<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Szały miłości
Wydawca Wydawnictwo Polskich Zakładów Graficznych Jerzy Strowski i S-ka
Data wyd. 1923
Druk Polskie Zakłady Graficzne Jerzy Strowski i S-ka w Białymstoku
Miejsce wyd. Białystok; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


3.

„ — I jesteś serca mego radością, weselem i szałem, i duszy mojej pieśnią jedyną, słoneczną — krew moja gra tętnem krwi twojej, i oczy moje błyszczą dzisiaj jako twoje oczy!
— Wola moja stała się silną i prężną — tyś ją nasycił płomieniem rozkoszy i pieszczoty twojej i wola ta pragnie, bym z dnia na dzień, z chwili na chwilę stawała się piękniejszą — dla ciebie tylko dla ciebie...! —
I wola ma przyzywa cię..! —
Jeżeli usta moje szepczą we śnie, to szepczą o tobie, — jeżeli ramiona moje szukają we śnie, to szukają ciebie — radości serca mego, i szale, szale pieśni duszy mojej!
Kocham cię!
Pozatracały się wszelkie myśli moje, pozatracały się wszystkie wspomnienia, i jesteś we mnie, tylko ty... i ty... i ty...
Kocham cię!
Gibkie i piękne jest moje ciało, spragnione usta moje, i zaczarowane oczy! Prężą się moje piersi w niemem pożądaniu, i wola moja silna, przyzywa, przyzywa cię!
O... przyjdź...! —“
List wysunął się z bezwładnie opuszczonej ręki, i oczy Stalińskiego pobiegły ku oknu. Tu, w wielkiej, lecz zacisznej starego zamku komnacie buczał i trzaskał wesoły w kominku ogień, a tam, za szybami, stał blady dzień styczniowy, i pozdrawiał go pokłonem olbrzymich, ośnieżonych konarów i gałęzi drzew, sypiąc na ziemię lśniące, zamarzłe, srebrne płatki śniegu.
I była zupełnie bezgraniczna cisza.
Gdzieś, z dalszych komnat płynęły jeno zaledwo uchwytne tykania zegarów, i szmery miękkie, przyciszone, które zdawały się być koniecznem echem sennego milczenia. Staliński słyszał bicie własnego serca, słyszał dzwonienie leciuchne tętna krwi w swych skroniach, wyczuwał całym sobą ten spokój dobry i miły, a jednak nie był w stanie zebrać swoich myśli.
W głębi serca czuł dotkliwy, palący ból, który wzrastał chwilami, napełniał mu piersi, i łuną wstydu rzucał się do twarzy.
Przypomniał sobie swe ulubione powiedzenie: wola, główny czynnik wola, — wstał i obchodził pokój wolnymi, ciężkimi krokami. Gruby, staroświecki dywan, zaścielający całą podłogę, pochłaniał odgłos tych kroków, i cisza panowała bez przerwy niezmienna.
„ — I jesteś serca mego radością... —
Drgnął i przystanął; purpurowe falą krwi wstało przypomnienie; przymknął oczy, i ujrzał ją przed sobą jak wtedy, w ten ostatni wieczór, jak wtedy...
— Zofjo... wyszeptał i ocknął się natychmiast.
Wyraz szyderczej goryczy osiadł na ustach jego, i ból zdradziecki znów uchwycił serce. Podszedł powoli do okna, przyłożył czoło do zimnej szyby, i patrzał w cudny park zimowy.
Drzewa poczęły się przed jego oczyma zasnuwać powoli w jakąś mgłę błękitną, na gałęziach zapalały się w śniegach jarzące, złote światła, niebo chyliło się, chyliło coraz niżej, aż wreszcie znikło, wszystko, lecz tylko na mgnienie.
Kiedy znów przewidział, miał przed sobą świetną balową salę, pełną pięknych kobiet, i wesołych mężczyzn.
Zwodne tony muzyki szły z niewiadomej strony, rozpryskiwały się po sali, przelewały i drżały srebrzyście, niby najbardziej kusząca pobudka, cicha, nieuchwytna, a jednak namiętna.
Wczorajszy wieczór.
Przekleństwo!
Wiedział, że ona tam będzie, wiedział, że nie należy tam iść, a jednak pojechał.
O, cudniejszą była, niż kiedykolwiek!
Złote jej, przebogate włosy, w których paliły się chwilami przebłyski jarzących, dziwnych iskierek, jeszcze nigdy tak ślicznie marmurowego nie ocieniały czoła, i jeszcze nigdy tak mile i figlarnie nie opadały puklami na brwi dumnym łukiem zarysowane, na bielsze od śniegu skronie, i nad jej oczy... oh! oczy!
Te oczy, które umiały tak królewsko patrzeć, które w swych toniach błękitnych błękitne krzesały błyski, — te oczy, co wzgardą umiały podeptać, a pokusą w szał pędzić zaślepioną duszę... te oczy, te przeklęte, te nad wszystko upragnione oczy!
Gdyby był wiedział!
Gdyby choć w części zdawał sobie sprawę, jaka w nim straszna moc wspomnienia, jakie ognie i szały wzniecą w nim jednem spojrzeniem te oczy przeklęte, uciekłby, uciekł, jak się ucieka przed obłąkaniem, przed męką!
O! Klątwa!
A było to takie proste, i takie z początku wesołe! Przyjechał na ten bal, z czołem dumnem, jasnem młodą sławą, cieszył się życzeniami i entuzjazmem znajomych, cieszył się tem, że go tu wszyscy lubią, cenią i poważają, i że wśród młodzieży pierwsze zajął miejsce.
W duszy miał czarowne wspomnienie Zofji, w sercu tęsknotę za nią, i uśmiech szczęścia na twarzy; był wolny, swobodny, pewny siebie, dumny.
I takim stanął przed nią.
Zbliżał się do niej jak do starej znajomej, bez drżenia i przeczucia w sercu, owszem, z chęcią leciutkiej zemsty za doznane przed laty upokorzenia; wokoło płynęły w wirze tańca pary, szalała upojna muzyka, i grała weselem w żyłach jego stara krew szlachecka.
Lecz panna Srokowska podniosła nań oczy; śmiałemi oczyma je spotkał, wyzwanie, zda się, zuchwale przyjął, i pozostał chwilę jakgdyby przykuty.
Z oczu tych wsączał mu się w żyły czar mocny a zgubny, jakby najsłodsza trucizna, w niwecz obracał swobodę jego i wolę, i czynił go znów jej niewolnikiem.
— Wyjechał pan od nas nieznany, a powrócił sławny, — powiedziała wreszcie Irena, przypominając mu w ten sposób o wielkiem powodzeniu jego pierwszego dzieła. Usiłował się uśmiechnąć, chciał powiedzieć coś dowcipnego, lecz oczu od niej nie mógł oderwać, nie mógł pojąć, co się z nim dzieje, dlaczego czuje takie bezgraniczne szczęście, i zarazem taki straszliwy, dręczący niepokój.
— Tak pan dziwnie patrzy... — powiedziała znowu, uśmiechając się z ledwo uchwytną ironią. Drgnął wtedy i skłoniwszy nizko głowę, wyszeptał:
— Jest pani tak piękną, że można zostać poganinem. —
— O, panie... —
Poprosił ją do walca.
I wszystko w sercu jego runęło, wszystko zamieniło się w szał krwi purpurowy, w oszalałe poczucie sczęścia, że oto ją ma w ramionach, że może patrzeć bez końca w jej oczy, i szaleć sercem, i szaleć!
Unieść ją w bór ciemny, pachnący, na miękkim złożyć mchu, i śpiewać jej baśń o duszy swej, o miłości, o ogromnem szczęściu!
Hej!
Niegrzecznie, że mnie pan dotąd nie odwiedził... — szepnęła, gdy odprowadzał ją na dawne miejsce.
Będę. —
Ścisnęła mu ukradkiem rękę, i szepnęła cicho, zaledwie uchwytnie:
Bądź! —
Oszaleć! — — —
Staliński ciężkim krokiem odszedł od okna. Opuścił się bezwładnie w głęboki fotel, skulił się w sobie, i patrzył w ogień kominka.
Potem podniósł porzucony list, i znów czytał:
„Pozatracały się wszelkie myśli moje, pozatracały się wszystkie wspomnienia, i jesteś we mnie tylko ty... i ty... i ty...
Kocham cię! — “
— Pozatracały się wszelkie myśli moje — — — wspomnienia — i jesteś tylko ty... ty... ty... — powtórzył bezdźwięcznie i przymknął powieki.
Kto to pisał?
Zofja... Zofja... Zofja...
Ha! ha! ha! ha! Zofja?!
Co się ze mną dzieje? — chwycił się za głowę, porwał się z miejsca, i biegał po pokoju.
Ból, żal, gniew i wstyd nim targały.
Co się ze mną dzieje? —
Ochłonął wreszcie. Powrócił znów do listu, i czytał uważnie do końca; w przypisku było:
„A wiesz? Bawi tu pan Rudzki, który przyjechał na święta do swych znajomych. Poznałam go nieco bliżej. Właśnie taki, jak ci mówiłam, i mam wrażenie, że on będzie wielkim. Jego dusza to jeden płomień pieśni, jego serce to jedno jej umiłowanie...“
I co ja jej napiszę?
Co? Co? Co?!
Nie! Nie!! Tak być może, ale nie ze mną! Nie: będę igraszką! Przenigdy! Nie będę!
Zofja?! Ona mnie kocha...
A ja?!
Głuchą pustkę miał w sercu, a wściekły niepokój w duszy. Nie wiedział dziś o sobie nic. Tak, nic. Może to tylko gra nerwów i zdarzeń, a może to coś straszliwego, co siłą nieznaną rozerwie mu serce?
Oh! Poco?!
Poco było opuszczać tę cudną, która go ukochała ponad świat cały, poco? poco? poco?!
Oddała mi wszystko... Zofja...
Drgnął do głębi poruszony, i szybko wyszedł z komnaty. Przeszedł długi szereg sal, narzucił palto na ramiona, wyszedł na terasę.
Był blady, ale piękny, styczniowy dzień.
Staliński nasunął kapelusz na oczy, pochylił nizko głowę i poszedł w cichy, pusty, stary park zamkowy.
Już zdali witał go uroczysty szum, niby dalekie a srebrzyste granie; z sennej ciszy wyłaniały się najpierw echa pojedyncze, szmery urwane, łudzące, które wolno, bardzo wolno zdawały się łączyć w pieśń jeszcze, jeszcze nieuchwytną, jakoby dopiero ze snu się budzącą, i dźwięków swych przecudnych srebrzystemi echami próbującą.
Więc przycichał pusty park chwilami, i stał nieruchomy, zamarły w swej chłodnej, zimowej, przepotężnej krasie.
Mroczne aleje milczały dumnie, pyszniąc się rzędami wspaniałych, starych drzew, które, zdałoby się, śniły w milczeniu swe królewskie, dawne sny.
Czyste, błękitne niebo poczęło ciemnieć, skupiać się jakgdyby w sobie, i stawać się groźniejszem, dalszem. Tu i tam wykwitały już z niego gwiazdy samotne, jarzyły się czerwonem prawie światłem, i próżno posyłały swe skąpe promienie w głębie mroczniejącego parku.
Olbrzymie konary i mocne gałęzie posępnych drzew prastarych, srebrzące się dotąd nieskalanym śniegiem, teraz lekko, lecz coraz szybciej poczęły błękitnieć. Mrok, piastun snów i stróż marzeń tajemnych, wypełzał z swych dziennych kryjówek, i bezszelestnymi kroki szedł alejami, otaczając się osłoną mgły utkanej, zda się, z błękitno­‑srebrzystych pajęczyn.
Aż wreszcie spłynęła prawie nagle noc smutna i posępna.
Ciemność głucha zaległa park cały, w całun szat swych czarnych spowijając krzewy, i jeno bielił się na ścieżkach śnieg przejrzysty niby ostatni symbol ostatniego światła.$
Jeno tam, wysoko, ponad wierzchołkami drzew najdumniejszych rozciągała się bezgranicznie kopuła niebios ciemna, drgająca już teraz gwiazd miljardami, i, zda się, swą głuchą tonią bezdenną jak morze.
I nagle, na toń tego morza padł błysk trwały, niby poświata, echo dalekiego światła.
Błysk ten, z początku mglisty i jakby niepewny, wzrastał i wzmacniał się z każdą chwilą, jaśniał, purpurowiał, aż wreszcie stał się czysto­‑złotym.
I wtedy ukazał się, król nocy a zimy kochanek, zdrajca snów i marzeń tajemnych, uśmiechnięty jak mieszczanin, księżyc.
Tysiącem zaigrał promieni, tysiącem zajaśniał odblasków i jął je chyżo rozsyłać po głębiach pustego parku.
Jakby złocisto­‑srebrzysty sznur rozkwitnął blaskiem w uśpionych alejach, znacząc swój ślad po ziemi białemi, drgającemi plamami, — jakgdyby snopy chłodnego, rozpryśniętego w drobne blaski światła, pokładły się na drzewach, srebrząc śnieg, wsączając weń miljardy płonących błękitnie iskierek.
Staliński doszedł już na sam kraniec parku. Przystanął, wsparty ręką o mur niziutki, resztkę dawnego, obronnego muru. U stóp miał srebrną taflę zamarzniętego strumyka, która szkliła tajemnie, odbijając w sobie szmat pociemniałego nieba, i lekko drżące gwiazdy, i rozblaski złote księżyca.
Była cisza tak zupełna, że słyszał ogromnie dalekie naszczekiwania psów, i chwytał uchem każdy szelest parku, rozróżniał najsłabsze odgłosy.
Przed nim, za nim i wokoło niego dumały prastare drzewa, nad nim świeciły złote i milczące gwiazdy, i pusto było, cicho, samotnie i mroczno.
Godzina, w której wstają serca zapomniane sny.
Godzina, w której dusza, jeżeli bólem krwawa, skarży się światu i płacze.
Godzina, w której poznaje się rozkosz najwyższą: zapomnienie, i wita się z uśmiechem: wspomnienia lecz tylko niewinne, sny lecz tylko białe, dawne, beznamiętne.
Godzina, w której odnajduje się w sobie tajemnicze światy, uczy się czytać we własnem wnętrzu, i kocha się wszystko, co milczące, kuszące a nieodgadnione.
I godzina, podczas której rodzi się w sercu bezmierna tęsknota, potężniejsza od wszystkich uczuć, i boleśniejsza od najsroższych ran, i zarazem tak upojna i tak w rozkosz uniesienia bogatą, jak żadna rozkosz miłosna.
Do uszu Stalińskiego doleciał znagła szmer jednotonny, ustawiczny i jakby się zbliżający. Szmer ten nie szedł od strony zamkowego parku, lecz z wprost przeciwnego kierunku. Osłonił więc ręką oczy i spojrzał w srebrnie jaśniejącą aleję, biegnącą od strony srokowskiego dworu. Aleją tą szła samotna, ciemna postać, szła wprost ku strumykowi, czyli wprost ku niemu.
Staliński opuścił rękę, i opuścił głowę; szalona nadzieja chwyciła jego serce, i targała niem gdyby wicher maleńką krzewiną. Rozgorzałemi oczyma patrzał w zimną taflę lodu, i szeptał prawie-że głośno:
— A gdyby to była ona... ona... ona... —
Poderwał głowę.
Ona!
Panna Irena Srokowska stała przed nim, może o dziesięć kroków, przegrodzona jeszcze od niego srebrzystą taflą strumyka, i patrzała weń, — spostrzegł to zaraz, — z uwagą. Lecz stał nieporuszony.
— Czy to pan, panie Karolu? —
— Ja. —
— I cóż pan stoi tak nieporuszony? —
— Albowiem w noc taką widywałem dotąd tak piękne, lecz tylko zjawiska. —
— Romantyk! —
— Nie! —
— Więc? —
— Imię moje obecne: tęsknota. —
— A ja sądziłam, — odrzuciła śmiało — że raczej nadzieja. —
— Złudna? —
— I nie, i tak —
— Jednakże... —
— Lecz raczej nie... złudna... —
Stalińskiemu pociemniało w oczach; z trudem przebył zamarznięty strumyk, i niepewnym, ciężkim krokiem podszedł ku Irenie. Ujrzał najpierw jej oczy — teraz, w tej chwili kuszące, wzywające, dziwne, i nie wiedząc, co czyni, ujął jej rękę, i podniósł do warg gorejących. Całował, a od tej ręki spływał mu w usta żar coraz większy, coraz upojniejszy, i szałem osłaniał mu oczy.
W pewnej chwili wolną ręką Irena musnęła twarz jego, szepcząc:
— Noc cudna, i gorące twoje pocałunki... —
— Kocham cię! —
Pozwoliła mu się wziąć w ramiona, i sama podała mu usta.
Oszalało w nim serce, i krzykiem uniesienia wzbierały piersi. Szedł w proch i w pył cały byt niedawny, waliły się w nicość wspomnienia, me istniał nikt, tylko on, ona, i ta noc srebrzysta.
Oszalałą grała i dziką pieśń krew wzburzona w żyłach, a blaski oczu krzyczały płomieniem: — ... o...! rozkosz!... o... szczęście!... —
A kiedy przegiął ją w ramionach i, odrzucając w tył głowę, po raz drugi ujrzał jej oczy błękitne, znieruchomiał nagle, bo te jej cudne oczy były teraz inne, zgoła inne, groźne jakby i zupełnie nieprzytomne.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.