<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szanchaj |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia P. Mitręgi |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
W restauracji rosyjskiej „Wołga“, mieszczącej się przy Bubbling-Well, jak zwykle w niedzielę, tłoczno było i gwarno. Emigranci, niedojadając przez cały tydzień, przychodzili tu w niedzielę, aby znaleźć się wśród znajomych, choć na tych parę godzin oderwać się od beznadziejnej nędzy i bezcelowości istnienia, posłyszeć jakieś nowiny, najczęściej fantastyczne, z palca wyssane, ale dające błyski otuchy, co znów pozwalało tym ludziom wykrzesać z siebie nikłą iskrę wesołości, wygrzebać cień nadziei z samego dna serca, które codziennie umierało, kołacząc w piersi bezwładnie, jak rozbity wóz na wybojach i koleinach bezdroża. Wtedy stawał się cud! Na bladych wargach pojawiał się uśmiech, w głosie drgały zapomniane nuty beztroskiej wesołości, na policzkach wykwitały rumieńce. W tem zbiorowisku nędzarzy i skazańców oddawna znikły już różnice stanu i ślady etyki sytych i bogatych ludzi, ale zato z niebywałą pedanterją przestrzegano tam form towarzyskich. Gdy ktoś z emigrantów nie miał już sił ani chęci do zachowania tych form, — to przestawał bywać w „Wołdze“. Nikt tu nikogo nie oszukiwał, nie prosił o pożyczkę, nie robił żadnych wyrzutów. Niechętnie przyjmowano tu złośliwy żart lub cierpki, wisielczy humor. Jak Anglicy, którzy podczas podróży w dżungli lub na lodowcach Himalajów golą się codziennie i, choćby symbolicznie przebierają się do wieczornego posiłku, tak i ci emigranci rosyjscy zachowaniem swojem w towarzystwie usiłowali nawiązać coraz bardziej zrywające się nici z przeszłością i społeczeństwem. Usiłowania te były rozpaczliwe i tragiczne, gdyż każdy z odwiedzających „Wołgę“ gości w świadomości swej niósł nieodstępne pytanie:
— Czy będę jeszcze mógł przyjść tu w następną niedzielę?
Coraz częściej zdarzało się istotnie zauważyć nieobecność jakiegoś stałego bywalca i dowiedzieć się, że „wyższa siła“ stanęła na drodze znajomemu lub przyjacielowi. Więzienie, choroba lub śmierć na zawsze wytrącały ludzi z tego środowiska, gdzie potrafił przechować się pomimo wszystko skrawek cywilizacji i echo życia towarzyskiego.
Sama właścicielka jadłodajni i skromnego pensjonatu nadawała też wszystkiemu należyty ton. Raczej nawet — ton sztywny, przesadnie etykietalny. Niestara jeszcze, może 45-letnia pani Marja Ostapowa owdowiała niedawno. W okresie istnienia syberyjskiego rządu, gdy to jego armja wschodnia zwycięskim marszem dotarła daleko w głąb Rosji europejskiej, mąż pani Marji — generał dostał się z rodziną za Ural i, będąc człowiekiem przewidującym, natychmiast wyemigrował z pewnym kapitalikiem do Szanchaju. Rozejrzawszy się po terenie, wraz z żoną wynajęli koło Bubbling-Well przytulną willę i urządzili w niej pensjonat i restaurację. Na Rosję, zwalczającą „czerwonych zbirów“, jak się wtedy pisało o bolszewikach, istniała w owych czasach moda, więc do restauracji państwa Ostapowych chętnie zaglądało bawiące się towarzystwo cudzoziemskie, spragnione wszelkich nowości w Szanchaju, znanym już do najdrobniejszych szczegółów — od jaomynia, gdzie rąbano głowy kulisom za urojone najczęściej zbrodnie, herbaciarni dzielnicy chińskiej i pałacyków na Suczou-Creck‘u, zamieszkałych przez międzynarodowe zbiorowiska pięknych i dostępnych kobiet wszystkich narodów i ras, — do palarni opjum, podejrzanych domów schadzek, dancingów i wspaniałych salonów konsulatów. Poza nowością lokalu, urządzonego z wytworną prostotą, pociągała ku sobie wyborna kuchnia moskiewska. Obiadami z kulebiaką, prosiakiem w sosie chrzanowym, jesiotrem po rosyjsku i „gurjewską“ kaszką zachwycano się nie mniej niż zupą z gniazd jaskółczych, potrawką z trepangów, sałatką z młodych pędów bambusowych i legominą z ocukrzonej szarańczy. Przedsiębiorstwo Ostapowych rozwijało się błyskawicznie. Małżonkowie rozmyślali już zupełnie poważnie nad nabyciem willi na własność. I nagle wszystko wzięło w łeb.
Pewnej nocy policja szanchajska wtargnęła do pensjonatu na Bubbling-Well i przeprowadziła rewizję. W pokoju słynnego w swoim czasie inżyniera Griszina wykryto nowocześnie urządzoną fabryczkę niebywale artystycznie wykonanych, lecz... fałszywych banknotów rosyjskich. Areszt lokatora, przymusowe przez tydzień zamknięcie restauracji i atmosfera plotek, krążących od tego czasu dokoła pensjonatu rosyjskiego, w okamgnieniu odstraszyły cudzoziemców. Na tę klientelę nie można już było liczyć. Przepadła na zawsze. Należało więc cały byt przedsiębiorstwa i rodziny oprzeć jedynie na rosyjskiej emigracji. Wydawało się to zupełnie niepewną podstawą, gdyż zubożenie rodaków katastrofalnie postępowało naprzód i prędzej czy później można było oczekiwać, że i ta też klientela wyczerpie się do reszty.
Tak czarne perspektywy doprowadziły generała do anewryzmu serca. Pewnego wieczora, przeglądając księgi rachunkowe, obsunął się na nie stroskaną teraz, a doniedawna jeszcze dziarską, marsową twarzą. Pani Marja Ostapowa znalazła męża w biurze wtedy dopiero, kiedy już zdążył zesztywnieć. Wdowa, wyprawiwszy mężowi wspaniały pogrzeb z udziałem licznych delegacyj kół wojskowych i, zważywszy wszystkie możliwości, postanowiła wszakże przedsiębiorstwa nie zwijać. Zniżyła tylko znacznie jego poziom. „Wołga“ stała się właściwie zwykłą, skromną jadłodajnią, a duży salon z werandą w ogrodzie — niezarejestrowanym nigdzie klubem. Za wstęp do niego płacono drobną sumę, płacono też za przeglądanie pism, za korzystanie z małego bilardu, za zielone stoliki i stare karty. Za to wszystko generałowa i jej piękna, sztywna, jak „zaczarowana królewna“ (tak ją określano w kołach elity emigracyjnej) dwudziestodwuletnia córka — Marta stwarzały nastrój, podtrzymywały wysoki ton i iluzję dawnego, świetnego życia. Rentowało się to wcale, wcale nieźle. Wyniosła, spokojna i dostojna pani Marja śledziła bacznie, aby w jej salonie wszystko odbywało się „comine il faut“, a gdy ktoś z gości, zdziczały w ustawicznym lęku o jutro, stroskany o los rodziny, pozostającej w rękach bolszewików, wyrywał się z jakiemś słowem nieodpowiedniem i zbyt dosadnem, generałowa prostowała się, sztywniała i suchym głosem rzucała w przestrzeń niby ważkie upomnienie:
— Kiedy bywaliśmy z nieboszczykiem mężem na przyjęciach dworskich...
Wszyscy wiedzieli, że państwo Ostapowie nigdy nie byli na dworze, bo — i skądże znów? Wszakże cała karjera oficerska Ostapowa przeszła na głuchej prowincji — na Uralu i w Turkiestanie, zresztą za czasów carskich znano go tylko jako pułkownika intendentury, którego jeden z licznych wodzów armij partyzanckich niewiadomo jakiem prawem i za jakie zasługi ozdobił szlifami generalskiemi. Wszystko to było znane powszechnie, ale nikt na te przechwałki i piękne kłamstwo pani domu nie reagował. Przeciwnie — każdemu z bezdomnych, zdeklasowanych rozbitków życiowych chciało się wierzyć, że ta przystojna jeszcze, postawna i dostojna Marja Piotrowna dotykała połyskującej, palisandrowej i mahoniowej posadzki Zimowego Pałacu carów — ceglastego, surowego i olbrzymiego gmachu Rastrelliego. To podnosiło wszystkich tych nędzarzy w ich własnych oczach i wdzięczni byli generałowej za jej cudowną improwizację. Zawstydzony swoim nietaktem i tak elegancko skarcony gość kulił się i, chichocąc obleśnie, biegł do pani Ostapowowej, aby ucałować jej rękę i przeprosić.
W pierwszą niedzielę po zamieszkaniu Wagina u pani Somowej — w „Wołdze“ zgromadziło się sporo gości. Wszyscy siedzieli przy dwóch długich stolach. Nawiązała się rozmowa o różnych najbardziej obchodzących zagadnieniach i nowinach z Rosji. Jak prędko przeminie znienawidzony bolszewizm? Kiedy wreszcie zostaną poskromieni i powieszeni rozzuchwalone i rozpanoszone „chamy i żydy“, wodzący rej w nowej Rosji proletarjackiej? Wszyscy, pomimo, że minęło już trzy lata, wmawiali sobie, że lada chwila życie powróci do dawnego łożyska. Ta ślepa, bezmyślna wiara była też jedną z potęg, podtrzymujących te rzesze nieszczęśliwców, wyrzuconych, jak ryby na piaszczystą łachę, na obcy im nieznany brzeg, stający się z dniem każdym coraz bardziej wrogim. Utrata tej dziecinnie naiwnej wiary stałaby się kresem rozpaczy, upadku i zagłady. Każdy z tych ludzi uświadamiał to sobie zupełnie jasno.
Adwokat Lubicz, wysoki, zgrabny, mimo, iż miał srebrzystą, niezwykle bujną czuprynę, niedbałym ruchem owijając dokoła palca czarny sznurek binokli, opowiadał płynnie, umiejętnie akcentując ważne ustępy swego przemówienia:
— Jakby tam nie było, a fakt faktem, że ochotnicze armje na południu trzymają się jeszcze i kto wie, czy po reorganizacji nie stały się silniejsze ideowo i moralnie? Co do mnie, to muszę się przyznać, że pokładam szczególną nadzieję w baronie Wranglu. Jest to systematyczny, zimny, pozbawiony wszelkiego romantyzmu Niemiec. Takiego właśnie potrzebowaliśmy dawno! Rosjanin, czy to Denikin, czy Korniłow i Kaledzin, czy Kołczak — zbyt dużo sentymentalizmu, marzycielstwa i szkodliwego, bo prawdę biernego i fatalistycznego mesjanizmu wkładali w całe to przedsięwzięcie walki z czerwoną Moskwą, z tymi bandytami i Żydami. Wrangel będzie bił, a sentymenty swoje pozostawi w taborze, na później! Cha-cha-cha! Ale i oprócz Wrangla coś innego jeszcze grozi teraz bolszewikom! I to dla nich — najstraszniejsze i najniebezpieczniejsze...
— Co takiego? O czem pan mówi, Grzegorzu Szymonowiczu? — rozległy się niecierpliwe pytania.
— A to dopiero katarynka adwokacka! — oburzał się ktoś półgłosem, ale, spotkawszy się z pełnym wyrzutu wzrokiem pięknej Marty, zakrztusił się nagle i zaczął kaszlać.
— Proszę państwa, — ciągnął triumfującym i uroczystym głosem adwokat, — miałem wczoraj w ręku „Vorwaerts“ i przeczytałem obszerne sprawozdanie o zamachu na Lenina.
— Zamach na Lenina? Zamach na tego antychrysta? — posypały się zewsząd nerwowe pytania.
— Jakże to było?!
Adwokat opowiedział treść artykułu, umieszczonego w niemieckim dzienniku socjalistycznym, i mówił dalej:
— W szeregach swoich bolszewicy mają już zdrajców, albo raczej — opozycję terrorystyczną, i to właśnie musi ich zgubić bardzo prędko. Dwa — trzy nowe zamachy i — żydy drapną z Rosji, a bez nich cała ta krwawa feerja skończy się odrazu. Nasz kmiotek, nasz robociarz rosyjski nie jest skory do rozlewu krwi... Spokojny, cierpliwy i cichy jest nasz naród, po bożemu żyć pragnie. Dowiódł nam tego nasz wielki Leon Tołstoj...
W końcu drugiego stołu rozległ się nagle cienki, przenikliwy chichot. Śmiał się chudy, jak szczapa, blady, o oczach, podkrążonych ciemnobrunatnemi cieniami, Klimow, dawny rotmistrz żandarmerji, dogorywający w Szanchaju, bo go zżerał rak na wątrobie.
— Rotmistrzu!... — zaczęła generałowa, zamierzając umitygować Klimowa, gdyż wiedziała już z doświadczenia, co znaczy ten zgrzytliwy, przykry chichot żandarmski. Klimow jednak nie był dziś w usposobieniu by ulegać dostojnej pani Ostapowej. Chichotał długo, a coraz piskliwiej i ze wzrastającą arogancją. Wreszcie przemówił. Miał miękki baryton, jakiś podstępny, niby skradający się.
— No-no! Panie adwokacie! Grzmiał tu pan przed chwilą przeciwko sentymentalizmowi rosyjskiemu, a sam wpadł pan w niedopuszczalny, babski, łzawy sentymentalizm, który przedewszystkiem zgubił Rosję! Nasz kmiotek i robotnik spokojny jest, cichy i pragnie żyć po bożemu? Co za naiwność! Co za zbrodnicza ślepota! Co za bezczelne oszustwo! Mówi pan zapewne o robotniku, który w moskiewskiem mieszkaniu pana zawieszał jedwabne draperje na drzwiach gabinetu? Kmiotka zaś widzi pan przed sobą w chwili, gdy ten stoi bez czapki i kłania się panu w pas, bo coś chce od pana wycyganić? Nie — mój panie! Mnie proszę zapytać, co to za bydlę ten kmiotek i ten robotniczek rosyjski z jego życiem podług przykazań boskich! Tylu ich nawysyłałem w najdalsze kąty Sybiru, aby czemprędzej bez krzyku i hałasu powyzdychały te kanalje od mrozu, szkorbutu, głodu, biegunki i febry! Nasz lud — to dziki, pogański lud, dzikszy od ludożerców afrykańskich!... Tamci to przynajmniej załatwiają się krótko i węzłowato! Nożem po gardle i już! Krew oddaje się fetyszom w ofierze, wątroba i nerki — kapłanom, śledziona i żółć — znachorom, a reszta — całemu towarzystwu. Rosyjski zaś „cichy i spokojny“, „boży“ człowiek nie zjada bliźniego, ale lubuje się w jego konaniu w mękach, których nauczył się z kościelnych ksiąg, krzywo i głupio przez ciemnych analfabetów pojętych. Zabić — to mało dla niego! Nie! Ty, bracie, pomęcz się do ostatniej chwili, aby tylko dłużej, aby tylko jak najwymyślniej! Stąd to powolne wyciąganie trzewi, zaciskanie głów pomiędzy deskami, zdzieranie skóry, wyłupywanie oczu, wyrywanie języka, podsmażanie na węglach, oblewanie wodą na mrozie...
— Rotmistrzu, dość tych ohydnych, przerażających szczegółów! — zawołała wreszcie generałowa. — Do czego pan właściwie zmierza?
— Do tego, czcigodna pani, że to nie Żydzi, Łotysze i Chińczycy zmienili Rosję w krwawe piekło, tylko nasz rodzimy, cichy, „boży“ kmiotek i jego synalek — robociarz „uświadomiony“ i rodzony brat tegoż, najemnik — ciemny, jak noc! Tego nikt nie chciał w Rosji zrozumieć i zdyskontować, a zresztą może nawet najtęższe umysły nie były w stanie uświadomić sobie całej nagiej, strasznej prawdy. Przynajmniej twierdzić to można stanowczo odnośnie do naszych pisarzy, zawracających nam i zagranicy głowy, do tych wszystkich — Gleba Uśpieńskiego, Terpigorewa, Mujżela, Korolenki a nawet przesławnego Leona Tołstoja! Chi-chi-chi!
— Przesada! Samobiczowanie! Sadyzm poniżenia własnego narodu i ojczyzny! — zawołał adwokat, błyskając szkłami.
— Aj-aj-aj! — przeciągnął szyderczym głosem Klimow. — Panie Lubicz, pan musiał się jednak czegoś uczyć w uniwersytecie, więc nie wolno panu przeciwstawiać się prawdzie historycznej.
— Żandarm, broniący prawdy historycznej! — szepnął jakiś zbłąkany na wygnaniu młody docent uniwersytetu, pochylając się nad stołem i zerkając w stronę panny Marty Ostapowej.
Panienka uśmiechnęła się kącikami zmysłowych warg i nieznacznie potrząsnęła ufryzowaną główką.
Wyrażała tem wszystko — aprobatę dowcipnej uwagi docenta, lekką ironję, zalotny wyrzut i niejasną zachętę.
— Jakto? — spytał Lubicz.
— Takto! — natychmiast pochwycił wyzwanie rotmistrz. — Racz pan zajrzeć do historji buntów chłopskich w Rosji od epoki Bułatowa, Razina, Pugaczowa aż do roku 1918-go! Tam znajdzie pan wszystkie cechy „bóstwa“ naszego ludu, wszystkie! Ujrzy pan dzieci, wieszane na rzemyku, uwiązanym do szyi matki, dziewczynki nieletnie, gwałcone w oczach związanych rodziców, patroszenie ciężarnych bab i wypychanie ich słomą, podpalaną później przy pijanym ryku i śmiechu „cichych, spokojnych kmiotków“ pana mecenasa! To, co się dzieje w Rosji, — to, państwo moi mili, — nasze, rodzime, rosyjsko-tatarskie, z krwi naszej i z kości wyrosłe! Na to nie targnąłby się ani Żyd, ani żaden inoplemieniec, bo ruraby mu nie wytrzymała, struchlałby i odpadł. Ale my! Oho — my to lubimy „czerwonego kura“ puścić i wszelkiej mokrej imać się roboty, my najeźdźcy, my — dzicz metysów mongolskich, my, którzy ukochaliśmy Chrystusa za to tylko, że Go gdzieś tam bądź co bądź porządnie umęczyli, choć my, gdyby On wpadł w nasze łapy, zrobilibyśmy to może lepiej, wymyślniej i głównie — na wesoło, pijąc, śpiewając nasze sprośne, chamskie piosenki narodowe i klnąc tak, że aż niebo nad Golgotą sczerniałoby na wieki wieków! Wierzcie mi, rodacy naiwni, że ponieśliśmy karę zasłużoną i cierpieć ją będziemy długo, aż ostatecznie zatrujemy się rozpaczą i krwią, niby wódką, gdy to już przez gardło nie przechodzi... Klin klinem, piękne panie i szlachetni panowie! To mówi wam ten, który niebawem już zamieni się w cuchnącą padlinę, w siarczek wodoru i amoniak, a więc mydlić wam oczu nie potrzebuje!
Zapadło długie i ciężkie milczenie.
— Ależ niezmiernie ważnych nowin dowiedzieliśmy się od Grzegorza Szymonowicza! Istotnie — nieoczekiwaną a brzemienną w skutki nowinę!
Tak odezwała się generałowa, robiąc raz jeszcze próbę skierowania rozmowy na inną drogę — bardziej spokojną i radosną.
— Właśnie, właśnie! — zawołały obecne panie. — Ogromnie ważne, doniosłe wypadki!
Lubicz znów spoglądał na wszystkich triumfującym wzrokiem, który, gdy zwracał się ku pani domu, stawał się dziwnie ciepłym i wnikliwym. W kolonji rosyjskiej nie było tajemnic. Sekretem poliszynela więc nazywano zabiegi Lubicza o pozyskanie serca i, co miało jeszcze ważniejsze znaczenie, — ręki zabezpieczonej materjalnie wdowy, mającej dobrze mimo wszystko prosperujące przedsiębiorstwo. Takim też sekretem była jak najdalej posunięta rezerwa generałowej i prowadzony przez nią wywiad co do cywilnego stanu reprezentacyjnego adwokata, powszechnie uchodzącego za kawalera. Serce wdowy podszeptywało jej skrajną ostrożność, bo któż to teraz potrafi rozgryźć i przejrzeć bliźniego? A nuż pewnego dnia zjawi się nagle wiernie i wytrwale dążąca do małżonka współczesna, przedsiębiorcza Penelopa i... ach, wielki Boże, ileż to już razy ożywali nieboszczycy i powracali w objęcia żon, które zaznały już prawnych objęć nowych małżonków! Ostrożność i czujność były przeto ze wszech miar wskazane, więc pani Marja Ostapowa udawała, że nie spostrzega zmiennych odcieni w pięknych jeszcze i wyrazistych oczach Lubicza i nie bierze na swój karb jego westchnień, nagłego smutku lub zdenerwowania. Co do obecnego jego życia i konduity — miała o nim zupełnie zadowalające informacje. Żył, jak inni, z dnia na dzień, z przypadkowych zarobków, w innych czasach, być może, niezupełnie... all right (pani Ostapowa wyrobiła już sobie na tułaczce dość tolerancyjny żargon!). Lubicz po przybyciu do Szanchaju osiągnął pewien rozgłos, jako zręczny doradca pokątny, umiejący wyciągać rodaków z niebywale nieraz zawiłych sytuacyj, organizować skrupulatnie i pomysłowo wyreżyserowaną trupę świadków, ustalać niemożliwe, zda się, alibi i zbijać z tropu władze śledcze i policję.
— A la guerre, comme à la guerre! — myślała pani Marja, ożywiając w swej pamięci ostatnią rozmowę lub przypadkowe spotkanie z adwokatem, dobrze grającym rolę zakochanego.
Czuła zresztą dla Lubicza wdzięczność podwójną. Zaczęło się to jeszcze za życia generała, gdy to policja chińska, nasłana przez konsulat angielski na ich willę, przyparła Ostapowych do muru, oskarżając ich o ukrywanie fałszerza. Trudno było istotnie przypuszczać, żeby w pensjonacie nie zauważono tajemniczej maszynki drukarskiej i nie słyszano jej stuku podczas fabrykacji nowiutkich sturublówek z portretem Katarzyny, w pokaźnej ilości dość długo i bezkarnie kursujących po Szanchaju. Ostapowym groził proces o współudział w zbrodni. Musiało to skończyć się ruiną. Wtedy to po raz pierwszy na horyzoncie stadła Ostapowych pojawił się Lubicz. Przyszedł i z miną tajemniczą, zimny, wytworny zaproponował swoje usługi, jako obrońca, odrazu bez ogródek wymieniając żądane za to honorarjum — pokój i pełne utrzymanie na cały czas swego pobytu w Szanchaju. Małżonkowie zgodzili się natychmiast, bo przez głowę im nie przeszło, że tak znany adwokat ugrzęźnie w bagnie emigranckiem bez nadziei wydostania się z niego. Lubicz pokazał wkrótce co umie. Nazajutrz już zażądał nowej rewizji w pokoju fałszerza, opatrzonym w pieczęcie policyjne i sądowe. Władze, stwierdziwszy, że pieczęcie są nienaruszone, zerwały je i otworzyły pokój. Przy rewizji znaleziono walizkę dziwnego kształtu, ukrytą w piecu nad paleniskiem. W niej to maszynka pomysłowego inżyniera Griszina mieściła się tak dokładnie, jak binokle Lubicza w futerale aluminjowym.
— To dziwne! — kręcił głową sędzia śledczy. — To dziwne, że walizka ta nie została znaleziona przy pierwszej rewizji!
— Istotnie — bardzo dziwna i karygodna nieudolność policji — najspokojniej w święcie wtórował mu adwokat, — lecz to nie może dotyczyć moich klientów, tylko panów...
Drwiący ton Lubicza wyprowadził z równowagi sędziego. Mrużąc oczy i zacierając ręce, spytał:
— Czemże jednak wytłumaczy pan fakt, że państwo Ostapowowie nie słyszeli stuku puszczonej w ruch maszyny drukarskiej? Co pan na to powie?
Lubicz, zdejmując binokle, odpowiedział natychmiast:
— Moi mocodawcy byli zaskoczeni niesprawiedliwie spadającem na nich podejrzeniem i nie wskazali pewnej ważnej okoliczności...
— Cóż to za okoliczność?
— Mieszkający w tym pokoju Griszin miał zwyczaj (przynajmniej tak twierdził!) trenować się w wiosłowaniu, w tym celu mając u siebie specjalny aparat. Podczas rewizji nie znaleziono go dlatego, że popsuł mu się i został oddany do naprawy. Dziś właśnie dostarczył go niejaki Miczurin. Niech pan sędzia przekona się, że łomot tego przyrządu przypomina bardzo stuk jakiejś maszyny w ruchu...
Sędzia przekonał się i od tego czasu Ostapowowie mieli spokój.
Taka była jedna z przyczyn wdzięczności generałowej dla Lubicza, druga zaś była intymniejsza, głębsza i z kobiecej natury wypływająca, jak wiecznie żywe źródło. Pani Marja Ostapowa, choć liczyła sobie dopiero 45 wiosen, po przeżyciach swoich z okresu wojny i rewolucji, czuła się znużoną i znacznie starszą. W pewnym momencie zaczęła nawet zaniedbywać się, uważając się już za kobietę „passée“ i oto nagle spostrzegła zainteresowanie się nią takiego wytwornego i wybrednego mężczyzny, jakim był istotnie Lubicz. To dodało jej sił i chęci do otrząśnięcia się z bierności i ogarniającego ją pogodzenia się z losem starzejącej się kobiety, poczuła się znów dawną Marją Piotrowną, piękną, pożądaną i, jak mówiono, nieraz w przeszłości otwierającą tem drogę mężowi do karjery. Odżyła też, jak motyl, gdy po zimnej nocy poczuje ciepłe promienie słoneczne. Za to właśnie najgłębiej wdzięczna była Lubiczowi, a tak szczerze, że nawet nie krzywiła się na niego za zbyt długo przeciągający się pobyt w pensjonacie „Wołga“, gdzie adwokat na trzeciem piętrze miał ów bezpłatny, wąski, jak kiszka, ciemnawy pokoik — tuż obok niezbędnej ubikacji i wejścia na strych.