<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Syn pana Marka
Podtytuł Szkic z życia wiejskiego
Pochodzenie „Ognisko Domowe“, 1875, nr 25-33
Redaktor Bronisław Przyrembel
Wydawca Bronisław Przyrembel
Data wyd. 1875
Druk S. Burzyński
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VIII.

— Jak żyję nic podobnego nie widziałem.
— Jeżeli mam prawdę powiedzieć — to ja nie słyszałem nawet o takiem gospodarstwie.
— Co pan dobrodziej myśli, u nich wszystko tak.
— Dziwne rzeczy mi sąsiad kochany powiadasz.
— Co to dziwne, bardziej się pan zadziwi jak mu powiem, że tam nawet i psy niepróżnują.
— Psy?
— A no psy, tak mi Panie Boże dopomóż, na własne moje oczy widziałem: ogromne czarne psisko masło robi.
— Nie może być.
— Bodajbym tej lampki wina niewypił jeżeli kłamię, chociaż przyznam się, że gdyby mi to kto powiadał nie chciałbym temu dać wiary ale swoim własnym oczom trudno nie wierzyć.
— Więc widziałeś sąsiad na własne oczy?
— Ot tak nieprzymierzając jak was tutaj widzę, pies chodzi w takim małym deptaczku i masło robi.
— Dziwne rzeczy, wprawdzie jeszcze dawniej widziałem w jednym Bernardyńskim klasztorze jak pies pieczeń na rożnie obracał, ale żeby miał masło robić, o tem pierwszy raz słyszę.
— Ale powiadam wam moi panowie, że to tylko patrzeć co się tam wyrabia, krowy karmią brukwią gotowaną — żadnej parokonnej fornalki nie zobaczysz...
— A jakżeż w pojedynkę?
— Gdzietam panie, trójkami — po trzy konie w pługu, po trzy w bronie, w wozie, a nawet jak orzą wołami to i tam w trójkę...
— Ależ to czyste marnotrawstwo.
— Marnotrawstwo, albo i nie bo powiadam wam jakem zobaczył jakie to oni fury zboża wieźli, tom się za głowę złapał... wóz jak stodoła.
Tak sobie, w rok po opisanych wyżej zdarzeniach, gwarzyli w handelku trzej nasi znajomi. Przyjechali do miasteczka na jarmark, spotkali się przy butelce i gawędzą o różnych rzeczach.
Był to pan Maciej z Woli Wrzeszczącej, marszałek Sapajło z wielkich Patyków i nasz pan Marek z Wólki.
Wypili sobie parę buteleczek i słuchali jak pan Maciej, który w swoich stronach za ultra postępowca uchodził, opowiadał dziwne dziwa o jakiemś wzorowem niemieckiem gospodarstwie na kujawach.
— Powiadam wam, prawił, że oni nie znają tych naszych małych młocarni, mają parowe. Przyprowadza taką maszynę na pole i ani się obejrzysz tak stertę zboża zmłóci i już panie do stodoły nie ma co zwozić tylko prosto do spichrza.
— Dawno sąsiad z tamtąd powrócił, pyta pan Marek.
— Tydzień temu jak tam byłem — właśnie odwoziłem tam mego synowca, który prawdopodobnie zabierze po mnie Wolę, chciałem żeby się przyzwyczaił do porządnego gospodarstwa i oddałem go na praktykę.
Pan Marek zamienił się w słup.
— A miałem go oddać tutaj gdzie blisko, ciągnął dalej pan Maciej, to już wolałem zawieść go dalej, bo tam przynajmniej coś zobaczy, a u nas na tych naszych zakątkach, kto się może czego nauczyć?
— Bieda to z dziećmi, rzekł pan Marek, któremu los Czesia leżał na sercu kamieniem. Ot pamiętacie przed dwoma laty, kiedyście byli u mnie więc uradziliśmy oddać mojego chłopaka do cukrowni i byłby z niego człowiek. Ale wyobraźcie sobie, chłopak ambitny, nie chciał tych Niemców słuchać i uciekł panie dobrodzieju. Chciałem go odwieźć napowrót, ale jak mi żona zaczęła płakać i lamentować machnąłem ręką i...
— I cóż, odwieźliście go do Warszawy...
— A no cóż było robić. Prosiłem, perswadowałem, upierałem się, ale jak mi zaczęli głowę klekotać; musiałem zgodzić się na wszystko. Umyśliło mu się koniecznie, że będzie aptekarzem.
— Co, aptekarzem? zapytali jednocześnie pan Maciej i marszałek.
— A tak aptekarzem, wyraźnie wam powiadam, ale ja wiedziałem naprzód, że to się psu na budę nie zdało...
— No i to chleb, wtrącił pan Maciej, jeżeli zechce pracować, to za lat parę może mieć własne utrzymanie, a potem może i własną aptekę założy.
— Ciekawy jestem gdzie ją założy, chyba w Wólce za stodołą, rzekł z gniewem pan Marek.
— Przecież są miasta na to, a na wsi nikt apteki nie zakłada.
— Ale mój Czesław, to może i założy, bo już od trzech dni jest w domu.
— Jakto więc wrócił?
— Wrócił, uciekł po prostu, mówiąc między nami, mówi że ciężko, że to nie dla niego robota.
Sąsiedzi kiwali smutnie głowami, żal im było biednego pana Marka, który tyle miał z chłopcem kłopotu a pan Marek chciał się przed nimi użalić i wypowiedzieć to co mu najwięcej dolegało.
Kazał tedy podać butelkę starego węgrzyna a że wino usposabia do zwierzeń więc też puścił wodze głosowi zbolałego serca i szeroko sąsiadom o swoich utrapieniach opowiadał.
— Próżniak jest, mówił, chciałby bąki zbijać, przejeżdżałby się tylko po świecie, różnych zawodów próbował, a tu ciężko, okropnie ciężko... a przecież i dziewczyny są w domu i jeszcze chłopców kilku a ja już stary jestem...
— Co tam sąsiad prawisz, nie bierz sobie tego tak dalece do serca, wszystko się jeszcze odmieni, pokieruje się dobrze, tak pocieszał strapionego ojca pan Maciej, zaś pan marszałek uporczywie milczał.
— Cóż mam z nim robić, bójcie się Boga, poradźcie mi przecie, bo ja doprawdy i głowę już straciłem.
— Oddajcie go do tego gospodarstwa niech praktykuje, mówił pan Maciej, ja tam pojadę nie długo, mogę zabrać go z sobą, przyjmą go bez żadnej zapłaty.
Panu Markowi podobała się ta myśl, a podobała z tej przyczyny, że ojciec naszego bohatera, chociaż nigdy prawie żadnych teoryi nie wygłaszał w duszy jednak był konserwatystą, co więcej nawet, uznawał potrzebę kastowości. Według jego przekonań syn gospodarza powinien być gospodarzem, syn kupca kupcem, a syn rzemieślnika rzemieślnikiem. Zawsze marzył o tem, że i jego pierworodek będzie kiedyś dobrym rolnikiem, że się ożeni bogato, i żyć będzie patryarchalnie używając w swoim powiecie dobrego imienia i ciesząc się przyjaźnią i życzliwością sąsiadów. Według pojęć pana Marka gospodarstwo rolne był to jedyny szlachetny zawód, a pozycya obywatela ziemskiego najzaszczytniejszą pozycyą na tym padole płaczu.
Jeżeli zaś, w pokierowaniu losem swego syna odstąpił cokolwiek od swoich przekonań, to uczynił to tylko słuchając rad szwagra o którego rozumie wysokie miał zawsze wyobrażenie, ustępując prośbom żony i idąc za głosem sąsiadów, którzy ten projekt chwalili.
To też usłyszawszy propozycyą pana Macieja rzucił mu się na szyję wołając:
— A mój drogi sąsiedzie niechże cię uściskam, to mi rada dopiero. Zawsze marzyłem o tem żebym mego chłopca widział gospodarzem i obywatelem. I on chyba już tego chleba nieporzuci, bo przecie wyrósł na wsi, tutaj się wychował, tutaj...
— Bąki zbijał! wtrącił pan Maciej.
— I bąki zbijał, mówił pan Marek z płaczem. Zbijał bo młody, i ja zbijałem i sąsiad kochany to samo robiłeś i marszałek bąki zbijał. Od czego u djabła młodość...
— Więc kochany panie Marku jak widzę nie pogardzilibyście moją radą i przysługą.
— Ależ sąsiedzie kochany... panie Macieju, Maciusiu mój drogi... zbawco! rękami i nogami czepiam się tego, niech jedzie, zaraz go wyprawię, niech się uczy i wyjdzie na ludzi.
— No więc dobrze... dobrze, mówił pan Maciej w uściskach sąsiada — jedziemy, tylko mój sąsiadeczku stanowczo bo jak wam żona...
— Do licha! przecież u milion fur beczek ojcem jestem...
— Powoli, powoli... bądźcie gotowi jak będę miał wyjeżdżać to dam znać do Wólki i przyślecie mi chłopca...
— Lepiej sam przyjedź panie Macieju, taki miły gość zawsze jest pożądany i witany mile.
— No i cóż panie marszałku co pan na to powiadasz?
Pan Sapajło uśmiechnął się jakoś dwuznacznie i powiedział:
— Kiedy rada pana Macieja tak wam do serca przypadła, cóż ja mam już tutaj mówić...
— Ale owszem, marszałku powiedz co ty o tem myślisz.
— No dobrze, kiedy już chcecie koniecznie to i ja wam swoje racye powiem.
— Owszem słuchamy bo przecież znamy waszą życzliwość.
— Widzicie, mówił pan Sapajło, pan Maciej ślicznie mówi, chłopak jeszcze młodzieńki, niech tam się trochę w gospodarstwie przetrze. A po kilku latach niech mu tylko wąsy cokolwiek odrosną weźcie go zawieźcie do rejenta.
— A cóż to chcesz go sąsiad na pisarczyka wykierować?
— Otóż to bieda jak kto nie słucha i przerywa.
— Ale bo na co go mamy wozić po rejentach.
— Tam zrobić kontrakt, oddając jakoby niby... Wólkę Czesławowi w dzierżawę na lat choćby dwanaście.
— Po co?
— Tylko słuchajcie dalej, ten kontrakt włożywszy mu w kieszeń, każcie mu jechać w Hrubieszowskie, Kaliskie gdzie wam się tylko podoba, niech się zapozna ze szlachtą, wynajdzie jaką posażną panienkę, no i... na to mówiąc, proście marszałka na wesele... Ot i tym sposobem twoje kłopoty się skończą kochany panie Marku i kamień z głowy ci spadnie.
— A to powiedział co się nazywa dobrze, rzekł pan Maciej.
Zamyślił się głęboko pan Marek, sparł głowę na dłoniach i długo długo tak siedział, nareszcie kiedy się pożegnali, wsiadł w sanki i pojechał ku domowi.
Mróz był ostry, wiatr szalał po polu niosąc tumany śniegu, ale pan Marek na to nie zważał, zdawał się nie widzieć tego co się koło niego działo, utonął w marzeniach, a od czasu do czasu odzywał się półgłosem...
— A to mi marszałek, mądra głowa w kieszeń by schował prezesa!
Onufry sądził, że pan mu każe pośpieszać i pędził jak szalony.
Wieczorem długo państwo Chojnowscy rozmawiali z sobą, ale w rozmowie tej nie było już żadnych oznak burzy, widocznie że projekty pana Marka trafiły do przekonania żony, gdyż widać było na jej twarzy uśmiech zadowolenia, a pan Marek wychodząc z pokoju małżonki powiedział głośno.
— Zobaczysz kochanie, że wszystko będzie dobrze!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.