Szały miłości/I/2
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szały miłości |
Wydawca | Wydawnictwo Polskich Zakładów Graficznych Jerzy Strowski i S-ka |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Polskie Zakłady Graficzne Jerzy Strowski i S-ka w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Białystok; Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zofja patrzała za odchodzącym, a kiedy już zniknął, zwróciła się do Stalińskiego:
— Dziwny chłopak, naprawdę dziwny chłopak... —
— I piękny jak sen. —
— O, nie. On jest piękny jak posąg, który symbolizuje potężną, ale nieziemską ideę. —
— O, Zosiu? Ażali zazdrość ma przemówić przezemnie?
Spojrzała nań tym wyrazem oczu, który całe szaleństwo jej miłości znaczył. Ukradkiem znalazła dłonią jego rękę, i szeptała cicho: — Nie, nie... Takiego człowieka nie mogłabym kochać. Ma dumne czoło, pod którem kłębią się tytaniczne porywy, i oczy, które, zda się, beztrwożnie patrzą w słońce, zuchwałe oczy Ikara. Jemu trzeba kobiety tak bogato pięknej, by go codzień innym syciła zachwytem, i tak uległej i pokornej, by kochała więcej pieśń jego i jego marzenia, by zapomniała, że ma własną duszę, i była jego niewolnicą. A ja? Ja kocham szalenie i chcę, i muszę być kochaną równie. A on, ten piękny poeta, nadewszystko kocha pieśń swoją i swe złote słońce! Ja zaś chcę, ja zaś chcę — dokończyła jeszcze cichszym, drżącym niemal szeptem — chcę, żeby mój kochanek kochał mnie nad wszystko, i pogańskim kapłanem tej miłości był. —
Staliński patrzał na nią bardzo zdziwiony. Nie, nie znał jej dotąd i nie zna zupełnie. Dusza jej jest może podobną jej oczom. Jest dziką, płomienną, tajemną? Trzeba więc umieć z jej duszy wyczarować to, co najpiękniejsze, i kochać, i być szczęśliwym?
— To dziwne. Pierwszy raz mówisz tak do mnie? —
— Może... —
— Więc mów! —
— Czytam w twoich oczach, czytam, że jeszcze za mało mnie kochasz... —
— Zofjo...! —
— Co? —
— Czy ty mnie nie wierzysz? —
— O, nie tak! O, nie tak! Ja ciebie kocham i wierzę ci, ale wiem także, że, ciebie sokole, trzeba zdobywać! —
— I...? —
— I... zdobędę! —
— Ty...! —
— Co? —
— Jestem twoim! —
Sprzęgły się ich oczy; patrzyli w siebie już nie z upojeniem, lecz wprost z szaleństwem, z dziką rozkoszą zdobytego szczęścia. Staliński czuł, że gdyby teraz musieli umrzeć, konaliby w szczęsnem uniesieniu; albowiem zdawało im się, że przeżywają w tej godzinie najpiękniejsze chwile swego życia.
Szepnęła: — Wyjdźmy. Tu nam źle jest teraz. —
— Dlaczego? —
— Ludzie patrzą. —
— Zazdrość? —
— Nie; ale szczęście jest wstydliwe. —
— Czy bojaźliwe? —
— Może tak, może nie... — podniosła się, i przechyliwszy lekko na bok głowę, patrzała weń nieco przymrużonemi, i zamglonemi oczyma. Rozchylone jej usta uśmiechały się zagadkowo, i drgały w tym uśmiechu tak pięknie, tak kusząco, że Staliński pomyślał teraz, iż choćby tylko dla jej miłości żyć warto, i czuć to trwałe szczęście. Nie podnosząc się ujął łagodnie jej rękę, i zapytał z lekkim uśmiechem:
— A gdyby tak dziś mnie zabito? —
Ech, niedobry! — szarpnęła ręką, wyrwała ją z jego uścisku, i szybko poszła ku wyjściu.
Dogonił ją w garderobie, i podając płaszcz, szeptał przysunąwszy usta tuż do jej ucha:
— A teraz wiem, że mnie kocha... Wiem, wiem, wiem... —
— Nieznośny! —
— Tylko? —
— I...? —
— I co? —
— I... i... taki mój...! —
— Pociągnął ją lekko ku sobie, a kiedy się wsparła plecami o piersi jego, szybko, gorąco, namiętnie przycisnął usta do jej szyi. Drgnęła, pierś jej zafalowała i zabłysły oczy, lecz wyprostowała się zaraz, odwróciła ku niemu twarz nieco zapłonioną, i rzekła figlarnie:
— Bojaźliwe i wstydliwe jest szczęście... —
— Może tak, może nie... —
— Ej...! —
Na ulicy owiał ich chłód i ponurość grudniowego, posępnego wieczoru. Trotuary szkliły się lepkiem, rządkiem błotem, latarnie płynęły niepewnie w otęczach mgły rudej, — a od bocznych ulic i od plant zawiewał ostry, przejmujący wicher.
Staliński spojrzał na nizko płynące zwały chmur skłębionych, spojrzał na mokre, brudne, odrapane domy, na nagie drzewka uliczne wstrząsnął się, i wyszeptał:
— Teraz powinna być wiosna. —
— Albo cudny, słoneczny, zimowy, mroźny dzień. —
— Byśmy szli w słońcu! —
— I jego blaskom z naszego szczęścia się spowiadali! —
Znów sprzęgły się ich oczy, i znów rozkosz niewymowna płomieniem objęła ich dusze.
Dopiero po długiej chwili Staliński przypomniał sobie, że przecież musi iść do drukarni, więc przywołał dorożkę, i rzekł do Zofji:
— Teraz moja pani pojedzie do domu, i tam zaczeka na mnie krótką godzinkę. —
— Dlaczego tak?
— Rozkaz! —
— O! —
— Nieodwołalny! —
— A co to będzie? —
— Mała niespodzianka.
— A to co innego! — pożegnała go długim uściskiem dłoni i jeszcze jakiemś słowem tajemnem, którego nie zrozumiał, i wsiadła do dorożki.
Patrzał za nią przez chwilę z uśmiechem, zapytując się siebie po raz niewiadomo który, jakim sposobem „to wszystko“ tak szybko się stało, i tak cudnie płynie...
W drukarni dyrektor już go oczekiwał.
— Wszystko załatwione, młody autorze. Nakład cały odesłany już pańskiemu wydawcy, egzemplarze, które pan podpisał, przesłane według adresów, za dni kilka będzie pan już sławnym. —
— Dziękuję, bardzo dziękuję. A te trzy egzemplarze, o które prosiłem dla siebie? —
— Są — podał mu trzy grube, artystycznie oprawione tomy, i wyciągnął rękę — dziękuję serdecznie za książkę, którą pan mi wczoraj z nadpisem swym zostawił. Oraz serdecznie, serdecznie winszuję; ja jestem stary, i dużo czytałem, ale tak tęgiej pracy już dawno, bardzo dawno nie czytałem. —
— Jakto? To pan już przeczytał? — Staliński się mimowiednie zarumienił, i poczuł przedsmak sławy.
— O tak, aż do końca. Może być pan dumny z swego dzieła. —
Staliński pożegnał serdecznie starego dyrektora, i z książkami pod pachą dumny, wesoły i szczęśliwy wybiegł na ulicę. Wsiadł do dorożki i kazał się zawieść do najlepszego w mieście sklepu kwiatowego. Tam kupił pęk olbrzymi róż, i pojechał już prosto do Zofji.
Dorożkarzowi rzucił suty napiwek, i wbiegał po schodach, gwiżdżąc swawolnie, niby rozbawiony dzieciak. Krew w nim grała mocną radość życia, nigdy się nie czuł jeszcze tak bezgranicznie swobodnym.
Zofja na widok jego (był nieco obłocony, i ledwo mógł utrzymać w rękach książki i pozawijane w bibułki róż pęki) roześmiała się wesoło, i gromiła go swawolnie:
— Nie trzeba mnie było zabrać ze sobą? Co?
— Nie. Czas obrzydliwy i wicher taki u-u-u-u...
— U-u-u-u — śmiała się — no, proszę zdjąć palto i na herbatę! Zaraz każę podać. — Zdjąwszy palto, i jako tako oczyściwszy odzież wszedł do pokoju. Zofji tu nie było i wkoło panowała senna, trochę nudna cisza. Staliński usiadł na kanapie i przymknął oczy. Znużony wrażeniami dnia całego z przyjemnością poddawał się nastrojowi sennemu bezładnych myśli i bezładnych wspomnień.
...A przecież to wszystko stało się zaledwie wczoraj. Na tym odczycie. W tej niewielkiej sali, którą tak bardzo lubił, i w której tak często kusiły go tajemne, dziwne oczy panny Zofji Wirejskiej. Dziś Zosi... dziś cudnej Zosi, płonącej miłością...
Wczoraj sala była szczelnie zapełniona. Staliński wszedłszy, a przybył spóźniony, wspiął się na palcach i szukał wolnego miejsca. Że jednak odczyt już się rozpoczął, siadł w ostatnim rzędzie ławek i słuchał ciekawie. Młody jakiś „filozof“ z nieprawdopodobnym zapałem opowiadał o skarbach wiedzy i poezji „mędrców Upaniszady“, i potrafił utrzymać słuchaczy w uwadze i napięciu. Wszystkich zaciekawiły nieznane im prawie rzeczy, lecz Staliński, który się tą właśnie „kwestją“ do niedawna specjalnie zajmował, jął się ukradkiem rozglądać i wresczie zobaczył panną Zofję, siedzącą na kraju ławki i również „ukradkiem“ się rozglądającą. Wysunął się cicho z ławki i siadłszy obok niej, szepnął żartobliwie:
— Przerywam uroczystą ciszę uwagi. Dobrywieczór pani.
— A, to pan! Myślałam, że pana niema, — podała mu długą, wązką, dziwnie białą rękę i na mgnienie spojrzała w oczy. To spojrzenie zawsze go niepokoiło; Zofja miała czarne, duże oczy, które chwilami mgłą zachodziły i patrzały wtedy niby dwie przyćmione mrokiem gwiazdy, to znów gorzały grą iskierek swawolnych, kuszących, płomiennych, lub spoglądały spokojnie a mocno, tajemnicze jednak zawsze i zawsze nieodgadnione.
— Dlaczego się pan spóźnił? — oczy jej błądziły szybko po jego bladej, o rzymskich rysach twarzy, zatrzymywały się na mgnienie, na wyniosłem, dumnem czole, i spadały niby dwa gorące pocałunki na jego usta krwawe, teraz mocno zacięte i ledwo, ledwo drgające. I uśmiechała się. Lekko dotknęła jego ręki i pochyliwszy się ku niemu, powtórzyła:
— Dlaczego się pan spóźnił? —
— A czemu pani pyta? —
— Et...! —
— Et..! — pochylił się tak blizko, że ustami niemal dotykał jej twarzy. Z rozkoszą patrzał na jej rozchylone, jakby pocałunków żądne usta i oczyma szukał jej oczu. Krew w nim grała jakiś hymn namiętny, i wraz z tem rozhulaniem krwi wracała dawna swoboda. Ujął silnie jej dłoń i szeptał: — Czekała pani na mnie, czekała? Co? — i nagle oczyma spotkał jej oczy. Zapomniał o wszystkiem; pił z jej oczu czarowną obietnicę, a zarazem majaczyły mu się oczy inne, dalekie i jakby obce, a tak przecież zapamiętane, tak głęboko w sercu zaryte. Szarpnął się w sobie, czując, że znów powraca dawna niewola, wyrzucił obraz tamtej precz, precz z duszy, i śnił.
Usłyszał: — Czekałam. —
Drgnął i odwrócił głowę. Siedzieli teraz obok siebie milcząc, jak gdyby spłoszeni, czy też zaniepokojeni, udając przed sobą wzajemnie, że zajęci są biegiem wykładu. Staliński wziął nawet udział w gwarnej i kłótliwej dyskusji, i zaraz wybił się na pierwsze miejsce. Miał duży dar wymowy, i głos zadziwiająco dźwięczny; zapalał się łatwo i wtedy mówił pięknie; przesuwał ręką po jasnych, wijących się w pukle włosach, i modremi, mocnemi oczyma wodził nakazująco po twarzach słuchających.
Zofja patrzała nań bez przerwy; ręką przyciskała pierś rozfalowaną, i szeptała w myślach cudne, pieszczotliwe słowa; przelatywały przez jej duszę sny różom purpurowym podobne, a ona je myślą zbierała, i marzeniem rzucała na pierś jego. Gdy wreszcie usiadł i niecierpliwie spojrzał na zegarek, zapytała na pozór spokojnie:
— Pan wychodzi? —
— Trzeba się będzie wynieść po cichutku. A pani? —
— Ja... —
— Niech pani idzie... —
— Dobrze. —
Na schodach przystanęli i roześmiali się swawolnie jak rozbawione dzieci.
— Uciekliśmy jakby w gimnazjum przed dzwonkiem. Prawda, panie? —
— Oczywiście. A teraz dokąd? —
— Przecież mnie pan odprowadzi? —
— Myślę. —
Wyszli przed bramę, lecz zaraz przystanęli spłoszeni. Uderzył w nich iście szubieniczny wicher, miotając w twarze płaty olbrzymie śniegu, i zapierając oddech w piersiach ostrym, zimnym powiewem. Wokoło było zupełnie pusto, i chwilami, kiedy wicher milknął, głucho i spokojnie. Śnieg jeno padał sennie i powoli dużemi, pierzastemi płatami, układał się bezszelestnie na drzewach i ziemi, i zdawał się zasypywać wszystko na długie, a ciche sny.
A potem znowu zrywał się podmuch wiatru, podrywał z dachów kłęby śniegu, niósł je wysoko lub nagle spychał w dół, i grał w zaułkach i uliczkach oszalałą, dziką, zimową baśń.
— O, — wyrzekła po długiej chwili Zofja — ja lubię taki wieczór —
— Tak. Ale iść prawie niepodobna. —
— Przejdziemy do rogu, znajdziemy karetkę, i odwiezie mnie pan do domu. —
— Rozkaz? —
— Kategoryczny. —
— Wobec tego słucham — ujął ją silnie pod rękę, i poczęli brnąć po kostki w śniegu, weseląc się jak dzieci. Ale wicher stawał się coraz gwałtowniejszy, ciskał w nich swą siłą niby niewidzialnym pociskiem, wżerał się zimnem w piersi, że wreszcie przystanęli bezradni, przyciśnięci do muru, nie mogąc nawet wypowiedzieć słowa.
— Zimno pani? — wykrztusił wreszcie Staliński. — Co? —
— Ba...! —
Na szczęście podjechała wolna karetka. Wskoczyli szybko do jej ciemnego wnętrza, i długą chwilę śmiali się znowu jak dzieci.
— Co? Zmarzła pani? — pytał Staliński i ujął obie jej ręce. — Jakto? A gdzież rękawiczki? —
— Zapomniałam nałożyć. —
— Zimne jak lód! —
— To trzeba rozgrzać. —
Fala krwi napłynęła mu znowu do głowy. W ciemności widział jej gorejące, ogromne oczy, widział zarys twarzy i rozchylone usta, i czuł ją całą, kwitnącą, cudną ciałem tak blizko przy sobie, tak dziwnie kuszącą i czarowną, a zarazem jakgdyby mu nieznaną, obcą i daleką... I jakiś sen szalony przypominało serce, a oczy jej gorzały gdyby oczy tamte, zapamiętane i stokroć przeklęte.
Ale już nie wiedział, co się z nim dzieje. Pochylił nizko głowę i gorąco, mocno całował jej chłodne ręce, przyciskał je do ust coraz na dłuższą chwilę, i szeptał jakieś zgoła niepojęte słowa.
A Zofja przymknęła oczy, złożyła głowę na jego ramieniu i szeptała urwanie, cicho, namiętnie.
— Ty... ty... ty... ty... —
— Co? —
— Gdzie... my... jesteśmy? —
— Kocham cię! —
— Ty! —
Wyrwała mu ręce, padła piersią na pierś jego, ustami znalazła usta. Obłędny ogień pocałunków objął ich uściskiem rozkoszy, co szaloną falą wzbierała w piersiach, rozpierała serca, i myśli zamieniała w obłąkany zachwyt; odejmowali na mgnienie usta od ust i oczyma szukali oczu; spojrzenia ich sprzęgały się ze sobą niby dwie wole, wyczarowywały z serc pieśni marzeń najpiękniejszych, zbliżały się do siebie coraz bliżej i bliżej, aż zdawały się topnieć w jednym błysku, zamierać w jednej toni rozkoszy — i wtedy znów łączyły się ich usta.
...Karetka zatrzymała się.
Zofja szarpnęła się w jego ramionach, i pchnęła ręką drzwiczki. Zimny wiew buchnął w zamglone oczy Stalińskiego, a płatki śniegu ochłodziły mu czoło. Pomógł jej wysiąść i doprowadził do bramy. Był jakby zatumaniony, lub ogłuszony silnem uderzeniem; nie czuł uścisku jej dłoni i nie widział szczęsnego spojrzenia. Drgnął dopiero, kiedy ręką musnęła twarz jego, i szepnęła cicho, a tak słodko jak echo harfy srebrzystej.
— Przyjdź! —
Spojrzał za nią, chciał zatrzymać, coś powiedzieć, ale już znikła na schodach. Zawrócił wolno i podszedł do karetki: — Do kawiarni Grossa. Jedź powoli. — ułożył się wygodnie na siedzeniu, zapalił papierosa, i popadł w głuche odtrętwięnie.
— Co to było? — krzyknął w nim wreszcie głos jakiś, i oprzytomnił zupełnie. Przesunął ręką po czole i nagle począł się śmiać cichym, półszyderczym śmiechem:
— Co to było? To było jakieś omamienie, jakiś czar, zmysłów opętanie! Przecież ja całowałem dziewczynę, której nie kocham, a całowałem ją dlatego, bo mi się zdawało, że całuję...
Co?!!
Zimny pot wystąpił mu na czoło. Może po raz pierwszy w życiu szarpnął nim strach okrutny, strach mózgu, który czuje, że schodzi na drogi obłędu. Wpił palce w ramię, skurczył się i zamarł w jakiemś nieznanem mu dotąd, zgoła przerażającem oczekiwaniu. Rozszerzonemi oczyma patrzał przez szybę na padający śnieg i widział, zaczynał pojmować „co to było?“
Widział...
Panna Irena Srokowska. Ta sama, ta sama, którą całował w parku jeszcze za czasów studenckich. Piękna jak sen, jak sen nieuchwytna, dumna jak królowa. Pokochał ją. Pokochał szaloną, namiętną miłością, do jakiej była zdolna jego młoda i szczera, mocna i burzliwa dusza. Posiadłość jej rodziców leżała tuż obok dóbr Stalińskich. Zamkowy park w Złotych Lipach łączył się z ogrodem właścicieli Srokowa. I jakąż cudną mogła być sielanka! Ha! ha! ha! Był zbyt dumnym, by stanąć w szarym rzędzie jej wielbicieli, zbyt ją kochał, by wierzyć, ze jest zwykłą, marną istotą której przyroda dała cudne ciało. I myślał...
Raz, wśród zabawy, stanowczo go wyróżniła. Pozwoliła mu uprowadzić siebie w głuchą dal parku, mówić cudne słowa, całować ręce i oczy. I powiedziała, że nazajutrz czekać go będzie w tym parku o piątej rano, koniecznie! Noc całą nie spał pijany radością. Chodził po korytarzach starego, posępnego zamku, i płakał z uniesienia, płakał, że nie ma komu powierzyć swej radości, bo matka dawno umarła, a ojciec, surowy potomek polskich magnatów, ojcem był po staremu, za pana życia i śmierci dziecka się uważał.
A skoro świtać zaczęło, poszedł do parku.
Nie przyszła.
I w kilka dni później: — Czemu pani nie przyszła? — — Bo się nie wyspałam. — — Irko! — — Panie Karolu. Proszę pamiętać, że pewne chwile nigdy się nie powtarzają. —
Ha! ha! ha!
A dzisiaj?
Z trudem się uspakajał. Przemawiał do siebie jakby do kogoś obcego, lecz wreszcie pojął, że siebie samego oszukiwać nie umie.
Tak. To było złudzenie chwili. Złudzenie chwili? Ha, ha! Lecz takie przecież złudzenia doprowadzają właśnie do erotycznego obłędu. Do szału mózgu. Do szału uczuć.
Cóż więc będzie?
Którą ja kocham? Którą ja kocham teraz? —
Przetarł oczy: — Co ja pomyślałem? Co? To przecież ohydnie śmieszne i głupie! —
Bolesny, płomienny wstyd szarpał jego sercem, gorączkę czuł w sobie i prawie majaczył.
Tak było wczoraj.
A dziś?
Dziś obudził się wczesnym rankiem zdrów, rześki i wesoły. Śpiesznie się ubierając wspominał zdarzenia dnia wczorajszego, i często uśmiechał się ironicznie. Niewątpliwie w ciągu całego dnia wczorajszego był bardzo zdenerwowanym, i utracił przez to władzę nad swym mózgiem. Ale to jeno chwilowe, i pochodzi zapewne z zwykłego przepracowania. Bo przecież dziś jest znów rzeźki i wesoły, i może pisać kilka nawet godzin, i przygotować ostatecznie obiecany redaktorowi „Myśli“ artykuł.
Ale na przyszłość trzeba się będzie takich awantur duchowych stanowczo wystrzegać; mogą doprowadzić do zgoła przykrych wydarzeń, i popsuć zupełnie życie, które się doń teraz tak jasno uśmiecha.
Trzeba być wolnym, i trzeba rządzić sobą. Bo wszystko głupstwo, główna rzecz: wola. Tak; niewątpliwie główny czynnik: wola.
Ona jest tą władzą, która daje moc zanurzania w własną duszę ostrego sztyletu badania, i samosądu. Ona pozwala na trzymanie w karbach swych namiętności, i kieruje władczo biegiem każdej myśli.
Panować zaś nad myślą własną, to znaczy ćwiczyć w sobie siłę nieugiętą, by kiedyś za pośrednictwem jej badać i opanowywać myśli innych ludzi.
Być dobrym. Nie dlatego, że się nim jest z natury, lecz tylko dlatego, że się nim być chce, że się takie a takie postępowanie uważa za szlachetne, i nie zmienia się go za żadną cenę, nawet za cenę rozkoszy, bogactwa lub sławy. Bo jakąż wartość posiada wola takiego człowieka, który uznając święcie dany sposób życia, zmienia go co chwila pod wiewem lada namiętności, pod czarem lada pokusy?
Ale Staliński wreszcie się spostrzegł, że te dzisiejsze myśli są chyba jakieś niezwyczajne.
Tak, jakgdyby szły do jakiegoś dalekiego wniosku, którego jednak, czuł to wyraźnie, nie chciał jeszcze odgadnąć. Zbudził się w nim lekki niepokój, więc właśnie dlatego zabrał się do pisania artykułu, skupił myśli, i kilka godzin pracował wyśmienicie.
Skończywszy, poczuł pewne wyczerpanie, i bardzo się tem ucieszył: pójdę do redakcji, oddam te bazgraniny, a potem będę się mógł spokojnie, spokojnie zastanowić.
Nad czem?
No, oczywiście, nad tem wczorajszem zdarzeniem.
Już miał wychodzić, kiedy do drzwi zapukano. Miejski posłaniec wręczył mu mały liścik w błękitnej kopercie, od której powiało wonią fiołkową. Usiadł na kanapie, i wolno rozcinał kopertę: To od niej! — pomyślał wreszcie, i nagle krew rozkoszną falą do twarzy mu uderzyła. Przymknął oczy, i przypomniał czar jej spojrzenia, i słodycz jej pocałunków.
A potem czytał:
— Panie Karolu! Noc minęła jak chwila, a była jakgdyby jeden złoty sen. Lecz rankiem, chłodnym i smutnym zimowym rankiem, przyszło coś jak otrzeźwienie, lub może zastanowienie. To ostatnie u kobiet, prawda, dosyć rzadkie? Lecz ja... O, panie Karolu, pan ma zbyt piękne usta, i takie kuszące oczy, że oprzeć się panu, nawet po zastanowieniu, nie można. Więc... jeżeli to nie było szałem chwili, złudzeniem godziny... to proszę przyjść do mnie.
Złote będzie tej chwili upojenie, i cudna całunków piosenka.
Lecz... jeżeli... to ja nie mam żalu. Będziemy się spotykać chłodno, lecz bez urazy.
A jeżeli... przyjdź!
— Szlachetna dziewczyna — wyszeptał półgłosem, i znów przymknął oczy. Powoli, powoli żar napełniał mu żyły, i mgłą marzenia osłaniał myśl każdą.
Nierychło się ocknął i poszedł do redakcji. Gwarno tam było, pełno i wielce „dymno“. Staliński chciał przejść wprost do gabinetu redaktora, lecz przed drzwiami zatrzymał go jakiś chudy, skromny człeczyna:
— Pan do kogo? —
— Do redaktora! —
— Nie można. —
— Dlaczego? Pierwszej jeszcze niema. Redaktor przyjmuje do pierwszej. —
— Tak; ale nie dziś. —
Staliński uśmiechnął się mimowoli. — Ten człeczyna — pomyślał — ma za zadanie nie przepuszczać tu grafomanów, — i rzekł uprzejmie:
— Przychodzę z zamówioną przez redakcję pracą, i z redaktorem muszę się rozmówić. Nazwisko moje Staliński. —
— A! To proszę, to proszę. To co innego — i drzwi otworzył.
Z za olbrzymiego, szerokiego stołu podniósł się chudy, zgarbiony, o pergaminowej twarzy, pan Wojciech Zaręba, i usiłował, okulary poprawiając, rozpoznać przybyłego.
— Pan... pan... Staliński, jeśli się nie mylę. —
— Tak jest. —
— He, he. Jeszcze się ma oczy. Proszę. Proszę siadać. —
— Dziękuję. Przyniosłem obiecany artykuł. Oto on, proszę. —
— A... a... dziękuję, he, bardzo dziękuję. — poprzez pergaminową twarz redaktora przemknął lekki grymas, który zapewne miał oznaczać uśmiech, a sucha, wązka ręka ruchem prawie chciwym zagarnęła położony na stole rękopis — O, dosyć spory.
Bardzo, bardzo się cieszę. Młodzież nasza zaczyna dosyć wydajnie pracować. Ale... ale... z drukiem, nie wiem czy będzie można pospieszyć. —
— A ja właśnie chciałem redaktora o pośpiech poprosić. Jest on nawet poniekąd koniecznym. Bliższe wyjaśnienia co do idei i myśli, w tym artykule poruszonych, znajdzie czytelnik w mej książce, która się już jutro ukaże, więc... —
— He! he! he! Rozumiem. Więc zaczniemy druk od numeru... dziś poniedziałek... jutrzejszego, tak, tak... wtorek wieczorny... tak, tak — mruczał notując coś na rękopisie Stalińskiego. Jego zapadłe, zmęczone, iście redaktorskie oczy zapłonęły na chwilę żółtym blaskiem, i znieruchomiały. A potem podniósł je znów na twarz młodego autora, uśmiechnął się niewyraźnie, i wreszcie zapytał: — Przepraszam, bardzo przepraszam. Którą to wiosnę życia liczysz pan sobie... dopiero? He! he! he! —
— Dwudziestą czwartą, panie redaktorze. —
— Śliczny wiek, najwspanialszy okres życia. To szczęście módz sobie powiedzieć: dopiero mam dwadzieścia trzy lata, dopiero! A mam tu jeszcze młodszego od pana autora. Poeta, bardzo obiecujący poeta. Jeden tomik już wydał, a od dzisiaj my rozpoczniemy druk jego powieści. Śmiała, nieco skrajna, ale piękna w młodzieńczym rozmachu. Tak, tak. Młodzież zaczyna się ruszać, panie dzieju! —
— Czy można wiedzieć, kto jest tej powieści autorem? —
— Chce go pan poznać? He! he! he. Bardzo dobrze. On tu u nas pracuje od roku. Zaraz, zaraz! — pan Wojciech wstał dość żywo z swego miejsca i drobnym starczym krokiem podreptał ku małym drzwiczkom w głębi gabinetu. Otworzył je i począł wołać krzykliwie:
— Panie Tadeuszu! Panie Rudzki! Chodź no tu pan do nas! —
Wszedł młodzieniec, lat może dwudziestu z niewielką dokładką, smukły, w miarę wysoki, o zadziwiającej wprost urodzie twarzy. Miał czoło dumnego rycerza, okolone jasnozłocistemi puklami kręcących się włosów, pod którym paliły się jasne, błękitne w odcieniu, a jak sen dziwny, dziwne oczy. Spojrzał niemi spokojnie w twarz Stalińskiego, który podniósł się ze swego miejsca i patrzał na przybyłego z zdziwionym, a szczerym zachwytem.
— Pan Rudzki, pan Staliński — przedstawiał redaktor, zacierając swe suche wąskie ręce i patrząc na młodych niemal z uwielbieniem — pan Staliński przyniósł nam właśnie artykuł z tej samej serji, co rok temu taki ruch wywołała, he! he! he! młodzi pracują. Pan Staliński przyrzekł nam, panie Tadeuszu, nową swą pracę na styczeń! —
— Na luty, panie redaktorze! —
— Ocho! Już się wykręca! Weź, no go w obroty, panie Tadeuszu! —
— Ogromnie się cieszę, że poznaję pana — Rudzki uśmiechnął się cichym, dziecinnym uśmiechem — Pańskie artykuły podbiły panu serca młodych. Tylko dotąd nie wiedzieliśmy, gdzie pan stale przebywa. —
— Rok prawie spędziłem poza Krakowem. Ale my redaktorowi przeszkadzamy, co?
— Niby to robota jest. Idźcie sobie na obiad, ja jeszcze godzinkę posiedzę. —
Pożegnali się więc z sympatycznym staruszkiem i wyszli na ulicę. Dzień był smutny i szary, a śnieg padał bez przerwy dużemi, strzępiastemi płatami. Rudzki postawił kołnierz palta, ręce zasunął głęboko w kieszenie, i powiedział znów z tym swoim dziecinnym, rozbrajającym uśmiechem:
— Zima to dla mnie najgorsza pora. Dawniej z powodu tego, że się nie miało ani dobrego płaszcza, ani porządnych butów, a dziś z powodu nastrojów duchowych. Zimą ogarnia mnie zupełna apatja, melancholijny opad sił, i tęsknota, wprost chorobliwa tęsknota za słońcem! —
— Tak. Pan zapewne nigdy jeszcze me spędził zimy na wsi, co? —
— Rzeczywiście. Wsi prawie nie znam. Jestem dzieckiem miasta. —
— A ja przeciwnie, wsi. I wie pan, tylko jesień, późna jesień działa na mnie przygniatająco. Zachwyca mnie wszystko, co żyje pełnią, swobodą i rozkwitem, a konanie jesieni wydaje mi się zawsze symbolem śmierci tego, co piękne, żywe i zdrowe, a więc i człowieka, i idei, i piękna, i pieśni. —
— Pieśni? —
— Tak. I to jest takie straszne, że wszystko, wszystko musi się zakończyć, wszystko śmiercią zginąć. —
— Pieśń nie zginie nigdy! —
— O panie! —
Staliński uśmiechnął się mimowoli, ale spojrzał na młodego poetę z nowem zaciekawieniem; zachwycały go te jasne, pełne nadziei i bezwiny oczy, i dziwną radością napełniała ta blada, prawie przejrzysta, jaśniejąca twarz; nic mu więcej nie odpowiedział, tylko idąc powoli obrzucał go co chwila cichem badającem spojrzeniem.
Doszli do zbiegu dwóch małych uliczek i tu się zatrzymali.
— Pan dokąd? — zapytał Rudzki.
— Ja? Gdziekolwiek na obiad. —
— To niech pan idzie ze mną. Jest tu niedaleko czysto artystyczna knajpa, i w niej się zbiera codzień istna czereda młodych malarzy, poetów, rzeźbiarzy, dramaturgów, jednem słowem przyszła sztuka polska. Jest to, co prawda, troszeczkę hołota, ale chłopy z sercem i mózgiem zdrowym, a nie rzadko z dużą szlachetnością. Wśród nich ma pan już wielu wielbicieli. —
— Ależ pójdę; pójdę z największą przyjemnością. —
Weszli do małej restauracji, podzielonej na dwie, dość duże, komnaty. W pierwszej było prawie pusto, z drugiej zato płynął wraz z kłębami sinego dymku gwar licznych głosów wesoły i nieskrępowany.
— Ten pokój — objaśniał z uśmiechem Rudzki — jest dla niepalących, drugi zaś to pokój nasz! —
Zaledwie przekroczyli próg tego „naszego“ pokoju powitał ich burzliwy śmiech i brzękliwy gwar:
— Witajcie kapłani Muz! —
— Witaj wschodzące słońce!
— Bądź pozdrowion synu Appolina! —
— Oby Muza twoja nigdy nie wzgardziła tobą dla pięknego Morfeusza! —
— I oby ci harfa nigdy się nie rozstroiła! —
— Silentium, panowie! — Rudzki wesoło zaklaskał w ręce — Silentium! Uczcijcie mnie do pioruna, i wysłuchajcie! —
— Zaiste godny tego! —
— Słuchajcie! —
— Pozwólcie sobie przedstawić pana Karola Stalińskiego, autora słynnych polemik filozoficznych, któregoście rok temu zgodnie wychwalali. —
Kilka rąk różnej wielkości i różnego kształtu wyciągnęło się ku Stalińskiemu. Posypały się nazwiska:
— Lipciński Józef, z profesji malarz, a z talentu leniuch! —
— Roman Saski, drugie wydanie kolegi Lipcińskiego. —
— Bajorski Wiktor, ponoć syn Appolina, lecz realnie szewca pijaczyny. —
— Będziński Mieczysław. Proszę mi wierzyć że jestem z nich najpoważniejszy, a to z tej zrozumiałej przyczyny, iż nigdy nie mam pieniędzy. —
— Ha! ha! ha! Trafił w sedno! —
— Przecież się raz przyznał. —
— Fantazję przepił. Już teraz tylko prawdę gada. —
— „Żeń się, Jasiu, żeń się!“ — zanucił Bajorski, i wnet wszyscy podchwycili:
„Będzies ty miał scęscie!
A jak się ozenis,
To się i odmienis!“
— No, a możebyśmy co tak zjedli! —
— Dobra myśl! —
Stalińskiego usadzono na honorowem miejscu, to znaczy na jedynym, niemożliwie skrzypiącym fotelu, ostrzegając żartobliwie:
— Skrzypi gorzej niż współczesna filozofia, ale to sprzęt stary i wypróbowany! —
— Niegdyś siadały na nim damy, ale że kobieta wogóle nie dorosła jeszcze do zajmowania poczetnego miejsca, więc gospodarz przeniósł do naszego pokoju! —
Staliński śmiał się swobodnie i oglądał wesołą kompanję. Obok niego siadł pan Lipciński „malarz z profesji“, i jego „drugie wydanie“ kolega Roman Saski. Coś się między sobą szeptem porozumiewali. Staliński usłyszał:
— Słuchajno, te, Lipciński! —
— Hę? —
— Centy masz? —
— Mam! —
— Zapłacisz za mnie? —
— Gotowe. —
— No, bobym cię zabił! — i odwróciwszy się wołał tubalnym głosem:
— Kelner! A dokądże ja pana będę wołał? —
To „pana“ wypowiedziane zostało tak zręcznie i komicznie, że cała obsada stołu wybuchnęła niepohamowanym śmiechem i jęła nagradzać kolegę Saskiego krótkimi, dosadnymi ucinkami:
— Roman! Koronę zarobiłeś? —
— I zapomniałeś, że w porządnem towarzystwie nikomu się nie mówi panie! —
— Ty niepoprawiona korekto! —
— A to co znowu? — Saski podniosł się i komicznym gestem nakazywał milczenie — Silentium! Moi... panowie! —
— Ha! ha! ha! —
— Panowie! Mówię. Jeżeli mnie zafundujecie czarną kawę, opowiem wam, co spotkało pierwszą edycję mej osobowości, mianowicie Lipcińskiego. —
— Zrobione. Gadaj, — wszyscy umilkli zaciekawieni, gdyż Saski słynął ze swej nieporównanej zdolności komicznego, nie tyle opowiadania, ile wymawiania, a przytem miał iście aktorski dar gestów i mimiki. Był nawet już dłuższy czas w teatrze, ale porzucił go zgorszony, twierdząc, że jest to jeden prawdziwy... kabaret. Teraz był słuchaczem Akademji Sztuk Pięknych i mistrzem w zbieraniu najrozmaitszych opowiadań z życia bezdomnych artystów.
Przechylił w tył głowę, przymrużył oczy, i począł cedzić zwolna, przez zęby:
— Chociaż rzecz się dotyczy niezwykle czcigodnego i obecnego tu kolegi Lipcińskiego, który, nawiasem mówiąc, płaci dziś za mnie obiad, nazwisko jego niechaj pozostanie w zupełnem ukryciu. —
— Ładne ukrycie. Niech cię kule biją. Ha! ha! ha! —
— Przepraszam cię. Jeżeli masz zamiar śmiać się przedwcześnie, to bądź łaskaw opuścić nasze salony. Tu niema głupich i niema sera, do którego śmiaćby się można. Tu są ludzie poważni, kapłani sztuki i wiedzy, durniu! —
— Habet! Habet! Słuchamy dalej. —
Saski spojrzał na wszystkich z udaną wprawdzie, lecz niemniej doskonałą pogardą i mruknął: — Gdybyście byli ojca i matki tak chętnie słuchali jako mnie dziś słuchacie, bylibyście dziś ludźmi. Ludźmi mówię! Każdy z was miałby już dziś kamienicę, żonę i dwoje dzieci, — dokończył płaczliwie — dwoje, bo was na więcej nie stać, durnie! —
— O... o... o..! Habemus! Mów dalej! —
— Dobrze. Otóż w pewnem mieście na pewnej ulicy, na pewnem piętrze pewnej kamienicy mieszkał sobie pewien młody malarz. Biedaczysko on był wielgachne, i czynszu przez pewien ciąg miesięcy zupełnie nie płacił. Aż tu pewnego wieczoru, pewnej jesieni i o zupełnie pewnej godzinie w zgoła pewny sposób wyrzucono go z pustego pokoju. Poszedł bez żalu żadnego do ludzi, bo był jako ten obraz stargany, co już nie zdobi żadnej brudnej ściany, i żadnej pannie jest już niepotrzebny. I poszedł ten pewien malarz do pewnego ogrodu, i tam się na pewnej położył spać ławce. Duszę on miał dumną, więc z chłodem zbrataną, i usnął sobie wkrótce snem krzepkim i zdrowym. Aż tu o pewnej godzinie tej to właśnie nocy, pewien wściekły policjant podszedł do tej ławki. Wstań pan, rzecze grobowo, tutaj spać nie wolno, jeżeli pan pijany, prześpisz się w areszcie! Zerwał się pewien malarz, oczy pewne zrobił, nadął swój brzuch chudziutki, i wrzasnął surowo: Chcesz pan, bym pana ochrzcił nazwiskiem naddrania? Jak pan śmiesz wchodzić do mnie tutaj bez pukania? —
— Lipciński! A bójże się Boga, wyzwij go na florety! —
— Tajemnice twego życia odsłania! —
— Z policjantami cię brata! —
— Bo sam się z nimi doskonale zna! — Lipciński śmiał się wraz z innymi wesoło, i szepnął do Stalińskiego: — Pan, zdaje się, trochę nas... podziwia. Ale niech się pan nie dziwi. U nas tem szczersze humory, im bardziej w kieszeniach pusto.
Istotnie humory były nadzwyczajne. Zwrócono się teraz do Bajorskiego, by opowiedział cokolwiek z redakcyjnych zdarzeń, a ktoś objaśnił Stalińskiego:
— On pracuje w „Dniu“, Jak pan wie, wielce to konserwatywna i jezuicka gazeta. Bajorski codzień nam obiecuje redaktora zwymyślać, ale że mu nieźle płacą, więc siedzi, bo go i tak wszystkie jej idee nic a nic nie obchodzą. —
— A cóż on tam robi? —
— W dziale krytyki pracuje. —
Bajorski „chłopak mały i brzyćki”, jak go powszechnie nazywano, lecz o miłym głosie i łagodnym wyrazie oczu, był nieco zakłopotany:
— Bójcie się Boga, chłopcy! Cóż ja wam opowiem? Okropnieście się dziś rozbestwili! —
— Cóż znowu? Gadaj mały! —
— Ale przypadkiem nie wierszem! —
— Ani prozą! —
— Więc jak, do djabła? —
— A... stylem biblijnym! —
Projekt się spodobał. Bajorskiego, który usiłował protestować, ostro zakrzyczano:
— Czarną kawę stawiamy! Gadaj! —
— A nie, to fora ze sali! —
— No, raz, dwa, trzy! —
— Nakręć go, Będziński! —
Będziński bez wahania spełnił swe zadanie. Stanąwszy poza krzesłem Bajorskiego, nachylił się i udając ręką ruch kręcenia korbą, drugą zasłonił usta i wydobył z gardła dźwięki chrypliwe, świetnie naśladujące chrzęst nakręcanej sprężyny. Śmiech buchnął ogólny, i gdy wreszcie Będziński wyprostował się zmęczony a zadowolony, posypały się znowu okrzyki:
— Gotów! Teraz może gadać! —
— Pan Bóg Adama lepiej nie nakręcał! —
— A Adam Ewę! —
— Silentium! Bajorski już gada! —
Jakoż rozpoczął: — Onego czasu w grodzie czcigodnym i sławetnym żył, moje wy raki zatracone, człek mądrością stary, a włosami siwy. Miłością Boga się cieszył, a poważaniem wśród ludzi. Piastował zaś w mężnej dłoni swej godność cną i wielką, albowiem był redaktorem „dnia”, czyli służył Bogu, a czcił jezuitów. I do onego to męża cnót wybranych przyszła w dnia słonecznego południe niewiasta, w leciech już mocno podeszła, atoli cnoty trwałej i starej, i znaczenia niemałego. I rzekła głosem, nad który słodsze są najlichsze miody: „Redaktorze! Oto nowelka młodziutkiego chłopca, lecz piękna jak poranek wiosny. Utoruj autorowi drogę do sławy, wydrukuj”. Odpowiedział redaktor: „Uczynię zadość słusznemu żądaniu”. Rękopis ruchem dostojnym zagarnął, dłonie zacnej niewiasty ucałował, i kartę na sowite honorarjum wydał. Lecz oto nowelkę przeczytał sekretarz. „Głupia. Co z nią zrobić?” „Do kosza” odpowiedział spokojnie redaktor. „Ba, lecz zapłacona!” A wówczas ze zgrozy podniosły się na głowie siwe włosy redaktora, i głos jego zabrzmiał niby dźwięk straszny trąby jerychońskiej: „Co?! Zapłacona?! Do dzisiejszego numeru!” Amen. —
— Będziński! To pewnie twoja nowella! —
— Milcz, synu nędzy! —
W tejże chwili do pokoju wszedł gość nowy, którego powitano ogólnym, przychylnym gwarem.
Był to, szeroko już znany, pan Jan Sroka, człek niezwykle chudy i niezwykle wysoki, i — o! ironio! — obdarzony głębokim, równym basem. Basem tym zapanował nad ogólnym gwarem:
— Dzieci! Dzieci! Mam piękną nowinę! —
— No? —
— Otóż uważacie, sieroty bezdomne, sprzedałem dzisiaj pracę za 400 koron! —
— Vivaat! —
— I sto już naprzód wziąłem! —
— Zmądrzał! Sroka! Zmądrzałeś! —
— I zapraszam was dzisiaj do teatru, a później na czarną kawę! —
— Vivaat! —
— Porządnyś chłop, Sroka. Ale nie zmądrzałeś! —
— Jeszcze nie znasz wartości monety! —
— Ha! ha! ha! —
Sroka dopiero teraz spostrzegł Stalińskiego i podszedł doń natychmiast, uprzejmie uśmiechnięty:
— Bardzo mi przyjemnie uścisnąć dłoń pańską. Znam pana już dawno z widzenia, i z prac jego. Ja też troszeczkę filozofją... Sroka jestem. —
— Staliński. I mnie równie miło... —
— A jak pan do nas trafił? —
— Pan Rudzki mnie wprowadził. —
Rozmawiali chwilę. Potem zrobiono gwar i hałas, płacono ze drwinami, i wreszcie cała gromadka wysypała się na wąską ulicę. Staliński jął się żegnać, tłomacząc się pilną sprawą, i uroczyście przyrzekł „obiadować” w „knajpie małej grandy”.
Było mu dziwnie rzeźko i dziwnie wesoło. Idąc powoli pustemi uliczkami, uśmiechał się ustawicznie na wspomnienie wesołej gromadki, i mimowoli przypominał wiersz Staffa:
„Zresztą się gwiżdże i śni. Któż dziś jeszcze jada?
Stróż bram — zamiejskich ogrodów nie strzeże...
Tam jest przyjemny dzień złoty, noc blada.
Słońce na obiad, księżyc na wieczerzę”.
Uśmiechnął się znowu, a potem wyszeptał w nagłem przypomnieniu: złote będzie tej chwili upojenie, i cudna będzie całunków piosenka...
Czy możliwe, czy możliwe jest szczęście?
Krew w nim zagrała przypomnieniem wczorajszej rozkoszy, i zamajaczyły przed nim czarne, tajemnicze, namiętne oczy Zofji. Widział ją przed sobą, jakgdyby w zjawieniu, smukłą i pyszną w każdej linji ciała, czuł jej oddech na swej twarzy, i usta jej na swoich.
I poszedł.
Otworzyła mu sama; zaledwo zamknął drzwi za sobą, otoczyła mu ramionami szyję, i oczyma znalazła jego oczy:
— Przyszedł... i... i... co? —
— A co? — ujął ją pod ramiona, przechylił i dotykając wargami jej ust, wyszeptał urywanie: — Jesteś cudna jak sen, jak bajka, jak dziw... —
— Twoja. —
— Moja? — przymknął oczy, bo szał ogarniał go już pijany, szał z jej upojnego spojrzenia idący, szał nagły, mocniejszy od woli. Więc przechylił ją bardziej jeszcze i przywarł ustami do ust jej gorących.
Przegięła mu się w ramionach, wyprężyła w niemej rozkoszy, i odrywając na mgnienie usta od jego ust, szeptała coś niezrozumiale.
A potem kazała mu zdjąć płaszcz, i poprowadziła do niedużego, ale niemal z przepychem urządzonego pokoju. Panował tu półmrok łagodny, gdyż okna zasłonięte były długiemi, ciężkiemi osłonami; unosił się w powietrzu śliczny zapach róż, które zwieszały się lekko z wazonu, stojącego na małym stoliku; całą podłogę zaścielał gruby, turecki dywan.
Było tu dziwnie cicho. I jakiś czar zmysłowy zdawał się unosić w powietrzu, czar niepewny i cichy, czar zwodny.
Staliński przystanął zdumiony, milczał długą chwilę, aż wreszcie, prawie mimowiednie, zapytał:
— Czy pani mieszka sama? —
Lekki żartobliwy uśmiech zaigrał na ustach Zofji, i zalśnił w jej przecudnych oczach. Podeszła szybko do stolika, na którym stały róże, wzięła cały ich pęk w dłonie, wtuliła w nie twarz i szepnęła cicho:
— Sama. —
— A rodzice? —
— Na wsi. Tu, niedaleko pod Krakowem, mamy wioskę. Ojciec mój stale w Wiedniu, jest tam sztabowym pułkownikiem, mama na wsi, a ja, ponieważ, wywalczyłam sobie zupełną swobodę, w Krakowie, zresztą i to jest mieszkanie rodziców, lecz ten i następny pokój należą wyłącznie do mnie. A teraz, czy dość wyjaśnień? —
— Oh, aż zanadto! — chciał podejść do niej, lecz uciekła i pogroziła mu figlarnie palcem: — Proszę tam usiąść — wskazała mu maleńką kanapę w rogu — i czekać cierpliwie. —
— A co to będzie? —
— Jeszcze pan nie siedzi? —
— Już! —
Usiadł na wskazanem miejscu, i przechyliwszy w tył głowę patrzał na nią, czując, że obejmuje go powoli senne, spokojne upojenie, i że oczy jego zasnuwać zaczyna srebrzysta, jasna mgła. Poprzez mgłę tą widział, jak Zofja, zebrawszy wszystkie z wazonu róże, cicho podeszła ku niemu, uklękła przed nim i cały pęk róż rzuciła mu na piersi. Oczy jej czarne gorzały prawie złotym blaskiem, a usta szeptały ciche, zgoła nieuchwytne jak szmer daleki, wyrazy. Nachylił się ku niej, ujął jej obie ręce w swe dłonie, twarz przysunął tuż do jej twarzy, i szeptał oszołomiony:
— Jak w bajce... Jak w cudnej bajce... —
— I złote będzie tej chwili upojenie... — nie dokończyła, i nagłym porywem zarzuciła mu ręce na szyję. Burzyła się w niej krew namiętna, i szalało pijane szczęściem serce. Zerwała się z kolan, padła mu na piersi, i ustami znalazła usta.
Mijały chwile szybkie niepostrzeżenie, i słodko jak dziecinny sen. Zatracił się w pamięci świat cały i dziwaczność życia, a żyła tylko pamięć ostatniego pocałunku i ostatniego, cichego westchnienia. Dzwonił rytm krwi w sercach dziką pieśń szału rozkoszną, i dzwoniły w duszach przedziwnie upojne nadzieje.
W pewnej chwili Zofja odchyliwszy głowę, wpatrzyła się w twarz jego jakby badającem spojrzeniem i zapytała cicho i nieśmiało:
— Więc ty mnie naprawdę kochasz? —
Staliński patrzył w jej oczy, patrzył w te czarne zagadkowe tonie, i z wyczerpaniem, z męką wsłuchiwał się w siebie; jakiś głos usłyszał tajemny, groźny i złowieszczy, lecz głos ten zerwał się tak nagle i umilkł tak szybko, że nie zagłuszył sobą szczęsnego upojenia. Patrzył na cudny zarys jej ciała, na prześliczne, wymarzone, zda się, jej piersi linje, słyszał jej głos urwany, szczęścia i słodyczy pełen, i myślał, że oto kocha do szaleństwa, że oto danem mu jest szczęście, dla którego chwili umrzeć nawet warto, i śnił.
— Kochasz? —
Oparł czoło o jej czoło, ręce jej zarzucił sobie na szyję i szeptał cicho, stanowczo namiętnie:
— Kocham... Kocham... Kocham... —
— Ty... —
Reszty domówili znów złączonemi ustami. Zatracać się poczęli w tej nieprzeczuwanej nigdy rozkoszy, i nie wiedzieli, czy to krew gra w ich sercach ten hymn radosny, czy też dźwięk nieznany rytmicznie skądś dolata.
Bo pieszczota ust przez usta stawała się coraz dłuższą, coraz namiętniejszą, aż zamieniła się w rozkosz jedyną, ślepą i głuchą na wszystko.
Staliński począł tracić panowanie nad sobą; widział w oczach Zofji zgodę i pożądanie, czuł w calem jej ciele władcze prężenie rozkoszy, i wiedział, że jeszcze chwila...
Lecz Zofja już oprzytomniała. Łagodnie odsunęła go do siebie i rzekła cichutko:
— Oszaleć można. Ty, ty, ty! Kochanie! —
Ujął znowu jej ręce i ucałował je lekko, łagodnie. Potem rozpoczęli rozmowę poważną jak dwoje przyjaciół, zamieniając tylko od czasu do czasu krótkie palące spojrzenia. Około czwartej Zofja oświadczyła, że musi iść na wykład, i że wobec tego trzeba ją odprowadzić. Przez miasto szli weseli, szczęśliwi, uśmiechnięci, obrzucając się ciekawemi spojrzeniami, i dziwiąc się niejako, że jest im tak dobrze we dwoje, i że tego dawniej nie przypuszczali. Przed uniwersytetem rozstali się umówiwszy się, że się spotkają o piątej w kawiarni.
Tak; to wszystko było dzisiaj, i oto znowu jest u niej, i znowu...
Drgnął.
Lekka dłoń dotknęła jego czoła. Wzniósł głowę i oczyma jeszcze zamglonemi, jeszcze prawie sennemi spojrzał na Zofję. Stała tuż przed nim z lekko odchyloną głową, z ustami jakby pocałunku proszącemi, i żarem w swych czarnych, tajemnych oczach, ubrana teraz w lekką, domową szatę, kusząca i piękna, jak nigdy. Nigdy jeszcze tak słodkie w obietnicach i tak kuszące w żarach nie były jej oczy, nigdy jeszcze usta jej nie były tak purpurowe, a linia piersi i bioder tak piękna jak marzenie.
Staliński patrzał na nią jak zaczarowany. Nie było w nim pożądania, lecz jedno upojenie i bezgraniczne zachwycenie.
Skamieniały uśmiech szczęścia zastygł na jego twarzy, i oczy jego znieruchomiały.
A Zofja łagodnym ruchem wyjęła z jego ręki dwie wspaniałe róże, o których on zapomniał, i przyłożyła je do warg gorących. A potem ujęła jego rękę i położyła sobie na twarzy. Oczy jej szukały jego wzroku, lecz on miał spuszczone powieki.
— Co tobie? — zapytała.
— Jesteś tak piękna, że mnie onieśmielasz. —
— Jam twoja. —
— Moja! —
A na ten przyzyw zarzuciła mu ręce na szyję, oplotła ją niemi niby zwojami płomieni, i ustami do ust przywarła.
— Twoje serce! — szeptał po chwili, wtulając głowę w jej piersi, pijany szałem i sczęściem pijany.
Garnęła się cała ku niemu, cicha jakaś i niezmiernie tkliwa, i nie broniła mu żadnej już pieszczoty.