Szły zbierać kłosy...
←Szwaczka | Na rozdrożu 7. Szły zbierać kłosy... Jan Kasprowicz |
Ostatnia pociecha→ |
ze zbioru Dzieła poetyckie Tom 1 |
VII.
SZŁY ZBIERAĆ KŁOSY...
Szły zbierać kłosy...
Rankiem sierpniowym, zaledwie te rosy,
W które się żółte operliły rżyska,
I ona trawa, co smaragdów końce
Śród nich przeciska,
Wypiło słońce;
Rankiem sierpniowym, tej wczesnej godziny,
W szerokie pole, hej! w to pańskie pole,
Na którem, widać, swe całe półkole
Oparły wielkie niebiosy,
Szły kobieciny,
By zbierać kłosy...
Jako te zielska,
Co nakształt płazu wloką swoje cielska,
Albo jak głogi, gdy je wiatr ku ziemi
W onem pustkowiu, co jesień już wróży,
Gnie dłońmi swemi,
Rękami burzy,
Tak się te nędzne kobiety chyliły
Po ten-ci nędzny dorobek... Zdaleka
Do płazu więcej, niźli do człowieka
Pogięte kobiet tych cielska
Podobne były —
Tak, jak te zielska...
Krwawe to kłosy!...
Zbliż się i spojrzyj, co za potu rosy,
Jak z onych liści i jagód głogowych,
Płyną z tych twarzy, by ogień czerwonych,
Od zgięć niezdrowych,
Od tchów tłumionych!
Patrzaj na ręce, na te bose nogi,
Które podwita odsłania ci kiecka:
Jakby rózgami zsiekane kobiecka —
A już-ci ślą i niebiosy
Swój żar złowrogi
Na krwawe kłosy...
»A wej! słyszycie!...
Ja ci już resztę wydałam na życie...
Chłop, Bóg wie, gdzie tam poszedł za robotą,
Ani nie pisał... może zmarniał, może...
Aleć nam o to,
Mój mocny Boże,
Trudno w tej biedzie się troszczyć!...« »Zapewne
I człek sam w nędzy, jak brzoza się zgina...«
»Eh!... a cóż wam-ci?... przecie macie syna,
Zapłaci wszystko sowicie,
Lecz mnie — ni krewne...
Tak! tak! słyszycie!...
Niech je te kłosy!...
Jakby je wszystkie pożarły wej! rosy;
Jakby ci kto je wylizał!... Hej! snopków
Nie zbierzem tutaj, gdzie te źdźbła się gonią:
Od tych dorobków
Niech święci bronią!...«
»A co? jak pan nas najedzie?...« »Cóż z tego?
Przecież baciorem, jakby jaka plaga,
Za oną-ć słomkę zaraz nie wysmaga?!
Czy to wej! jakie pokosy?
To dla biednego,
Gdy padną kłosy!...
Swój-ci to jeszcze,
A swoi-ć pono są jak one deszcze,
Które dla roli potrzebne... Z pewnością,
Choćby i przyszedł, to na pustym łanie
Tym naszym kościom
Da zlitowanie...«
»Patrzta, kobiety, patrzta, wilk-ci w lesie,
A o nim mowa...« »Któż to chamskie dusze
Tak wam pozwolił?...« »Toć to ino proszę!...«
»Ja się tu z tobą popieszczę,
Ty chamski biesie —
Ty szydzisz jeszcze?!...«
»Za marne kłosy?!...«
»Wielmożny Panie! jak na kwiat, tak rosy
Spadną na ciebie z tej niebieskiej góry,
Gdy coś też biedzie...« »Złodzieje! łajdaki!
Ja z waszej skóry
Zrobię przetaki...«
»Jaśnie wielmożny!...« »Kobiecka! i wy to
Jeszcze do kolan padacie takiemu?
To swój?!... to swój jest?!... paniczu! po czemu
Masz ty krew ludzką?... Niebiosy
Dadzą ci myto
Za marne kłosy!...«
I jak pszenica,
Której słoneczko opaliło lica —
Zanim od ludzkiej jeszcze padnie ręki —
Wpatrzona w niebo gorące, iskrzyste,
Tylko swe pęki
Zgina ziarniste;
Tak ta kobieta, dotąd w kabłąk zgięta,
Wystrzeli w górę, chwiejąc głową tylko,
Cięższą tem ziarnem, tej rozpaczy chwilką —
A żarem płoną jej lica —
Jak ta nieścięta
Jeszcze pszenica...
»Weź ty swe kłosy!...
Pójdźma, kobiety!... Ale tobie rosy,
Wyżrą te ślepie, paniczu!... paniczu?!...
Ty psie plugawy!... bij! bij! grzbiet ten stary,
Aż po obliczu
Spłyną mi wary
Od onej w krzyżach boleści. . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .«