<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Szały miłości
Wydawca Wydawnictwo Polskich Zakładów Graficznych Jerzy Strowski i S-ka
Data wyd. 1923
Druk Polskie Zakłady Graficzne Jerzy Strowski i S-ka w Białymstoku
Miejsce wyd. Białystok; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


4.

Staliński wyskoczył z sani przed jedyną w tem miasteczku „jaką taką“ „cukiernią i kawiarnią“. Był zmęczony bezsenną nocą, i dość zmarznięty bieganiną po miasteczku podczas dziesięciostopniowego mrozu.
Wszedł więc szybko do wnętrza, i znalazłszy sobie miejsce w pierwszym pokoju, tuż przy drzwiach wiodących do tak zwanej damskiej sali, usiadł i kazał sobie podać czarnej kawy.
— Ta czarna kawa to świetna rzecz — pomyślał — gdyby nie ona, jużbym się chyba nie umiał uspokajać... —
A istotnie od kilku dni działo się w nim coś złego i szyderczego. Ów „sen biały zimowego parku“, jak nazwał swe ostatnie spotkanie z Ireną, opanował mu duszę zupełnie, i serce rzucił w wir i rozkosz szału.
Popełnił przez te kilka dni już wiele niedorzeczności. I jedną... zapewne podłość. Oto zmusił się do napisania listu do Zofji, listu, który usiłował być szczerze miłosnym, chociaż jej postać, jej płomienna miłość i zupełne oddanie się jemu, gdyby w mgły ciężkie już się zasunęło.
Żył w nieustającej gorączce, karmił duszę niemilknącem ni na mgnienie marzeniem, i śnił, że marzenie to już, już jawą się stanie.
A na myśl tę zrywała się w nim cała fanfara uniesień, zatracały się ostatnie wspomnienia i wyrzuty, padała w nicość cała przeszłość i wszystko, co z nią związek miało, był tylko szaleńcem, którego wiara płonęła w zachwycie: ona da zapomnienie o wszystkiem, ona wszystko zastąpi!
...Wychylił duszkiem szklankę czarnej kawy, zawołał o drugą.
Serce mu biło rozszalałym rytmem, i krew huczała, i znowu był pijany nadzieją. Drgnął, usłyszawszy nagle głos...
Co to?!
Tak. Niewątpliwie. To jej głos; była, tam, w drugim pokoju, i rozmawiała z drugą kobietą. Ale jest tam także jakiś mężczyzna.
Staliński wstał szybko z swego miejsca, obrócił się i ukradkiem spojrzał.
W drugim pokoju, w głębi tuż pod ścianą, siedziała, bokiem do niego zwrócona, panna Irena Srokowska, której oczy, spostrzegł to oczywiście natychmiast, uparcie były zwrócone w twarz młodego człowieka, siedzącego obok niej w pozie niedbałej, z nudą nawet na smagłej, dumnej, energicznej twarzy. Był to pan Roman Zgierski, człowiek bardzo bogaty, dość wykształcony, chorujący na „anglika“, a mający rzeczywiście szalone powodzenie u kobiet. Obok siedziała jakaś podżyła dama, której Staliński nie znał.
Cofnął się na dawne miejsce, lecz siadł tak, iż mógł, niewidziany, doskonale ich obserwować, a nawet słyszał rozmowę:
— Noce zimowe mają to do siebie — mówiła panna Irena — że urokiem swym równie upijają, jak wiosenne noce księżycowe. —
— Czy pani już tego doświadczyła na sobie? — Staliński byłby przysiągł, że Zgierski uśmiecha się teraz swym „angielskim sposobem“.
— O, tak — głos Ireny zabrzmiał leciutką ironją — i nie tylko ja! —
— No, i... kto? —
— Nie pan. —
— Bah, o tem wiem. —
— A chciałby pan wiedzieć więcej? —
— Jeżeli można... —
— To nie można! —
— A co można? —
Czerwone płatki zaigrały w oczach Stalińskiego w szalonym wprost pędzie; ujrzał jak Zgierski ściskał ukradkiem dłoń Ireny, i palił jej odsłoniętą szyję rozpalonemi oczyma; a ona uśmiechała się kusząco, nie odbierała mu ręki z uścisku, i ze śmiechem mówiła:
— Czasem wszystko, a czasem nie. A żeby było zawsze, to trzeba... —
— Zdobyć! —
— Tak. —
— Pokonać, poniżyć, zwalczyć, zmiażdżyć! —
— Tak. —
— Tak jak teraz... —
— Tak. —
Zgierski ściskał dłoń Ireny mocniej, mocniej i mocniej.
— Chryste...— szepnął Staliński, i poczuł, że krew zbiega mu do głowy, że rozsadza mu ją okropnem swem biciem, podczas gdy w sercu czyni się pustka przerażająca, głucha i zimna jak śmierć.
Wpił palce w marmurowy blat stolika, zagryzł do krwi wargi i patrzał.
A w miarę, jak patrzał, w miarę, jak podziwiał misterne, tajne pieszczoty rąk Ireny i Zgierskiego, ból wściekły gryzł mu serce, i szyderczy, rozpaczliwy gniew miotał się i wył w duszy:
— Więc byłem tylko igraszką nocy, która upija jak wiosenne noce księżycowe?...
Ha!
Całowałem twe usta, by ci sen twój bardziej rzeczywistym się stawał?
I dlatego?
Tylko dlatego?!
Zemsty! — zawyło w nim nagle tak strasznym bólem, że jęknął głucho; jęk ten go ocudził. Zadzwonił:
— Płacić! —
Lecz w chwili, gdy już zapinał futro, wyszli oni troje. Irena zatrzymała się natychmiast, i odpowiedziawszy na jego ukłon wesołem mrugnięciem oczu, zawołała: — Pan tu? Doskonale! Pójdziemy wszyscy do kinematografu! —
— Wybaczą państwo — skłonił się powtórnie — byłem w mieście za sprawami ojca, i muszę zaraz wracać, ojciec na mnie czeka. —
Wyszli.
Zimny, chłodny uśmiech zastygł na twarzy Stalińskiego.
Kiwnął na swoje sanie, i zwrócił się znów do Ireny:
— Śnieg pada. Będzie można usnąć i śnić wśród tej jazdy. —
— Bo? —
— Pani pyta? Taka jazda jest czasem... —
— Bardziej upajająca niż noc zimowa w parku, — dokończyła z śmiechem i zuchwale.
— Która upija... —
— I? —
— Pjani wszak nie wiedzą, co czynią. —
Iskierki gniewu i łuna rumieńca. Irena przygryzła lekko usta, a potem, przysunąwszy się blizko ku niemu, szepnęła cicho:
— Nie jestem jeszcze pobita. Wszak sen stokroć lepszy od rzeczywistości. —
— O, tak, pani. Lecz przebudzenia bywają rozpaczą. —
— Czyżby? — oczy jej zaigrały tysiącem wesołych, szydliwych iskierek i usta rozchyliły się lekko odsłaniając rząd równych, ostrych by drapieżnych zębów. — Istotnie? —
— Czasem tak, czasem nie, — wskoczył do sanek, i kłaniając się, zawołał wesoło:
— Bajkowe sny bywają czasem. w kinematografie. Wesołej więc zabawy! —
— Dziękujemy. —
Staliński widział, jak Zgierski ujął Irenę pod ramię, pochylił usta blisko do jej ucha, a potem oglądnął się za nim wesoło świecącemi oczyma.
— Jasiek! Prędzej!! —
Jasiek świsnął biczem, i krzyknął wesoło. Konie zerwały z miejsca jakby wiatr młodzieńczy, i sanki sunęły ulicą lotem lekkiej łódki.
Staliński postawił wysoki kołnierz futra, wtulił głowę w ramiona, i przymknął powieki. Jakże mile chłodził mu twarz rozpaloną ten ostry wiatr świszczący! Jakże mile odczuwał chłód spadających mu na policzki wielkich płatków śniegu!
Uspakajał go pęd szybki, i niejako porządkował myśli.
Wkrótce wyjechali poza obręb małego miasteczka. Wkoło były głuche, białe, równe, śnieżne pola, po których wiatr hulał swawolny, a w dali widać było las czarny, i poza nim ledwo, ledwo rysujące się gór szczyty.
— Jak dzień stoi jasny, to góry ślicnie widać! — odezwał się Jasiek.
— Tak, pamiętam. —
— Panic juz u nas dawno zimą niebył. Zawse latem. —
— Tak, zimą nie byłem trzy lata. —
— Jej-jej! A wio! — trzasnął z bata, a kiedy dzielne rumaki poniosły jak wichrem, zakrzyknął „w głos, z pod serca“: — A... a! A... a! Kulig! Kuligiem! —
— To wy tu jeszcze czasami tak jeździcie? — krzyknął doń Staliński.
— A bo nie, prze pana — odparł Jasiek, odwracając się swobodnie, bo koni „pańskich“ był zupełnie pewnym — Łońskiego roku to z dziesięć razy gromadą jeździliśmy. Najlepi ci było, jak z tańców, z Zawad, wracali. Buh, w lesie przykazali stanąć, śnieg ubić, i jazda tańcować. Do rana! O, szkoda, prze pana, że panica nie było — nie wiedział, czy ma mówić Stalińskiemu paniczu, czy już jaśnie panie, wybierał więc coś pośredniego. — Wesoło się bawili, oj... rozkosnie! —
— No? — pytał zaciekawiony.
— Eh! Duzo gadać! A ta panna ze Srokowa to wszyćkim głowy zawracała. —
— No? Komuż tak? — przymknął oczy, by Jasiek nie dostrzegł ich wyrazu — Opowiedz! —
— Oj! Uśmiałem ci sie, uśmiał! Siedze se w saniach i czekam, bo to ociec panicza niby mazura prowadzili, a tu idzie ta panna ze Srokowa, i jakiś pan co ja go nie znam. Całujom sie raz i drugi, to ja se myślę, będom zaręcyny. E, gdzie tam! Nie minęłoć i pół godzinki, a już sie z drugim w tem samem miejscu całowała. Hi, hi, hi, hi! —
Zimny dreszcz przeszył Stalińskiego od głowy do stóp samych. Otworzył rozgorzałe oczy, przymknął je znowu i powiedział:
— A jedź, no, jeszcze lepiej! —
— Dobra! Po kawalersku! —
Sanie pomknęły jak wicher.
Pęd powietrza chłostał go po twarzy coraz mocniej i mocniej swym ostrym powiewem, a serce rozrywał ból dziki. Krew w nim się buntowała jakiemś strasznem, wciekłem oburzeniem, uderzała do głowy spienioną, zda się, falą, mąciła myśli, i wyła pieśń dziką, niepowstrzymaną, gwałtowną:
Mieć ją tu!!! Rzucić jej w twarz słowa szydu niby najcięższe kamienie, zmusić te jej dumne oczy do psiej uległości, na kolana ją cisnąć przemocą, by z trwogi drżała jako liść osiki, chwycić ją za te złote włosy i szarpać, i bić, i włóczyć!
Niechby pobladły te wargi rubinowe, dla pocałunków, dla wszystkich ha! ha! ha! dla wszystkich stworzone, niechby krzyczały z bólu, wstydu i upokorzenia, niechby wymawiały słowa błagań, próśb i zaklinań!
Mieć ją tu! Tu na tej drodze!!
A gdyby się uśmiechnęła, gdyby spróbowała bezczelnie urągać swoim dumnym wzrokiem, rzucić nią o ziem, zabić! — — —
Ból, którego możliwości nawet nie przypuszczał, targał nim całym, rzucał go na samo dno przerażenia, wyszydzał, chłostał, wyśmiewał.
Gorący jak płomień wstyd buchnął mu do twarzy, gorycz i żal po brzegi wypełniły duszę.
Więc był tylko igraszką?
Igraszką od samego początku do samego końca?! I on ją kochał? On szalał za tą kobietą, która dawała mu pocałunki wtedy, gdy tego się domagała jej krew wzburzona czy też wyobraźnia, całowała go, jego właśnie, bo innego nie było pod ręką!
Ha! ha! ha! Ironia! Ohydna, wściekła, głupia i stara ironia!
Płomienny wstyd przepełniał mu już serce, wylewał się za brzegi, stawał się wprost do niezniesienia fizycznym bólem. Jeszcze bardziej skulił się w sobie, skupił i na mgnienie zastygł. To, co w tej chwili sobie uświadomił, co nagle i niespodziewanie pojął, napełniło mu duszę mroźnem przerażeniem.
Więc to tak?!
Więc to ból tak, i tylko ból przemawia?
Więc ja ją jeszcze kocham?
Potworne!
A jednak...
A jednak wiedział, że gdyby don przyszła, gdyby spojrzała mu w oczy z cichą, wzywającą prośbą, uśmięchnęła się słodko i łagodnie, na ziemię rzuciłby się przed nią, stopy jej i kolana całował i żebrał, żebrał o miłość.
— Nie chcę! — krzyczało w nim tysiące głosów dumy — Nie chcę! —
Postanowił, że dziś jeszcze nieodwołalnie wyjedzie.Obserwuj
Lecz ból w nim wył; płakała podeptana miłość i splugawiona tęsknota. Krzyczało oszołomione serce, i wzywała duma:
— Nie poniżaj się! Wyrzuć ją precz z serca, jak się wyrzuca to, co niepotrzebne! Gdybyś był nawet gorszym, niż jesteś, nie godna ona ciebie. Za ból twój serdeczny, niech będzie przeklęta!
Przeklęta! —
— Prze pana, to już! —
— A... a... dobrze. — Staliński podniósł się ciężko, rzucił okiem na Jaśka i spienione, pomęczone konie, uśmiechnął się i powiedział:
— Dziękuję ci, Jasiek. Jechałeś w takt mojej krwi. —
Jasiek spojrzał na niego nieco zdziwiony, ale poczuwszy w ręku „papierek“, gwizdnął wesoło i zakrzyknął:
— E, to jeszcze nic, prze łaski pana. Jak bedzie kulig, to wtencas pojedziem. Bartosa weźmiem i wronego! — i trzasnąwszy z bicza zawrócił pędem do stajen.
Staliński zaś, zapytawszy lokaja o ojca, skierował się wprost do jego gabinetu.
Stary pan Mateusz Staliński był zagasającym już wtedy u nas typem polskiego szlachcica, który w rodzie swym „licząc senatory i hetmany“, czuje się nieco obco na dzisiejszym świecie, i patrzy na ludzi jakgdyby na skarlałych potomków „ludzi, co rządzili“.
Rostu był pan Mateusz potężnego, atletyczne miał ramiona, plecy i szyję, i choć sobie już liczył lat z górą osiemdziesiąt, trzymał się prosto i dumnie, czuprynę gładził gęstą a siwą, i lubiał podkręcać białego wąsa.
O jakichś dumach bojowych mówiła twarz jego w bruzdy poorana, i wielką zadumę zdradzały dumne, modre oczy. Po nim to wziął syn krwi namiętność i dumę rodową, cześć dla danego słowa, serce twarde na bole, lecz na krzywdę czułe, i byłby może przyszłym ojca portretem, gdyby mu czasy współczesne nie „zmodernizowały nerwów“.
— Załatwione wszystko, ojcze — rzekł po przywitaniu — i wszystko w największym porządku. —
— Zmarzłeś? —
— Ależ nie! Nawet się zagrzałem! Kazałem jechać po kawalersku. Droga doskonała.
Możnaby saneczkami szarżę przez wioski urządzać — silił się na ton wesoły i swobodny, by nim wrący niepokój zagłuszyć, patrzał w surową, jakgdyby mocną ręką rzeźbioną twarz ojca, i myślał: takim być!
A pan Mateusz uśmiechał się, patrzał na syna z bezgraniczną choć skrytą miłością, śmiał się zadowolony i mówił: — Ha! ha! ha! Ciebieby do ułanów! —
— Gdyby polscy byli! —
— Muszą być, Karolu, i będą! Ty jeszcze doczekasz! —
— Daj Bóg! —
— Musi być! Musi dać! Przecierpieliśmy. Jeno się krzepko trzeba wziąć za dłonie! —
Oczy Karola niespokojnie błądziły po ścianach obszernego pokoju. Słowa ojca przypominały mu jego przyszłe obowiązki, i jakby natchnęły otuchą.
Wzniósł się w sobie i pomyślał: przecierpię.
— Kiedy jedziesz? —
— Dziś, ojcze. —
— O, a to dlaczego? —
— Z powodu tej pracy dla „Myśli“. Sądziłem, że będę ją mógł tu wykończyć, lecz okazało się, że brak mi pewnych źródeł, które znaleźć mogę jedynie w Krakowie. Zajmie mi to czasu nie więcej nad dwa tygodnie.
Potem wrócę na czas dłuższy. —
— Bardzo dobrze. Pracuj, pracuj rzetelnie na obranej drodze. Ród twój nie ma za sobą ludzi małych. Wszyscy byli wybitni, lub, co zresztą najgorzej, średni. Twoja pierwsza książka — dodał z lekkim, lecz poważnym skłonem głowy — zrobiła na mnie dobre, i duże wrażenie. Cieszę się i jestem zadowolony. —
To była pochwała, w pojęciu pana Mateusza i jego syna, najwyższa.
To też Karol zaczerwienił się jak chłopak, wstał szybko i podszedł do ojca:
Twoje słowa, ojcze, są mi najdroższym darem i uznaniem — całował jego ręce, jaśniejąc obudzoną dumą.
...Tak! Tak! Praca jest przedemną owocna i dobra. Szały serca nie wypełnią życia, a zatracić jeno mogą moc męskiej tężyzny...
Jakże był zadowolony, że już ojca uwiadomił o postanowionym wyjeździe: teraz cofnąć się już nie może, chociażby cudowne nawet nęciły pokusy.
Słowo szlachcica to stal, postanowienie to skała, mawiał pan Mateusz i Staliński nauczył się czcić te słowa.
— O, — zawołał nagle ujrzawszy nieznany mu dotąd portret na ścianie — a to co, ojcze? —
Portret wyobrażał młodą kobietę w stroju balowym drugiej połowy XVIII stulecia, piękną i smukłą, i dumną jak królewna.
— To? Jedna z twoich pra czy praprababek. —
— Jakże? Nie znałem jej dotąd? —
— Nie była w naszych rękach. Wykupiłem. —
— Ah, tak. —
— A wiesz? Dość ciekawa była jej historja. —
— Słucham — powiedział Karol zaraz, wiedząc, jak ojciec lubi namiętnie opowiadać historje dotyczące ich rodu. Zresztą, chciał nawet prosić o to opowiadanie, byle jaknajdłużej rozrywać myśl własną. Usiadł w wygodnym fotelu, popatrzył raz jeszcze na portret, i pochylił głowę na znak, że słuchać gotowy.
Jakoż pan Mateusz wkrótce rozpoczął:
— W którym to było roku, nie pomnę. Wiek osiemnasty. Żył w tym zamku nasz przodek, w późniejszych latach wojewoda Michał Staliński, a żył samotny, w kawalerskim stanie. Braci i sióstr nie miał, dobra były duże, zamek pusty, no więc pora nań przyszła. Zakochał się nasz Michał w tej oto dzieweczce, Annie Rogacińskiej, szlachciance dość majętnej i pięknej, jak widzisz. Wpadł, jakto mówią, po uszy, i wnet ci zrozumiał, że z tego afektu nie wybrnie. Panna, nie to, żeby była dumna, ale swoich zamiarów zgoła nie zdradzała. Rodzice się już zdeklarowali, kawaler był gotów, a ona raz tak, raz nie, a ty, chłopie, włosy z czuba rwij, i wodą zimną gorące gaś afekta. Ha! ha! ha! Ale Michał łeb miał na karku nie od parady. Widząc, że sobie z panną nie poradzi, bratów szlachtę sprosił, winem spoił, i napad na dwór Rogacińskich zrobił. Ty, mówi, Anno, cnotę twoją chowasz, a ja ci ją taki szabelką odbiorę. I istotnie pannę z rodzicielskiego domu porwał i do zamku przywiózł. —
— No dobrze. A co potem? —
— Potem? A bój że się Boga, Karolu! Toć potem ona sama chciała jego żoną zostać! —
— Ha! ha! ha! A sprawy nie było? —
— Zapili winem przy ślubie. A potem co rok przez lat sześć zapijali, bo sześciu synów owa panna miała. —
Znalazłszy się w swoim pokoju Staliński znów w zadumę popadł. Powierzchnia duszy jakby się uspokoiła, lecz czuł ustawiczny, głęboki niepokój, i ból utajony, przybity.
Długą godzinę chodził po pokoju.
Potem wśród papierów wyszukał list Zofji, siadł przed kominkiem i czytał:
„— I jesteś serca mego radością, weselem i szałem, i duszy mojej pieśnią jedyną, słoneczną, krew moja gra tętnem krwi twojej, i oczy moje błyszczą dzisiaj jako twoje oczy.
Woła moja stała się silną i prężną, tyś ją nasycił płomieniem rozkoszy i pieszczoty twojej, i wola ta pragnie, bym z dnia na dzień, z chwili na chwilę stawała się piękniejszą dla ciebie, tylko dla ciebie!
I wola ma przyzywa cię!
Jeżeli usta moje szepczą we śnie, to szepczą o tobie, jeżeli ramiona moje szukają we śnie, to szukają ciebie, radości serca mego! I szale! Szale pieśni duszy mojej!
Kocham cię!
Pozatracały się wszelkie myśli moje, pozatracały się wszystkie wspomnienia, i jesteś we mnie tylko ty, i ty, i ty!
Kocham cię!
Gibkie i piękne jest moje ciało, spragnione usta moje, i zaczarowane oczy! Prężą się moje piersi w niemem pożądaniu, i wola moja silna przyzywa, przyzywa cię!
O..! przyjdź...“
— Zofja... — wyszeptał i przymknął powieki.
Z ciemności, która zaległa przed jego oczyma, poczęło się wyłaniać jakieś widmo, zjawisko, jaśnieć, nabierać kształtów i życia, stawać się wizyjną osobą, która, zda się, nie tylko, że żyje, ale i odczuwa, i ma swoją wolę.
Naraz Staliński drgnął i napół podniósł się w fotelu. Jego nadmiernie teraz rozszerzone oczy wpatrzyły się zakamieniale w punkt jeden, i trwały tak nieruchomie straszne, dzikie i pełne rozkoszy.
Bo oto, w mgle wizyjnej, miast wywoływanej Zofji, z uśmiechem kuszącym na rozchylonych do pocałunku ustach, pochylona i jakby drżąca zjawiła się panna Irena.
— Przeklęta — cyknął Staliński, gryząc do krwi wargi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.