Szanchaj/Tom II/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor F. Antoni Ossendowski
Tytuł Szanchaj
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia P. Mitręgi
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
W OGNIU WIELKIEJ TROSKI.

Nanking Road, zgiełkliwa zawsze i zatłoczona, wymarła. Okna domów, zasłonięte firankami, nadawały ulicy dziwnie ponury wygląd. W sklepach spuszczono stalowe żaluzje. Z wnętrz wytwornych, a zawsze ciemnych restauracyj chińskich nie błyskało żadne światełko. Drzwi i okna niektórych zostały nawet zabite deskami. Rozkrzyczane zawsze, upstrzone barwnemi afiszami gmachy „Nowego“ i „Wielkiego Świata“ miały wygląd opuszczonych ruder, gdyż tłum powstańców pozrywał plakaty i kolorowe latarnie, połamał szyldy i potłukł neonowe reklamy. Na chodnikach widniały kupy barwnego papieru, kamienie, któremi bombardowano „pałace rozrywek i zabawy“, drzazgi szyldów i odłamki szkła. Na obszarpanych, poszczerbionych kulami murach biły w oczy białe płachty odezw władz do ludności w różnych językach — chińskim, japońskim i angielskim. Wytknąwszy głowę z sieni domu, Wagin rozejrzał się na wszystkie strony. Na jezdni i chodnikach nikogo nie spostrzegł. Zrozumiał, że zapewne obawiano się strzałów wzdłuż ulicy. Przyciskając się do murów domów, szybkim i śmiałym krokiem szedł, kierując się ku ostatniemu skrzyżowaniu tej przecinającej całe miasto arterji, skąd po Thibet Road zamierzał dotrzeć do zachodniej bramy, słabo, jak już miał możność przekonać się, obsadzonej przez policję i wojsko. Udawał, że nie spostrzega stojących na rogach poprzecznych ulic policjantów chińskich. Widząc tak swobodnie idącego Europejczyka, nie śmieli go zatrzymać, spoglądając na siebie zdumionym wzrokiem.
Dopiero, gdy przecinał ulicę Fokien, posłyszał wreszcie okrzyk: „Halt!“
Zatrzymał się i obejrzał.
Z niszy bramy wyszedł sierżant angielski, a za nim dwóch hinduskich strzelców z karabinami. Anglik spojrzał na Wagina blademi, podejrzliwemi oczyma i mruknął:
— Co jest? Dokumenty!
Sergjusz pokazał mu natychmiast dużą kopertę ministerstwa i powiedział, że dostał zlecenie z kancelarji gubernatora natychmiast dostarczyć ją adresatowi, mieszkającemu wpobliżu cmentarza. Podstęp udał się Waginowi znakomicie. Sierżant zwrócił mu kopertę począł objaśniać, że bocznemi ulicami prędzej i bezpieczniej dojdzie do cmentarza.
— Idę od pałacu gubernatorskiego i żadnego niebezpieczeństwa nie spostrzegłem, — zauważył Sergjusz.
— A tak! — potrząsnął głową Anglik. — Jednak zobaczycie, co będzie się działo, gdy nadciągną tłumy od Wusungu. Bandy poukrywały się po domach i niech-no tylko zacznie się pukanina, wypełzną ze swoich kryjówek!
Wagin dziwił się w duchu, skąd biurowy boy mógł mieć informacje, potwierdzone teraz przez angielskiego sierżanta? Nie wiedział tego, że ruch studencki znalazł głośny oddźwięk wśród chińskiej ludności miasta. Nietylko bowiem marzące o zemście i grabieży męty Czapei, ale rzemieślnicy, kupcy, a nawet najbogatsi eksporterzy i fabrykanci sprzyjali młodzieży, powstającej przeciwko bezwzględnym Japończykom i milczeniem swojem podtrzymującym ich konsulom codzoziemskim, urzędnikom, przemysłowcom — wreszcie wogóle przeciwko ludziom białym. Młodzież rzuciła zarzewie protestu do wszystkich serc, zmuszając jednych do wyjścia na ulicę z okrzykami: „Precz z Japonją! Precz z panowaniem cudzoziemców!“, drugich — do — zagadkowego milczenia — nieprzychylnego dla obcych rezydentów; innych znów, najbardziej gorących, lub najbardziej zrozpaczonych — do chwycenia za broń. Wypadki tego rodzaju, w pewnych odstępach czasu powtarzające się w wielkich miastach chińskich, przerażały zwykle konsulów europejskich i amerykańskich, nieprzygotowanych do wrogich wystąpień gospodarzy kraju.
Szły one jednak po myśli Japończyków. Tokio chciwie wyglądało zaburzeń studenckich, popieranych przez tłum uliczny i kulisów. Zaledwie bowiem nadchodziły pierwsze doniesienia o wypadkach, oddziały piechoty i artylerji z pogranicza mandżurskiego maszerować poczynały poza „wielki mur“ i za każdym razem posuwały się bliżej i bliżej do Szantungu i sąsiednich prowincyj. Flota wojenna stawała przed Wusungiem, a torpedowce i lekkie krążowniki wchodziły do Whangpu i wysadzały na jej brzegi nowe, coraz to silniejsze oddziały, aż przewyższyły liczebnie stały garnizon szanchajski.
Szczególnie cieszono się z każdego ruchu anty-japońskiego w kołach oficerów japońskich i nietylko dlatego, że przemysł i rolnictwo mogły przy tej sposobności zdobyć nowe kopalnie i ziemie orne, ale przedewszystkiem, że dawało to powód do coraz natarczywszych żądań jak najgłębszych zmian w konserwatywnym rządzie, w ustroju państwowym i w wykonaniu wielkich planów państwa Wschodzącego Słońca, już obarczonego wziętem na swoje barki brzemieniem posłannictwa dziejowego.
Tak też i było tego wieczora, kiedy Wagin przybył do Szanchaju. Pancerniki i torpedowce japońskie zdążyły już dopłynąć do Wusungu; jedna część ich stanęła na redzie, druga — weszła do Jangtse i sunęła ku Nankingowi; torpedowce i dwa lekkie krążowniki — gotowe do bitwy, groźnie dymiąc, w milczeniu zamarły tuż przed Szanchajem.
Ze wszystkich okien na poddaszach i dachach, ze szczelin między domami na peryferjach miasta, z poza murów i płotów, otaczających składy handlowe, z suteryn gmachów na Bundzie, z krzaków w parkach i z łodzi rybaków i przewodników, niby tysiączne źrenice pająków, skierowane były oczy Chińczyków ku najważniejszym punktom Szanchaju. Szczególnie uważnie obserwowano przybyłe okręty wojenne i koncesję japońską, koszary policji angielskiej i pałac konsulatu, stację policji francuskiej, ponury blok budynków, mieszczących milicję chińską i koszary wojsk rządowych, gdzie na zmianę stały poznaczone flagami narodowemi, „nietykalne“ samochody dyplomatycznych przedstawicieli Wielkiej Brytanji i cesarstwa Wschodzącego Słońca. W podziemiach świątyń i czynszowych domów chińskich, przepełnionych kramikami, niezliczonemi warsztatami i jadłodajniami, jacyś ludzie odbierali broń, rozdawaną przez studentów i zbiegłych z baraków żołnierzy. Kretowiskami, ciągnącemi się pod miastem, przez arterje kanalizacyjne i rury betonowe, z biegnącemi w nich przewodami gazowemi i kablami, niby termity, pełzły szeregi przygarbionych ludzi, roznoszących karabiny i naboje na wyznaczone punkty. Nieuchwytne drukarnie wypuszczały coraz to inne, bardziej podżegające, namiętne ulotki.
Nawoływały one kochających ojczyznę Chińczyków, by nie szczędzili swej krwi i życia, żeby przerazić białych zaborców, wytępić chciwych Japończyków i zmusić do ustąpienia słaby, powolny wobec żądań przybyszów rząd.
Asfaltowe jezdnie i chodniki głównych ulic, placów i przedmieść zasypane były drukowanym papierem; na ścianach, niemal tuż pod nosem biwakujących na ulicach patrolów, nieznani ludzie i młode kobiety nalepiali ogromne plakaty, ozdobione działającemi na wyobraźnię rysunkami.
Przed wieczorem w najważniejszych miejscach — koło gmachu rady miejskiej, dworca kolejowego, urzędu policji, więzienia, centrali telegrafu i telefonów, elektrowni i gazowni niewidzialne w skrytkach i zakamarkach podziemnego miasta zgromadziły się oddziały uzbrojonych ludzi.
Cisza tam panowała i groźne skupienie.
Jawnie i hałaśliwie przygotowywano się do ataku w Czapei, gdzie mieścił się sztab studentów-powstańców, wychowanków szkoły podchorążych i kilkunastu sierżantów, zbiegłych z pułku, kwaterującego w Szanchaju i po okolicznych miasteczkach. Tu od dwóch już dni rozdano broń i uformowano oddziały. Reszta — dziesiątki tysięcy nędzarzy, głodomorów, żebraków, bezrobotnych kulisów, ukrywających się przed policją zbrodniarzy, zbroiło się i łączyło w bandy na własną rękę. Chwytano gorączkowo, co się dało. Noże, siekiery, stare halabardy i włócznie, złożone niegdyś w pagodach, zardzewiałe falkonety i karabiny, przechowywane potajemnie od wojny chińsko-japońskiej, i bardziej nowe, zdobyte podczas ostatniej rewolucji, najczęściej jednak — mocny kij sękaty, uwiązany do rzemienia kawał żelaza, lub nawet podręczny, wygodny do zaciśnięcia w garści kamień.
Niezliczone tłumy, rozwrzeszczane, podniecone, ruchliwe i złe czekały niecierpliwie na sygnał. Nikt nie wiedział, kto go poda i skąd; rozumiano tylko, że ma to nastąpić w nocy, gdy zmrok zawadzać będzie krwawej robocie kulomiotów i dział.
Czujni i ostrożni Japończycy, zgromadzeni w swojej koncesji nad Whangpu, gdzie do rzeki wpada brudny Suczou-Creek, i strzeżeni przez gęste posterunki milicji i żołnierzy, nie mogli jednak przeszkodzić niewidzialnym napastnikom zbliżyć się od strony posesji niemieckiego konsulatu i Seward Road i tu się zaczaić w szerokim tunelu kanalizacyjnym.
Patrole chińskie i angielskie strzegły północnej i wschodniej bram Czapei, nikogo nie wypuszczając z niej i nie wpuszczając do chińskiego miasta.
Francuscy strzelcy-Anamici leniwie i niechętnie ochraniali zachodnią bramę.
Zapomniano natomiast zupełnie o bramie południowej, przez którą raz po raz wymykały się liczne gromady Chińczyków, biegły przez ogrody i pola ku drogom, prowadzącym do pagody Lunghwa i do podmiejskiego letniska Szio-Fa-Jun, skąd labiryntem glinianek i karjerów okrążały miasto i zatrzymywały się w wyznaczonych im miejscach.
Wagin, idąc wąskiemi zaułkami i małemi placykami, kilka razy spostrzegał wyglądające z suteryn głowy Chińczyków, nieruchomym wzrokiem oglądających go. Zatrzymał go wreszcie patrol francuski wpobliżu cmentarza. Młody oficer, przyjemnie zdziwiony doskonałą francuzczyzną Sergjusza, wylegitymowawszy go z całą uprzejmością, radził, aby nie szedł dalej, gdyż ludzie jego dojrzeli uzbrojonych Chińczyków na dachu jednego z domów.
— Nie jestem pewny, czy są to buntownicy, czy może mieszkańcy domu przygotowują się do odparcia napadu bandytów, gdyż wczoraj bractwo to w paru miejscach pohulalo po swojemu! — mówił, częstując Wagina papierosem i wyjmując z kieszeni frencza srebrną zapalniczkę.
Wagin, w obawie wzbudzenia podejrzeń oficera, musiał zgodzić się i, podziękowawszy porucznikowi za dobrą radę, przysiadł się do niego na stopniach domu.
Słońce dawno już zgasło na zachodzie. Przepłynęły nad miastem ostatnie mewy, nawołując się cicho i odlatując na łachy nadbrzeżne lub na czerwone boje, gdzie spędzały krótką noc wiosenną. Mrok gęstniał z każdą chwilą i wypełniał wąskie szczeliny ulic. W oknach domów nie rozbłysło najsłabsze choćby światełko. Milczenie panowało wszędzie — tak bardzo niezwykłe dla zgiełkliwego Szanchaju, że aż mimowolny strach zakradać się począł do serca, a oczekiwanie nieuniknionych i ważnych wypadków przygnębiało ludzi. Zapalały się jedna po drugiej gwiazdy, a, gdy niebo sczerniało i stało się jakgdyby bliższem — miljony ich zamigotały na jego sklepieniu. Wagin słyszał tylko ujadanie psa na dziedzińcu pobliskiego domu i ciche, charczące głosy siedzących pod bramą strzelców anamickich. Zdaleka dobiegł przeciągły gwizdek policyjny. Odpowiedziały mu w kilku miejscach psy, ale wszystkie te dźwięki utonęły bez śladu w ciężkiej, zatajonej ciszy.
— Parbleu, nie podoba mi się ten spokój! — mruknął do Sergjusza oficer, rzucając na jezdnię niedopałek papierosa. — Nie wróży to nic dobrego. Trzecia noc bez snu — mamy już dość tej przyjemności! Dla obrony kilku kupców japońskich i setki „gejsz“ uganiaj się tu, człowiecze, po Szanchaju!
W tej samej chwili wstrząsnął powietrzem ogłuszający wybuch. Czerwony słup ognia strzelił wysoko i oświetlił północno-zachodnią połać nieba.
— Zapewne wysadzono zbiornik w gazowni... — szepnął oficer, lecz urwał, bo z różnych stron rozległa się bezładna strzelanina i dobiegło głuche wycie tłumu.
Porucznik wstał, lecz nagle potknął się i runął na ziemię. Wagin słyszał uderzenie kuli o kamień i spostrzegł krwawe pasemko, spływające z policzka oficera. Podbiegł sierżant i, zajrzawszy w oczy dowódcy, krzyknął coś do żołnierzy. Dwóch z nich podniosło oficera i oddziałek zaczął wycofywać się ku koszarom policji francuskiej.
Wagin pozostał sam. Wcisnąwszy się głębiej w ciemną wnękę drzwi, nadsłuchiwał. Ze wszystkich stron dobiegały go już odgłosy bitwy. Ponad zgiełk strzałów, wycia, przeraźliwych krzyków wybijało się grzechotanie salw regularnych, jazgot i złośliwy skrzek karabinów maszynowych.
I nagle — krótkie, a silne pełgnięcie na czarnem niebie, brutalny ryk działa, po chwili inny — jazgot pękającego szrapnela nad Czapei, w mroku — ostropromienna gwiazda ognista i biało-żółty obłok — gęsty i prawie nieruchomy.
Jacyś ludzie wybiegać zaczęli na ulicę. Oglądali się i naradzali, aż popędzili w stronę miasta. Po nich przemykały się mniejsze i większe grupy uzbrojonych ludzi. Tupot ich nóg i zdyszany pogwar ginął w trzasku strzałów i w wybuchach pocisków, padających gdzieś niedaleko, zapewne, bo nozdrza Sergjusza pochwytywały już zapach gazów i prochu. Z przeciągłym świstem szyły powietrze kule. Wreszcie cały zgiełk i chaos tych odgłosów skupił się w północnej wschodniej dzielnicy i tylko nad Czapei raz po raz pękały pociski. Z poza dachów niewysokich zabudowań wybił się płomień i machnął czerwonemi płachtami. Wagin przypomniał sobie podobny obraz, widziany w nocy, gdy spalono w cegielni chorych na dżumę...
— Spalił się wówczas i ten chłopak, którego półnaga, stara wiedźma nie chciała oddać policji!... — mignęła mu nagle myśl pełna nagle uświadomionego przerażenia, gdyż stanęła przed jego oczami blada twarz Ludmiły i jej głębokie, wylękłe oczy.
— Tam wybuchają pociski i płoną domy! — zawyła rozpacz w jego duszy.
Wytknął głowę z poza framugi i obejrzał się na wszystkie strony. W całej dzielnicy, przylegającej do francuskiej koncesji, panowała cisza. Wyszedł ostrożnie na chodnik i począł przekradać się tuż pod domami, plecami przyciskając się do ich murów i kryjąc się za każdem ich załamaniem, we wnękach bram i wejść. Zrzadka, pogwizdując żałośnie, przemknęła jakaś zbłąkana kula i odłupała kawałek tynku lub ugrzęzła w słupie telegraficznym. Wagin posuwał się wciąż dalej i dalej, omijając biuro policji francuskiej, gdzie byłby z pewnością zatrzymany.
Wąziutkim i ciemnym zaułkiem dotarł wreszcie pod mur Czapei i, kryjąc się w jego cieniu, zbliżał się do zachodniej bramy. Przekonał się, że cofnięto już wystawiony tam przedtem patrol. Francuzi, przekonawszy się, że buntownicy nie zamierzają rozpocząć przeciwko nim działań wojennych, ściągnęli swoje oddziały na terytorjum koncesji, jakgdyby podkreślając tem swoją neutralność.
Wagin popędził co tchu do bramy. Była rozwarta naoścież, gdyż przed dwoma dniami jeszcze tłum wyłamał jej podwoje. Sergjusz wpadł poza mury i, zatrzymawszy się za niemi, orjentował się, w jakim ma iść kierunku. Zdziwiło go, że nie spotyka ludzi. Czasami tylko przemknął pies lub śmignęła wystraszona kotka.
Ostrożnie się skradając, wyszedł na Fu-Tien-Koo. Ta ludna zawsze ulica, zdawało się, wymarła. Skądś zdaleka dobiegała bezładna wrzawa.
Pędził jak nieprzytomny ku składom Jun-cho-sana. Jęknął, ujrzawszy zerwane z zawiasów drzwi i na chodniku głęboki lej, wyszarpnięty przez pocisk. Odbity tynk i połupane na drzazgi drzwi i okiennice świadczyły o wybuchu. Wagin przebiegł podwórko i wpadł na ganeczek małego domku, tyle razy widzianego w samotnych marzeniach. Otwarte drzwi do sieni i drugie — do pokoju Ludmiły... Domek był pusty i zapewne niedawno porzucony, bo na stole stał półmisek z kotletami i bułka z sterczącym w niej nożem, którym nie zdążono jej przekrajać. W swoim dawnym pokoju, gdzie po jego odjeździe tyle udręki wycierpiał biedak Miczurin, i w kuchni nikogo nie znalazł. W sieni, na podłodze leżał zgubiony przez kogoś żółty szalik.
Wagin wypadł na dziedziniec i, wbiegłszy do kantoru, zasypanego ryżem i mąką, gdyż tu odłamki pocisku poszarpały wory i zdruzgotały skrzynie, stojące na półkach, począł krzyczeć rozpaczliwym głosem:
— Jun-cho-san! Jun-cho-san!
Drewniana pokrywa nad luką, prowadząca do piwnic, uniosła się zlekka. Błysnęły przez szparę czyjeś wystraszone oczy. Po chwili deska odsunęła się nabok i z czarnego otworu wyjrzała głowa kupca.
— Ach... ach!... — jęknął, — myślałem, że Japończycy już przyszli, czy...
— Gdzie są... one?! — krzyknął nieswoim, przeraźliwie wysokim głosem Sergjusz, wpijając mu palce w ramię.
Jun-cho-san kiwnął głową i, nie rozumiejąc, dlaczego to robi, krzyczał jeszcze głośniej i przeraźliwiej:
— Są... są... tu, z całą moją rodziną... Są... są!
Wagin nagle poczuł słabość i oparł się o półki z towarami. Chińczyk zniknął w mroku piwnicy, lecz po chwili jednak znowu wytknął głowę i, świecąc latarką, bełkotał:
— Ostrożnie... stopnie... strome schodki...
Przepuściwszy Wagina, długo i starannie zasuwał pokrywę i ryglował ją żelazną sztabą.
Weszli do ciemnej, niskiej i długiej izby o grubem sklepieniu. Wagin, nic nie widząc w mroku, bo zasłaniał sobą nikłe światełko latarki, szedł wprost przed siebie, wyciągając ręce i powtarzając nieprzytomnie:
— Jestem... jestem...
Poczuł, że dotknął dłoni Ludmiły i że nadeszła chwila straszliwego niemal w swej potędze przeniknięcia dusz i serc zrozumieniem bezkresnem, które w postanowienia przeistacza męczące wahania, a najgłębsze tajemnice rozświetla do dna. Żadne słowo nie padło z ich ust w tej chwili splotu serc i dusz, stopionych w jeden świat. Poza nim nic już nie istniało, bo było w tem świtanie dopełnienia i wieczności. Wagin nie słyszał nawet przeraźliwych krzyków żony i córek Jun-cho-sana, płaczu starej służącej i skarg kupca; nie doszły go ponure wycia i tupot pędzących ulicą ludzi, wybuchy pocisków, raz po raz targające powietrzem, odgłosy salw karabinowych... Wszakże w pewnym momencie coś zmusiło go puścić dłonie Ludmiły. Przez chwil kilka powracał do rzeczywistości. Znalazł wreszcie równowagę i, niby człowiek, od wielkiej jasności przechodzący do mroku, zaczął rozglądać się dokoła, to szeroko otwierając, to mrużąc oczy. Słuch jego pochwycił odgłosy, wrywające się z ulicy, okrzyki przerażenia i lament — w piwnicy. Spostrzegł latarkę. Unosząc ją nad głową, poświecił sobie, rozglądając stłoczone w kącie postacie. Z uśmiechem szczęścia na twarzy począł całować po rękach Ludmiłę i panią Somową; ściskał dłoń Jun-cho-sana i kiwał głową żonie jego i córkom.
— Ludzie krzyczą, że Czapei pali się... że Japończycy i policja przeszła do ataku!... — bełkotał, dygocąc ze strachu, stary Chińczyk, dotykając ramienia Wagina.
Sergjusz ostatecznie uprzytomnił sobie, co się dzieje w miejscu, gdzie się znalazł, by ratować kochaną istotę. Obejrzał wszystko dokładnie — ściany i sklepienie piwnicy, drewniane schodki, prowadzące do niej, i blade twarze przerażonych ludzi. W oczach ich odczytał pierwsze znaki obłędnego strachu i nagle wybuchnął głośnym, beztroskim śmiechem.
— Spokój! Więcej spokoju! — zawołał. — Nic tu nam nie grozi... tymczasem... Poczekajcie, zaraz dowiemy się, co się dzieje w mieście i dlaczego ci ludzie poszaleli?...
Pociągnął za sobą Jun-cho-sana i począł odsuwać rygle. Po chwili stali w sieni domu i przyglądali się pędzącym naoślep ludziom. Biegli kulisi, ciągnąc karabiny za lufy, przerażone kobiety, wlokąc ze sobą dzieci, i potok innych ludzi tego mrowiska. Wykrzywione szałem strachu twarze, nieprzytomne oczy, a wszystkie — czerwone w blasku płonących domów, coraz bardziej obłędne w wirze ryku, wycia, wybuchów pocisków, rzygających białym płomieniem i ulewą żelaza. Jeden z przebiegających Chińczyków wpadł do leju przed domem Jun-cho-sana i nie mógł się wygramolić. Korzystając z tego, poczęli wypytywać go. Chińczyk bełkotał i płakał:
— Nasi wyłamali północną bramę, aby iść z pomocą tym, co zdobywają japońską dzielnicę!... Policja i żołnierze spotkali ich ogniem z karabinów maszynowych... Japończycy zrzucili z samolotu oznajmienie, żebyśmy uchodzili z Czapei... postanowili ją spalić... Gdzie mamy uciekać?... Wszędzie wojsko i kulomioty... Śmierć!... Giniemy!...
Pomogli mu wydostać się z dołu. Wymachując rękami i krzycząc, popędził dalej. Z dołu ulicy gruchnęła salwa, po niej — jeszcze jedna i, zaturkotawszy rytmicznie, odezwał się karabin maszynowy lecz urwał nagle. Wagin widział, jak kilku Chińczyków bez krzyku zwinęło się na miejscu, niby przecięte nożem robaki; inni — potykali się, zasłaniali sobie głowy rękami, ale biegli i biegli. Ten i ów usiadł nagle, dłonią starał się zatrzymać krew, uchodzącą z rany, ale znikał wszakże wkrótce pod nogami tłumu. Młoda kobieta z dzieckiem na grzbiecie, plącząc się w opadającej spódnicy, krzyknęła piskliwie, ni to przedrzeźniając kogoś, i zaczęła bezmyślnie kręcić głową, a z każdym jej obrotem twarz stawała się coraz czerwieńsza od gęstych strug i sopli krwi. Padła wreszcie i jęła zginać i prężyć nogi. Z koszyka, umocowanego na jej grzbiecie, wysunęło się nieruchome już ciałko martwego dziecka z strzaskaną czaszką. Wściekły z przerażenia, biały pies ciskał się w tłumie i skakał ludziom do gardła. Nad miastem coraz bardziej rozjaśniała się i potężniała łuna. Na jej drgającem tle miotało się stadko gołębi, to zniżając lot, to wzbijając się wysoko, aż ukośnym lotem wpadły w strzelający do góry słup ognia i iskier nad płonącym jaomyniem.
Wagin milczał, marszcząc czoło. Drżący Chińczyk czepiał się jego ramienia i bełkotał:
— Panie... panie...
— Chodź! — mruknął do niego Sergjusz, patrząc przed siebie twardym, zimnym wzrokiem.
Powrócili do piwnicy. Krótko trwała narada. Właściwie słuchano tylko pytań i rozkazów Wagina. Należało czemprędzej wydostać się ze skazanej na zagładę Czapei. Wagin nie wątpił, że Japończycy postanowili zburzyć chińską dzielnicę — niebezpieczne dla nich gniazdo buntu — i rozpędzić jej ludność na cztery wiatry. W głowie roiło mu się od planów, ale jeden tylko wydawał mu się najpewniejszym. Zachodnia brama! Może i teraz nikt jej nie strzeże? Uciekający Chińczycy umykali ku południowej, by czemprędzej wydostać się poza miasto. Stara brama przy pagodzie oddawna była zamknięta i nawet zabita deskami. Dopiero teraz podwoje jej zostały wyłamane, a przed nią Wagin nie spostrzegł posterunków.
Przez sąsiednie posesje, wyjmując deski z płotów lub przełażąc przez niskie ogrodzenia, Wagin uprowadzał całą grupę. Zrozumiał wkrótce, że w zachodniej dzielnicy panuje cisza. Przerażony, oszalały tłum zapomniał o tej drodze.
Zgromadzili się wreszcie wszyscy w wąskim zaułku. Za ostatniem jego załamaniem wznosiła się już oddawna nieczynna brama zachodnia. Ustawiwszy uprowadzaną przez siebie gromadkę za murem, Wagin, przyciskając się do niego, posunął się do wylotu bramy i wbił oczy w ciemność. Przypomniał sobie czasy tułaczki i ucieczki, gdy, jak dziki zwierz, tracąc w chwili groźnego niebezpieczeństwa uczucie strachu i potężnym wysiłkiem woli skupiając miotające się myśli, wypatrywał, węszył i nadsłuchiwał, aby znaleźć wolne i bezpieczne przejście. Obudził się w nim nagle uśpiony już instynkt pierwotnej czujności i sprytu. Chwytał każden dźwięk i rozumiał go dokładnie.
W ciemności, gdyż tej nocy przerwano prąd i zamknięto przewody gazowe, nie dostrzegł najmniejszego ruchu; słyszał chwilami poświst kul i ciche ich klaśnięcia, gdy uderzały w ścianę domu lub pnie drzew; zrozumiał, że nadlatują tu od wschodniej strony międzynarodowego Szanchaju. Innych dźwięków nie pochwytywał jego niezwykle teraz zaostrzony słuch. Nie dobiegł go zgrzyt zawadzającego o mur bagnetu, ani głuche uderzenie kolby o chodnik lub odgłosy cichej rozmowy żołnierskiej. Wpobliżu bramy patrolu nie wystawiono — był już prawie pewien tego. Przywołał do siebie wszystkich i, nauczywszy ich, jak należy posuwać się pod murem i przebiegać chyłkiem ulice, posłał naprzód Jun-cho-sana a w pewnych odstępach — kobiety jego i służącą.
Gdy zacichły ich kroki, przeżegnał się pobożnie i w ciemności poszukał ręki Ludmiły. Ścisnąwszy ją mocno, szepnął:
— Idźmy!... Najpierw ja...
Zasłaniając sobą postępującą za nim Ludmiłę, za którą sunęła pani Somowa, skradali się bez szmeru.
Mur skończył się, skręcając ku północnej bramie.
Sergjusz stanął tu za narożnikiem i nadsłuchiwał.
Dychawicznie chrząkał tam kulomiot, to znów milknął. Od czasu do czasu padały strzały i rozlegały się chrapliwe okrzyki chińskich policjantów, czy żołnierzy. Na wschodniej stronie, zapewne, już na przeciwległym brzegu rzeki, niby ostrza brzytw sunęły pomiędzy domami i oświetlały nagle wyloty ulic dwie smugi reflektorów, pełgały na niebie czerwone błyski i toczyły się brutalne poryki armat. W huku ich ginęły salwy karabinowe i zrywające się w różnych naraz miejscach trajkotanie kulomiotów — bliżej i dalej.
Sergjusz musiał przeprowadzić swoje towarzyszki przez szeroką „Aleję dwuch republik“. Czołgał się na kolanach obok Ludmiły, zasłaniając ją od najniebezpieczniejszej strony, a potem powrócił po panią Somową. Miał surową, skupioną twarz i mocno zwarte szczęki. Oczy patrzyły drapieżnie i spostrzegały wszystko w mroku.
Przedostawszy się przez szeroką aleję, wąskiemi uliczkami zdążali w stronę biura policji francuskiej, gdzie Sergjusz zamierzał prosić o przytułek. Wyszli na nieduży placyk, zabudowany prywatnemi willami i długim gmachem szkoły misyjnej. Pośrodku widniał nieduży skwer z jakimś pomnikiem, ogrodzony żelaznemi sztachetami; wzdłuż chodników rosły drzewa. Okna domów ciemne były, jakgdyby mieszkańcy porzucili swoje siedziby.
Ledwie weszli na placyk, ciszę, panującą w tej dzielnicy, rozdarły ogłuszające wybuchy granatów ręcznych, zamiotały się echa bezładnej strzelaniny, zwichrzyła się wrzawa setek głosów, rozedrgała się trąbka i — po chwili, jakgdyby coś runęło i rozbiło się na tysiące kawałków, gruchnęła salwa, której odgłosy pokryło po chwili częstotliwe, zdyszane kucie kulomiotu.
Wagin w jednej chwili postawił Ludmiłę i panią Somową za podmurowaniem małej werandki przed wejściem do willi, sam zaś przyskoczył do drzwi i zadzwonił. Słyszał wyraźnie czyjeś ciche, skradające się stąpania i strwożone szepty, lecz nikt nie wszedł do sieni i nie otworzył drzwi.
Zgiełk i strzelanina wzmagały się z każdą chwilą. Głosy wyjącego tłumu zbliżały się szybko. Niezawodnie cofały się pod ogniem strzelców i policji.
Po chwili z czeluści ciemnej ulicy wyplusnęła pierwsza fala uciekających ludzi, a za nią — zbity w jeden zwał przerażony, ryczący tłum.
Ukryty za werandą Wagin, zasłaniając sobą wciśnięte w kąt kobiety, wyglądał ostrożnie, ledwie wystawiając głowę. Tłum pędził chodnikami i przez placyk, tratując się, przebijając sobie drogę przez tłok, wyjąc i klnąc. Ten i ów strzelał w powietrze lub w okna domów. Zamęt i popłoch doszły do obłędu, gdy na placyk wypadł pluton strzelców i począł rzygać kulami. Ostre, czerwone żądła wystrzałów śmigały w mroku.
Uciekający ludzie poczęli padać. Jakiś barczysty człowiek, przebiegający tuż przy zaczajonym Waginie, bluznął nagłe krwią, obryzgując mu ubranie, i padł na twarz, a setki uciekających nóg niemal wdeptały go w kamień i ziemię. Kilku Chińczyków, trafionych kulami, wiło się na jezdni, jęcząc i skamląc, obok nich czerniały ciała zabitych. Potykając się o leżących rannych, ludzie padali, tworząc miotający się zwał ciał. Jakaś młoda Chinka w europejskiem ubraniu, zgarniając jedną ręką rozwiane włosy, wymachiwała flagą narodową, coś krzycząc z wściekłością i rozpaczą. Po chwili płachta wypadła jej z ręki. Kobieta, schwyciwszy się za brzuch, usiadła na asfalcie, ale w tejże chwili nadleciała nowa kula. Chinka padła nawznak, a mknący tłum tratował ją i miażdżył.
Kilku chłopaków, wrzeszcząc wniebogłosy, poczęło się wdrapywać na sztachety, lecz strzelcy anamiccy podnieśli karabiny wyżej i dali salwę. Niby dojrzałe owoce, strząśnięte z drzewa, pospadały chłopaki, uderzając się głucho o chodnik. Jeden tylko z nich czołgał się jeszcze na boku, usiłując wstać, lecz osunął się nagle i znieruchomiał.
Placyk opustoszał wkrótce. Czerniały na nim tylko kałuże krwi i ciała zabitych. Mętnie połyskiwały lufy porzuconych karabinów. Tam i sam poruszali się jeszcze ranni. Czasem jęk się rozległ, rzężenie i głośny zgrzyt zębów. Francuski patrol, wysłany na rozproszenie napastników, szybko wycofał się do gmachu policji. Gdzieś daleko przebrzmiał przeciągły sygnał pędzącego ambulansu. Przez wyloty ulic coraz częściej wdzierały się snopy światła reflektorów.
Waginowi zdawało się, że odgłosy salw dobiegają teraz ze wszystkich stron. Tak też było istotnie. Japończycy na Bundzie przeszli do ataku, odpierając Chińczyków ku stacji kolejowej, gdzie znów wojska chińskie osadziły na miejscu tłumy kulisów portowych, zdziesiątkowały je ogniem kulomiotów i poszarpały pociskami. Oddział Hindusów bronił posesji angielskiej przed napierającymi od gazowni robotnikami, walczącymi pod czerwonym sztandarem.
Wagin obawiał się teraz zbliżyć do gmachu francuskiej policji, gdyż, wyszedłszy z ciemnej ulicy, mogli byli być powitani ogniem warty. Przekradali się więc bocznemi ulicami — długo czając się na każdem skrzyżowaniu.
Doszli wreszcie do Nanking Road w chwili, gdy z rykiem klaksonów i trąbieniem przemknęły w szalonym pędzie wozy straży ogniowej. Otwierały się okna ciemnych domów i wyglądali przez nie zaniepokojeni mieszkańcy. Na chodniki wysypywać zaczęli ludzie i skupiać się w gromady. Rozlegały się trwożne okrzyki. Biegli policjanci i, tłukąc pałkami, usiłowali rozproszyć tłum. Wzbierał jednak, jak przypływ morski, wchłonął w siebie beznadziejnie szamocące się patrole i przegrodził ulicę, w bezruchu zapatrzony w jedną stronę.
Wagin wybiegł z poza rogu i rozejrzał się.
Szanchaj płonął.
Czerwone płachty miotały się w różnych częściach miasta. Szkarłatna poświata wsiąkała w mrok nocny, aż wszystko stanęło niby we krwi — stokroć bardziej ponure w tej chwili i groźne, przerażająco złowrogie. Ożywiła się nagle kanonada w kierunku Bundu i salwy od strony Creeku; buchały strzały armatnie koło stacji kolejowej. Nad Czapei rwały się pociski i szalał ogień. Głuchy i trwożny pomruk przebiegł po tłumie. Niby jakieś cienkie ostrza przeszywały go zgrzytliwe, drażniące krzyki kobiet. W tej chwili zrywającej się już paniki, z hukiem wyleciał w powietrze oszklony dach „Wielkiego Świata“ a wnet potem płomień smagnął czerwoną poświatę, drgającą nad miastem, i odłamkami szkła zasypał ulicę i gromadzący się tłum. Jakgdyby odpowiadając wybuchowi, ze świstem i skowytem wygięły się i rozwarły, niby od dołu potężną pchnięte siłą, blachy na dachu dwupiętrowego domu narożnego, a we wszystkich oknach jego naraz miotać się począł ogień. Z żałosnym brzękiem pękały szyby i czerwone języki płomieni lizać poczęły mur i syczeć złośliwie. Coraz to nowe setki i tysiące przerażonych ludzi wylęgały na ulicę, a, gdy buchnął płomień z wyższych piętr gmachu Lloydu, wszystko, co stało, skamieniałe i oniemiałe ze strachu, poczęło się miotać, szukając drogi ucieczki. Tupot nóg, ryk, jęki, płacz, wycie, niby odgłos rozszalałej na morzu wichury, zagłuszył cały chaos dźwięków tej ponurej nocy. Bez kierunku, tracąc przytomność, tłum pędził w różne strony, przegradzając drogę i tworząc zatory z powalonych ludzi i przewróconych kiosków ulicznych. Walczono na pięści, torując sobie drogę w stłoczonej ciżbie. Ktoś strzelił kilka razy z rewolweru. Ktoś wył cienkim, zduszonym głosem...
Wagin obejrzał się i spojrzał na Ludmiłę. Miała taką bladą twarz i ogromne oczy, jakie widział w swoich marzeniach o niej w Fuczou. Patrzyła w surowe oczy Sergjusza i w jego zaciętą twarz z ufnością i prawie spokojem, trzymając matkę pod ramię.
— Spróbujmy!... — krzyknął Wagin i wdarł się w tłum, pociągając za sobą Ludmiłę.
Musiał skorzystać z tego, że nie grozi im salwa z poza rogu i razem z tłumem mogli dotrzeć wreszcie do biura kompradora. Ruszył naprzód, lewem ramieniem, niby lemieszem, roztrącając i odrzucając popychających się ludzi i co chwila oglądając się, aby nie odcięto go od Ludmiły, której kurczowo trzymała się matka. Na zbiegu trzech ulic do potoku ludzkiego wdzierać się poczęły inne — bezładne i oszalałe. Skłębiło się tam wszystko i zwarło, zatrzymawszy się nagle. Niby prąd rzeki, napotkawszy wał lodowy, staje nagle i wzbiera, aby przełamać go i unieść w swych wirach lub wyplusnąć ponad jego zwór, tak stłoczył się burzliwie mknący potok ludzki i parł przed siebie w różnych naraz kierunkach.
Wagin zdążył wbiec na stopnie, prowadzące do opancerzonego żaluzją ganku sklepu i wciągnąć za sobą Ludmiłę z panią Somową.
Śledził bacznie bezładne, rozpaczliwe zmagania się skłębionych ludzi, nagle wstrzymanych w swym biegu, ale potok ruszył znów naprzód, wdzierając się na stopnie ganku. Zepchnięty z nich, został uniesiony przez tłum. Obejrzał się, z trudem odwróciwszy głowę. O kilka już kroków za nim mignęła mu na chwilę twarz Ludmiły. Robiąc nagły zwrot na miejscu i zbijając z nóg sąsiada, zwrócił się twarzą do napierających ze wszystkich stron i wyjących ludzi. Pochyliwszy głowę, nadstawił ramię i zaczął przeciskać się w odwrotnym kierunku przeciwko prądowi toczącej się lawinie ludzkich ciał. Roztrącał, kopał nogami, wrzynał się ramieniem w to bezładne kłębowisko i udało mu się przez kilka sekund utrzymać się na miejscu. Starczyło to, żeby znowu znaleźć się przy Ludmile i torować przed nią drogę. Czuł się, jak podczas ataku, baczny na wszystko i szybki w postanowieniu wobec tego tłumu, gdzie każdy człowiek był mu wrogiem. Wykorzystując każdy szczegół, najmniejszą zmianę sytuacji, prowadził za sobą obie kobiety, potrafiwszy nawet lawirować w potoku ludzkim tak zręcznie, że udało im się wkrótce dotrzeć do chodnika na przeciwległej stronie ulicy. Tu z jednej z bocznic runął do głównego łożyska nowy tłum i nowy, jeszcze potężniejszy wywołał zamęt, zgiełk i ścisk.
Byli to ludzie — zapewne studenci, idący na czele bandy zbuntowanych żołnierzy i wypuszczonych z więzienia na Moa kryminalistów, kulisów i różnych mętów. Uzbrojeni w kije, kastety i rewolwery wbili się ostrym klinem w zwartą masę ludzką, rozpłatali ją wpoprzek i przepołowili. Wagin, baczny na wszystko, przywarł ze swymi towarzyszkami do stalowej okiennicy jakiegoś sklepu i nie dał się porwać potokowi uzbrojonych ludzi, a, gdy pierwsze najliczniejsze ich szeregi wtłoczyły się już w koryto Nanking Road, wślizgnął się w bocznicę, gdzie stanęli obok siebie w wnęce bramy. Przez krzyki, tłok, rozpaczliwe zawodzenia przenikała do słuchu groźna, ponura pieśń nowej nadciągającej gromady. Poprzedzał ją olbrzymi Chińczyk z czerwoną flagą, podniesioną wysoko nad głową. Za nim biegł oddział z karabinami w ręku. Młodzieńcy opasani ładownicami, dzikie z podniecenia bojowego dziewczyny w poszarpanych bluzkach śpiewali ponurą rewolucyjną pieśń i szli gdzieś, niosąc w oczach śmierć. Skrwawione przeważnie twarze, omotane bandażami ręce i szyje mówiły o tem, że gdzieś, w innem miejscu, ludzie ci zaglądali już w jej przepastne oczy.
Wagin, osłoniwszy Ludmiłę i panią Somową prawie przemocą zatrzymanymi Chińczykami, którzy potrosze odzyskali przytomność, wyszedłszy ze ścisku i nieco ochłonąwszy, śledził przebieg wypadków, które, jak przeczuł to odrazu, musiały zajść na najbogatszej ulicy, najbardziej drażniącej dumę i chciwość Chińczyków. Nie pomylił się. Ledwie uzbrojeni ludzie wtłoczyli się na jezdnię i chodniki Nanking Road, padły pierwsze strzały. Brzęk szkła, zgrzyt łamanych okiennic, bydlęcy ryk strachu, przekleństwa i gęsta strzelanina przytłoczyły wszystkie inne odgłosy zgiełkliwej, przerażającej nocy, rozświetlonej łunami i płomieniem palących się domów. Ponad wszystkiem jednak, niby ciężka lawina zgrzytała ponura, namiętna pieśń:
«Wytężmy siły — haj!
«Do gardła skoczmy wrogom — haj!
«Japońskich wymordujmy katów — ho!
«Za morza białych wypierajmy czartów — ho-ho!»
Ktoś rzucił ręczny granat do wnętrza sklepu. Jazgot, żółty dym, wrzaski, wycie, kłęby rozbitego tynku...
— Pali się! Pali!
Głosy dzikiej radości, czy obłędnego strachu. I... przerażająca chwila ciszy... Nagłej, jak piorun w pogodny, słoneczny poranek. A potem salwy jedna po drugiej, jeszcze i jeszcze...
— Żołnierze! Wojsko!
Wichura krzyków i jęków...
Wagin nie czekał dłużej. Już wiedział, co ma nastąpić.
Obejrzał się.
Brama była zamknięta. Trącił ją, z całej siły wparłszy się w nią ramionami. Grube podwoje poruszyły się zlekka. Brzękły rygle. Nie była to zapora nie do zdobycia. Począł krzyczeć i zachęcać stojących przed nim Chińczyków, znakami objaśniając, jak należy działać.
Kilkunastu ludzi, wsadziwszy ręce pod bramę, podważyło ją, inni walili w nią pięściami i pchali ze wszystkich sił. Nie wytrzymały wreszcie zawiasy i jedna połowa bramy, zerwawszy się z haków, utworzyła szeroką szczelinę.
Tłum wdzierał się w nią, niby woda przez pęknięte tarcice okrętu, aż obsunęła się zupełnie, otwierając przejście na podwórze. Chińczycy naoślep mknęli przed siebie.
Wagin ogarnął ramieniem Ludmiłę i trzymając drugą ręką panią Somową, przedzierał się pomiędzy biegnącymi ludźmi aż dotarł do drzwi, prowadzących na schody. Były otwarte, a klucz sterczał od zewnątrz. Wbiegli do sieni. Przekręciwszy klucz, poprowadził kobiety o piętro wyżej, gdzie wreszcie stanęli. Patrzyli na siebie w milczeniu i jakiemś tępem odrętwieniu. Napięte nerwy odprężyły się nagle.
Pani Somowa upadła prawie na stopnie schodów i cicho płakała. Ludmiła usiadła obok i tuliła ją do siebie, nie spuszczając wzroku z Wagina. Sergjusz, blady i znużony, oddychał ciężko. W tłumie zgubił kapelusz i jasne włosy zlepiły mu się na czole. Miał pokrwawione ręce i popuchnięte palce z wyrwanemi paznogciami. Znalazł jednak w sobie dość siły i świadomości, by się uśmiechnąć do Ludmiły oczami. Mówić nie mogli, bo skurcz zaciskał im szczęki...
Z ulicy dobiegały coraz bliższe salwy. Żołnierze ogniem z karabinów oczyszczali bocznice, by przedostać się na Nanking Road, pociąć tłum na części i rozproszyć go, pędząc na wschodnie krańce, ku Bundowi, gdzie na szerokim terenie można było przypuścić szarżę kawalerji.
Krwawa noc dobiegała kresu. Nikt w Szanchaju nie widział świtu nowego dnia. Ginął on w czerwieni łun i w zwałach czarnych dymów. Nikt nie liczył godzin. Zatrzymał się bieg czasu. Przytłoczył wszystko strach, pomieszał obłęd i pochłonęła śmierć.
Tej nocy rozszalała ona! Pożarła ognistym oddechem Czapei, gazownię i aroganckie gmachy na Nanking Road, żelaznemi pazurami pocisków poszarpała tysiące ludzi, wytoczyła potoki krwi, nagromadziła stosy trupów i śmiała się jazgotem kulomiotów na widok tłumów rannych i stratowanych, rzężących na poplamionych krwią jezdniach i wrzucanych na wozy sanitarne... aż cisza zaległa, cisza wielkiego cmentarzyska, gdzie nad świeżemi grobami jęczała i zawodziła nienawiść... Nad miastem płynęła przeciągła skarga a w jej drgającym zawodzeniu brzmiały stłumione grozą tej ognisto-krwawej nocy słowa wieszcza:
„Jako się wiele wynosiła Babilonja wielka i w rozkoszach była, tyle dajcie jej męki i żałości!“
Ta noc, czy ten dzień trwały długo, bo nie chciały ustąpić i uciszyć się fale nienawiści i wichura mściwości... Ustąpiły wszakże, odpłynęły i gdzieś wsiąkły do czasu. Uciszyły się jednak w milczeniu bladych warg, zaciśniętych zębów i zwartych szczęk. Zagasły za tajemną zasłoną oczu czarnych, co są, niby jaskinie, gdzie nienawiść i zemsta mają swe legowiska.
Wojsko i policja rozpędziły tłumy i zmiotły zbrojne bandy.
Umilkły basowe poryki dział japońskich, ustały grzechotania karabinów. Przemknęły tabory straży ogniowej, ugasiły pożary, zmyły do kanałów krew i rozpryśnięty mózg.
Podniosły się żaluzje sklepów i zasłony okien, otwarły się drzwi i bramy domów, pomknęły samochody, zadzwoniły tramwaje, chodnikami popłynął zwykły już tłum — ciekawy i oburzony zuchwałością „bandytów“. Miał się tu rządzić swobodnie aż nowa noc krwawa rzuci strach blady i rozełka się pieśnią złowrogą.
Stojąc przy oknie w swoim pokoju, o tem właśnie mówił cichym głosem Wagin do Ludmiły i leżącej na kanapie pani Somowej. Doszli tu wreszcie, gdy umilkły ostatnie strzały i w boczne ulice wepchnięto oszalałe tłumy chińskich mieszczuchów i oddziały powstańców.
Sergjusz przed chwilą powrócił z miasta. Smutny był i zgnębiony. Długo chodził po pokoju, rzucając niespokojne, pełne troski spojrzenia na Ludmiłę i chmurzył czoło. Wreszcie odezwał się:
— Samo życic żąda od nas śmiałych postanowień i wielkich zmian... Jeden po drugim zerwały się wszystkie więzy z przeszłością... Pozostaliśmy sami... Przed godziną przechodziłem koło naszego domku na Fu-Tien-Koo, gdzie pozostały zgliszcza i rumowiska, a potem modliłem się za duszę doktora Plena... Dziwne to, że w tem miejscu, gdzie stała palarnia, spadło najwięcej pocisków... Jakgdyby potworny pług odwalił tam bezładne skiby i nic, nic nie pozostawił... trochę cegły i czarnych zgliszcz... Siedem snów i siedem marzeń... — westchnął Sergjusz. — Spłonęła do reszty stara, ohydna „Gospoda“ skąd przyszedł do nas Michał Miczurin... Ruiny i śmierć rozgościły się w murach Czapei!... W duszy mojej różne runęły tam plany... Już rozmówiłem się z Ti-Fong-Tajem... Nie potrzebowałem przekonywać go, bo sam już zrozumiał, że inną drogą należy uczynić Chiny silnem państwem... Broń w ręku dzieci — to zbrodnia i szaleństwo! Gdy ujrzałem to, sumienie moje podniosło bunt!... Jestem wolny teraz... Mogę robić wszystko, czego zapragnę!
Ludmiła podniosła na niego łagodne, głębokie oczy.
— Tak! — odpowiedział, pochwytując jej myśl. — Zrobię tak, jak uradzimy razem. Myślę, że nastał czas, abym wysłał depeszę do Freda Hastingsa...
Pochyliła w milczeniu ciemną główkę, aby ukryć gorący rumieniec i rozradowane oczy.
Wagin podszedł do niej i ujął jej ręce ruchem męskim, stanowczym. Wyrażał tem wszystkie przeżycia swoje — tęsknotę, mękę niepewności, troski i cierpienia, zrozumienie głębi miłości, poczucie prawa, zdobytego ofiarą, i błogą, jasną ciszę dokonania, co spłynęła na nich sama z otchłani wieczności...

KONIEC




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.