Szanchaj/Tom I/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor F. Antoni Ossendowski
Tytuł Szanchaj
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia P. Mitręgi
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
I UPALENI BYLI LUDZIE UPALENIEM WIELKIEM.
(Obj. Jana Apost. XVI, 9.).

Fu-Tien-Koo ciągnęła się na przestrzeni dobrych dwu kilometrów. Wagin, przeszedłszy ją od czerwonej bramy „paj-lou“ do jaomynia, a potem dalej — aż do ostatniego przysiółka, gdzie widniały już tylko chińskie ogrody warzywne, — spostrzegł, że dzieliła się wyraźnie na trzy odcinki, zupełnie odrębne.
Pierwszy — bliższy do wielkiego, międzynarodowego Szanchaju posiadał świątynie, skwery i herbaciarnie. Stały tu bogate domy kupców, dostarczających towarów i surowców firmom eksportowym, które bez tych pośredników, ustosunkowanych we wszystkich prowincjach i kołach producentów, nie byłyby w stanie nabyć ani litra oleju bobowego, ani kilograma soji, pszenicy, ryżu, prosa, wosku drzewnego, herbaty, kamfory, santalu, ani też kawałka węgla lub rudy żelaznej, antymonowej i cynowej, ani nawet metra tkaniny jedwnbnej. Dalej od tego ośrodka usadowili się mniej zamożni kupcy; ci w szaro-żółtych szopach od ulicy mieli swoje skromne biura handlowe. Sami mieszkali z rodzinami w schludnych domkach, ukrytych w głębi posesji, ze wszystkich stron otoczonej długiemi, niskiemi budynkami, gdzie mieściły się ich składy towarowe. Jun-cho-san, jeden z najruchliwszych kupców przy ulicy Fu-Tien-Koo, miał na swojej posesji dwa domy. W jednym z nich przed trzcina laty jeszcze mieszkał syn jego, Fu-Sai-Ti z młodą żoną i dzieckiem, lecz podczas rewolucyjnych rozruchów w Szanchaju, idąc na ślub przyjaciela, młody kupiec trafił na Szeczuan Road pod ogień kulomiotów angielskich i zginął wraz z żoną i synkiem. Jego to właśnie domek dzierżawiła teraz emigrantka rosyjska — pani Wiera Somowa.
Za jaomyniem rozpoczynał się drugi odcinek ulicy. W jeszcze mniejszych i nędzniejszych szopach, nie posiadających nawet podwórka, gnieździli się chałupnicy, pracujący dla wielkich domów handlowych, kapiących od złota, laki, srebra i masy perłowej. Szewcy, krawcy, złotnicy, tkacze, hafciarze, tokarze, lakiernicy, malarze, snycerze, rzeźbiarze, stolarze, cieśle i jubilerzy mieli tam swoje drobne warsztaciki, gdzie pracowali w zaduchu i półzmroku po czternaście godzin na dobę, gdzie zmieniały się całe generacje wielkich nieraz majstrów i artystów, przechowujących zazdrośnie sztukę dziadów i pradziadów i również tradycyjne i trwałe stosunki z wielkiemi, staremi firmami.
Odcinek ten kończył się w miejscu, gdzie stała mała kapliczka z tablicą jakiegoś tekstu z księgi Konfucjusza, wiązanką kwiatów i palącemi się we wnętrzu świeczkami ofiarnemi.
Dalej aż do samych ogrodów ciągnęła się ostatnia, końcowa część Fu-Tien-Koo.
Znalazły tu dla siebie przytułek domy zajezdne, hoteliki o przechodzących wyobraźnię ludzką brudach i nigdy niemilknącym zgiełku; jadłodajnie, herbaciarnie, domy gry, palarnie opjum, jakieś wpółrozwalone, pozbawione dachów i drzwi rudery, skąd w dzień i w nocy dobiegały jękliwe zawodzenia fletów i jednostrunnych skrzypiec, warkot bębenków, obłędne, piskliwe krzyki kobiet, ponure, dzikie przekleństwa mężczyzn i śmiech, w tych zwaliskach i ohydnych norach brzmiący dziwnie złowrogo.
Na ladach przed jadłodajniami widniały stosy prażonych w oleju bułek, makaronów i obwarzanków, które tuż na brudnym parapecie spoconemi, czarnemi dłońmi rozwałkowywali z ciasta półnadzy piekarze; stały blaszane półmiski z kawałkami smażonych ryb i ociekającej tłuszczem wieprzowiny, zaprawionej lepkim, ostrym sosem na miodzie z imbirem; misy z zupą z mięczaków i wodorostów morskich, całe góry ryżu, okraszonego aromatycznemi ziołami, berberysem i papryką; kosze z gotowanemi krabami i krewetami, słoje z muszlami, wymaczanemi w słonej wodzie z czosnkiem i liśćmi pachnącej potem końskim pietruszki chińskiej. Ogromne, baniaste gąsiory z sosem sojowym i grzybowym i mniejsze, smuklejsze — z mai-go-lo i han-szinem — dwiema odmianami wódki: ryżowej z anyżem i zwykłej — gorzkiej i palącej gorzałki — z prosa.
Przechodnie stawali przy ladach, jedli z małych miseczek porcelanowych i pili wódkę z drobniejszych jeszcze — podobnych do małego kieliszka, płacili przedziurawionemi czochami, nawleczonemi na sznurki, i znikali w innych legowiskach, wedle upodobania, chwilowej zachcianki lub stałego nałogu.
Wagin zajrzał wszędzie i wszystko dokładnie zapamiętał. Ostre zapachy kuchenne wzbudziły w nim poczucie głodu. Wstąpił wreszcie do restauracyjki, nad którą widniał ogromny szyld chiński, głoszący, że —
— Najwykwintniejsza restauracja w świecie „W locie siedmiu jaskółek“ czcigodnego Mao-Lu-Pao, naczelnego kucharza ostatniego Syna Nieba, słynie ze swych potrawek z gołębi w sosie „szi-kai-ni“ i z boczków jagniąt, nadziewanych kasztanami, gotowanemi w rosole z „trepangów“.
Wagin nie mógł rozumieć stylizowanych misternie hieroglifów chińskich taksamo, jak uwięziony już wówczas „Syn Nieba“, ostatni, młodociany cesarz, nie był w stanie sprostować pewnej nieścisłości, a mianowicie, że czcigodnego skądinąd Mao-Lu-Pao nie oglądał nigdy swemi „boskiemi“ oczami i nigdy w „Zakazanym Grodzie“ nie miał takiego szefa kuchni. Sergjusz ze smakiem jednak zjadł podaną mu wyborną potrawkę i tłusty kawałek faszerowanej baraniny. Przekonał się, że ceny były tu dostępne, jedzenie — dobre a porcje — obfite. Postanowił więc, o ile pozwolą mu na to okoliczności, zaliczyć się do stałych bywalców restauracyjki Mao-Lu-Pao, chudego, jak szczapa, dziobatego djabelnie Chińczyka, coś niecoś bełkocącego po angielsku.
Nowego gościa zaciekawiła niezmiernie publiczność restauracji. Niezawodnie, klienci dziobatego Mao nie byli ani kupcami, ani rzemieślnikami. Pierwsi jadali wyłącznie w domu i w dzień mieli na sobie wyświechtane, przetarte na łokciach ubrania, niby szyldami, poznaczone plamami lub kurzem artykułów swego businesu: ten — oliwą, tamten — mąką, inni — oczeskami bawełny, jedwabiu, juty lub też przepojone wonią skór, surowych i garbowanych, korzeni, herbaty. Dla rzemieślników znowu stanowczo za drogie to było miejsce. Siedzący przy stolikach Chińczycy mieli dobre, jedwabne chałaty, nowe obuwie i mycki lub kapelusze europejskie. Naradzali się ze sobą pocichu, rzucając podejrzliwe spojrzenia w stronę nieznajomego cudzoziemca. Do tego lub innego z nich podchodzili raz po raz jacyś ludzie z ulicy, szeptali coś tajemniczo i znikali pośpiesznie, otrzymawszy rozkazy.
Wagin nieznacznie krzywił usta, jakgdyby ciesząc się wewnętrznie. Po posiłku odwiedził kilka hotelików pod pozorem, że szuka dla siebie pokoju. Mogło mu się to przydać na przyszłość. Ujrzał tu przerażająco ohydne barłogi, cuchnące, zarażone, zdawało się, wszystkiemi istniejącemi na świecie chorobami, hałaśliwe, zatłoczone niemożliwie, bo w niektórych izbach przedsiębiorczy hotelarze pobudowali aż trzy piętra prycz, niczem nie osłoniętych, wyślizganych, okrytych grubą warstwą brudu, zmieszanego z łojem potu lub resztek tłustego jedzenia i olejem bobowym — tej nieuniknionej przyprawy kuchni chińskiej, farmakopei i kosmetyki.
Korytarze, wszelkie zakamarki, parapety okien i małe ganeczki, prowadzące na podwórza, zalane czarnem błotem, zanieczyszczone kałem ludzkim i zwierzęcym, zatłoczone mułami, końmi, wielbłądami i ciężkiemi dwukołowemi „arbami“, zawalone były stosami skrzyń i worków z towarami, przywożonemi tu aż z Mongolji i nadmorskich, wschodnich prowincyj. Składy pierwszego odcinka Fu-Tien-Koo pochłaniały to wszystko, by w parę dni później przewieźć posortowany już towar do żelazo-betonowych „stores“ potężnych eksporterów.
Zwiedzając zajazdy, hotele, a nawet domy noclegowe, Wagin dłużej i uważniej oglądał budynek jakiejś znaczniejszej gospody, przypominającej znane na wschodzie muzułmańskim „karawan seraje“. Stawali tu wyłącznie poganiacze mułów i wielbłądów, robotnicy z kryp, płynących kanałem i rzekami, majtkowie wielkich dżonek morskich, furmani wozów ciężarowych i różni biedacy, ciągnący zewsząd do bogatego Szanchaju, szukając i spodziewając się znaleźć w nim chleb, a znajdując — śmierć.
Sergjusz ze skupionym wyrazem na twarzy przyglądał się czworobokowi, podzielonemu na duże izby ogólne o dwu kondygnacjach prycz, malutkim, ciemnym klitkom na poddaszu, pozbawionem sufitów i okien, gdzie zawieszone maty trzcinowe zastępowały drzwi i pułap, a niska skrzynia — łoże, krzesło i stół. Całe podwórze roiło się od zwierząt pociągowych, czarnych świń o nastroszonej szczecinie, głodnych, parszywych psów, owiec i ludzi, roznoszących wodę w blaszankach od nafty amerykańskiej i worki z obrokiem. Na werandzie przed izbami tłoczyli się mieszkańcy tej ohydnej, zgiełkliwej dziury. Niebywale hazardowni Chińczycy grali w karty, w kości, domino i „ma-chong“, inni słuchali jakiegoś wędrownego baśniarza, przyglądali się przedstawieniu trupy akrobatów i sztukmistrzów, jedli i pili.
Dobiegał straszliwy jazgot i ciężkie uderzenia młotów. To kowale na poczekaniu naprawiali zerwane na wyboistych drogach żelazne okucia kół, wyrabiali podkowy i nabijali je na poranione i potrzaskane kopyta mułów i koni. Rzęziły, kwiczały i charczały zarzynane przez kucharza barany i świnie, gryzły się i szczekały psy, walczące o ochłapy mięsa, skrzypiał jękliwie żóraw studni, zgrzytały żarna młynka, mielącego pszenicę, „gaoljan“ i „czumizę“, łomotały obuchy, rozbijające na opał stare, zużyte do reszty skrzynie od oleju bobowego i konopnego. W jednym kącie podwórka, skacząc sobie do oczu, wymachując rękami i skrzeczącym głosem ciskając niewymownie ohydne, Chińczykom tylko znane przekleństwa, kłóciło się kilku żebraków o zniekształconych, zżartych trądem twarzach.
Wagin spostrzegł galeryjkę, biegnącą wzdłuż całego czworoboku budowli po dachu, krytym deskami. Zwykła drabina prowadziła stąd na pusty placyk, gdzie zapewne po pożarze pozostały rumowiska, doły i kupy opalonej gliny.
Gdy tak stał i podświadomie niemal utrwalał sobie w pamięci sytuacyjny plan zajazdu, zbliżył się do niego jakiś dziwny typ. Wyrósł przed Waginem, jak z pod ziemi. Olbrzymi był to drab, o szerokich barach, kudłatej głowie i czerwonej, obrośniętej czarną szczeciną oddawna niegolonej twarzy. Łypał przekrwionemi oczyma i kurczył węzłowate palce ogromnych łapsk.
— Mogę służyć za przewodnika, sir... — zaryczał po angielsku bezczelnym, ochrypłym basem, — za przewodnika po tym istotnie wyjątkowo pouczającym i budzącym filozoficzne myśli zakątku „Żółtego Piekła“!
Akcent jego zdradzał Rosjanina. Wagin wydobył z kieszeni paczkę papierosów i, częstując draba, spytał po rosyjsku:
— Pali pan?
Drab zdębiał i wybałuszył na niego pijackie oczy. Po chwili splunął i wybuchnął śmiechem.
— Do djabła! — zamruczał. — Wziąłem pana za Anglika! To mi się jeszcze nigdy nie zdarzyło. Żeby aż tak się pomylić, no — no! A wszystko od tej przeklętej „hanszy“!
Obciągnąwszy na sobie jakieś łachmany, wyprostował się po wojskowemu i huknął:
— Pozwoli pan się przedstawić, szanowny rodaku! Lejtenant morskiej gwardji jego cesarskiej mości, — Michał Miczurin!
Wagin, burknąwszy niewyraźnie swoje nazwisko, spytał:
— Co pan tu robi w tym zajeździe? Ale... ale!... doskonała nazwa — „Żółte Piekło“!
Drab zaśmiał się na całe gardło i odpowiedział natychmiast:
— Nazwa — to mój wynalazek, bo pospolicie ta buda nazywa się „Gospoda 4-ch stron świata“. W niej — to piastuję niezbędną tu godność... psa łańcuchowego!
— Nie rozumiem...
— Jabym na pańskiem miejscu też nie zrozumiał! — ryknął znów śmiechem Miczurin. — W tym „Splendid-Hotelu“ różne gnieżdżą się typy, do bandytów — owych sławetnych „chunchuzów“ — włącznie. Nieraz tu mają miejsce nożowe rozprawy, ba, nawet całe batalje ze strzelaniną, wtedy więc ja występuję w roli, że tak powiem superarbitra, zaczynam swoje urzędowanie i wykonywam czynności, powierzone mi niepisanym dekretem właściciela zajazdu! Niech pan raczy spojrzeć na mnie. Kawał chłopa, co? Średniej wagi bliźniego z łatwością mogę przerzucić, jak worek z sianem, przez mur, a uderzenia mego nie wytrzyma najtęższy muł!
To mówiąc, pokazał ogromną piegowatą pięść, kosmatą od rudych włosów.
— No — więc... Robię porządeczek, przeprowadzam gwałtowną i radykalną pacyfikację i — abgemacht! Zato mam kąt, żarcie, a po burzliwej nocy mogę wlać sobie do gardzieli miarkę lian-szynu... Wlewam zresztą znacznie więcej, bo musi pan wiedzieć, że łaknę ciągle, nostalgja bowiem i wspomnienia dawnej świetności dokuczają mi i gryzą... „Ech! i my kłusakami byliśmy niegdyś“... — zanucił ponuro znany romans cygański.
Urwał po chwili i, pochyliwszy się Wraginowi do ucha, szepnął:
— Może przydałbym się panu na jakąś robotę?
— Co pan ma na myśli, mówiąc o „robocie“? — pytaniem na pytanie odpowiedział Wagin.
Drab skrzywił twarz obleśnie i zachichotał skrzecząco:
— Hm... hm... Pytanie obcesowe, a nawet — żenujące!... Ale, cóż? Jeżeli się powiedziało „a“, należy powiedzieć „b“ i tak — do ostatniej litery alfabetu... Ułożyć jakgdyby „curriculum vitae“!
Śmiejąc się wciąż i dysząc w twarz Wagina oparami cuchnącej okowity, zwierzał się z całą bezczelnością i cynizmem:
— Bo to widzi pan, z konieczności stałem się mistrzem od różnych pożytecznych w naszem glupiem życiu zawodów... że tak powiem „specem“ sztuki stosowanej.
— Naprzykład?
— Ha! Słynę, jako magik, w arkanach szulerki... Nie? nie potrzebuje pan tego? Próbowałem nie bez pewnego powodzenia rzemiosła włamywacza. Znawcy twierdzą, że mam genjalne zdolności mechanika i że ginie we mnie... wielki wynalazca... Umiem też znakomicie naśladować każde pismo... Potrafię podrobić podpis gubernatora Banku Angielskiego i mr. Vanderbildta... Nie? Nie fasonuje to panu?... Jakiś mocno wymagający z pana facet! Tyle talentów rzucam panu pod nogi, a pan wciąż nosem kręci!... Umiem być wiernym i oddanym pomocnikiem i wspólnikiem w każdem, najbardziej szalonem nawet przedsięwzięciu... Ręczę za to słowem oficerskiem! Umiem być wdzięczny. Ba, nawet dla swego teraźniejszego chlebodawcy czuję wdzięczność, choć ten żółty wyga woła na mnie, jak na psa: „Tshao, ty — rosyjska świnio!“ Nauczyłem się już puszczać takie drobne zgrzyty mimo uszu... Bądź co bądź ciepły kąt, jaka-taka strawa, wódka a nieraz to i parę groszy się zarobi... Zdarza się to wtedy, gdy zajdzie potrzeba ukryć jakiegoś gościa, zakatrupionego w naszej „Gospodzie“ albo też... Zresztą nie może to pana interesować...
W ochrypłym głosie Miczurina poprzez ogólny ton szyderstwa przebijać się poczęły jakieś nuty goryczy. Wagin uświadomił sobie nagle, że ciągnie go coś do tego rozbitka życiowego, pozbawionego, zda się, wszystkich cech człowieka cywilizowanego. Był to pociąg poniekąd uczuciowy a zarazem instynktownie wyrozumowany, oparty na przeświadczeniu, że ów pijany, bezczelny drab jest mu potrzebny i że w jego życiu odegra on jakąś rolę.
Sergjusz ruchem ręki przerwał dalsze jego wynurzenia, mówiąc żartobliwie i przyjaźnie:
— Nie zapij się pan tylko na śmierć, lejtenancie, bo, zdaje mi się, że wkrótce będzie mi pan potrzebny, jako wspólnik pewnego przedsiębiorstwa akcyjnego... Może za jakiś miesiąc lub za dwa...
Miczurin chrząknął, przykrywając usta dłonią, i najpoważniej w świecie odparł:
— Muszę pana uprzedzić, że nie posiadam kapitału obrotowego!
Na potwierdzenie tego oświadczenia wywrócił natychmiast kieszenie połatanych spodni, od dołu ozdobionych frendzlami, mrucząc przytem:
— Uczciwy, ale ubogi szlachcic i oficer... Moje uszanowanie! Sługa powolny! Au revoir! Good bye, sir!
Odprowadził Wagina do bramy i długo patrzał wślad za nim, dziwiąc się, że ten, tak wytworny i zapewne bogaty rodak szybkim krokiem skierował się ku wylotowi ulicy, gdzie zaczynały się już „hoszuny“ — ogrody warzywne.
Wagin tymczasem szedł ścieżką, wydeptaną przez piechurów na jednem zboczu błotnistej, grząskiej drogi, pociętej głębokiemi koleinami i zaśmieconej liśćmi różnych jarzyn. Stado czarnych i ponurych świń spokojnie żerowało na środku drogi. Wagin przeszedł spory już kawał koło żywopłotu — burego w zimie i pozbawionego liści. Przyzwyczaił się już przez kilka lat rozpaczliwie beznadziejnego życia do pewnej strategji. Chciał i musiał do gruntu poznać to miejsce, gdzie rzucił go los. Dlaczego — tego ściśle nie wiedział; pamiętał tylko, że nieraz już było mu to potrzebne i ratowało życie. Uśmiechnął się mimowoli, i przypomniawszy sobie pewien wypadek w Moskwie, gdy ukrywał się przed patrolami czerwonej gwardji bolszewickiej. Wszyscy inni — przypadkowi towarzysze tej nocy, dostawszy się do sutereny, uspokoili się odrazu. Kryjówka wydawała im się pewną. Ktoby tam szukał po suterenach oficyny w czwartem podwórzu, zastawionem wozami i dużemi skrzyniami? On zaś, rozejrzawszy się dokładnie, wynalazł jakiś otwór w murze. Przez niego przedostał się do kanałów ogrzewania centralnego... Tej samej nocy w suterenie na czwartem podwórzu marynarze-bolszewicy powystrzelali wszystkich ukrywających się w niej „wrogów proletarjatu“. Jedynie Wagin wyszedł cało i zniknął jak kamfora, a przecież o niego to właśnie chodziło czerwonej milicji proletarjackiej. Na to wspomnienie uśmiechnął się raz jeszcze i rozejrzał się wokół. Na ogromnej przestrzeni ciągnęły się grzędy. Sterczały i chybotały na wietrze jakieś suche, sczerniałe badyle, zalatywała ckliwa woń gnijącej kapusty; świnie ryjami przewracały miękką ziemię, szukając ziemniaków, rzodkwi i marchwi, pozostawionych przez ogrodników. W oddali stał z podwiniętym ogonem biały, widocznie, głodny pies i, wyciągnąwszy szyję, wył przeciągle. Długiemi rzędami ciągnęły się wszędzie kupy nawozu i liści kapuścianych, przygotowanych do spalenia. W oddali widniały czarne, dziurawe strzechy prawie zburzonych, walących się już szop. Rozwarte naoścież drzwi z hałasem uderzały o framugę i ścianę, miotając się za każdym silniejszym podmuchem wiatru. Ktoś wyjrzał z czarnego wnętrza szopy, ale, spostrzegłszy nieznajomego, cofnął się szybko w głąb budynku.
Wagin zawrócił i, zapaliwszy papierosa, podążył ku miastu. Szedł teraz inną stroną ulicy. Jego cienkie, drapieżne nozdrza pochwytywały różne zapachy. Poznawał je odrazu lub z pewnym wysiłkiem i, niby chemik, doszukiwał się różnych składników. Słodkawy zaduch przepalonego oleju bobowego, ostry — ryb, wodorostów i raków morskich, ciężki i gorzki — dymu opjumowego i drażniący powonienie aromat han-szynu — trującej wódki z prosa. Wagin odróżniał każdy zapach wyraźnie i wiedział już, co się dzieje za glinianemi ścianami tych niskich, brudnych lepianek. Reszty dopowiadały mu dochodzące go dźwięki i głosy — nieprzytomne mruczenie, obłędne okrzyki, brzęk naczynia, głuche uderzenia tasaków, rozrąbujących mięso, klaskanie kart, turkot rzuconych na stół kości, bezczelny chichot kobiet, wysokie, nosowe nuty ochrypłego śpiewu, czasami — warkot bębenka lub jękliwe zawodzenie jakiegoś instrumentu strunnego... Wszystko to przejmowało Wagina wstrętem, a zarazem pociągało go ku sobie tętnem niezliczonych serc ludzkich, szukających wytchnienia, zapomnienia, majaków szczęścia. Znał przecież te dzielnice zakazane z ich życiem tragicznych efemeryd.
Doszedłszy do domu i przechodząc przez podwórko, zobaczył na ganeczku młodą kobietę. Stała na stopniach i ścierką strzepywała kurz z trzewików. Nie spostrzegła Wagina, który zatrzymał się w półdrogi i uważnie jej się przyglądał. Nie była może ładna, ale od całej jej postaci wiało jakąś świeżością. Coś swojskiego wyczuł w niej Sergjusz. Powiew pól wsi rosyjskiej, trochę melancholijnej, trochę dzikiej, a zawsze ni to zaczajonej i drażniąco zagadkowej.
— Nie! — pomyślał. — Stanowczo nie! To raczej — mistyczny półzmrok cerkwi, zapach wosku i kadzidła, wyzierające z ciemności, blade, surowe oblicza świętych bizantyńskich, chodzących na pograniczu namiętnego prozelityzmu chrześcijańskiego i najmroczniejszego pogaństwa, aż do kaleczenia siebie i innych, do krwawych orgij, z udrękami, wyczytanemi z ponurej „Czetji Minei“!... Coś z mniszki w czarnej szacie i ciemnej chuście, nasuniętej na oczy... A zresztą — zaraz dowiem się sam...
Szybko zbliżył się do schodków i, uchylając kapelusza, powiedział:
— Przepraszam, kogo pani tu szuka?
Drgnęła i wyprostowała się. Ciemne, głębokie i jakieś niezwykle tęskne oczy ślizgnęły się po twarzy Wagina, wbiły się w jego źrenice i ukryły się spłoszone pod powiekami.
— Ach! — wyszeptała, wyciągając przed siebie ręce, jakgdyby przed grożącym jej napadem.
Wagin usiłował uspokoić ją, mówiąc żartobliwym tonem:
— Choćby pani była nawet zbrodniarką, proszę się mnie nie obawiać! Nie jestem agentem policji, broń Boże!
Przyglądał się jej bacznie. Spostrzegł bladą twarz o wystających nieco kościach licowych, szerokich ustach i wysokiem, wypukłem czole, obramowanem falistemi, kasztanowatemi włosami. Byłaby może zupełnie brzydka, gdyby nie ciemne, piękne oczy o głębokiem, rozumnem, a jednocześnie tragicznem niemal spojrzeniu.
— Ach! — wydała znowu cichy jęk. — To okropne! Straszne, niemożliwe!
Zachowanie jej zirytowało go. Krzywiąc usta w nieszczerym uśmiechu, spytał:
— Niechże pani powie wreszcie, co panią tak przeraża i poco pani tu przyszła?
Dziewczyna, ochłonąwszy ze wzruszenia, opanowała się trochę i odpowiedziała:
— Jestem Ludmiła Somowa... i domyślam się, że to właśnie pan u nas zamieszkał...
Wagin skłonił się i, patrząc na nią badawczo, powiedział:
— Nie spodziewałem się, że nazwisko moje wywoła u pani taki przestrach!
Zaśmiał się sucho. Ludmiła podniosła na niego oczy i tym razem wytrzymała jego wzrok.
— Nazwisko pana obce mi jest... — szepnęła.
— W takim razie nic już nie rozumiem! Staje się pani dla mnie zagadką... powiedzmy — chińską! — zaśmiał się znowu.
Ludmiła patrzyła na niego nieruchomym, niemal surowym wzrokiem, a oczy jej przypomniały mu istotnie męczeńskie, prawie nieprzytomne oczy świętych, od dzieciństwa widywanych na obrazach w cerkwiach.
Zapanowało milczenie.
Wreszcie dziewczyna poruszyła wargami. Padł cichy, ledwie przez Sergjusza pochwycony szept:
— Boję się pana! Boję się...
Wagin odsunął się gwałtownie, lecz po chwili śmiać się począł:
— Nie spodziewałem się takiej komplikacji mieszkaniowej! Nie chciałbym, aby pani, panno Ludmiło, w dzień i w nocy miała jakiegoś upiora za tą cienką ścianą swego pokoju. Widzę, że muszę zabrać manatki i...
Ludmiła brała właśnie z ławki wypchaną dziennikami czerwoną tekę tekturową, lecz, posłyszawszy jego słowa, wypuściła ją z rąk i, składając dłonie, wyszeptała:
— Na miłość Boską! Niech pan tego nie robi! Mama jest taka szczęśliwa, że wynajęła wreszcie pokój i dostała od pana pieniądze!
— Czy aż tak krucho w tym małym „châlet chinois“? — spytał ironicznie.
— O, tak! Czyż tu może być komuś dobrze?! Mama tak się cieszy, że będzie mogła coś zrobić dla brata.
— Cóż mu jest? Czy to ten, co tak straszliwie kaszle?
Skinęła głową i, nie patrząc na Wagina, szepnęła:
— Roman zapadł na gruźlicę... Klimat szanchajski jest zabójczy dla niego!
Wagin milczał. Ludmiła podniosła oczy na jego skrzepłą, jak maska, twarz i znowu szepnęła:
— Niech pan nie robi nam krzywdy i — pozostanie tu! Jestem głupia histeryczka... ja się przyzwyczaję do pana i nie będę się już bała... Proszę, bardzo proszę pozostać u nas!
Sergjusz milczał i przemówił dopiero wtedy, gdy Ludmiła dotknęła jego dłoni.
— Nie wiem, jaka jest przyczyna pani lęku wobec mnie, bo przecież nie znamy się wcale. W każdym razie nie dam pani powodu do nawrotów tego strachu, bo nie będziemy się wcale widywać... Pozostanę u państwa pod jednym warunkiem. Pani musi mi powiedzieć, co właściwie wzbudza w pani taki strach przede mną?
Panna Somowa drgnęła i cofnęła się o krok.
— Nie... nie! — szepnęła prawie z rozpaczą.
— A więc i ja na prośbę pani zmuszony jestem odpowiedzieć — nie! — syknął Wagin.
— Poco pan ma wiedzieć, co ja czuję, co... — nie dokończyła zdania, prawie płacząc.
— Lubię jasne sytuacje i stosunki ściśle skrystalizowane! — odparł zimnym tonem.
Ludmiła bezwładnie opuściła ręce i usiadła na stopniach ganeczka. Wagin wpatrywał się w jej pochyloną głowę i opalony, złocisty policzek.
— Gdy zobaczyłam pana... uprzedzam, że jest to zapewnie obłąkanie... takie życie, jakie pędzimy od trzech lat każdego może doprowadzić do psychozy...
— Przypuśćmy, ale w każdym razie chcę wiedzieć, co się pani przywidziało, czy jak to tam nazwać? — nalegał Sergjusz.
— Gdy zobaczyłam pana... wyczułam wyraźnie... ach, to takie straszne, wprost okropne!... — poczęła wzdychać i łamać sobie ręce, niby w rozpaczy.
Milczała długo, potrząsając głową i wzdrygając się cała.
— Wyczułam, że pan... pan...
Urwała nagle i, bylejak zgarnąwszy dzienniki, wbiegła do domu.
Sergjusz, zaciskając wargi i chmurząc czoło, pozostał na ganku. Ociężałym, powolnym krokiem wszedł do pokoju i usiadł przy stole, zapomniawszy zdjąć kapelusz i płaszcz. Opuścił głowę na wsparte na stole ręce i znieruchomiał. Jakieś przykre niezadowolenie z czegoś, to znów niby jakaś obawa, wpełzły mu do serca. W piersi i w mózgu czuł sączące się zimne strugi. Z poza cieniutkiej ściany dobiegał go z sąsiedniego pokoju suchy, szczekający kaszel chorego chłopaka, odgłosy rozmowy, prowadzonej szeptem, cichy płacz, westchnienia trwożne i zgrzytliwe tykanie zegara. Wkońcu nie słyszał już nic. Myśli jego odbiegły daleko. Twarz poszarzała mu i stała się znacznie starszą i steraną. Zmarszczki na czole i dokoła ust wcięły się jeszcze głębiej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.