<<< Dane tekstu >>>
Autor Ludwik Stanisław Liciński
Tytuł Szały miłości
Wydawca Wydawnictwo Polskich Zakładów Graficznych Jerzy Strowski i S-ka
Data wyd. 1923
Druk Polskie Zakłady Graficzne Jerzy Strowski i S-ka w Białymstoku
Miejsce wyd. Białystok; Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I. PRZERWANA PIEŚŃ.

1.

Rudzki wyszedł z redakcji niezmiernie zmęczony, i wolno powlókł się pustemi, smutnemi plantami — bez celu. Wieczór zapadał szybki, ponury a tak wilgotny, jakgdyby w powietrzu wisiał ciężko lepki, zimny, rozproszony deszcz czy mgła, co opadała wolno na lekko ośnieżone drzewa, na ziemię miękką, błotnistą, rozmokłą.
Co chwila zrywał się głucho świszczący wichr, trzaskał, nagiemi konarami drzew, obijał się o ściany domów, i konał długim, posępnym, by rozwlekłym jękiem.
Nie było ciemno, lecz mroczno, i od tego mroku płynął przygnębiający smutek, zaczajał się jakby za każdem drzewem, i wyzierał z poza niego w oczy przechodnia głuchemi, otchłannemi ślepiami.
Począł padać deszcz naprzemian ze śniegiem. Duże, postrzępione płaty spływały leniwie poprzez ciężkie, wilgotne powietrze, kładły się na ziemi, ławkach i drzewach, lśniły chwilę niby łzy strącone, i nikły szybko, nieznacznie, miarowo.
Rudzki postawił kołnierz palta, głowę wsunął jak mógł najgłębiej w ramiona, i wlókł się coraz wolniej, coraz niespokojniej...
— Dokąd-że będzie tak? — szeptał do siebie — Kiedyż się zmieni to życie?
Dławiła go od dni kilku nieznośna melancholia. Wyżerała młodość serca monotonna praca, i gnębiła chwilowa niemoc twórcza. Potrzeba mu było słońca, swobody, wolnej przestrzeni, beztroskiego życia, potrzeba mu było oddawna, a oto... zmuszony od lat trzech samotnie iść przez życie zahartował się wprawdzie i wyćwiczył wolę, ale nie ukoił rwących pragnień serca, nie zdobył nawet względnej swobody życia.
— Niewola, wieczna niewola! —
— I dokąd? —
— Nie, psiakrew, nie dam się! Nie dam! Wezmę się w pazury woli, duszę zgwałcę, serce poranię a stworzę coś wielkiego! I będę wolny!
Zawstydził się.
— Więc chcę tworzyć — dlatego?
...Zwiesił głowę i wlókł się dalej w głuchem odrętwieniu. Czuł wielkie zmęczenie, ale nie miał ochoty ani zawrócić do domu, ani zajść do pierwszej po drodze kawiarni.
W pewnej chwili potrąciła go jakaś smukła kobieta, i wyrzekłszy: — przepraszam, — szybko przeszła dalej. Srebrny dźwięk jej głosu wpadł mu w uszy niby śpiew najczarowniejszy. Poderwał znagła głowę, i ujrzał jeszcze jej twarz gdyby twarz posągu greckiego, i oczy czarne, tajemne, kuszące. Przystanął na mgnienie zbudzony z głuchego odrętwienia, i uczuł jak silna fala krwi napełnia mu żarem serce. Drgnął poruszony i wyszeptał prawie półgłosem:
— Boże! Jakżeż piękna! —
I poszedł szybko.
Szedł za nią w odległości kilku kroków, i nasycał oczy lekkością jej ruchów, i niewypowiedzianym urokiem linji jej postaci. Kiedy skręciła w ulicę i znikła w jasno oświetlonej, pierwszorzędnej jakiejś kawiarni, wszedł za nią bez wahania.
Rozbierał się jednak bardzo wolno, oddał płaszcz i kapelusz w garderobie, i wolno przeszedł na główną salę. Targał nim nieznany dotąd niepokój.
Przystanął więc w rogu sali, zapalił papierosa, i patrzał. Nagle drgnął. Ot, tam, naprzeciwko — siedziała ona, tak! ona, piękna nieznajoma, siedziała w towarzystwie... Stalińskiego.
Rudzki patrzał na nią jak się patrzy na cudowne zjawisko, uśmiechał się, lecz nie wiedział, co z sobą zrobić.
Nagle: ach! Doskonała sposobność: przecież redaktor prosił go dzisiaj, by zajść do Stalińskiego i powiedzieć mu, aby zamówioną przez redakcję „Myśli“ pracę był łaskaw przygotować już na styczeń bo to „he! he! he! doskonale pisze, a pan młody, to go łatwiej do pilniejszej roboty namówi, niż mój redaktorski list, he, he, he...“
Ten starczy śmiech redaktora dźwięczał mu teraz w uszach niby zachęta wesoło, więc śmiało postanowił: oczywiście, mogę do niego podejść...
I podszedł.
Staliński przywitał go pierwszy uprzejmym uśmiechem, i powiedział szczerze:
— Widziałem, że stojąc tam w rogu, patrzał pan w naszym kierunku...
— Tak jest. Szukałem pana. Więc o ile pani pozwoli... —
— Ależ, proszę. —
— To jest, panno Zofjo, autor „Hymnu do słońca“, pan Tadeusz Rudzki. —
— O, bardzo się cieszę, — podała mu rękę ruchem, który go zachwycił, i wymieniła swoje nazwisko. — Proszę, niech pan siada. Pogawędzimy. —
Usiadł i patrzał na nią. Czuł, że musi patrzeć. Opanowały go już te jej czarne oczy, i zalśniła w duszy błyskawicą zachwytu piękność jej cudnej twarzy. Nie pomyślał nawet w tej chwili, jaki może być jej stosunek do Stalińskiego, bo żył jeno upojeniem chwili.
Jak przez mgłę usłyszał jej pytanie:
— Czy to prawda, że teatr miejski wystawić ma niebawem pański dramat? —
— A tak — mówił z trudem — złożyłem go dyrekcji przed miesiącem. Będzie grany w lutym.
— Będziemy panu bić brawo, co siły. —
— Obym tylko zdołał zasłużyć.
Rozmowa się urwała.
Rudzki teraz nieco się uspokoił i usiłował zapanować nad swoim zachwytem. Rozumiał, że nie może długo tutaj siedzieć, chociażby dlatego, iż jest nieproszonym gościem, lecz przedłużał chwilę rozpoczęcia rozmowy z Stalińskim. Spoglądał ukradkiem w jej twarz, i nieustanna fala płomiennego zachwytu zalewała mu serce po brzegi.
...Z jakąż-to rozkoszą całowałby te jej białe ręce, i w hymny najcudniejsze układając słowa zachwytu swego mówił o jej piękności. Śpiewałby o jej oczach gorętszych od słońca, i o swojej tęsknocie ku słońcu by śpiewał!
Nie, nie! Trzeba się uspokoić; trzeba „załatwić sprawę“ i odejść. Nie pięknie jest przeszkadzać ludziom, którzy może mają sobie coś do powiedzenia...
Aha!
Bolesne i szydercze było to: aha!
Więc zaczął mówić:
— Redaktor Zaręba polecił mi zwrócić się do pana z prośbą — patrzał na Stalińskiego, a widział jednak przed sobą jej czarne, gorejące oczy — aby pan był łaskaw pracę, zamówioną przez „Myśl“, wykończyć już na styczeń. —
— To nie tak łatwo; praca jest dość obszerna, i nie doprowadziłem jej jeszcze nawet do połowy. —
— Jednakże o ileby to było możliwem... —
— Dobrze. Dla pana Zaręby, a właściwie dla „Myśli“ chętnie popracuję. Ale spotkaliśmy się rzeczywiście w ostatniej chwili. Dziś w nocy wyjeżdżam do ojca. —
— Przeczuwając to właśnie, ośmieliłem się państwu przeszkodzić. Dziękuję więc w imieniu „Myśli“, i dłużej nie przeszkadzam — powstał, a oczy jego jakgdyby obcej, mocarnej woli posłuszne zwróciły się wolno i ciężko, i spojrzeniem opadły znowu na twarz Zofji. Błyskawica radości przecięła mu nagle duszę, i błyskawica zachwytu zmąciła do dna serce; widział jej oczy tajemne, płomienne, jak spojrzały nań z wielką uwagą nito ośmielające — o, nie! raczej kuszące. Lekka, dziwna mgła błękitna, mgła zachwytu, radości i czaru zsunęła się na jego źrenice i przyćmiła wszystko.
Z trudem uchwycił jej słowa, z trudem je zrozumiał:
— Niech pan z nami jeszcze zostanie... —
O, gdybyż! Ale wiedział, że nie trzeba, że nie można. Serce by mu z zachwytu oszalało; i wola prysła jak bańka mydlana; mówiłby wtedy rzeczy, których mówić „nie wypada“, ha! ha! ha! otwierałby serce swoje w obecności obcych ludzi, w kawiarni! O, nie! Wszak to spotkanie zresztą nie mogło być przypadkowe. On ją znów spotkać musi, jak teraz już czcić musi, — ona nie może przejść przez jego życie przelotem jednej chwili.
O, nie!
Powiedział: — Niestety, mam dziś jeszcze kilka pilnych spraw do załatwienia. —
— To trudno... Do widzenia — z dotknięcia jej ręki spłynął mu w żyły żar nowy, a zarazem poczuł, że jeszcze jest dla niej zupełnie obojętnym, przypadkowo spotkanym człowiekiem. Uścisnął dłoń Stalińskiego, i wolnym, ciężkim krokiem powlókł się ku wyjściu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ludwik Stanisław Liciński.