Szkarłatna Róża Raju Boskiego/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Szkarłatna Róża Raju Boskiego
Podtytuł Świątobliwy ks. Wojciech Męciński
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział II
W LUBELSKIM KOLEGIUM JEZUICKIM

Około r. 1615 oddano go do kolegium jezuitów w Lublinie. Była to najlepsza rzecz, jaką pani Męcińska mogła zrobić dla swego syna. Kolegium owo było sławne, podobnie jak i sposób nauczania przez pedagogów jezuickich, a trzeba też dodać, że był to okres wielkiego rozkwitu tego zakonu. Jezuici mieli już wówczas swoje seminaria misjonarskie, z których wysyłali doskonale przygotowanych i wykształconych misjonarzy w najodleglejsze strony świata. Bawiąc na studiach w kolegium tego zakonu, Męciński musiał się bodaj z grubsza zaznajomić z jego pracami, a gdy się z nimi zapoznał, ogrom ich musiał mu zaimponować i natchnąć go zapałem do pracy apostolskiej prowadzonej na tytaniczną skalę.
Albowiem była to obfitująca w kauczuk, złoto i diamenty Brazylia, w której dżunglach misjonarze nawracali Indian leśnych, ludy prastare, żyjące w gąszczach dziewiczych lasów nad brzegami rzek, płynących cicho korytarzami leśnymi, wysokimi na 60 metrów i więcej, a ocienionymi zielonymi sklepieniami gęstej roślinności tak, że słońce nigdy ich nie przenikało i panował w nich wieczny zmrok. Niezliczone są niebezpieczeństwa i choroby, na jakie człowiek w tych lasach jest narażony. Dodajmy do tego brak chleba i soli, której Indianie nie używają, nieodpowiednie i niewłaściwe pożywienie, składające się ze źle przyrządzonych niewielu jarzyn, owoców i orzechów leśnych, mięsa małp lub papug, a wreszcie zupełne osamotnienie wśród dzikich ludzi, wędzących głowy zdobyte na nieprzyjaciołach, i oddalenie od wszelkiej cywilizacji, a będziemy mieli niedokładny tylko obraz warunków, w jakich pracowali i wciąż jeszcze pracują misjonarze jezuiccy w Ameryce Południowej.
Usługi ich, jakie oddają cywilizacji, szerząc równocześnie wiarę chrześcijańską, są tak olbrzymie i niespożyte, że nawet najzaciętsi ich wrogowie, wolnomularze, oddają im sprawiedliwość i o działalności ich wyrażają się z najwyższym uznaniem.Albowiem misjonarze jezuiccy, o czym dziś mało kto wie, zwalczali w Ameryce niewolnictwo, organizowali Indian, pobudowali dużo pięknych miast i wszelkimi siłami starali się wprząc plemiona indiańskie we wspólną pracę cywilizacyjną. Nie udało im się to, ponieważ koloniści europejscy, zwolennicy niewolnictwa, które dostarczało im rąk roboczych, wypędzili ich z ich terytoriów, skutkiem czego prowincje, jak Paragwaj i Urugwaj, upadły, a Indianie do pewnego stopnia zdziczeli. W każdym razie wykazują już bardzo mało zdolności twórczych.
Jezuici byli także pionierami badań naukowych w tych tajemniczych krajach; oni pierwsi dali wyczerpujące opisy dżungli podzwrotnikowej, najrozmaitszych plemion Indian leśnych, również w Ameryce Północnej, fauny i flory wielkich rzek, po których podróżowali, jak na przykład rzeki Missisipi, którą w całej jej długości zbadał i doskonale opisał misjonarz jezuicki.
Równocześnie zaś oddziały armii jezuickiej, wspomagane przez legiony świętych, błogosławionych i męczenników, dążą na Daleki Wschód, do Indyj, Chin i Japonii. Tu praca z początku odbywa się w warunkach lżejszych, bo przede wszystkim ludność, składająca się z wyznawców różnych religij i niezliczonych sekt, jest bardziej tolerancyjna, czy może na sprawy religii obojętna, a zarazem warunki kulturalne są znacznie lepsze. Żyje się bądź co bądź wśród ludzi cywilizowanych, u których nauka albo wzbudza ciekawość i chęć do dyskusyj, albo też umysłom zabobonnym zdaje się obiecywać nowe czary i cuda. Tak się dzieje w Indiach. Bramini i filozofowie buddyjscy prowadzą z misjonarzami długie dysputy teoretyczne, szermując swymi mrzonkami teozoficzno-pogańskimi i arcysubtelnymi sofizmatami swej zimnej, sztucznej dialektyki. Wszystko to się dzieje na tle przepięknych, starych świątyń o architekturze dziwacznej, o ścianach, pokrytych całymi sieciami płaskorzeźb w kamieniu, w mrocznych głębiach tajemniczych miejsc świętych, strzeżonych przez setki potwornych, okrutnych bogów. To znów w głębi cudownych parków jak z bajki, gdzie poprzez szmaragdowe trawniki, po których pyszne swe ogony dumnie wlokę pawie, poprzez soczystą zieleń drzew, poza cichą taflą wody parkowego stawu, widać było pałac z białego marmuru, koronką rzeźbioną obramowany, lekki i jasny, jak dobry sen lub radosne westchnienie. To trwało jakiś czas, póki nie przekonano się, że ci przybysze z Zachodu nie ustępują najuczeńszym mędrcom, nie korzą się przed nimi, lecz podnieceni jakąś niezrozumiałą siłą, mają nad nimi taką wyższość ducha, że niemal im rozkazują. A gdy równocześnie pokazało się, że najrozmaitsze faktorie i stacje handlowe dążą do finansowego wyzysku ludności, podrażniona ambicja, połączywszy się ze słusznym oburzeniem na ciemiężących lud cudzoziemców, zmieniła się w nienawiść, która odruchowo zaczęła reagować prześladowaniem i pogromami. Jednakże i wtedy jezuici nie ustąpili, lecz ze zdwojoną gorliwością pracowali dalej.
W wielce kulturalnych Chinach, od dawna czczących naukę i mężów uczonych, misjonarzom jezuickim nie powodziłoby się źle, gdyby nie odrębność umysłowa Chińczyków, tak obca i niedostępna, że trafić do niej przychodziło „białym ojcom“ tylko z największą trudnością. Główną przeszkodę stanowił właściwy Chińczykowi materialistyczny pogląd na świat, odwieczny i stanowiący jedyny motyw jego życia. Chińczyk dopuszcza i przyznaje chętnie, że chrystianizm jest religią niezmiernie wzniosłą, ale nie dostrzega w niej dla siebie żadnych wskazówek praktycznych, przeciwnie, jej idee, zwłaszcza jej altruizm, wydają mu się sprzeczne z wymaganiami i potrzebami życia, nierealne. Dlatego, jak długo „biali ojcowie“ pomagają we wsi materialnie, leczą chorych i ucząc dzieci, opiekują się nimi, Chińczycy tolerują ich, a nawet udają wdzięczność i życzliwość; ale jak tylko stanie się jakieś nieszczęście, a ktoś zmobilizuje przeciw misjonarzom miejscowe zabobony lub kiedy z jakiejś przyczyny wybucha nienawiść do białych i straszne, chińskie okrucieństwo się wyzwala, najbardziej szanowani, zdawałoby się, kochani misjonarze giną wśród okropnych tortur, a zrabowane ich domy misyjne padają pastwą płomieni. Tak było za czasów Męcińskiego i tak jest po dziś dzień. Jednakże mimo to misjonarze jezuici z placu boju nie ustąpili.
Zgoła inaczej miały się rzeczy w Japonii, w której zawsze panowało prawo, a w sprawach religijnych tolerancja. Wyznaniem państwowym w Japonii jest „szyn-to“, które jednak dopuściło buddyzm, a także chiński kult przodków i inne chińskie wyznania, Dlatego też, mimo iż Japonia zawsze bardzo niechętnie widziała osiedlanie się białych w swoich granicach, przeciw kapłanom katolickim z początku wrogo nie występowała. Zatarg powstał częściowo tylko na tle religijnym, a częściowo polityczno-państwowym. O tym zresztą szczegółowo na właściwym miejscu. Poza tym naród ten dzięki swej wielce szlachetnej ideologii oraz zrozumieniu, iż musi współpracować z Europą i iść z postępem czasu, ze wszystkich może narodów Dalekiego Wschodu najpodatniejszy jest na wpływy kultury europejskiej i najdojrzalszy byłby może do przyjęcia chrześcijaństwa. Stara Japonia dziś już zamiera, kończy się i staje się areną trzech walczących z sobą wpływów kulturalno-ideowych, a mianowicie: amerykańskiego, angielskiego i niemieckiego. Największe szanse mieliby dziś Niemcy, a co zatem idzie protestantyzm jako religia spekulacyjna i najbardziej dogadzająca materialistycznemu sposobowi myślenia.
I tu właśnie jeszcze raz dowiedli kilkaset lat temu jezuici, jak pewne mają oko, nadzwyczajny instynkt i zdolność orientowania się w najzawilszej psychologii obcych narodów i ras. Już w XVII wieku jak gdyby przeczuwając, po jakiej linii będzie musiał pójść rozwój Japonii i że ona prędzej czy później będzie musiała wstąpić do grona narodów o kulturze europejskiej, a tym samym chrześcijańskiej, zwrócili na nią uwagę i poświęcili pracy nad nią wiele wysiłków. Dlatego mimo prześladowań gorszych niż w Indiach i w Chinach, bo systematycznych i przeprowadzanych z tą żelazną, beznamiętną a nieubłaganą konsekwencją, jaką stwarza prawo i ustawa, bezustannie szli do ataku na doskonale strzeżone, skaliste wybrzeża Japonii, aby tam ginąć i śmiercią stwierdzać swe pierwszeństwo i prawo do walki o duszę tego ludu. Trudy ich nie przepadły daremnie, bo jednak, jak wiadomo, w Japonii jest dziś już biskup Japończyk obok biskupów cudzoziemców, a piszący te słowa widział w Tokio na mszy w przepełnionym katolickim kościele Japończyków bardzo przykładnie się modlących, w księgarni zaś japońskiego towarzystwa katolickiego miał sposobność rozmawiać z Japończykami i przekonać się, że oni są takimi samymi katolikami, jak my.Jeśli się do tego doda fakt drugorzędny, lecz niemniej ściśle związany z psychologią, to jest japońskie zamiłowania estetyczne, a także ukochanie poważnej, uroczystej wspaniałości w obrzędach, można mieć nadzieję, że duszy japońskiej trafia do przekonania raczej piękna liturgia katolicka niż suche nabożeństwo protestanckie
Niemniej poważne były w owym czasie misjonarskie prace w Afryce, były to jednak próby usadawiania się na wybrzeżu i utworzenia sobie w ten sposób podstaw do dalszych wypraw w głąb Czarnego Lądu, na razie niemożliwych, a przynajmniej bardzo trudnych z tego powodu, że Murzyni misjonarzy zjadali.
Na zakończenie wspomnimy jeszcze o zabiegach jezuitów w celu pozyskania dla Kościoła katolickiego Rosji. Były to zabiegi dyplomatyczne, bardzo gorliwe i wymagające natężonej pracy, a także konspiracja, nieunikniona choćby ze względu na to, że wśród panów rosyjskich niemało było zwolenników tegoż Kościoła oraz Polski, do czego jednak bali się przyznać.
Nie podobna, aby w lubelskim kolegium jezuickim nie rozwinięto wspaniałego obrazu tych olbrzymich prac przed młodym Męcińskim, który niewątpliwie zwierzyć się musiał swym przyjaciołom z nurtujących go wciąż aspiracyj do zdobycia palmy męczeńskiej. Z pewnością nie taił też, iż czuje powołanie do stanu duchownego i pragnie zostać jezuitą. Bo do przyczynienia się do ich wielkiego dzieła, choćby tylko przez śmierć męczeńską, musiał się zapalić. Nikt, a już zwłaszcza jezuici, wśród których było wielu mężów z najświetniejszych rodów, nie dziwili się temu, wątpliwe też jest, aby komu przyszło na myśl odwodzić Męcińskiego od tego zamiaru, tym bardziej, że miał brata, Stanisława, który nowymi świeckimi splendorami mógł nazwisko rodziny okryć i własnym potomstwem je zabezpieczyć.
Tedy Męciński, przybywszy pewnego razu do domu na wakacje, oświadczył matce, że chce zostać księdzem jezuitą i w dodatku misjonarzem.
Jak to już wiemy, pani Męcińska była damą wielce szanowną, surowych poglądów na świat i obyczajów, a także szczerze religijną. Praktyki religijne pełniła punktualnie i rzetelnie, postów przestrzegała ściśle; gdy mały Wojciech był ciężko chory, ofiarowała go Najświętszej Pannie Marii i zawsze starała się rozwijać do Niej w synu szczególne nabożeństwo. Teraz jednak, gdy usłyszała o jego postanowieniu, dała mu odpowiedź dość dziwną.
A mianowicie — dała mu w twarz.
Potem zaś zabrała go z kolegium lubelskiego od jezuitów i przeniosła na Uniwersytet krakowski, gdzie kazała mu studiować medycynę.
Młody człowiek pokornie zastosował się do woli matki i dobrze zrobił.
Wiadomości lekarskie bardzo mu się w późniejszym czasie przydały.
Postępek pani Męcińskiej nie zdziwi nikogo, kto rozumie psychologię miłości macierzyńskiej, prostej i surowej, ale głębokiej. Pani Męcińska pragnęła, aby jej syn był zwykłym, szczęśliwym człowiekiem, aby się cieszył światem, używał w miarę swych dostatków i miał z uczciwą żoną zdrowe, ładne potomstwo. To tak zrozumiałe, że nie będziemy się nad tym rozwodzić.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.