Szanchaj/Tom II/Rozdział XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor F. Antoni Ossendowski
Tytuł Szanchaj
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia P. Mitręgi
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XI.
NA PRZECIWLEGŁYM BRZEGU KANAŁU.

Pierwszy napad chińskiej czerni nie udał się zupełnie. Dowodzone przez studentów i jakieś młode, uzbrojone w rewolwery kobiety w europejskich strojach, tłumy kulisów, bezrobotnych, umierających z głodu wieśniaków, bandytów, przemytników i piratów, ukrytych w im tylko znanych barłogach i czyhających na zdarzającą się od czasu do czasu sposobność bezkarnych napadów, ledwie zdołały wedrzeć się w uliczkę, zabudowaną małemi domkami wesołych, beztroskich „joro“ i, wybiwszy drzwi i okna w kilku sklepach japońskich, rozgrabić je i zdemolować, gdy dwa plutony piechoty japońskiej zamknęły tę pułapkę z obydwu wylotów. Dano kilka salw, po których na jezdni i chodnikach pozostały kupy zabitych Chińczyków. Reszta napastników podnosiła ręce i skamłała o litość. Bez sprzeciwu odprowadzono jeńców na podwórza w koszarach, gdzie skierowano na nich lufy dwu karabinów maszynowych i pozostawiono tam do końca zaburzeń w mieście. Gdy jednak kilku hersztów — studentów zaczęło zbyt głośno protestować i żądać zwolnienia, młody porucznik — komendant placu podszedł do nich i bez słowa położył trupem pięciu młodzieńców, najśmielej krzyczących.
W półgodziny potem japońscy strzelcy zajęli już wyznaczone im placówki na peryferjach koncesji, a działa polowe stanęły na wybrzeżu Whangpu i Suczou-Creek‘u. Dostęp do koncesji został szczelnie zamknięty. Na rzece, wpobliżu konsulatu, i dalej, aż do parku na Bundzie, burtami ku miastu wyciągnęły się groźnym szeregiem dwa lekkie krążowniki i trzy kontrtorpedowce. Japończycy w niesłychanie krótkim czasie z niezwykłą sprawnością przygotowali się do obrony swojej dzielnicy i konsulatu. Na okrętach usilnie pracowali radjotelegrafiści, komunikując się z rządem w Tokio i flotą, stacjonowaną w wodach Korei i Szantungu.
Zdecydowana i energiczna postawa Japończyków przeraziła chińskie władze w Szanchaju. Gubernator i członkowie rady miejskiej udali się do generalnego konsulatu, lecz konsul, rozkładając ręce, oznajmił, że bieg wypadków zależy teraz wyłącznie od dowódcy japońskich sił zbrojnych — generała Utagawa Tojokuni, który skolei odprawił delegację z niczem, powoławszy się na wyższą władzę wojskową, sprawowaną przez admirała Okamura Morikagge. Admirał miał długą rozmowę z gubernatorem i ławnikami, aż wkońcu poradził im udać się powtórnie do konsula, z którym obiecał porozumieć się telefonicznie.
Konsul generalny, z jeszcze większą, ostentacyjną niemal uprzejmością powitawszy delegatów, długo uchylał się od stanowczej odpowiedzi co do istotnych zamiarów Japończyków, aż wkońcu oznajmił, że wszystko zależeć będzie od dalszego rozwoju smutnych i ubolewania godnych wypadków, zaostrzających dobre, sąsiedzkie stosunki dwu wielkich narodów. Taka mętna odpowiedź nie uspokoiła chińskich generałów i radnych. Powracali zgnębieni, nie wiedząc, co mają przedsięwziąć. Telefoniczne rozmowy z rządem nankińskim również nic im nie wyjaśniły. Zapowiedziana „natychmiastowa decyzja rządu“ nie nadchodziła, chociaż od chwili zakończenia rozmowy minęła już prawie cała doba.
Ten i ów z szanchajskich dostojników oburzał się na ministrów i klął energicznie.
Konsul japoński, jak się okazało wkrótce, nie mógł dać im innej odpowiedzi, gdyż sam nie miał pojęcia, jaki obrót weźmie sprawa. Otrzymał bowiem przed chwilą doniesienie, że w sztabie generała Tojokuni odbywa się tajna narada i że wojskowe patrole nikogo do gmachu sztabu nie wpuszczają.
Istotnie w gabinecie generała zachodziły niezmiernie ważne wypadki.
Utagawa Tojokuni, zarządziwszy obronę koncesji i wysławszy telegraficzny raport do Tokio, chodził po swoim gabinecie, oczekując wieści ze stolicy, gdy drzwi uchyliły się bez szmeru i na progu stanął adjutant, meldując:
— Kapitan Tojogiri Nadoku prosi o pozwolenie stawienia się przed ekscelencją!
— Niech wejdzie! — odpowiedział zdumiony nieco generał, gdyż nie spodziewał się o tej godzinie żadnego raportu.
Zapiął mundur na wszystkie guziki i nałożył okulary. Jeszcze nie zdążył dojść do biurka, gdy do gabinetu szybkim krokiem wszedł młody kapitan i zatrzymał się w służbowej postawie.
— Słucham kapitana! — powiedział dowódca.
— Panie generale, — zabrzmiał głuchy, chrapliwy głos młodego oficera, — przychodzę w imieniu związku oficerów, jednakowo ze mną myślących...
— Kapitanie! — przerwał mu natychmiast generał, surowo marszcząc brwi. — Kapitanie! Ustawa zabrania tworzenia się jakichkolwiek grup i związków w wojsku!
— Panie generale! — jeszcze bardziej głuchym i już groźnym głosem odpowiedział Nadoku. — Przychodzą niekiedy chwile, gdy ustawa idzie w kąt, na pierwszy plan natomiast wysuwa się dobro kraju! Związek, o którym melduję, żąda rozpoczęcia natychmiastowych działań wojennych, przeciwko buntownikom chińskim, zburzenia ich gniazda — Czapei i posunięcia naszych wojsk od Szanghai-Guan poza Wielki Mur! Skomunikowaliśmy się już z oficerami północnej dywizji i teraz stoję tu przed panem generałem, prosząc go o odnośny rozkaz!
General Tojokuni zbladł. Pomilczawszy chwilę, odparł krótko:
— Czekam na rozkazy sztabu głównego...
Kapitan Nadoku podniósł ramiona.
— Odpowiedź można przewidzieć! „Brońcie się, lecz nie drażnijcie ludności. Minister spraw zagranicznych wysyła notę.“ Tak będzie brzmiał rozkaz sztabu, znajdującego się pod wpływem dyplomatów, którzy liczą się z całym światem, a najmniej z pragnieniami i dobrem własnego narodu...
— Proszę milczeć, kapitanie! — krzyknął oburzony generał. — Słowa pana kwalifikują się do oddania kapitana pod sąd wojskowy!
— Wiem o tem! — potrząsnął głową Nadoku. — Mimo to, gotów jestem powtórzyć wszystko, com tu powiedział. Nie chodzi tu o mnie lub o pana generała, tylko o Japonję! Zbyt długo, zbrodniczo długo myśleliśmy o dobrem towarzystwie i na śmierć zapomnieliśmy o własnym domu! Ogarnął nas snobizm dyplomatyczny, szkodliwy i nienaturalny. Domagaliśmy się przyjaźni białej rasy, parliśmy nieproszeni do salonów europejskich! Wstyd, hańba, śmieszność i natręctwo! Jesteśmy najpotężniejszym, najzdolniejszym narodem azjatyckim i miejsce nasze jest tu w Azji, gdzie my, tylko my powinniśmy stanowić o wszystkiem! Nie my o kogoś tam, lecz o nas powinien zabiegać cały świat — stara Europa i rozpanoszona, brutalna Ameryka!... Panie generale (to mówiąc, kapitan wyprostował się i groźne oczy wbił w żółtą, steraną twarz Tojokuni), mamy powód do pokazania rządowi chińskiemu naszej stanowczości i siły. Należy pamiętać w dzień i w nocy, że ministrowie nankińscy są pod wpływem młodych Chińczyków, z których połowa jest na żołdzie i w rękach czerwonej Moskwy. Jeżeli nie potrafimy przekonać ich, że nie cofniemy się przed niczem, aby dojść do swego celu, — Chiny podpiszą niebezpieczną dla nas umowę z komunistami rosyjskimi — zginiemy, panie generale, zginiemy! Czekam na odpowiedź pana generała!
Utagawa Tojokuni poczuł się w ciężkiej sytuacji. Oddawna wiedział, jakie prądy nurtują w kołach młodszych oficerów, miał informacje, że sztab armji zwraca baczną uwagę na ideologję młodzieży wojskowej, przeczuwając, że wcześniej czy później będzie zmuszony przyjąć te ideje lub rozpocząć walkę z niemi. Być może, kierownicy armji uznaliby słuszność żądań młodych oficerów, lecz na przeszkodzie temu stała dyplomacja, wpływająca na cesarza i przerażająca go niebezpieczeństwem tej ideologji, zagrażającej nietylko kapitalistom i systemowi rządzenia państwem, ale nawet władzy cesarskiej, gdyż, jak twierdzili dyplomaci, młodzież wojskowa hołduje hasłom socjalistycznym, a nawet bezwiednie w wielu kierunkach skłania się ku komunizmowi lub wojskowej dyktaturze radykalnej.
General, patrząc surowo na kapitana, powiedział:
— Nie mam prawa i obowiązku słuchać wynurzeń kapitana! Proszę odejść do swojej kompanji, a po uśmierzeniu buntu kapitan stanie do raportu!
— Panie generale, — zniżając głos prawie do szeptu, odparł Nadoku, — w takim razie proszę dobrowolnie przekazać swoją władzę pułkownikowi Kamo Jamato.
— Kapitanie, proszę wyjść natychmiast! — krzyknął generał, ale w tej samej chwili rozległ się strzał.
Kapitan Nadoku pochylił się nad drgającem jeszcze ciałem Tojokuni, a potem podbiegł do biurka i jął przecinać kable telefoniczne i druty sygnalizacyjne. Wyszedłszy do poczekalni, mruknął do oczekującego go oficera i dwu telegrafistów:
— Założyć telefon polowy, a szybko!
Opuścił gmach sztabu, do którego weszło wkrótce kilkudziesięciu oficerów z pułkownikiem Jamato na czele. Znalazłszy się w gabinecie dowódcy wojsk, pułkownik zwrócił się do adjutanta:
— Wynieść ciało generała i natychmiast zarządzić pogrzeb! Aresztować pułkownika Torii Arisagawa!
Gdy te pierwsze posunięcia nowego dowódcy zostały wykonane, pułkownik zaczął dyktować adjutantowi rozkaz bombardowania Czapei i oczyszczenia sąsiednich z koncesją dzielnic od band powstańczych.
— Gdyby wojska chińskie lub policja chińska, czy cudzoziemska okazały sprzeciw, nie wahać się przed zaatakowaniem ich w sposób najbardziej stanowczy — padały słowa rozkazu.
Odpowiadał im trzask Underwooda i cichy brzęk ostróg pułkownika Kamo Jamato, chodzącego po gabinecie krokiem twardym i zdecydowanym.
W kwadrans potem przemówiła baterja japońska, ustawiona na wybrzeżu Whangpu.
Posłyszawszy ryk dział i przekonawszy się, że szrapnele pękają już nad chińskiem miastem, dowodzący flotą, admirał Morikagge, posłał komandora Josibumi Jamaguczi do sztabu.
Dowódca kompanji, ochraniającej gmach, kapitan Nadoku oznajmił jednak komandorowi, że ma rozkaz niedopuszczenia nikogo do dowodzącego wojskiem lądowem.
— Co to ma znaczyć? — spytał zmieszany i zdziwiony Jamaguczi.
— Pan komandor raczy zapytać o to dowodzącego zbrojnemi siłami w Szanchaju... jutro po południu, — odpowiedział kapitan, dotykając dłonią daszka czapki.
Otrzymawszy meldunek komandora, admirał odrazu zrozumiał, co zaszło w sztabie, jeszcze nie podejrzewając zresztą zamordowania generała Tojokuni. We flocie tak, jak w armji, oddawna ścierały się dwa prądy. Dotychczas udawało się podtrzymywać bezwzględną dyscyplinę, ale to z tego tylko powodu, że większość oficerów marynarki należała do klasy samurajów, oddanych cesarzowi. Jednak... różne prądy istniały i z każdym rokiem przybierały na sile. Wystąpienie przeciwko dywizji szanchajskiej w tej chwili nie byłoby wskazane. Admirał udał, że namyśla się i dopiero wieczorem wysłał szyfrowany radjotelegram do Tokio, prosząc o wskazówki.
Tymczasem dwie kompanje japońskie prawie doszły już do dworca kolejowego i do posesji konsulatu brytyjskiego, wypierając zewsząd uzbrojone, bezładne tłumy za Suczou-Creek i zamykając wszystkie przejścia przez mosty.
Dopiero w kilka minut po północy nadeszła odpowiedź z Tokio. Sztab marynarki polecał admirałowi podtrzymać wojsko lądowe, a po wygaśnięciu buntu chińskich nacjonalistów aresztować pułkownika Jamato i kapitana Nadoku dla przypomnienia, iż oficerom nie wolno łamać dyscypliny. Rozkaz dotyczył też pułkownika Arisagawy, który miał objąć dowództwo nad dywizją szanchajską.
— Innych oficerów wezwać do raportu, udzielić surowego pouczenia, lecz kar nie wyznaczać, — odczytywał admirałowi treść rozkazu radiotelegrafista.
Nie zdążył jeszcze skończyć odcyfrowania depeszy, gdy oficer wachtowy zameldował admirałowi przybycie szalupy pułkownika Kamo Jamato.
— Zatrzymać pułkownika na deku i za dziesięć minut wprowadzić do messy. Niech natychmiast przyjdą tam komandor Jamaguczi i dowódca krążownika, — rzucił rozkaz Morikagge.
Mały, szczupły, o ściągłej twarzy admirał szybkim krokiem zaczął chodzić po kajucie, marszcząc czoło.
— Czy nie będzie innych rozkazów? — zapytał oficer.
— Niech dowódca każe postawić w messie sześciu majtków, wydawszy im ostre naboje! — powiedział admirał. — Lejtenant może już iść!
— Rozkaz!
Za oficerem zamknęły się drzwi, a dowódca zaczął znowu chodzić po kajucie w głębokiej zadumie. Miał wykonać rozkaz sztabu, chociaż serce jego było po stronie młodych oficerów. Miał na to poważne powody. Admirał znał dobrze Chińczyków i dzielił ich na trzy kategorje.
— Naród chiński — spokojny, przywiązany do tradycyj, — dowodził nieraz swoim kolegom Morikagge, — z nadzieją spogląda w stronę Japonji, skąd jedynie może przyjść ład do wstrząśniętego kraju, pewność jutra, możliwość istnienia i pracy; ministrowie — są to ludzie mądrzy nieraz i energiczni, lecz miotają się pod naciskiem różnych sił, przeciwko którym, poza podstępną, śliską dyplomacją, pozorną chwiejnością i przewlekaniem każdej decyzji, nie mają innej broni, nie zasłużywszy na uznanie i autorytet; nie mogą oni ocenić należycie rozmiarów i nasilenia nowych potęg i prądów, rodzących się w oceanie ludzkim, wzburzonym nagle od kresu do kresu kraju i od powierzchni do dna jego życia; wreszcie coraz energiczniej poczyna występować młoda inteligencja chińska — zeuropeizowana, zamerykanizowana lub też wyłaniająca się z modnego i skrajnego nacjonalizmu, głuchego na wszystko i ślepego.
Admirał Okamura Morikagge, były profesor akademji morskiej, nie ukrywał przed sobą i członkami rządu, że ten ostatni odłam społeczeństwa chińskiego miał największe znaczenie i zagrażał najistotniejszem niebezpieczeństwem sprawie japońsko-chińskiego porozumienia i wielkiej misji Japonji, dążącej do zjednoczenia Azji. Młodochińczycy, spadkobiercy znacznie już spaczonej idei doktora Sun-Jat-Sena, osiągali z dniem każdym coraz to silniejszy wpływ na umysły Chińczyków i raz po raz wywierali nacisk na rząd nankiński, to podtrzymując go, to znów podnosząc przeciwko niemu prawie autonomiczne rządy prowincjonalne oraz poszczególnych generałów, dowodzących dywizjami i korpusami. Ci zmodernizowani politycy — jedni — z przekonania, drudzy — ze względów polityki realnej — w pewnych okresach oczy swoje zwracali ku Rosji sowieckiej, skąd napływały pieniądze, obietnice, rady i propozycje, nic, zdawałoby się, wspólnego nie mające z komunizmem, w swoim kraju topiącym w potokach krwi i w wirze wszelkich zbrodni dawny ustrój, światopogląd, tradycje, socjalistów i nacjonalistów.
Z Moskwy przez Pekin, a w ostatnich czasach przez Ułan Bator — dawną stolicę Żywego Buddy — Urgę szły podstępne przyrzeczenia. Bolszewicy gotowi byli podtrzymać skrajny, bezwzględny ruch nacjonalistyczny, skierowany na pierwszym planie przeciwko Japonji, dopomóc w walce Chin przeciwko wpływom Europejczyków i Amerykanów, w wypowiedzeniu wszystkich istniejących umów i w nacjonalizowaniu przedsiębiorstw cudzoziemskich. Czerwoni dyplomaci w Pekinie dawali wpływowym młodochińczykom do zrozumienia, że Moskwa gotowa jest przyłączyć się do ruchu wyzwoleńczego Azjatów, a nawet z całą stanowczością pokierować nim, sfinansować i wzmocnić groźną siłą swej armji.
Admirał Morikagge posiadał ścisłe, poufne wiadomości o naradach, jakie mieli południowi działacze chińscy z generałem Blücherem, dowódcą czerwonych wojsk na Dalekim Wschodzie, i Jureniewym — kierownikiem dyplomatycznej misji sowieckiej w Pekinie. Wiedział też o zagadkowej roli w tej sprawie niemieckich oficerów i agentów, kręcących się i węszących wszędzie. Nie wierzył admirał w szczerość pośrednictwa niemieckiego na rzecz Sowietów, domyślając się, że ukrytym celem jego był raczej zamiar wytworzenia niezmiernie ciężkiej i zawiłej sytuacji politycznej dla Anglji, Francji i Ameryki i nadzieja, że, wzmocniwszy i zorganizowawszy rosyjskiemi kapitałami i siłami Chiny, uda się Berlinowi uzyskać to olbrzymie państwo do walki z konkurentami Niemiec na politycznym i ekonomicznym rynku światowym a nawet wciągnąć to potwornie przeludnione państwo w wir stanowczej rozgrywki z Rosją na jej wschodnich, pozbawionych dostatecznej obrony rubieżach.
Obawiał się też admirał jeszcze jednej możliwości. Było nią porozumienie angielsko-niemieckie w sprawie Pacyfiku. Anglja z trwogą śledziła postęp fortyfikowania należących do Japonji wysp w południowej części oceanu i na Formozie; nie można było również ukryć planów kół wojskowych zagrożenia potędze Wielkiej Brytanji w Indjach, od północy z Mongolji, chińskiego Turkiestanu i z pogranicza Birmanji, od południa zaś — przekopaniem kanału na Malacce, przedarciem się na ocean Indyjski i obezwładnieniem głównej bazy wojennej w Singapoore. Agenci japońscy, znajdujący się w Londynie i Berlinie, sygnalizowali kilkakrotnie oznaki wszczętych układów o otwarciu Australji dla kolonizacji niemieckiej. Anglja obawiała się już zagarnięcia tego słabo zaludnionego lądu przez Japonję i, ufając asymilacyjnej zdolności anglo-saskiej rasy, gotowa była dopuścić napływ do swego dominjum kolonistów niemieckich, którzy, przejąwszy się po pewnym czasie ideologją brytyjską, stanęliby na drodze ekspansji rasy żółtej, a jednocześnie stworzyliby konkurencję Amerykanom, wdzierającym się do Ameryki Południowej.
Admirał należał do nielicznych ludzi w Japonji, którzy byli przekonani, że przebiegła i czujna Moskwa zgłębiła już ukryty plan niemiecki i zaczęła gwałtownie, nie szczędząc żadnych ofiar, fortyfikować wschodnią linję graniczną, motoryzować armję i zwiększać jej liczebność, otaczając jednocześnie Chiny murem z dawnych ich dominjów, które czyniła prawie niezależnemi i związanemi z Rosją, jak Mandżurja, Mongolja Zewnętrzna i Turkiestan chiński. Stąd mogła płynąć bez przeszkód propaganda komunistyczna, działająca na wyobraźnię zubożałego i zrozpaczonego ludu, w razie zaś wojny z Chinami po stronie Niemiec — zagarnięcie tych krajów ościennych zabezpieczało Rosję przed dywersyjnemi wyprawami na jej tyły i dawało możność operowania na dwóch frontach — północnym i zachodnim, zdobywając jednocześnie bogate rynki żywnościowe i ośrodki remontu dla kawalerji.
Okamura Morikagge rozumiał to wszystko i w duchu przyznawał słuszność kołom młodych oficerów, żądających natychmiastowego uregulowania najważniejszych spraw w Chinach i wypowiedzenia wojny Rosji sowieckiej, zanim ruchliwi komisarze zdołają przerzucić na Daleki Wschód zmotoryzowane wojska, wytknąć linję fortyfikacyjną, założyć lotniska i zakończyć plan obrony olbrzymiej wschodnio-azjatyckiej granicy.
Otrzymany przed chwilą rozkaz sztabu sprawił mu niezwykłą przykrość, — tem głębszą, że szedł wbrew jego przekonaniom i sympatjom. Jednak był samurajem z krwi i kości. Nie mógł pomyśleć nawet o tem, żeby złamać dyscyplinę i nie wykonać rozkazu władz. Ważyłby się na to w jedynym tylko wypadku, gdyby zapragnął tego mikado. Cesarz jednak milczał i aprobował tymczasem wszystkie posunięcia swego rządu, jakgdyby głuchy na odzywające się tam i sam żądania wojska i ostrzegawcze głosy niektórych posłów do parlamentu, niezależnych od wpływowych partyj kapitalistów i konserwatystów.
Teraz admirał miał dokonać aresztowania dzielnego pułkownika Kamo Jamato...
— Wszakże ród Jamato również samurajski, jak i Morikagge, a przecież pułkownik nie zawahał się przejść na stronę młodych oficerów?... — mignęła mu myśl.
— Niech lejtenant idzie do kancelarji i wpisze radjotelegram do księgi rozkazów! — mruknął do radjotelegrafisty, a, gdy oficer wyszedł, przypiął do boku pałasz marynarski i wcisnął czapkę na głowę.
Z ciężkiem westchnieniem opuścił swoją kajutę i schodkami zaczął wstępować na pokład. Szedł tak zamyślony i zgnębiony, że nie słyszał nawet gwizdków bosmańskich i nie zwrócił uwagi na salutujących go majtków wachtowych i oficera, stojącego na mostku kapitańskim.
— Na szczęście, mam rozkaz podtrzymania ataku wojsk lądowych na Czapei! — pomyślał z ulgą admirał i skierował się do messy.
Odsalutowawszy znajdujących się tam oficerów i majtków, usiadł przy stole i, zdejmując czapkę, podniósł oczy na pułkownika Jamato i młodego kapitana, stojącego przy nim.
— Pułkownik z raportem do mnie? W jakiej sprawie? — spytał.
Kamo Jamato — barczysty, prawie kwadratowy człowiek, o szerokiej, ponurej i brzydkiej twarzy, chociaż jej twardy, nieprzejednany i śmiały wyraz budził ostre zainteresowanie i sympatję, zlekka brzęknąwszy ostrogami i prostując się, odpowiedział:
— Mam zaszczyt zameldować, że przedstawione przez oficerów załogi żądanie energicznych działań przeciwko Czapei nie zostało uwzględnione przez generała Utagawa Tojokuni. Nie będę tłumaczyć, co kierowało nami, bo pan admirał jest poinformowany o nastrojach przeważającej części armji. Generał Tojokuni został zabity przez obecnego tutaj kapitana Tojogiri Nadoku. Na stanowisko dowódcy sił zbrojnych zostałem powołany ja, pułkownik sztabu generalnego, Kamo Jamato. Wydałem rozkaz oczyszczenia z band chińskich dzielnicy za kanałem i bombardowania chińskiego miasta.
Nowy brzęk ostróg i — cisza.
Admirał w milczeniu przyglądał się obydwu oficerom. Komandor Jamaguczi i dowódca krążownika zatamowali oddech w piersi. Znali swego admirała. Słynął ze swojej surowości i stanowczości.
— Czyżby kazał ich rozstrzelać po natychmiastowym sądzie doraźnym? — zadawali sobie pytania. — Pocóżby inaczej kazał wprowadzić do messy uzbrojonych majtków?
Admirał, spuszczając oczy, spytał cichym głosem:
— Czy pułkownik ma mi coś więcej do zameldowania?
Jamato odpowiedział bez wahania:
— Tak jest, panie admirale! Muszę zameldować, że, gdybym był na miejscu pana, kazałbym nas obydwu niezwłocznie rozstrzelać. Tego żąda kodeks. Nie czując się jednak pospolitymi zbrodniarzami, oznajmiamy, że zamierzamy skorzystać z przysługującego nam prawa harakiri. Jesteśmy do tego przygotowani i prosimy o wyznaczenie świadków naszego samobójstwa. Jutro, a raczej dziś o godzinie siódmej rano, czekamy na ich przybycie do mego mieszkania. Więcej nie mam nic do zameldowania, panie admirale!
— A pan, kapitanie Nadoku? — rzucił pytanie Morikagge.
— Pan pułkownik Jamato mówił również w mojem imieniu, panie admirale! — prostując się, odpowiedział oficer.
Po długiej chwili milczenia, admirał oznajmił swoją decyzję:
— Pułkownik dziś jeszcze złoży swoją rezygnację na ręce pułkownika Arisagawa. Sposób rozwiązania niedopuszczalnej w wojsku sytuacji, obrany przez panów... aprobuję i przyjmuję. Komandorowie Jamaguczi i Ito stawią się na czas w mieszkaniu pułkownika. Żegnam panów!
Krótkie ukłony, brzęg ostróg i szabel, uderzających o cholewy butów, gwizdek bosmana na deku, urwana komenda i za chwilę — plusk trzech par wioseł. Szalupa odpłynęła.
— Tak... — mruknął admirał.
Oficerowie milczeli, wpatrzeni w surową zwykle, a teraz smutną twarz dowódcy.
— Patrol na pokład! — rzucił komendę kapitan krążownika, przełapawszy wzrok admirała.
Majtkowie jeden po drugim znikali za wąskiemi drzwiami messy.
Admirał powstał i jakby w zamyśleniu oglądał czapkę. Trwało to jedną krótką chwilę.
— Komandor Ito i komandor Jamaguczi o siódmej stawią się w mieszkaniu pułkownika Jamato i...
Urwał i po chwili dokończył:
— Zmieniam rozkaz! Będę sam obecny przy ceremonji harakiri. Komandor Ito będzie mi towarzyszył... A teraz posłać ludzi do dział!
Szybkim ruchem nałożył czapkę i wyszedł z messy. Krążownik „Asahi“ przemówił niebawem głosem swych armat ryczał przez całą noc, wbijając w stłoczone zbiorowisko domów Czapei oślepiające ostrza projektorów i zasypując ją stalowym deszczem pękających pocisków.
Admirał Morikagge, nie opuszczając kabiny, raz po raz tupał nogą i przez zęby rzucał komendę stojącemu przy nim dowódcy krążownika:
— Ognia! Ognia!
Zakrawało na prawdziwą bitwę. Komandor Ito od czasu do czasu ze zdumieniem podnosił oczy na admirała. Nie rozumiał, że Morikagge miał w sercu burzę i rozpacz, myśląc o zbliżającym się poranku.
— Za ich życie! Za ich życie! — judził go jakiś głos wewnętrzny, więc znowu tupał nogą i syczał przez zęby: — Ognia! Ognia!
Pułkownik Kamo Jamato aż do brzasku sypał szrapnelami z dział, ustawionych na wybrzeżu, a potem kazał zwolnić aresztowanego pułkownika Arisagawa, odczytał mu otrzymany rozkaz admirała, polecający zburzenie Czapei i oznajmił, że podaje się do dymisji.
Pułkownik bez słów zrozumiał, co ma się stać, i w milczeniu uścisnął rękę kolegi.
— Pułkowniku! — zwrócił się do niego Jamato. — Za parę godzin dokonam obrządku harakiri i mam zaszczyt prosić pana na „koiszaku“ — świadka tej ostatniej w mojem życiu ceremonji. Jako samuraj, nie odmówi pan samurajowi?
— Istotnie! — odparł Arisagawa. — Jestem do waszych usług, pułkowniku!
— Dziękuję!
Uścisnęli sobie ręce. Jamato odprowadził pułkownika do drzwi i poszedł do swego mieszkania, gdzie już czekał na niego kapitan Nadoku.
— A więc za dwie godziny?... — rzucił Jamato, spojrzawszy na zegarek.
— Tak jest, za dwie godziny — jak echo padła odpowiedź.
— Czy kapitan ma jakieś życzenia?
— Tylko jedno — doręczenie tego listu mojej matce.
— Dobrze! Tymczasem żegnam kapitana.
— Sajonara, pułkowniku!
Wzięli się za ręce i zajrzeli sobie w oczy głęboko, głęboko. Czuli obaj, że było to pożegnanie. Po chwili narodowym obyczajem pochylali się w ukłonach, gdy kapitan cofał się ku drzwiom.
Nadoku wyszedł. Pułkownik usiadł przy biurku i zaczął pisać list do ojca i żony. Krótki, żołnierski, surowy list o tem, że musi umrzeć.
Musi... Tak! Wierzył święcie, że umrzeć musi. Urodził się wszak samurajem. To wkładało nań ciężkie obowiązki. Skończywszy list, krzątał się po pokoju, z szafy wydobył świeżą bieliznę, ciemne kimono i nowe „geta“, a potem obejrzał starą szablę i krótki, ostry sztylet. Spojrzał na zegarek. Dochodziła szósta.
— Jeszcze cała godzina!... — szepnął do siebie i usiadł na kanapce.
Przymknął oczy i pogrążył się w myślach.
Szeroka, brzydka twarz jego złagodniała nagle i stała się uduchowioną. Nie słyszał już odgłosów strzałów armatnich i bicia zegara.
Zdumiał się nawet, gdy do pokoju wpadł ordynans i zameldował:
— Admirał Okamura Morikagge i komandor Ito przybyli do pana pułkownika!
— Zaproś panów do salonu, Szizu — cichym głosem powiedział Jamato do wystraszonego żołnierza.
Ordynans wypadł z pokoju, ale wnet powrócił i znowu meldował:
— Pułkownik Arisagawa i kapitan Nadoku proszą o widzenie się z panem pułkownikiem!
— Do salonu, Szizu, wszystkich proś do salonu! — uśmiechnął się do niego oficer.
Przeszedł do sypialni, szybko zmienił bieliznę i obuwie i narzucił na ramiona kimono.
Dopiero wtedy wyszedł do salonu, gdzie na kobiercu bielała nowa mata. Złożywszy gościom niski ukłon, oznajmił twardym głosem:
— Jestem gotów!
Powiedziawszy to, usiadł na ziemi, ręką wskazując admirałowi i oficerom na krzesła.
Gdy świadkowie, oddawszy mu ukłon, zajęli miejsca, pułkownik zwrócił się do kapitana:
— Nadoku, towarzyszu, podaj mi „too“ i „wakinaszi“! Leżą w gabinecie na biurku...
Kapitan powrócił, niosąc na wyciągniętych rękach starą szablę samurajów i mały sztylet obosieczny. Przykląkł przed pułkownikiem i oddał mu broń. Jamato podniósł szablę do czoła i złożył ją na macie, a potem uczynił to samo z „wakinaszi“.
Z odrzuconą wtył głową przyjrzał się wszystkim bacznie i przemówił:
— Za chwilę połączę się z cieniami przodków moich, czcigodni samuraje, i ty, druhu Nadoku. Umrę, gdyż tak się stało, że złamałem przysięgę na posłuszeństwo boskiemu cesarzowi! Inaczej jednak uczynić nie mogłem! Kierowała bowiem mną miłość do ojczyzny i troska o jej przyszłość. Niechże wieść o mojej śmierci i słowa moje — te najprawdziwsze, bo — ostatnie w życiu, dojdą do mikada i niech pobudzą go do czynów śmiałych wbrew podszeptom chwiejnego rządu! Oby wielki Biszamon-Ten, bóg odważnych, i mądra Amaterazu natchnęli samurajów do podniesienia swego głosu i oby go posłyszał mikado, latorośl Mutsu-Hito, odrodziciela Japonji! Ja — Kamo Jamato — proszę teraz samuraja Torii Arisagawa, aby raczył stanąć przy mnie, gdyż jest on moim „koiszaku“. Żegnam wszystkich!
Pułkownik złożył głęboki ukłon i spojrzał na Arisagawa, który zbliżył się do niego. Szybkim ruchem zrzuciwszy z ramion kimono, Jamato obnażył sobie pierś i górną część brzucha. Wziąwszy do rąk sztylet, podniósł go na wysokość twarzy. Prawie w tej samej chwili błysnęła stał i po rękojeść wbiła się w lewy bok, przesuwając się coraz powolniej i mozolniej ku prawemu. Żaden muskuł nie drgnął na skamieniałej nagle twarzy samuraja. Zbladł tylko straszliwie i oczy przykrył powiekami. Zachwiał się wkrótce i padł twarzą naprzód. Z pod ciemnego kimona wypłynęła struga krwi i zbierać się poczęła na białej macie w czarną kałużę. Szerokie bary pułkownika drgnęły kilka razy i zwiotczały w budzącym strach bezruchu.
Arisagawa pochylił się nad leżącym i, podniósłszy mu głowę, zajrzał w twarz. Po chwili, wyciągnąwszy z pochwy „too“, zbliżył klingę jej do warg pułkownika. Na gładkiej stali nic nie zamgliło jej zimnego połysku.
— Samuraj Kamo Jamato spełnił rycerski obowiązek i nie żyje! — oznajmił wzruszonym głosem.
Zdawało się, że chciał dodać coś jeszcze, zanim pieczołowicie złoży ciało samobójcy na kobiercu, lecz przeszkodził mu w tem kapitan Nadoku.
— Teraz moja kolej! — oznajmił krótko suchym, chrapliwym głosem. — Umrę, ażeby śmierć moja była, jako żagiew, rzucona na stertę słomy i suchego drzewa. Niech zapłonie ona wielkiem ogniskiem miłości dla Japonji i czynów śmiałych, niezbędnych!
Złożył ukłon wojskowy i twardym krokiem skierował się ku drzwiom.
Stanąwszy na progu, wyjął rewolwer z kieszeni i strzelił sobie w usta. Z głuchym łoskotem runęło bezwładne ciało na posadzkę i zesztywniało odrazu. Z białych desek drzwi potoczyło się, pozostawiając czerwony ślad, kilka kropel krwi...
Obecni długo milczeli, patrząc na leżących oficerów.
Wreszcie admirał powstał i, nałożywszy czapkę, wyprostował się. Salutował tych, co odeszli z własnej woli w imię obowiązku.
Po chwili szepnął:
— Tak... tak!... Szczęśliwa jest Japonja, mając takich synów! Pułkowniku Arisagawa, proszę zająć się pogrzebem i ułożyć protokół, który wszyscy podpiszemy. Cześć zmarłym!
Admirał opuścił pokój, a za nim ze zwieszonemi głowami wychodzili oficerowie. Musieli przestąpić przez leżące w drzwiach ciało kapitana.
Zdawało się, że czynił ostatni wysiłek, by zatrzymać ich i zniewolić do zrozumienia tego, co wyrażała jego skrzepła twarz i szeroko otwarte, groźne oczy.
Tuż przy wejściu do domu oficerskiego admirał Morikagge spostrzegł drobną Japoneczkę w barwnym kimono, ściągniętem szerokim, wymyślnie zawiązanym „obi“. Klęczała na ziemi, twarzą dotykając niemal płyt chodnika. Lśniły się czarne, starannie uczesane włosy, ułożone w misterny węzeł. Wąskie ramiona podnosiły się gwałtownie i opadały w rozpaczliwej niemocy.
— Nadoku — sanwo! Nadoku — sanwo! — łkała dziewczyna, a łzy zmywały z jej drobnej twarzyczki puder, bielidło i róż.
Admirał uświadomił sobie, że widzi przed sobą pospolitą „joro“, których setki przybywało do Szanchaju po zarobek i po możliwość urządzenia swego życia tam — na słonecznych wyspach Daj-Nippon. Tak! Była to zwykła „joro“ — barwna, jak motyl, szczebiotliwa, niby skowronek, uszminkowana, ufryzowana i pozornie beztroska, — ale teraz ta pogardzana, bezprawna istota łkała i rozpaczała, jak prawdziwa kobieta — co może być kochanką, żoną i — matką.
Admirał, cicho stąpając, przeszedł obok niej, ale długo jeszcze drgały mu w uszach łzawe westchnienia dziewczyny i namiętna jej skarga:
— Nadoku sanwo! Nadoku sanwo!...
W kilka minut potem krążownik „Asahi“ znowu rozedrgał się i rozszalał w poryku swych dział.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.