Szały miłości/I/6
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szały miłości |
Wydawca | Wydawnictwo Polskich Zakładów Graficznych Jerzy Strowski i S-ka |
Data wyd. | 1923 |
Druk | Polskie Zakłady Graficzne Jerzy Strowski i S-ka w Białymstoku |
Miejsce wyd. | Białystok; Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
„Czyż nigdy?
O, czyż nigdy nie mam ujrzeć w oczach twoich znaku zrozumienia mojej za tobą tęsknoty?
Tęsknoty, która duszę moją do cna przepaliła, do najtajniejszych jej głębi, z marzeń mych górnych i snów płomiennych szary popiół zmierzchów czyniąc, noc w duszy mojej głuchą rozpościerając, noc, której jedynym brzaskiem świetlistym jest słaba, wątła jak ostatni blask zachodu — nadzieja?
Czyż nigdy?
O, czyż nigdy, oczy twoje nie błysną ku moim radośnie, nie obnażą promieniem swoim bolesnej mej tajemnicy, i głębi swych tajnych, czarownych, cudownych głębi czyż nigdy nie rozjaśnią?
Oczy twoje w duszę mi się oświeciły niby dwie gwiazdy przewodnie, lub niby dwa błędne, leciuchne płomyki złote, co świecą i drgają i sypią łagodnym rozbłyskiem by ciche, nienazwane latarenki ludzkiej, serdecznej tęsknicy...
O oczy twoje!
Są niby dwie czarowne otchłanie, w których miłość moja tonie z cichą wiarą, z ufnością, z rozkoszą, z nadzieją!
O oczy twoje!
Patrzę w nie, patrzę oszalały, szukam w nich wyznania rozkoszy, a oto tajemny ich błysk sny moje precz płoszy, i męką moją w ból krwawy zamienia.
Czyż nigdy?
O czyż nigdy nie mam zaznać pieszczoty twych oczu, na myśl o której szaleje me serce, płomienieje dusza, i pada, pada na dno marzeń zatracenia.
Oh, oszaleć!
Te oczy, te twoje cudne oczy...
Czyż nigdy?“
— Nigdy! nigdy! nigdy! — zdawał się odpowiadać cichy szmer melodii, — nigdy, o nigdy, o nigdy — sączył się szmer skrzypiec srebrzysty, — nigdy, o nigdy — szeptały flety żałośnie...
Rozpoczęła się nowa tańca figura, i Rudzkiego na czas pewien rozdzielono z Zofją. Półprzytomnem spojrzeniem powiódł po olbrzymiej sali, obrzucił niem nową swą tancerkę, uśmiechnął się niedbale, i znów jej szukał oczyma...
Szalała cicho muzyka, szalała obłąkanymi tony, pieściła melodyą lekką gdyby mgła wieczoru, obiecywała czary i rozkosze, rozmarzała upojeniem cudnem, usypiała cicho, cicho, w sen długi, namiętny...
Sala w oczach Rudzkiego przedłużać się jęła w nieskończoność, ściana jej tylna opadała zwolna, odchylała się jakgdyby niewidzialnie, — — — i odsłaniała coraz większy, coraz bardziej w przestrzeń nieskończoną rosnący płat gwiaździstego, zciemniałego nieba i jakąś dal błękitną srebrną osnutą poświatą — i jęła go kusić ku sobie swą ciszą otchłanną, i blaskiem swoim czarownym nieznanym...
Z błękitnych mroków wykwitała, i niby kwiat cudowny rozkwitła postać jej nad miarę ukochana, i nad miarę piękna, i nad wyraz wszelki kusząca...
„O oczy...! Ażali nigdy już, istotnie przenigdy, nie będę mógł w ciemnych ich głębiach ujrzeć wyznania rozkoszy?
Ażali nigdy już ręce twe białe niby lilii kwiaty, nie dotkną mego oblicza, i żaru czoła mego pieszczotą cichą, senną, łagodną nie ochłodzą?
Płonie serce moje, płonie niby żagiew świętego ognia w pogańskiej świątyni, bo pogańską dzisiaj jest ma myśl i dusza.
Do ciebie się modlę jako do jednej wartości tego bytu, ty bóstwem mojem jesteś, ty moim początkiem i końcem.
Ciebie czczą tylko dzisiaj moje pieśni, i ciebie tylko jedną znają — o słońce mojej duszy i tęsknoto straszna, rozpaczna!
I ażaliż nigdy?
Oh, czyż to możliwe, byś nigdy nie obdarzyła mnie miłosnym uśmiechem, byś nigdy nie pojęła, że pieśń mej duszy do ciebie należy, tobie hołdy bije, i tobie jedynej jest pokorna, tobie pokorna pieśń moja dumna, samotna, wyniosła!
Czyż to możliwem jest, by zgasło moje słońce, by padła w proch pieśń moja dumna, i by, leżąc w pyle, w rozpaczy tarzało się serce?!
Oh! Czyż to możliwe, bym zapomniał o śnie najpiękniejszym, by mi zgrzyt marzeń w obłęd rzucił duszę, i urągliwe szyderczo zawyło nadem ną słowo: nieszczęście?
Czyż nigdy?
O, czyż zaiste nigdy oczy twe mej bezmiernej me pojmą tęsknicy?
Oczy, twe oczy... —
I znów zmieniła się figura tańca.
Zofja znalazła się znowu przy nim, i Rudzki uczuł jej pytający wzrok na sobie uczuł lekki uścisk jej dłoni — i skłonił się głęboko:
— Pani.... —
— Ślicznie gra muzyka... —
„O tak, o tak! ślicznie gra dziś ta przeklęta, balowa muzyka! Lecz czyż nie piękniej śnią twe cudowne oczy, które mnie nie widzą, zaledwo racząc spostrzegać? Czyż nie upojniejsza linja twego ciała, twój krok polotny, i lekkie nachylenie głowy?
Na kolana przed tobą, nawet na kolana! O jeden twój uśmiech żebrać jak o łaskę, o jeden uścisk jakby o zbawienie!
A gdybyś usta twe cudne ku mym nakłoniła ustom, gdybyś pożarem rozkoszy napełniła me żyły, stałbym się pieśni olbrzymem.
O cudna ty, niedościgniona, nieznana, daleka!
Każ: niewolnikiem twym będę. Rozkazuj: tyranem się stanę i świat ci cały do stóp gdyby krwawą różę cisnę. Powiedz: poemat stworzę, który będzie wichrem dusze ludzi porywał, serca przepalał i rozkoszą sycił. Każ: miasto spalę, ludzi w pień wytracę, i na straszliwych gruzach miłość ci straszną opowiadać będę. Rozkazuj: wolę mą do mocy natężę i życie twoje zmienię w jedyną cudowną przygodę, w szał jedyny, w świat marzeń, snów, upojenia. Powiedz: miłość moją w płomień śmierci obrócę i popiołem u stóp twych szarym się położę.
Jeno mi nie mów, że nigdy...
Jeno niech oczy twoje przewidzą cudowne, i spojrzą na mnie swej łaski promieniem.
Jeno niechaj się usta twoje raz ku mnie uśmiechną, i serce twe na moim zabije.
O nie patrz na mnie! Tęsknotę widzę w oczach twoich, tęsknotę, której nie znam i której nie rozumiem...“
Skończył się taniec.
Muzyka zamilkła w echowym akordzie, i czar prześnionej chwili jął konać wolno w cichych, coraz rosnących pogwarach.
Rudzki stał przed Zofią z opuszczonemi powiekami, pod któremi gorzały straszliwe żary oczu, z bladą twarzą i lekkim uśmiechem. Płomienne fale uniesienia szły ustawno przez jego duszę, szły wichrem świetlistym, ból niosącym i płomień‑piosenkę...
Skłonił się przed nią jeszcze poważniej, niżeli przed chwilą i wyszeptał z trudem:
— Pani... —
— Dziękuję, bardzo dziękuję... —
Nie podniosła oczu.
Odszedł. Przeciskał się z chmurą na czole pomiędzy tłumem par, nie widział spojrzeń kobiet płomiennych, nie słyszał szeptów wzywających, nie słyszał i nie widział nic.
W duszy jego był szał, a w sercu krzyk tęsknoty...
Wszedł do bufetu. Lecz i tu było rojnie i gwarnie. Usiadł w kącie samotny, objął rękoma głowę, zadumał się głęboko, cicho i boleśnie:
„Czemu, oh, czemu on musiał ją właśnie pokochać, i to pokochać z tak szaloną siłą? Czemuż musiał duszę swą oddać bezgranicznej miłości, i ustawnym, niekończącym się, jednozasadnym marzeniem?
Dlaczego los postawił go na jej właśnie drodze i postawił w taki sposób, że cofnąć się już niepodobna? Bo przecież można wprawdzie nie widywać jej, można siłą się zmusić do słusznej obojętności, ale jakaż siła przemożna wyrzuci z duszy jego jej obraz cudowny, jakaż zuchwała potęga sięgnąć się do serca ośmieli, rozerwać je i wyrwać z jego serdecznego wnętrza kwiat tej miłości płomienny?
Więc niema, niema ratunku?
Czyż nigdy?“
Ciężka mgła osunęła się na mózg jego wyczerpany, i usunęła na chwilę, wymiotła wszelkie myśli. Przymknąwszy oczy, miał zdolność widzenia tylko jej twarzy, a zjawa ta cudowna, upojna i w najdrobniejszym znana mu już szczególe, wsączała w żyły jego siłę zawsze nową, podniecała go prawie do najwyższego stopnia naprężenia, i tysiące, tysiące nadziei złudnych i bogatych w sercu zapalała.
Więc się ocknął; sennemi oczyma powiódł wokoło po grupach mężczyzn i kobiet, uśmiechał się w odpowiedzi na wyzywające, kuszące uśmiechy, a jednocześnie myślał z naprężeniem:
„Nic nie dzieje się w życiu i w duszy człowieka na darmo, nic go nie spotyka bezprzyczynowo, każda sprawa rozpoczęta musi mieć swój jakikolwiek koniec.
Więc...
Musi się skończyć? To musi się jakoś skończyć!
Męka jego nie może trwać niezliczone dni i noce, i musi się skończyć albo krzykiem ostatniej, okrutnej rozpaczy, albo oszalałą pieśnią bezgranicznego, bezmiernego szczęścia!“
Jasna nadzieja runęła mu w twarz radosnej krwi falą, zaćmiła oczy mgłą napół błękitną, dała swobodę uśmiechu, i spokojność duszy.
Wstał raźnie, i przeszedł znowu na salę balową; wydała mu się teraz, niezwykle piękną, barwną i ożywioną, uśmiechał się do znajomych radośnie, chwalił muzykę i urządzenie balu — i ustawno, gorączkowo szukał jej oczyma.
Rozpoczął się właśnie tak zwany walc błękitny; Rudzki stanął w kącie sali i słuchał muzyki. Powoli, powoli czar namiętnych tonów wsączał się mu w żyły, kołysał mu krew w senne, cudowne omdlenie, rozmarzał żar oczu w zamglone spojrzenie, i tysiące, tysiące złotych budził w sercu nadziei.
— Panie Tadeuszu! Może pan ze mną... —
Poderwał głowę, i na twarzy jego zamigotała nieopowiedziana radość. Skłonił się przed Zofją głęboko, czując, że drży cały, i łagodnie lecz mocno ujął ją w ramiona.
Poniosły ich srebrnodźwięczne tony namiętnej, lubieżnej nawet melodii, na dusze im mgłę rzuciły pajęczynową, i z serc wyczarowywać jęły najtajniejsze ich sny, i najpłomienniejsze marzenia...
Owiał ich czar.
Zofja lekko przechyliła głowę, półprzymknęła oczy i nieuchwytnie coś do siebie szeptała. Śniła się jej inna nierównie upojniejsza chwila i zapominała na mgnienia, kto ją dziś niesie w ramionach.
A serce Rudzkiego prawie oszalało.
Zuchwałej szept nadziei zapalił je w żagiew płomienną, i tętnem krwi gwałtownej wygrywał hymn słoneczny:
Zbliża się, zbliża już cudu godzina, godzina snów spełnienia, i marzeń uroku! Spali się już miłości przeczysta bezwina, którą widzę, olśniony, w tajemnem twem wzroku. Zbliża się, zbliża chwila oszołomień, chwila szałów obłędnych, straszliwych uniesień! Godzina dojrzewania piękniejsza niż jesień, niżeli śmierć mocniejsza jak słoneczny płomień! Szaleństwem się zapalą, ogniem staną oczy, pożarem serca nasze, a płomieniem dusze! Serce moją krwią żywą niby pieśnią broczy, myśl moja żyje wiecznie w wirach w zawierusze! O gdybyś ty me serce znała, ty cudowna. Gdybyś znała mą duszę kochającą słońce! Gbybyś znała, jak niczem jest potęga słowna, a jak wielkie są żary mej krwi pałające!! O gdybyś! Dusza moja jest twym niewolnikiem, pieśni moje już tylko ciebie znają jedną, serce moje się stało szalonem i dzikiem dla ciebie umrzeć, zabić — dziś mi wszystko jedno! Za jeden twój całunek — niech śmierci tysiące! A za jeden twój uścisk — całych światów prochy! Tyś jest pieśń moja, życie; tyś mój kwiat i słońce! Słoneczny dziś ja jestem ja co znałem lochy! Jestem piękny swą siłą, jestem jasny, dumny, kocham wolność przez ciebie i wolność dla ciebie! Roztrącam lud ten gnuśny, znużony i tłumny, upadam do stóp twoich — i żyję! Jam w niebie! —
Szalała muzyka cicha, i szalało w nim coraz bardziej serce. Poczuł nagle, jak Zofja zadrżała mu w ramionach, przegięła się i całym ciężarem wsparła o jego ramię.
— Co, pani? —
— Nic, nic! Taniec mnie tak znużył. Niech mnie pan odprowadzi do krzesła. —
Nie odpowiedział nic, lecz jej nie wierzył. Szybko zwrócił oczy za kierunkiem jej spojrzenia, i omal nie wybuchnął głuchym zgrzyto śmiechem.
Tam — na końcu sali — o framugę drzwi oparty niedbale, stał dziwnie blady, jak gdyby po przebytej chorobie znużony, lekko uśmiechnięty Staliński i patrzał w stronę Zofji uparcie i dziwnie. Była w tym jego wzroku i tęsknota cicha, i ból ostry gwałtownie zduszony, i jakiś wspomnień szał, i pokorna prośba...
A w oczach Zofji ujrzał Rudzki swą nieznaną mu tęsknotę, obcą dawniej i daleką, lecz dziś już okrutnie i jasno znajomą. Dziki, zgrzytliwy śmiech zawrzał nagle w jego sercu, biczował je z szyderczą rozkoszą, i w obłęd bólu i rozpaczy nieuchronnie pędził.
Odprowadził Zofję do krzesła i skłonił się lekko, niedbale. Na twarzy miał uśmiech zimny lecz do dna wnikliwy, a w oczach wyraz, któryby można odczytać:
„Wiem i uciekam. Już jestem niepotrzebny...“
Odszedł.
Stanął w drugim kącie sali i śledził ją uparcie. Na oczach miał mgłę prawie-że fizycznie ciężką, na twarzy wyraz obojętny, a w duszy śmiech rozpaczy:
Ha! ha! ha! ha! Prawdę mówiły słodkie, salonowe tony. Bezczelnie kłamała serca nadzieja, bezczelnie kłamała rozkochana dusza, głupie i dziecinne wszystkie były marzenia, głupie sny i najgłupsze nadzieje!
Ha! ha! ha! ha!
Melancholjo! płyń! Smutku! hej, przybywaj!
— Tęsknoto! Oto-ć serce twoje! — A ty mocarne zniechęcenie powróz mocny wiąż.
Ha! ha! ha! ha!
Ja kocham, kocham słońce, a w duszę mą wpuściłem miłość‑mrok, miłość‑noc, i miłość‑przekleństwo!
Ja kocham, kocham wiosnę, a oto więdną bezsilnie mów moich płomienne kwiaty, w proch szary idą gorące marzenia, i dziką pieśnią jesiennych wichrów napełniona dusza!
Przeklętą po wieki niech będzie ta chwila, w której ją poznałem, przeklętą, przeklętą, przeklętą — oh! i tak bardzo błogosławioną, święcie błogosławioną...“
Gorączka piekła mu usta, i gorączka falowała w krwi. Lecz twarz miał na pozór obojętną, i spokojne nawet miał oczy, które, poprzez ciężką swą mgłę, uparcie na nią patrzały.
Widział, jak Zofja w pewnej chwili szybko z miejsca wstała, i zbywszy krótkiem słowem zbyt natrętnego sąsiada, poszła wolno ku drzwiom przeciwległym.
Jakby wolą obcą i mocarną zmuszony wlókł się wolno za nią w odległości może dziesięciu kroków, jak lunatyk przesunął się przez bufet, przeszedł dwa jeszcze półciemne pokoje, i w progu trzecich drzwi nagle się zatrzymał. Wstyd płomienny i nieludzka męka wybiły się na twarz jego, drżącą ręką odchylił portjery, spojrzał i cofnął się natychmiast.
Potoczył się na ścianę by silnie uderzony, zakrył twarz i szepnął chrapliwie:
— Więc to jednak prawda... —
Ujrzał bowiem Zofję siedzącą na kanapie, szczęśliwą, radosną i piękną, tak piękną, jakiej sobie nigdy jeszcze nie umiał wyobrazić. Gorejące jej oczy nie miały już w sobie tęsknoty, lecz szał miłości radosny, ręce jej, te dłonie cudne, białe, od lilii pięknych piękniejsze, spoczywały w rękach Stalińskięgo, a głowa jej opartą była na jego ramieniu.
Głuchy dźwięk niby dźwięk dzwonu przeszył mu serce boleśnie.
Nigdy!
Oh! Nigdy, nigdy, nigdy!
Ocknął się, wyprostował i wyszedł na salę. Obrzucił złym wzrokiem wir par roztańczonych, muzyka wydała mu się śmiesznie banalną i nudną, sala marną, odrapaną i starą, zgrzytnął zębami i wpadł do garderoby.
Chwycił płaszcz i kapelusz, rzucił jakąś monetę i wybiegł na ulicę!
Krzyku, gwaru, hałasu, wrzasku — wyło w nim coś opętanym głosem, i czuł istotnie, że tylko to właśnie może mu dać chwilowe zapomnienie.
Zawołał dorożkę, i kazał się wieść na skraj miasta, nad Wisłę.
Tam odnalazł znajomą mu z opowiadań nocną kawiarenkę, wszedł z uśmiechem zadowolenia w jej ciemne, brudne, głuchym gwarem bulkocące wnętrze, usiadł w kącie przy małym stoliku, i kazał sobie podać wódki.
A potem sennym, ospałym wzrokiem rozglądał się dokoła, uśmiechał się lekko, zgrzytliwie i snuł złe, gryzące jadowite myśli.
Naprzeciw niego, przy fortepianie, którego struny wydawały chrapliwe, rozstrojone dźwięki, siedziała młoda, tęga dziewczyna, o twarzy zniszczonej już bytu nędzą, o oczach szeroko rozwartych, jakgdyby wiecznie czemuś się dziwiących, o ustach pełnych jeszcze i czerwonych, zapewne od karminu, skrzywiony w rodzaj uśmiechu, a zdradzających tem skrzywieniem ból, wstyd i pogardę. Palce jej rąk zgoła już automatycznie biły w brudne, wyszczerbione klawisze, — a te wiecznie dziwiące się oczy biegały niespokojnie po sali, czepiały się twarzy półpijanych gości, szukały zda się, odpoczynku lub czegoś miłego.
Lecz wkoło był jeno gwar, hałas, krzyki chwilami zupełne rozuzdanie.
Obok stolika Rudzkiego siedziało dwóch ludzi, nieokreślonych co do wieku i stanu, pijących już trzecią butelkę wódki, a mimo to, jak pomyślał Rudzki „przeraźliwie trzeźwych“.
Jeden z nich miał twarz aktora, w której płonęły ogniem czarne, duże oczy, czoło bohatera bezczelnie dumne i bezczelnie jasne, a ręce i ruchy złodzieja. Rudzki słyszał jego zgrzytliwy, syczący prawie śmiech, i twardym głosem wypowiadane ostre, krótkie słowa:
— Miłość, ha, ha, miłość, mój przyjacielu! Jesteś jeszcze zupełnie naiwnym, albo też porządnie już pijanym, skoro z taką czcią wypowiadasz to głupie, ohydne słowo! Gdzie jest na tym świecie jaka miłość, ha, ha, ha, miłość...?! Za dwie, mój drogi, za trzy czy też za tysiące koron jest zawsze to samo, to samo! Ha! ha! ha! Tobie się zdaje, że dziewiętnastoletnia dziewica może pokochać pierwszą, żywiołową miłością? he, he, he! Jej się tylko ciebie chce! Rozumiesz? Jej ciało pragnie twego! I wierz mi, że drugi z łatwością może cię zastąpić! Przyjdziesz do swej najdroższej i powiesz: nie mam nic, lecz wielbię i kocham cię. Pójdź. Będziemy żyli ubodzy i cisi, lecz razem. A drugi pan taki, co potrzebny w każdym dramacie, przyjdzie i powie: O pójdź ze mną piękna! Ja ci dam pałac i bogactwo, skarby i złoto, i rozkosz obłędną ciała! Ha! ha! ha! Jak myślisz, za którym pójdzie dziewiętnastoletnia dziewica, której serce czy też może zgoła co innego płonie pierwszą i ha! ha! ha! żywiołową miłością? — Rudzkim wstrząsnął zimny, bolesny dreszcz, i serce zawyło bólem. Nie spuszczał oczu z mówiącego i słuchał z chorobliwie usilną i złą ciekawością.
A towaszysz swego pana, o minie aktora, słuchał również z ironicznym uśmieszkiem na twarzy. Jego twarz o grubych, brutalnych rysach drgać się zdawała tym dziwnym uśmiechem, a wielkie, klocowate palce bębniły nerwowo po blacie stolika.
Mruknął: — znów dramat nieistniejący układasz, mój drogi... —
Pan o twarzy aktora zaśmiał się chrapliwie: — He, he, he! Nie tak, nie tak, naiwny dzieciaku! Z życia ci mówię kawały, z prawdziwego życia! No, i jak ci się zdaje, którego wybierze dziewica? —
— Zależy... —
— Ha! ha! ha! Zależy? Mówisz, że zależy? A to ci się udało: są idealistki, powiadasz, są! No, może i są, lecz te trafiają zazwyczaj na drani, drani, rozumiesz, i zostają he! he! he! albo samobójczymi trupami, albo samobójczemi duszami. Dusze się im gubią, rozumiesz, a odnajdują w swej potędze ciała. Zresztą, widzisz, bywają najrozmaitsze romanse, nieraz bardzo głupie, ale zarazem niezwykle ciekawe. Kochałem się ja za młodu w jednej, prze pięknej panience i ona mnie pierwszą ha! ha! ha! słowo ci daję, że pierwszą i żywiołową pokochała miłością. Całowaliśmy się w wiosennym ogrodzie, opowiadaliśmy sobie baśnie o swych duszach w noce księżycowe, i omal, omal nie oddaliśmy się sobie! I pomyśl: ja byłem biedny, a mój rywal był bogaty. Ona mnie kochała, nie? i jego nawet nie lubiła. I została jego żoną ha! ha! ha! ha! —
— Są i inne kobiety... —
— Głupstwo! Ona chodziła co tydzień do spowiedzi, i była bardzo skromna, i miała bardzo dobre serce. W trzy lata od dnia, w którym została mężatką, spotkaliśmy się i, i zawiązaliśmy romans! Przychodziła do mnie na całe noce i ha! ha! ha! co tydzień chodziła do spowiedzi. —
— Przestań... —
— Nudzi cię? —
— Nie! Ale jesteś tak rozgoryczony... —
— Cóż znowu? Głupstwo! głupstwo, kochanie. Któżby tam wierzył w jakieś wieczne miłości? Są marcowe zakochania, majowe pocałunki, czerwcowe śluby, i październikowe rozczarowania. Nie? —
— Może tak, może nie... —
— Nie bądź głupim; mój drogi, tylko nie bądź głupim. Człowiek to jest ładne zwierzę, któremu się udało machinę mózgu do doskonałości doprowadzić, lecz goni do dziś dnia, zupełnie tak samo jak zwierzę, za ową słynną, pięciominutową rozkoszą. —
— Pleciesz... —
— Może. Lecz wiesz, jaką miałem raz w życiu przygodę? Zapragnąłem pewnej kobiety, a kiedy ona pokazała mi stanowczą figę, poszedłem do kabaretu, i rankiem byłem już... uspokojony. —
— Oh, mój Boże! Jak ty strasznie jesteś rozgoryczony... —
— Ha! ha! Kpij sobie ze mnie, a z pewnością lepiej mi pomożesz, niżeli współczując. Człowiek jest zwierzę, a jakiś waryat wymyślił duszę, ta, psiakrew, potrzebowała urość w straszną potęgę, potem się jej zachciało skrzydeł Ikara i złotego runa błękitnej dusz miłości. A to w rzeczywistości całkiem nie istnieje, i ot, masz całą tragedję! —
Umilkli.
Rudzki ocknął się jakgdyby z snu ciężkiego, powiódł po ich twarzach ciężkim, bijącym wzrokiem, a potem opuścił na piersi głowę.
Wypita wódka szumiała mu we krwi, a sercem jął targać od nowa dziki, gwałtowny, rozbestwiony ból:
...Teraz zapewne ona jedzie z nim karetą, i ręce ich są złączone, i gorąca mowa ich oczu, i słodkie pocałunki....
Opowiada mu o swojej tęsknocie, głowę jego ciśnie do swej piersi i... szaleć! szaleć! ręką swą białą pieści jego włosy.
Dusze ich nucą pieśń tryumfalną, krew huczy szałem w żyłach, prężą się ręce ku sobie, i piersi cisną do piersi...
— Proszę pana —
— Co? Co? co? co? —
Przed nim stała dziewczyna o zdziwionych oczach, z proszącym gestem dłoni: — Ja gram... —
— A... a... dobrze! — dał jej koronę i obrzucił palącym, gorączkowym wzrokiem. Patrzał na jej pięknie jeszcze zarysowane piersi, na bujną linię biódr i nóg zgoła zgrabnych, na twarz jej bladą i znużoną, i te zadziwione, ogromne, łzawe oczy i jakaś myśl szalona rodziła mu się w głowie:
— Pani tu codzień gra? —
— Tak — uśmiechnęła się blado i przysunęła ku niemu — taki pan dziwny! — szepnęła nieśmiało.
— Tak. A zna pani...? — wymienił nazwę walca, pod melodję którego tańczył ostatni raz z Zofją. Oczy mu jeszcze bardziej rozbłysły, i usta coś szeptać zaczęły.
— Znam. —
— Proszę mi zagrać. —
— A pan tu długo zostanie? —
— Choćby do rana. —
Odeszła.
Grała, jak może nigdy jeszcze grać się jej nie zdarzyło, i odwracając co chwila te swoje zdziwione oczy ku niemu, uśmiechała się blado, lecz już niewymuszenie.
A Rudzki pochylił znów głowę, pił wódkę z rosnącem pragnieniem, i puścił wodze myślom, które się stawały coraz bardziej szalone, dzikie i opętane.
Chrapliwe dźwięki rozstrojonych strun fortepianu grały w takt niby echo, i burzyły do dna już, do dna umęczoną duszę.
...Hej! kto na drodze, kto? Zmiażdżyć, zniszczyć, w ziem wdeptać! Do niej po trupach dojść, i jeśli nie będzie pokorną, biczem jej nagie plecy schłostać, męką jej duszę upić, i mieć! Tu ją zakuć w ramiona, i rozkosz pić!
Ha! ha! ha! Dla jednej kobiety tracić duszę, serce męczyć, i niewolnicą czynić swą pieśń?
O spojrzenie jej błagać?
O całunek się modlić?
Zmusić ją! Męką z duszy jej miłość wydrzeć, do stóp ją swych rzucić, i na nagą patrzeć dumnym palącym wzrokiem.
Piersi jej kwitnące pocałunkami spopielić, do serca się dostać i krew jego żywą pić, szałem i rozkoszą pić!
Ha! ha! ha! ha...!...
Chrapliwe tony fortepianu naraz zmilkły, i szalone myśli Rudzkiego zerwały się, niby zbyt naciągnięta struna, syczącym, zgrzytliwym śmiechem.
Wzniósł oczy i patrzał...
Widział zdziwione, łzawe oczy, widział twarz znużoną rozjaśnioną jeno promieniem uśmiechu, wodził oczyma po zarysie jej piersi i całego ciała, i słuchał z przerażeniem, jak skarży się jego, dotąd niepokalanie dumne i jasne i wiosenne serce:
Odzież, o gdzież, marzeń siła i zdrój ożywczy, gdzież hejnał haseł młodzieńczych, i moc potężnej nadziei?
Żali więc już nigdy?
Czyż nigdy?
O, czyż nigdy nie mam ujrzeć w oczach twoich znaku zrozumienia mojej za tobą tęsknoty?
Tęsknoty, która duszę moją do cna przepaliła, do najtajniejszych jej głębi, z marzeń mych górnych i snów płomiennych szary popiół zmierzchów czyniąc, noc głuchą w duszy mojej rozpościerając, noc, której nie oświeca już naw et najniklejszy promyk zwodniczej nadziei...?
Czyż nigdy?
O, czyż nigdy oczy twoje nie błysną ku moim radośnie, nie obnażą promieniem swoim bolesnej mej tajemnicy, i głębi swych tajnych, czarownych, cudownych głębi czyż nigdy nie rozjaśnią?
Oczy twoje w duszę mi się wświeciły niby dwie gwiazdy przewodnie, lub niby dwa błędne, leciuchne płomyki złote, co świecą i drgają i sypią łagodnym rozbłyskiem, by ciche, nienazwane latareńki ludzkiej, serdecznej tęsknicy...
O oczy twoje!
Są niby dwie czarowne otchłanie...
Patrzę w nie oszalały i nie znajduję wyznania rozkoszy, a tylko błysk surowy, dziwny i tajemny, który sny moje najcudniejsze w nicość szarą pędzi, i mękę moją w ból dziki, krwawy, szaleńczy zamienia!
Czyż nigdy?
Oh, nigdy, nigdy, już nigdy, i nigdy!
I patrzał. —
Sennym, zamglonym wzrokiem widział twarz dziewczyny o zdziwionych oczach, widział jej uśmiech wabiący, i sam się bez wysiłku uśmiechał.
Skinął na brudnego człowieka, który się tu kelnerem nazywał, zapłacił rachunek i wstał ciężko z miejsca.
Dopiero teraz poczuł, że w płaszczu jest mu niezwykle gorąco, że wargi palą go niby dwie pięczęcie, nogi są ciężkie jakgdyby z ołowiu, a ręce drżą lekko, ustawno.
Wstrzymał z trudem śmiech zgrzytliwy, i podszedł szybko do dziewczyny o zdziwionych oczach.
Spojrzała nań radośnie, szepnęła nieśmiało:
— Co panu jest? —
Więc znać po mnie, że cierpię, więc widać? — pomyślał z rozpaczą, lecz spojrzawszy na znużoną twarz stojącej przed nim dziewczyny, uśmiechnął się szczerze, bezradnie:
— Tak. Boli... tu... —
— To źle. Chce pan zapomnieć? —
— Chcę! —
— Ze mną zapomnie pan... na chwilę. —
— Omal nie wybuchnął strasznym i złym śmiechem szydu. Lecz znów spotkał oczyma jej ogromne oczy, ujrzał, jak piersi jej silnie falują, i lekko ująwszy jej rękę, szepnął:
— Ty... dziwna... —
— I... ty... —
Pochylił ciężko głowę, by ukryć łzy. Gryzł wargi. Ściskał pięście. Szedł za nią wolno, ciężko, na pół ślepy i na pół pijany, i szeptał z nieprzytomnym śmiechem:
...To melancholia, smutek, rozpacz, zniechęcenie...