gośćmi, szeleszcząc perkalikowemi świeżo wykrochmalonemi sukienkami, świadczącemi o guście pani Markowej do kolorów różowych, i deseni w kwiatki.
Ciche ściany dworku zaczęły się ożywiać, rozmowa szła dość gwarno, a gości przybywało coraz więcej.
Taką samą koleją jak powiedzieliśmy wyżej, przyjętym został ksiądz Symforyan, proboszcz, z młodziutkim księdzem Hipolitem wikarym, znakomitym kaznodzieją i spowiednikiem ulubionym przez żeńską populacyą parafii, dla wysokich cnót teologicznych i niezwykłej bladości oblicza.
Tak samo przyjętym został jednooki pan Maciej z Woli Wrzeszczącej, człowiek zasłużony a nawet podobno członek jakiegoś zagranicznego towarzystwa, stary kawaler i mizantrop. Nie inaczej, a tylko z większą może estymą przyjęto i państwa Gzubskich z Wilczego Dołu. Ta arystokratyczna rodzina, której głowa, to jest pan Romuald Gzubski, był przed dwoma laty prezesem komitetu budowy mostu stałego na rzece Krznie, która już od roku wyschła, używała w powiecie ogromnej wziętości. Jakkolwiek pan Romuald ukończył już dawno prace w komitecie jednak sąsiedzi zostawili mu tytuł prezesa, który zdobi aż po dzień dzisiejszy całą rodzinę właściciela Wilczego Dołu, i nadaje jej pewne prawo do wygłaszania przekonań arystokratycznych i ostrego gromienia wszystkiego, co tchnie przeciwnym żywiołem. Nie potrzebujemy dodawać, że panią prezesową sadzano na kanapie, miała ona potemu wszystkie prawa, prawa poniekąd nawet uświęcone zwyczajem, gdyż i w świątyni pańskiej zasiadała zawsze w tak zwanej ławce kolatorskiej, a podczas procesyi kroczyła tuż za baldachimem podtrzymywanym dostojną prawicą szanownego prezesa.
Oprócz rodziny państwa Gzubskich, przybyła także nie mniej znakomita rodzina państwa Sapajłów, od niepamiętnych czasów rywalizująca z Gzubskiemi o palmę pierwszeństwa co do arystokratycznego pochodzenia i godności. Sam pan Sapajło, herbu Miechy, pochodził z arystokratycznej rodziny, a ten splendor podniosła jeszcze jego małżonka z domu Trzeszczakówna. Pan Sapajło był, wprawdzie już bardzo dawno, ale był niewątpliwie, marszałkiem szlachty w powiecie Rosieńskim, w owych czasach kiedy jeszcze mieszkał na Litwie. Później, w skutek różnych okoliczności przeniósł się na Podlasie, i osiadł w nowo nabytej wiosce Patyki Wielkie, osiadł tam wraz z małżonką i dorastającym synem, a pomiędzy innemi rupieciami przywiózł ze sobą i tytuł marszałka, z którym się tak zrósł, że gdyby kto zawołał na niego po imieniu, nie byłby się nawet obejrzał.
Niczem nienawiść Montekich i Kapuletów, w porównaniu z rywalizacyą Gzubskich i Sapajłów, a los który jest bardziej ironiczny niż wszyscy satyrycy od początku świata, obdarzył pana Gzubskiego córką, a pana Sapajłę synem, jakby pragnął okropności werońskiego dramatu odegrać po raz drugi na cichem i spokojnem Podlasiu.
To jednak trzeba przyznać, że obaj naczelnicy tych znakomitych rodzin odznaczali się niezwykłemi zdolnościami politycznemi, a żywiąc ku sobie wieczną nienawiść, nie szczędzili jeden dla drugiego komplementów i zapewnień dozgonnej życzliwości.
I czyż mogło być inaczej — czyż mąż dostojny i poważny, może uzewnętrznić na swem obliczu jakąś pospolitą małostkę, lub uczucie zazdrości, tak niewłaściwe dygnitarzom piastującym wyższe obywatelskie urzędy.
I teraz gdy pan Marek jeszcze nowych gości przyjmuje, pan Gzubski z panem Sapajło w najlepszej na pozór harmonii opowiadają sobie różne wiadomości najświeższe, i wnioskują o przyszłości Europy, nie oponując przeciwko temu, że pan Albin Sapajło rozmawia pocichu z panną Eufrozyną Gzubską, pieszcząc w ręku akurat taki sam ponsowy gwoździk, jaki tkwi w kruczych warkoczach panny prezesównej.
Towarzystwo podzieliło się na kółka, matrony gwarzą między sobą, panienki chichoczą po cichu, zerkając z ukosa na ogorzałych mołojców, a poważni mężowie otoczyli pana kapitana słuchając dziwnych opowieści, osnutych na tle życia obozowego, politycznego i agronomicznego. Nie potrzeba dodawać, że w tych opowiadaniach pana Kapitana nie było tyle prawdy, ile fantazyi i krasomówczego zapału, ale poczciwi zaściankowicze słuchali z głęboką wiarą, a pan kapitan w ich przekonaniu, był osobą o wiele rozumniejszą i doświadczeńszą, nawet od ex-prezesa Gzubskiego, i ex-marszałka Sapajły. Odrazu tedy zaczęli tytułować pana kapitana pułkownikiem, i ten awans wydał im się tak naturalnym i koniecznym, że uważaliby za zbrodnię, mianować inaczej pana Władysława.
A pan Marek przyjmował jeszcze na ganku panią Sędzinę Bociankiewiczowę, wdowę, z synem i dwoma córkami, dziedziczkę Bagienka i Zabłoconej Wólki — pana Jacentego Wścieklickiego z Szalejówki — państwa Płakalskich z Trzęsionego i inne kwiaty, łodygi i liście okolicznego obywatelstwa.
Gdy szary zmrok zapuszczał ciemną zasłonę na malownicze okolice Wólki, całe towarzystwo było zgromadzone w komplecie, a gospodarz wmięszał się do grona gości — kielichy krążyły gęsto nietylko pomiędzy mężczyznami, ale nawet eteryczne boginie kanapy, maczały różowe usteczka w ożywczym płynie, wynalezionym przez Noego w okolicach Araratu, uprawianym w Węgrzech, fabrykowanym w Kozienicach, a sprzedawanym we wszystkich miasteczkach Podlasia.
Przy trzech stolikach grano w karty. Jeden z panów Bociankiewiczów grał na fortepianie mającym nierównie więcej lat wieku niż klawiszów, a chociaż niektóre struny tego instrumentu dotknięte były nieuleczonem kalectwem, chociaż lewy pedał piszczał niemiłosiernie za najlżejszem dotknięciem a pan Bociankiewicz nie grał tak jak Liszt lub Rubinsztein, niemniej jednak nikt nie mógłby zaprzeczyć że muzyka była.
A taka przytem panowała ochota i prawdziwa wesołość, tak zamaszyście tańczono, że kiedy pan Bociankiewicz zagrał skocznego mazura, to nawet poważna i wielce korpulentna pani prezesowa Gzubska nie oparła się ogólnemu prądowi uciechy i nie odmówiła młodemu panu Sapajle, który w skutek wyższych polityczno-matrymonialnych kombinacyi z uszanowaniem i galanteryą zaprosił ją do skocznego tańca.
Kroniki powiatu twierdzą, że był to jeden z głębiej i praktyczniej obmyślanych planów młodego Sapajły.
Mówią, że „przez świętych do Boga, przez ludzi do ludzi,“ dla czegożby nie można przez mamę do papy, i czyżby nienawiść naczelników rodzin nieprzyjaznych, nie mogła być skruszoną przez łagodny i miękki wpływ wszechwładnej woli kobiecej.
Wy mieszczuchy, którzy grymasicie, gdy wam w obszernych salach resursy gra wyborowa orkiestra, wy znudzeni paniczykowie, szukający Bóg wie czego i goniący za niczem, wy którzy umiecie ziewać i nudząc siebie nudzić niemiłosiernie drugich, idźcie na Podlasie, idźcie do Wólki, a zobaczycie jak się ludzie bawią i weselą.
Wprawdzie młodzież tamtejsza nie ma na nosie szkieł, i nie jest tak idealnie wybladła, panienki nie malowane i bez piramidalnych koków na głowie, orkiestra nie wyszukana, ale jakaż tam wesołość, i jak się ona naturalnie objawia. — Kiedy idzie mazur, to aż się szyby trzęsą, i aż „ziemia dudni!“
Ciepło mierzy się termometrem, aksamit łokciem, a zabawa towarzyska usposobieniem kanapy. Bądźcie przekonani, że jeżeli matrony na kanapie drzemią zabawa idzie ospale i leniwo, jeżeli tylko ziewają, to już lepiej, ale gdy same ożywią się i przyjmą czynny udział w zabawie, to możecie być pewni, że wesołość doszła do swego maximum.
Tak też było i w Wólce, pani prezesowa, marszałkowa, sędzina, pani Płakalska i sama nawet pani Markowa, przypomniały sobie dawne czasy i tańczyły na zabój, jak to było za lepszych wiosennych dni życia...
Może w owej chwili nie jedna z nich przypomniała sobie jaki przyjemniejszy epizod z własnego życia, niejednej z nich serce przyspieszonem uderzyło tętnem, a przez myśl przebiegła przelotna uwaga, że za owych czasów inna była młodzież.
Tę ochoczą zabawę i refleksye matron na temat zmiany czasów i ludzi, przerwało uprzejme wezwanie gospodarza do kolacyi.
Była to już godzina blisko druga z północy, niedługo na szarym horyzoncie miała zabłysnąć jasna zwiastunka przedświtu, koguty piały na grzędach, a w oknach dworku jaśniały rzęsiste światła, oblewając różowym blaskiem biesiadników, zgromadzonych przy wspólnym stole wieczerzy.
Pan kapitan Iskrzycki powstał z krzesła, i napełniony kielich wznosząc do góry, rzekł:
— Panowie! obywatele i sąsiedzi zacnego a ukochanego mego szwagra! W imieniu gospodarza tego domu, niech mi wolno będzie podziękować za zaszczyt jakiście mu sprawili, gromadząc się tak licznie w tem miejscu, gdzie obecność Wasza tak bardzo pożądaną była.
— Panowie! wielu z was piastowało wysokie obywatelskie urzędy...
Na twarzach pana Gzubskiego i Sapajły, przemknął lekki uśmiech zadowolenia.
— I ze wszystkich włożonych na was obowiązków, wywiązywaliście się godnie, i nie zdradziliście położonego w was zaufania...
Szmer zadowolenia ogólny.
— Dzisiaj, gdy ważna kwestya dla rodziny Chojnowskich rozwiązuje się pod tą niziuchną strzechą, umyśliliśmy wezwać rady waszej, a światłe zdania ludzi zacnych i praktycznych przyjmiemy z wdzięcznością.
Niektórzy z obecnych chcieli już płakać.
— Przedewszystkiem jednak, panowie, zanim przystąpimy do systematycznego zbadania kwestyi, pozwólcie, abym tym oto kielichem spełnił zdrowie zacnego obywatelstwa powiatu w ogóle i zdrowie obecnych w szczególności.
Tu pan Iskrzycki zatrzymał się i kielich do dna wychylił.
— Wiwat pułkownik Iskrzycki!
— Wiwat kochany pan Marek!
— Wiwat! niech żyje!
Pan Sapajło korzystając z zamięszania, uchwycił kielich i uprzedzając podobny zamiar prezesa Gzubskiego, zawołał:
— Panie pułkowniku! Takoż nie ubliżając nikomu, jużmy różne różności widzieli, a w siakich i takich cyrkumstancyach bywszy, dziwnego dziwa napatrzyli się dosyć, a jak nad Lidą, tak i tutaj nad Krzną, która wyschła, chociaż sam pan prezes Gzubski most na niej budował, zawsze byliśmy gotowi dla sąsiadów do rady, i nigdy nie odmawiali serdecznym zaproszeniom...
Pan prezes nie wytrzymał i korzystając z tego, że Sapajło odchrząknął, zabrał głos, nie pozwalając antagoniście dokończyć.
— Szanowny marszałek Sapajło, chociaż nietylko na Krznie ani na Lidzie mostu nie stawiał, ale nawet grobli zepsutej w Patykach Wielkich nie każe zreperować, i koniom nogi łamie w całej okolicy, dosyć trafnie wyraził myśl wszystkich obecnych tu ziemian; — tak, jesteśmy gotowi służyć na każde żądanie łaskawych państwa Chojnowskich, i co będzie w naszej mocy....
— No, rzekł pan Sapajło, tylko już ta grobla w Patykach, nie w mocy pana prezesa i ja....
— Panowie, rzekł proboszcz, nie chciejcie psuć harmonii i zgody... przecież nie o groblę tu idzie...
— Tak, rzekł pan Iskrzycki, idzie tu o tę groblę, po której młody potomek rodu Chojnowskich, powinien dojść do zaszczytów i mienia. Panowie! oto przed wami staje najstarszy syn państwa Marków, znany wam, pan Czesław Chojnowski.
— Wstań Czesiu, rzekła do łez rozczulona pani Markowa, a na rozkaz matki, bohater nasz trzymając w prawej ręce udko indycze, a w lewej widelec, powstał, i ukłoniwszy się zajadał dalej stojąc, i nie zwracając wiele uwagi na wymowę wujaszka.
— Panowie, ta grobla pełną jest wyboi, na których szczerbią się koła, i łamią dyszle i osie człowieczego życia, a nie lada jakiej faszyny rozumu potrzeba, aby ją uczynić gładką i do przebycia możliwą...
— Ależ mówi jak ksiądz, szepnęła sędzina do marszałkowej, a panowie słuchali w milczeniu.
— Przy dzisiejszych trudnych czasach, gdy za parę żyta i pszenicy nie dadzą więcej jak sześć rubli, gdy gospodarstwo skrępowane uciążliwościami źle zrozumianego postępu, nie daje nawet dziesięciu procentów z kapitału czy podobna jest myśleć, aby agronomia zapewniała przyszłość?
— Nigdy... nigdy — odezwały się głosy.
— Kilku z panów powiedziało, że nigdy, była to uwaga trafna, i godna ludzi myślących, zaiste że nigdy. Cóż tedy pytam, pozostało dla obywatelskiego dziecka? jakaż jest nitka, która może wyprowadzić z tego labiryntu...
Wszyscy milczeli.
— Milczycie panowie!... śmiem przypuszczać, że nie widzicie tej nitki... Jest ona jednak, a nią jest przemysł.
— Przemysł! powtarzano ze wszech stron.
— Badałem umysł tego młodzieńca, uciemiężony niesprawiedliwością nauczycieli, opuścił gimnazyum, gdyż duch jego może zaprowadzić go dalej, niż ciasna szkolna rutyna.
— Ukłoń się, szepnęła matka, trącając chłopaka pod stołem, skutkiem tego ten upuścił widelec, i przerwał na chwilę mowę wujaszka.
— Panowie! krótko mówiąc, poddaję światłemu sądowi waszemu pytanie, czy będzie korzystnie dla rodziny i chłopca, oddać go do cukrowni, aby tam wykierował się na dyrektora, a w przyszłości może i na właściciela tego korzystnego interesu.
— Oddać, oddać! wołano ogólnie.
— Śliczny interes.
— I może być dyrektorem.
— I może się ożenić.
— I wziąść fabrykę...
— Panowie, rzekł pan kapitan, nie znajduję pomiędzy wami opozycyi, widać że mój sposób myślenia, który został przyjęty przez rodziców, zyskuje waszę aprobatę. Panowie! pochlebia mi to i jestem wam wdzięczny.
Powstał pan prezes Gzubski i zabrawszy głos, powiedział.
— Panie pułkowniku! nietylko szczerze radzimy chwycić się tej drogi, ale nawet dzieci nasze skierujemy na nią, gdyż przekonywające argumenty szanownego pana wpoiły w nas to przekonanie, że tylko w przemyśle spoczywa przyszłość pokoleń! Dlatego w chwili obecnej nie pozostaje nam nic innego jak spełnić zdrowie przyszłego dyrektora cukrowni.
— Wiwat niech żyje przemysł!
— Niech żyje dyrektor!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

Kiedy już jasne słońce zbudziło ludzi do pracy, w pokojach dworu Wólki spoczywały matrony i dziewice, areopag zaś męzki po trudach rozmyślań, debatów i picia legł na świeżem sianku w stodole.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.