Szczęście rodzinne/Część druga/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lew Tołstoj
Tytuł Szczęście rodzinne
Wydawca Spadkobiercy Antoniego Zaleskiego
Data wyd. 1899
Druk Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Семе́йное сча́стие
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Dni, tygodnie, całe dwa miesiące samotnego wiejskiego życia przeszły niespostrzeżenie, tak się przynajmniej zdawało wtedy, tymczasem na całe życie starczyłoby uczuć i szczęścia tych dwóch miesięcy.
Nasze dawne plany na przyszłość nie spełniały się wprawdzie, życie układało się inaczej, ale nie gorzej. Nie było w niem ani tej pracy, ani poświęcenia, ani ścisłego wypełnienia obowiązków, którego się spodziewałam, natomiast owładnęło nami samolubne uczucie wzajemnej miłości, nieuzasadniona ciągła wesołość i zapomnienie całego otaczającego nas świata.
Sergiusz Michałowicz oddalał się czasami, obchodził gospodarstwo, albo w interesie wyjeżdżał do miasteczka powiatowego, ale wiedziałam, ile go kosztowało, że musi odrywać się ode mnie i sam w końcu przyznawał się, że tam, gdzie mnie nie było, nic nie miało dla niego uroku. Ja odczuwałam to samo; czytałam, grałam, zajmowałam się gospodarstwem i szkołą, ale tylko dlatego, że ta zajęcia miały coś wspólnego z nim, wiedziałam, iż mnie za nie pochwali; gdy jednak trzeba było coś zrobić bez jego udziału, opuszczałam ręce i nie wierzyłam, że się to na co zdać może. To uczucie było zanadto samolubne, ale wynosiło nas po nad poziom całego świata. On jeden istniał dla mnie i on tylko w moich oczach był idealny, bez skazy i niezwyczajny, cóż dziwnego, że dla niego tylko żyć chciałam i dojść do wyżyn, ku którym mnie unosił. A on miał mnie za najpiękniejszą kobietę w świecie, pełną najwznioślejszych cnót. Chciałam być taką w oczach tego najlepszego z ludzi.
Pewnego dnia mąż wszedł do mnie, gdym się modliła. Obejrzałam się nie przerywając modlitwy. Usiadł opodal i wziął książkę, czułam jednak, że mi się przygląda. Uśmiechał się do mnie i ja mu odpowiedziałam uśmiechem, ale modlić się już nie mogłam.
— A ty czyś się już modlił? — spytałam.
— Nie przerywam ci — odpowiedział.
— Mam nadzieję, że się codzień modlisz? — spytałam znowu.
Nie odpowiedział mi i chciał odejść, alem go zatrzymała.
— Mój najdroższy, proszę, zrób to dla mnie, zmów pacierz.
Zbliżył się do mnie i poważnie, trochę jąkając się, zaczął powtarzać modlitwy. Kiedy niekiedy zwracał się ku mnie, jakby szukając pomocy i zachęty w mojej twarzy. Gdy skończył, uśmiechnęłam się i pocałowałam go.
— Zdaje mi się, że mam lat dziesięć — rzekł, rumieniąc się i całując moje ręce.
Dom nasz był jednym z tych starych patryarchalnych domów, w których przeżyło już kilka kochających się i szanujących wzajemnie pokoleń. Zewsząd wiało staremi dobremi wspomnieniami, które z chwilą, w której weszłam w te progi, stały się i mnie równie drogiemi. Porządek i gospodarka domowa należały do Tatjany Semionówny. Nie można powiedzieć, aby dom miał pozór wytworny i piękny, ale zacząwszy od służących aż do mebli, wszystko było porządne, liczne i wzbudzające zaufanie.
W salonie meble były poustawiane symetrycznie, na ścianach wisiały portrety, podłogi okryte były dywanami domowej roboty. W buduarze stoły były inkrustowane, meble nowsze i stał fortepian. Mój buduar, dzięki staraniom Tatjany Semionówny, był możliwie urządzony; ustawiono tu meble różnych wieków i stare ogromne lustro. Z początku przechodziłam obok nich zawstydzona, ale z czasem stały mi się drogą pamiątką.
Tatjana Semionówna rządziła cicho, ale w domu szło wszystko, jak w zegarze. Chociaż służby mieliśmy zawiele, ale cały ten pułk chodził w trzewikach bez obcasów (Tatjana Semionówna uważała skrzypienie butów za najprzykrzejszą rzecz w świecie) i wszyscy zdawali się być dumni ze swego stanowiska. Drżeli przed starą panią, nas z mężem traktowali po ojcowsku i ze szczególnym zadowoleniem wypełniali swoje obowiązki.
Regularnie co sobotę myto podłogi, trzepano dywany, pierwszego dnia każdego miesiąca odbywały się Msze ze święceniem wody, a na imieniny Tatjany Semionówny, mego męża i moje (po raz pierwszy tej jesieni) wydawały się festyny na cały powiat.
Mój mąż oddawał się z zamiłowaniem sprawom włościańskim i męskiemu gospodarstwu nie wdając się wcale w kobiece. Wstawał bardzo wcześnie, nawet zimą, tak, że budząc się, nie zastawałam go już w sypialni; wracał dopiero na herbatę. Pijaliśmy ją zwykle we dwoje, a mąż po trudach i kłopotach gospodarskich wpadał zwykle w to wesołe usposobienie, któreśmy zwali dzikim szałem.
Nieraz kazałam mu opowiadać, co robił, a on opowiadał najzabawniejsze historye, z których śmieliśmy się do rozpuku; czasami, gdy wymagałam poważnego opowiadania, wstrzymywał uśmiech i mówił mi o sochach, pługach, parobkach.
Patrzałam wtedy w jego ożywione oczy i poruszające się usta, nic nie rozumiejąc, ciesząc się tylko, że go widzę i słyszę.
— No, cóż ci opowiadałem? Powtórz — zapytywał mnie ale ja nie umiałam powtórzyć, tak mi się śmiesznem wydawało, że on mi opowiada o czem inmem, niż o mnie i o sobie, bo właściwie cóż nas mogło obchodzić, po za nami dwojgiem?
Później dopiero już zaczęły mnie istotnie zajmować jego interesy i projekty.
Do obiadu Tatjana Semionówna nie wychodziła ze swego pokoju, ale rozmawiała z nami przez posłów.
Jak dziwnie zawsze brzmiał ten głos jej spokojnego, poważnego kątka, w naszym szczęśliwym światku. Nie mogłam się powstrzymać od śmiechu, gdy przychodziła pokojówka, żeby nam powiedzieć, że Tatjana Semionówna pyta, jakieśmy noc spędzili po wczorajszej przechadzce i oznajmia, że ona ma ból w boku i że psy nie dały jej zasnąć. Pytała, czy nam smakowały obwarzanki z makiem, bo je dziś piekł nie stary Grzegórz, ale Mikołaj i byłyby wcale nie złe, gdyby ich nie przypalił. Do obiadu nie długo byliśmy razem.
Ja grałam i czytałam, a on pisał albo obchodził gospodarstwa, ale o czwartej schodziliśmy się w salonie. Mama wypływała ze swego pokoju, zjawiali się rezydenci, kilku podróżnych, bo wędrowni nie mijali nigdy naszego domu.
Codzień, według starego zwyczaju mąż idąc do stołu, podawał ramię matce, a ona wymagała, żeby mi drugie podał i codzień z trudnością przeciskaliśmy się przeze drzwi.
Podczas obiadu prezydowała mama, rozmowy bywały poważne, trochę nawet uroczyste, tylko nasze wesołe słowa przerywały ten nastrój.
Od czasu do czasu między matką a synem zawiązywały się małe sprzeczki, w których żartowali potroszę ze siebie; lubiłam bardzo te sprzeczki, gdyż przebijało z nich ich przywiązanie wzajemne.
Po obiedzie mama zasiadała w salonie w wielkim fotelu, cięła tytuń albo przecinała stronice świeżo otrzymanych książek; myśmy czytali głośno lub wychodzili do bawialnego pokoju, gdzie stał fortepian.
Przez ten czas czytywaliśmy dużo, ale muzyka była naszą najmilszą rozrywką, budzącą zawsze nowe tony w naszych duszach. Jeżeli brałam jego ulubione utwory, odchodził zwykle w najgłębszy kąt pokoju, zkąd go dojrzeć nie mogłam, bo nie chciał widocznie zdradzać tego wrażenia, jakie na nim robiła moja muzyka, ale ja czasem najniespodziewaniej zrywałam się od fortepianu i biegłam do niego, aby podchwycić na jego twarzy to wzruszenie. Mama miała niekiedy ochotę zajrzeć do nas, a nie chcąc być natrętną, niby pod jakimś pozorem przechodziła do swego pokoju, lecz wiedziałam doskonale, że nie miała potrzeby tam iść i wracać tak prędko. Przy kolacyi zbieraliśmy się wszyscy w salonie, a ja musiałam rozlewać herbatę, częstować i spełniać obowiązki gospodyni.
Te uroczyste posiedzenia przy samowarze przez długi czas mnie krępowały. Zdawało mi się, że jestem zamłodą i za lekkomyślną, aby obracać kurkiem wielkiego samowara, stawiać szklanki na tacy ze słowami: „To dla Maryi Miniszny, to dla Piotra Iwanowicza,” zapytywać, czy dosyć słodko i zostawiać kawałki cukru dla niani i zasłużonych domowników.
— Wybornie, doskonale — mawiał nieraz mój mąż; — zupełnie jakbyś była dorosłą — i wprowadzał mnie w tem większe zakłopotanie.
Po herbacie mama kładła pasyans albo przysłuchywała się wróżbom Maryi Miniszny, potem nas całowała na dobranoc i odchodziliśmy do siebie.
Przesiadywaliśmy we dwoje do północy, a chwile te były najmilszemi z dnia całego.
Opowiadał mi wówczas o swojej przeszłości, układaliśmy plany, starając się mówić jaknajciszej, w obawie, żeby nas nie usłyszano na górze i nie doniesiono mamie, która wymagała, aby się wcześnie spać kładziono. Czasami przy pomocy Nikity improwizowaliśmy sobie ucztę z resztek pozostałych od kolacyi.
Życie nasze odbijało dziwnie na tle tego starego, dużego dworu, w którym zewsząd czuć było powiew staroświetczyzny i surowego systemu Tatjany Semionówny.
Nietylko ona, ale rezydenci, służba i meble nawet wzbudzały we mnie pewien strach, poszanowanie i poczucie, że jesteśmy oboje tutaj nie na miejscu i że musimy być grzeczni i ostrożni.
Gdy teraz przypominam sobie owe czasy, widzę, że ten surowy, niezmienny porządek i ten tłum ludzi ciekawych, który nas otaczał, krępował nas wprawdzie, ale też nadawał pewien urok tajemniczości naszemu ówczesnemu życiu.
Nie tylko ja, ale mój mąż nie zdradzał się nigdy z tem, co mu się mogło nie podobać, zdawałoby się, że przeciwnie stara się nie widzieć tego, co było niemiłem.
Lokaj mamy, Dymitryj Sidorow, wielki amator fajki, regularnie codzień, gdyśmy byli w salonie, szedł do gabinetu mego męża i wykradał tytuń ze szkatułki, a trzeba było widzieć Sergiusza Michałowicza, jak wołał mnie i pokazywał Sidorowa, który nie domyślał się, że jest widziany a kiedy Dymitryj wychodził na palcach z radości, że mu się udało szczęśliwie, mąż zbliżał się do mnie, mówił, że jestem „złotko” i całował mnie w same usta.
Czasami jednak nie podobała mi się ta jego miękkość i zbytnia dobroć; myślałam sobie:
— Zupełne dziecko, bez najmniejszej woli.
— Moje dziecko, — odpowiedział mi, gdym mu zrobiła uwagę, że nie rozumiem takiej niezmąconej pogody — czyż można się czemś martwić, czując takie bezgraniczne szczęście? Łatwiej jest samemu ustąpić, niż innych zmuszać, a wreszcie niema takiej sytuacyi, w którejby człowiek nie mógł być szczęśliwym. A nam przecie tak dobrze! Zresztą dla mnie teraz nic nie może być złem, chyba śmiesznem i marnem. A przecie: le mieux est l’ennemi du bien![1] Czy wierzysz, że ilekroć teraz słyszę dzwonek pocztowy, gdy otrzymuję list, albo gdy się budzę, strach mnie ogarnia, strach, że się może coś zmienić, bo już nic lepszego stać się nie może!
Ja tego nie rozumiałam. I mnie było bardzo dobrze, ale zdawało mi się, że to, czego doświadczam, musi spotykać wszystkich i zawsze i że gdzieś jest szczęście nie większe może, ale inne.
Tak minęły dwa miesiące. Nadeszła zima z zadymkami i mrozami, a choć on był zawsze ze mną, zaczynałam odczuwać samotność, zaczynałam odczuwać, że życie powtarza się, że ani w nim, ani we mnie niema już nic nowego i że wracamy na stare ścieżki mimowoli. Mąż zaczął się więcej zajmować interesami bez mego już udziału, a mnie się znów wydawało, że w nim się objawia nowy obcy mi świat, z którym mnie nie chce zapoznać; gniewał mnie jego wieczny spokój.
Kochałam go nie mniej, niż dawniej i nie mniej byłam szczęśliwa, ale miłość moja zatrzymała się i już nie rosła, a po za nią do duszy zaczynało się zakradać jakieś uczucie nowe a niespokojne.
Pożądałam ruchu, nie zaś cichego życia; pragnęłam zaznać niebezpieczeństw i poświęceń. Było we mnie dużo siły, a zużytkować jej nie mogłam w naszem ustroniu. Miewałam napady głuchej rozpaczy, ukrywałam ją przed nim, jak coś zdrożnego. On jednak spostrzegł dziwny stan mego ducha i zaproponował sam wycieczkę do stolicy, alem go uprosiła, żeby został i nie psuł naszego szczęścia.
Istotnie byłam szczęśliwą, ale gnębiło mnie, że to szczęście przychodzi bez trudów i ofiar, upłynie darmo, kiedy we mnie tyle było niezużytych sił do pracy i do ofiar.
Kochałam go i rozumiałam, że jestem wszystkiem dla niego, ale chciałam, żeby tę miłość widzieli wszyscy, żeby mi w niej przeszkadzali i żebym mimo to potrafiła go kochać.
Po co mi mówił, że jeżeli tylko zechcę, możemy wyprowadzić się do miasta. Po co? Być może, że uznałabym swój błąd sama i przekonała się, że ta ofiara, której szukam, jest blizko, pod ręką. Myśl, że wyjazd do miasta mógłby mnie wyleczyć z rozpaczy, przychodziła mi nieraz do głowy, ale jednocześnie wstyd i żal mi było odrywać męża od tych zajęć, do których tak się przywiązał i przywykł.
A czas leciał, śnieg zasypywał ściany domu, a myśmy byli zawsze jednacy w stosunku do siebie, a tam gdzieś w blasku, gwarze cieszyły się i cierpiały nieznane tłumy, nie troszcząc się o nasze życie.
Najgorszem było to, że z każdym dniem czułam, jak życie nasze zakuwa się w pewne określone i jednostajne formy, jak uczucie nasza traci swobodę i poddaje się nieubłaganemu prądowi czasu.
Z rana bywaliśmy weseli, w południe poważni, wieczorem czuli.
— Poświęcenie — powtarzałam sobie — tak to bardzo wzniośle poświęcać się, ale na to będzie czasu dość w przyszłości, a teraz jest coś innego, na co mi potem zbraknie sił i ochoty. Trzeba mi było czego innego — walki, potrzeba mi było, aby uczucie kierowało życiem, nie zaś życie uczuciem. Chciałam razem z nim stanąć nad przepaścią i powiedzieć: „Krok jeszcze, a rzucę się tam, jeszcze jedno poruszenie a zginę.” Chciałam, żeby wtedy on zbladł, chwycił mnie w ramiona, potrzymał nad tą przepaścią, aż do zawrotu głowy i żeby uniósł potem, gdzie mu się podoba.
To rozdrażnienie źle wpłynęło na moje zdrowie i nerwy zaczynały się rozstrajać.
Pewnego poranku czułam się gorzej, niż zwykle, a i mąż wrócił z kancelaryi jakiś nieswój. Spostrzegłam to odrazu i zapytałam, co mu jest, ale mi odpowiedział, że nic wielkiego. Dowiedziałam się potem, że naczelnik powiatu, przez nieżyczliwość dla Sergiusza Michałowicza buntował naszych włościan. Mąż mój nie przetrawił w sobie jeszcze tej przykrości i dlatego nie chciał ze mną rozmawiać. Ale ja naturalnie uważałam, że nie chce mi nic powiedzieć, bo ma mnie za dziecko, które nie potrafi go zrozumieć.
Odwróciłam się od niego zagniewana i kazałam prosić do herbaty bawiącą u nas Maryę Minisznę.
Po herbacie zaprowadziłam ją do salonu i zaczęłam żywo i głośno rozmawiać o czemś, co mnie nie zajmowało wcale. Mąż chodził po pokoju, spoglądając na mnie co czas jakiś.
Te spojrzenia podniecały mnie jeszcze i śmiałam się ze wszystkiego, co mówiłam i co mówiła Marya Miniszna.
Mąż spojrzał raz jeszcze, nie rzekł ani słowa, wyszedł do gabinetu i drzwi zamknął za sobą. Ale jak tylko wyszedł, wesołość moja znikła tak nagle, że Marya Miniszna pytała, co mi się stało...
Nic jej nie odpowiedziałam, ale czułam, że mi się na płacz zbiera. Co też on tam robi sam, pewnie się gryzie, a przecie gdyby się zwierzył, ulżyłoby mu to z pewnością, ale nie, on chce mnie dręczyć, chce dać uczuć, że go nie zrozumiem, chce mnie upokorzyć i dowieść, że ma słuszność, ale i ja mam słuszność, gdy mi jest nudno, pusto, gdy mi się chce żyć, ruszać, a nie stać na miejscu i czuć, jak życie ulatuje.
Ja chcę z dniem każdym, z każdą godziną iść naprzód, chcę czegoś nowego. A on stoi na miejscu i mnie trzyma. A jakże łatwo byłoby to zmienić! Na to nie potrzeba mnie zawozić do miasta, trzeba być tylko takim, jak ja, nie udawać, nie skrywać się lecz być sobą.
On mi to sam przecie powtarza, czemuż więc nie jest takim? To jego największa wina.
Czułam, że mi łzy zalewają serce i że jestem rozdraźniona na niego. Przeraziłam się sama tego uczucia i poszłam do gabinetu. Siedział przy biurku i coś pisał; usłyszawszy moje kroki, obejrzał się i spokojnie znowu zaczął pisać. Spojrzenie to nie podobało mi wcale; zamiast podejść do niego, stanęłam przy stole i otworzyłam książkę. Raz jeszcze obejrzał się.
— Maszo, co ci jest dzisiaj? — zapytał.
Odpowiedziałam mu zimnem spojrzeniem, które mówiło: „Po co pytać? po co te uprzejmości?”
Kiwnął głową i uśmiechnął się łagodnie, ale po raz pierwszy mój uśmiech nie odpowiedział jego uśmiechowi.
— Co ci się dziś zdarzyło, czemu mi nic nie mówisz? — zapytałam.
— To drobnostka! — odparł — Teraz mogę ci już opowiedzieć. Dwóch włościan poszło do miasteczka...
Ale nie dałam mu skończyć.
— Czemuś mnie nie odpowiedział, kiedym cię podczas herbaty pytała?
— Mógłbym ci powiedzieć coś niegrzecznego, bo byłem wówczas zły — odparł.
— A ja wtedy właśnie chciałam wiedzieć.
— Po co?
— Czemu ty myślisz, że ci nigdy i w niczem pomódz nie mogę.
— Ja tak myślę? — zawołał, rzucając pióro — Nie! ja myślę, że żyć bez ciebie nie umiem. We wszystkiem nietylko mi pomagasz, ale jesteś moją jedyną podporą. Co też ci do głowy przychodzi! Toż ja dla ciebie tylko żyję i jeżeli się tu dzieje coś dobrego, to tylko dlatego, że ty tu jesteś, przez ciebie.
— O wiem, jestem miłem dzieckiem, które trzeba uspakajać — rzekłam takim tonem, że spojrzał na mnie zdziwiony. — Nie chcę tego spokoju i mam go dosyć, o dosyć!
— Słuchaj — rzekł, przerywając mi, jakby w obawie o słowo, które miałam wypowiedzieć. — Jakbyś ty w tym wypadku postąpiła?
— O, teraz już nic mi nie mów! — zawołałam, chociaż miałam ochotę usłyszeć, co mi powie. — Ja nie chcę bawić się w życie, ja chcę żyć na równi z tobą.
Na twarzy, tak żywo odbijającej każde wrażenie, odbił się ból.
— Ja chcę żyć, tak jak ty i z tobą — zawołałam.
— W czem że twoje życie różni się od mego? — zapytał. — W tem chyba, że ja, a nie ty, mam zajścia z komisarzem włościańskim i z pijanymi chłopami.
— Ależ nie tylko w tem! — rzekłam.
— Na miłość Boską, zrozum mnie, moja droga — ciągnął dalej. — Ja wiem, że niepewność trapi duszę, jak zmora, ja tego doświadczyłem na sobie. Wiesz, że cię kocham, a więc pragnę rozwiać te niepewności. Uczucie dla ciebie jest mojem życiem, więc mnie żyć nie przeszkadzaj.
— Ty zawsze masz słuszność! — rzekłam, nie patrząc na niego. Byłam niezadowolona, że w jego duszy znowu panowała cisza i spokój, gdy we mnie grał żal, niezadowolenie i niejasne poczucie winy.
— Maszo, co ci się stało? — zapytał. — Nie o to idzie, kto z nas ma słuszność, ale o to, co ty masz do mnie? Nie mów odrazu, zastanów się, a potem powiedz wszystko, co myślisz. Jesteś niezadowolona ze mnie i pewnie masz słuszność, ale powiedz w czem zawiniłem?
Jakże mogłam wynurzyć mu swoją duszę? To, że mnie zrozumiał, że nic nie mogłam nie pomyśleć, czegoby nie odgadł, to mnie rozdrażniło tembardziej.
— Nie mam nic przeciw tobie, ale się nudzę i nie chcę nudzić się dłużej! Ale ty mówisz, że tak być musi i masz słuszność, jak zwykle. — Spojrzałam na niego. Dopięłam swego: jego spokój znikł, ale natomiast twarz wyrażała ból i przerażenie.
— Maszo — rzekł cicho — to nie są żarty. Teraz decydują się nasze losy. Proszę cię nie przerywaj i wysłuchaj mnie. Czemu ty mnie dręczysz?
Ale mu przerwałam.
— Ja wiem, że ty masz słuszność; już mi nic nie mów — rzekłam tak zimno, jakby nie ja, ale jakiś zły duch przemawiał przez moje usta.
— O, gdybyś ty wiedziała co robisz! — rzekł drżącym głosem.
Rozpłakałam się, zrobiło mi się lżej na duszy. On wstał i usiadł przy mnie. Żal mi go było i miałam wyrzuty sumienia. Myślałam, że musi patrzeć na mnie w tej chwili, surowo, albo wzgardliwie, lecz gdym się obejrzała, spotkałam się z jego wejrzeniem pokornem, błagającem, jakby o przebaczenie. Wzięłam go za rękę i rzekłam:
— Przebacz mi, ja sama nie wiem, co mówię!
— Tak, ale ja wiem i czuję, że masz słuszność.
— W czem? — spytałam.
— Że musimy jechać do Petersburga — rzekł. — Tutaj nie mamy już co robić.
— Jak chcesz! — odparłam.
Wziął mnie w objęcia i ucałował.
Tego wieczora grałam mu długo, a on chodził po pokoju i szeptał.
Miał to przyzwyczajenie, a ilekroć go pytałam co szepcze, zawsze mi odpowiadał, a czasem jakieś myśli osobiste. I teraz go spytałam.
Zatrzymał się, pomyślał chwilę i uśmiechając się odpowiedział tym dwuwierszem Lermontowa:

„On buntowniczy, szuka burzy,
Jak gdyby w burzach był spokój,”

On wszystko rozumie — pomyślałam, wstając od fortepianu — wzięłam go pod rękę i zaczęliśmy chodzić po pokoju.
— Tak? — zapytał z uśmiechem.
— Tak — odparłam szeptem i wesołość owładnęła nami, oczy nasze się śmiały, robiliśmy coraz większe kroki i coraz bardziej wspinaliśmy się na palce. I tym samym krokiem ku zgorszeniu Grzegorza i zdumieniu mamy obeszliśmy wszystkie pokoje. W jadalni popatrzaliśmy sobie w oczy i wybuchnęliśmy śmiechem.
Na dwa tygodnie przed świętami byliśmy już w Petersburgu.









  1. Przypis własny Wikiźródeł (franc.) Lepsze jest wrogiem dobrego





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lew Tołstoj i tłumacza: anonimowy.