Szkarłatna Róża Raju Boskiego/całość

>>> Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Szkarłatna Róża Raju Boskiego
Podtytuł Świątobliwy ks. Wojciech Męciński
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
JERZY BANDROWSKI
SZKARŁATNA RÓŻA
RAJU BOSKIEGO
ŚWIĄTOBLIWY KS. WOJCIECH MĘCIŃSKI
KSIĘGARNIA ŚW. WOJCIECHA
POZNAŃ — WARSZAWA — WILNO — LUBLIN

Nakładem i czcionkami Drukarni i Księgarni Św. Wojciecha S. z o. o.
w Poznaniu. Tłoczono na papierze z własnej fabryki „Malta”.





WSTĘP

„Szkarłatna Róża Raju Boskiego“ — oto jak pięknie i poetycznie nazwał naszego męczennika jego polski biograf z XVII w., który do tego tytułu dodał objaśnienie, streszczające dziełko, a mianowicie: „Zywot y Smierc Swiątobliwey Pamięci, X. Woyciecha Męcinskiego, Societatis Jesu, ktory dla S. Wiary Katolickiey w Japoniey pospołu ze czterema Oycami tegoż Zakonu okrutnie był zabity...“ Biografia ta wyszła w Krakowie, w drukarni Schedla, roku 1672[1].
Życiorysów Męcińskiego jest sporo. Pierwszy pisał o nim, a raczej o straceniu w Japonii czterech misjonarzy jezuitów, a w ich liczbie także Alberta Micischi, którym był nasz Męciński, jezuita Pedro Marquez. Relację tę na język włoski przetłumaczył jezuita Franciszek Rosini. Głównym źródłem wiadomości o Męcińskim był list o. Franciszka Roas, ówczesnego prowincjała japońskiego, pisany do prokuratora jezuitów prowincji polskiej. List ten, szczegółowo opisujący działalność apostolską Męcińskiego i jego męczeńską śmierć, nie został przetłumaczony na język polski, ale biografowie Męczennika mieli go niewątpliwie pod ręką. Z współczesnych Męcińskiemu biografów polskich za najważniejszego uważany jest ks. Drużbicki, który Męcińskiego znał osobiście, był jego spowiednikiem i korespondował z nim, Dodać należy, iż wiadomości, jakie o Męcińskim zebrano na Dalekim Wschodzie, są znacznie dokładniejsze, niż te, jakie mamy o jego dzieciństwie i młodości, spędzonej w Polsce.
Rozumie się, że wieść o męczeńskiej śmierci polskiego misjonarza wywarła w kraju olbrzymie wrażenie. Dodać do tego należy i dziwnie egzotyczne tło męczeńskiej tragedii, nikomu właściwie nieznaną bliżej Japonię. Znaliśmy Turcję, Krym, nawet Persję, ale do Japonii Polacy się nie zapuszczali, i Męciński był pierwszym Polakiem, który dotarł do brzegów Nipponu. W ogóle, pełne przygód, barwne i dziwne życie tego kapłana, tułającego się po wyspach, morzach i lądach nieznanych, jak Chiny, Formoza, wyspy Malajskie lub Japonia, było na owe czasy czymś nadzwyczajnym, czymś, co tę postać owiewało blaskiem i poezją baśni wschodnich, wywoływało w duszach nowe obrazy i budziło tęsknotę do Nieznanego.
Dziwnym istotnie był ten niewytłumaczony pociąg do krajów i ludów tak bardzo odległych przestrzenią i duchem. Jedynym na owe czasy towarzyszącym Męcińskiemu w tej tęsknocie Polakiem był jezuita ks. Rudomina, który prawie równocześnie z nim żył, pracował i umarł śmiercią naturalną w Chinach. Poza tym nie pracowaliśmy chętnie na tym polu, ani w Azji ani w Afryce, ani w ogóle na żadnych obcych kontynentach. My mieliśmy pod bokiem swój bliski Wschód, Tatarów, Turków, Kozaczyznę, Dzikie Pola, Ukrainę, wreszcie olbrzymią Rosję, i podobnie jak nasza ekspansja państwowa i kulturalna, tak również nasza ekspansja duchowa szła na ten bliski Wschód, gdzie zdarzało się nam hetmanić Kozakom, sadzać carów na tronie moskiewskim, szerzyć w Moskwie język, literaturę i obyczaj polski, oraz pracować nad zniesieniem schizmy i przywróceniem Kościołowi katolickiemu dziesiątków milionów dusz. Było to zadanie olbrzymie, z urodzenia duszy polskiej włożone przez Boga i historię i wymagające wysiłków wielkich, trwających przez wieki: przed tym zadaniem naród nasz ponownie dziś stoi.
Nie byłoby tedy nic dziwnego, gdyby Męciński, jezuita polski, wzrok swój w poszukiwaniu pracy i męczeństwa skierował był w tę stronę. Palmę męczeńską też może udałoby się znaleźć w Turcji lub na Krymie. Ale Męciński, który męczeństwa pragnął całą duszą, nie miał zupełnej pewności, czy ją tu zdobędzie. Ostatecznie bowiem, prowadząc z sąsiadami częste wojny, utrzymywaliśmy z nimi nieraz także i zupełnie poprawne stosunki, co w swych następstwach krępowało swobodę pracy apostolskiej. Należało się liczyć ze względami politycznymi. Sprawy religijne były zresztą w Turcji uregulowane. Natomiast w Japonii śmierć była pewna, albowiem tam rząd, wygnawszy z kraju jezuitów, pod karą śmierci zabronił im powracać. Już tedy samo pojawienie się misjonarza w granicach państwa mikada ściągało na niego okropne tortury i straszną śmierć wyznaczoną za niedozwolone przekroczenie granic, szpiegostwo, spiskowanie i podmawianie poddanych do buntu przeciw cesarzowi. Liczne wyroki śmierci, bezwzględnie wykonywane na misjonarzach, którzy do zakazu tego stosować się nie chcieli, dowodziły, że władze japońskie bynajmniej żartować nie myślą.
Ale z drugiej strony poza tym motywem był jeszcze inny. Miłość i chęć poznania świata, chęć zdobycia go, bywa w ludziach czasem tak silna, że wypędza ich z domu rodzinnego i gna przez morza i pustynie, każąc im ścigać jakąś wizję, wciąż przed nimi uciekającą. Dla jednych wizją taką będzie odkrycie czy nawet zdobycie nowych królestw, ewentualnie nawiązanie z nimi stosunków handlowych i korzystanie z ich bogactw. Dla drugich są to lądy nieznane, które oni chcą skolonizować, zorganizować i powołać do życia. Jeszcze inni gonili za złotem lub sławą. Taki Marco Polo wędrował lądem z Wenecji na dwór Wielkiego Bogdychana Tatarii i Chin właściwie głównie przez ciekawość. Słyszał o tych krajach i zapragnął je poznać, żywiąc może w duszy głęboko ukrytą nadzieję jakichś ukrytych odznaczeń, kariery czy wzbogacenia się. Pobudki były rozmaite, nieraz bardzo wzniosłe, jak na przykład w wyprawach krzyżowych, częściej jednak były natury o wiele niższej, a mianowicie celem ich był podbój, bogactwa i złoto. Jest to bądź co bądź ekspansja naturalna i przyrodzona duszy ludzkiej. Konkwistadorami jesteśmy nie tylko, gdy z mieczem w pięści zdobywamy nieznane kraje i podbijamy nowe ludy. Bezkrwawymi, lecz ani na chwilę nie ustającymi w boju zdobywcami są też i wielcy uczeni nasi, którzy w ciężkim zmaganiu się wydzierają przyrodzie jej tajemnice. Być może, że w duszy Męcińskiego, szlachcica i potomka żołnierzy, tlił właśnie ów żar zdobywczy, który kazał mu wyruszyć na podbój dalekich światów, jeno nie w zbroi i z orężem w dłoni, lecz z krzyżem, niosącym światło niebiańskie, odkupienie i pełną słodyczy miłość całej Ludzkości, miłość bliźniego.
Oto zdobywca polski, zdobywca prawdziwy, z którego możemy być dumni. I oto dlaczego wydaje nam się tak dziwnie promienny i jasny. Nie przeto tylko, że głosił słowo Boże w krainach oświetlonych silnymi promieniami podzwrotnikowego słońca a umalowanych bujną zielenią bogatych w owoce pięknych palm wszelakich, i nie dlatego tylko, że widzimy go tak często na rozedrganych od słońca przestrzeniach wodnych mórz szmaragdowych. Niewątpliwie w tej duszy goręcej, rwącej się do wielkiego dzieła Bożego, jest coś z nieutulonej tęsknicy marzycieli-poetów, którzy żyją w glorii swego zaświatowego wizjonerstwa. Ale Męciński jaśnią mi się widzi przez promieniowanie własnego blasku, gdyż u końca drogi, skupiając się w pełnej, niewypowiedzianej miłości szkarłatnej róży boskiego raju, w ostatnim, wezbranym najtkliwszym uczuciem pocałunku oddaje swą duszę.





Rozdział I
DZIECIŃSTWO

O dzieciństwie i młodości Męcińskiego wiemy bardzo niewiele. Wiadomo, iż urodził się r. 1598 w Osmolicach, w Lubelskiem, z ojca, Jana Olbrachta, herbu Poraj (Róża) i z matki, Szczęsnej z Głoskowskich, herbu Jastrzębiec. Rodzina Męcińskich, szlachta senatorska, była bogata, można i wpływowa. Jest to ważne o tyle, iż widać z tego, że Męciński, ofiarując się na misjonarza, wyrzekał się dostatków i wielkich tytułów, a może i dostojeństw dla tułaczki, poniewierki i śmierci męczeńskiej. Tak postępuje tylko człowiek, idący wyłącznie za swym głosem wewnętrznym, czujący prawdziwe powołanie.
Ojciec Wojciecha był dziedzicem ogromnego majątku ziemskiego, tak zwanego wówczas „klucza“, liczącego kilkanaście wsi. Ziemia w Lubelskiem jest urodzajna i obfitująca w piękne lasy. Co się tyczy piękności położenia, to nie odznacza się niczym szczególnie efektownym, lecz posiada wiele miłych widoczków i prześlicznych zakątków. Jedyną plagą tych stron były dość częste najazdy tatarskie, które jednak likwidowały wojska Rzeczypospolitej, mające swą podstawę w Zamościu.
Rzecz prosta, że kraj cierpiał od Tatarów znacznie, zwłaszcza przez branie przez nich licznego jasyru, co go wyludniało. Ale czambuły Nogajców, działając w pośpiechu, powierzchownie, nie niszczyły najżywotniejszych organów kraju, który z chwilowej klęski szybko się podnosił. Znowu przybywali ludzie, powracali dawni mieszkańcy, znowu w polach pojawiały się pługi, a na gościńcach ciężkie, ładowne wozy kupieckie ze wschodnim towarem.
Łatwo możemy sobie wyobrazić życie w Osmolicach, we dworze państwa Męcińskich, niczym nie różniące się od życia innych bogatych ziemian w ówczesnej Polsce. Te same zjazdy sąsiedzkie z powodu imienin czy świąt, te same przy tej sposobności narady i mniej lub więcej gorliwie spełniane kielichy węgrzyna. Powiedzmy, że w domu rodziców Męcińskiego mogło być trochę mniej zgiełku, wiwatów i wina, niż gdzie indziej, ponieważ pan Męciński był kalwinem, więc może mniej sprzyjał hucznym ucztom, matka zaś Męcińskiego była damą słynną z wielkiej surowości obyczajów, ręki bardzo silnej, a prócz tego cała była oddana zarządzaniu majątkiem.
Tu parę słów powiedzieć musimy o kalwiństwie starszego pana Męcińskiego. Wśród szlachty, zawsze chciwej nowinek, wypadki przechodzenia na inne wyznanie zdarzały się wówczas dość często z różnych powodów, nieraz po prostu z fanaberii: coś panu strzeliło do głowy, poróżnił się z jakimś duchownym, czy chciał braci szlacheckiej w sąsiedztwie zaimponować i przechodził na arianizm, luteranizm lub kalwinizm. Jednakże niemniej często się zdarzało, że taki heretyk pod koniec życia błędów swych heretyckich się wyrzekał, powracał na łono Kościoła katolickiego i za pokutę zbogacał go znacznymi fundacjami. Tak było na przykład ze znanym panem Taszyckim, który długie lata był arianinem, w Lusławicach, swej majętności nad Dunajcem, arian osadził, a później nie tylko błędów ich się wyrzekł, lecz tuż pod ich bokiem ufundował klasztor reformatów, którzy mieli zwalczać heretyków. Podobnie miała się rzecz i z ojcem Męcińskiego, który przed śmiercią porzucił kalwinizm i powrócił do wiary swych ojców. Zresztą na dzieci swe wpływu mieć nie mógł, ponieważ umarł, kiedy przyszły męczennik miał zaledwie cztery lata. Dzieci, to jest brata Wojciecha, Stanisława i siostrę wychowywała matka, matrona bardzo religijna.
O tym wychowaniu, niestety, też niezbyt wiele powiedzieć możemy. Z pewnych faktów, o których mowa będzie później, wolno wnioskować, że było ono typowo szlacheckie, a więc tyle razy opisywane i tak znane, iż rozwodzić się szeroko nad nim nie potrzebujemy. Była oczywiście nader surowa dyscyplina, chłopcy brykać nie mogli, pani Męcińska nigdy nie byłaby na to pozwoliła. Był też „praeceptor“, który uczył początków łaciny i innych nauk, była niezbędna, między innymi, pod kierunkiem koniuszego jazda konna, początki praktyki w gospodarstwie rolnym pod pozorem dozorowania robotników w polu itd. Rodzeństwo niezbyt się kochało, przynajmniej z bratem, Stanisławem, Wojciech miał stale jakieś spory. Prawdopodobnie rzecz polegała na tym, iż Stanisław musiał odziedziczyć po matce charakter dość oschły a sposób myślenia materialistyczny, wprost przeciwnie niż Wojciech, który był usposobienia raczej kontemplacyjnego, o wyraźnie entuzjastycznych skłonnościach, co zresztą potwierdza całe jego życie. Gdy się czyta jego listy o upragnionym męczeństwie, gdy się patrzy, z jak niezmąconą pogodą przyjmuje różne niespodzianki życiowe i z jak równym umysłem znosi przygody, nieraz bardzo przykre, widzi się tę duszę w nabożności swej rozegzaltowaną, skłonną do uniesień i zachwytów, często rozanieloną, a przy tym zawsze bezinteresowną, dobrami ziemskimi gardzącą. A tedy niewątpliwą wydaje mi się rzeczą, iż chłopaczek ten nie mógł być w domu rodzinnym należycie rozumianym, że nie zwracano uwagi na jego wizje i porywy, może czasami niezrozumiałe, i że mając przy sobie matkę i rodzeństwo, mimo wszystko lata dziecinne spędził właściwie w osamotnieniu, przynajmniej co się tyczy życia duchowego. Świadczyłby o tym fakt, że w listach swych domu rodzicielskiego prawie nie wspomina.





Rozdział II
W LUBELSKIM KOLEGIUM JEZUICKIM

Około r. 1615 oddano go do kolegium jezuitów w Lublinie. Była to najlepsza rzecz, jaką pani Męcińska mogła zrobić dla swego syna. Kolegium owo było sławne, podobnie jak i sposób nauczania przez pedagogów jezuickich, a trzeba też dodać, że był to okres wielkiego rozkwitu tego zakonu. Jezuici mieli już wówczas swoje seminaria misjonarskie, z których wysyłali doskonale przygotowanych i wykształconych misjonarzy w najodleglejsze strony świata. Bawiąc na studiach w kolegium tego zakonu, Męciński musiał się bodaj z grubsza zaznajomić z jego pracami, a gdy się z nimi zapoznał, ogrom ich musiał mu zaimponować i natchnąć go zapałem do pracy apostolskiej prowadzonej na tytaniczną skalę.
Albowiem była to obfitująca w kauczuk, złoto i diamenty Brazylia, w której dżunglach misjonarze nawracali Indian leśnych, ludy prastare, żyjące w gąszczach dziewiczych lasów nad brzegami rzek, płynących cicho korytarzami leśnymi, wysokimi na 60 metrów i więcej, a ocienionymi zielonymi sklepieniami gęstej roślinności tak, że słońce nigdy ich nie przenikało i panował w nich wieczny zmrok. Niezliczone są niebezpieczeństwa i choroby, na jakie człowiek w tych lasach jest narażony. Dodajmy do tego brak chleba i soli, której Indianie nie używają, nieodpowiednie i niewłaściwe pożywienie, składające się ze źle przyrządzonych niewielu jarzyn, owoców i orzechów leśnych, mięsa małp lub papug, a wreszcie zupełne osamotnienie wśród dzikich ludzi, wędzących głowy zdobyte na nieprzyjaciołach, i oddalenie od wszelkiej cywilizacji, a będziemy mieli niedokładny tylko obraz warunków, w jakich pracowali i wciąż jeszcze pracują misjonarze jezuiccy w Ameryce Południowej.
Usługi ich, jakie oddają cywilizacji, szerząc równocześnie wiarę chrześcijańską, są tak olbrzymie i niespożyte, że nawet najzaciętsi ich wrogowie, wolnomularze, oddają im sprawiedliwość i o działalności ich wyrażają się z najwyższym uznaniem.Albowiem misjonarze jezuiccy, o czym dziś mało kto wie, zwalczali w Ameryce niewolnictwo, organizowali Indian, pobudowali dużo pięknych miast i wszelkimi siłami starali się wprząc plemiona indiańskie we wspólną pracę cywilizacyjną. Nie udało im się to, ponieważ koloniści europejscy, zwolennicy niewolnictwa, które dostarczało im rąk roboczych, wypędzili ich z ich terytoriów, skutkiem czego prowincje, jak Paragwaj i Urugwaj, upadły, a Indianie do pewnego stopnia zdziczeli. W każdym razie wykazują już bardzo mało zdolności twórczych.
Jezuici byli także pionierami badań naukowych w tych tajemniczych krajach; oni pierwsi dali wyczerpujące opisy dżungli podzwrotnikowej, najrozmaitszych plemion Indian leśnych, również w Ameryce Północnej, fauny i flory wielkich rzek, po których podróżowali, jak na przykład rzeki Missisipi, którą w całej jej długości zbadał i doskonale opisał misjonarz jezuicki.
Równocześnie zaś oddziały armii jezuickiej, wspomagane przez legiony świętych, błogosławionych i męczenników, dążą na Daleki Wschód, do Indyj, Chin i Japonii. Tu praca z początku odbywa się w warunkach lżejszych, bo przede wszystkim ludność, składająca się z wyznawców różnych religij i niezliczonych sekt, jest bardziej tolerancyjna, czy może na sprawy religii obojętna, a zarazem warunki kulturalne są znacznie lepsze. Żyje się bądź co bądź wśród ludzi cywilizowanych, u których nauka albo wzbudza ciekawość i chęć do dyskusyj, albo też umysłom zabobonnym zdaje się obiecywać nowe czary i cuda. Tak się dzieje w Indiach. Bramini i filozofowie buddyjscy prowadzą z misjonarzami długie dysputy teoretyczne, szermując swymi mrzonkami teozoficzno-pogańskimi i arcysubtelnymi sofizmatami swej zimnej, sztucznej dialektyki. Wszystko to się dzieje na tle przepięknych, starych świątyń o architekturze dziwacznej, o ścianach, pokrytych całymi sieciami płaskorzeźb w kamieniu, w mrocznych głębiach tajemniczych miejsc świętych, strzeżonych przez setki potwornych, okrutnych bogów. To znów w głębi cudownych parków jak z bajki, gdzie poprzez szmaragdowe trawniki, po których pyszne swe ogony dumnie wlokę pawie, poprzez soczystą zieleń drzew, poza cichą taflą wody parkowego stawu, widać było pałac z białego marmuru, koronką rzeźbioną obramowany, lekki i jasny, jak dobry sen lub radosne westchnienie. To trwało jakiś czas, póki nie przekonano się, że ci przybysze z Zachodu nie ustępują najuczeńszym mędrcom, nie korzą się przed nimi, lecz podnieceni jakąś niezrozumiałą siłą, mają nad nimi taką wyższość ducha, że niemal im rozkazują. A gdy równocześnie pokazało się, że najrozmaitsze faktorie i stacje handlowe dążą do finansowego wyzysku ludności, podrażniona ambicja, połączywszy się ze słusznym oburzeniem na ciemiężących lud cudzoziemców, zmieniła się w nienawiść, która odruchowo zaczęła reagować prześladowaniem i pogromami. Jednakże i wtedy jezuici nie ustąpili, lecz ze zdwojoną gorliwością pracowali dalej.
W wielce kulturalnych Chinach, od dawna czczących naukę i mężów uczonych, misjonarzom jezuickim nie powodziłoby się źle, gdyby nie odrębność umysłowa Chińczyków, tak obca i niedostępna, że trafić do niej przychodziło „białym ojcom“ tylko z największą trudnością. Główną przeszkodę stanowił właściwy Chińczykowi materialistyczny pogląd na świat, odwieczny i stanowiący jedyny motyw jego życia. Chińczyk dopuszcza i przyznaje chętnie, że chrystianizm jest religią niezmiernie wzniosłą, ale nie dostrzega w niej dla siebie żadnych wskazówek praktycznych, przeciwnie, jej idee, zwłaszcza jej altruizm, wydają mu się sprzeczne z wymaganiami i potrzebami życia, nierealne. Dlatego, jak długo „biali ojcowie“ pomagają we wsi materialnie, leczą chorych i ucząc dzieci, opiekują się nimi, Chińczycy tolerują ich, a nawet udają wdzięczność i życzliwość; ale jak tylko stanie się jakieś nieszczęście, a ktoś zmobilizuje przeciw misjonarzom miejscowe zabobony lub kiedy z jakiejś przyczyny wybucha nienawiść do białych i straszne, chińskie okrucieństwo się wyzwala, najbardziej szanowani, zdawałoby się, kochani misjonarze giną wśród okropnych tortur, a zrabowane ich domy misyjne padają pastwą płomieni. Tak było za czasów Męcińskiego i tak jest po dziś dzień. Jednakże mimo to misjonarze jezuici z placu boju nie ustąpili.
Zgoła inaczej miały się rzeczy w Japonii, w której zawsze panowało prawo, a w sprawach religijnych tolerancja. Wyznaniem państwowym w Japonii jest „szyn-to“, które jednak dopuściło buddyzm, a także chiński kult przodków i inne chińskie wyznania, Dlatego też, mimo iż Japonia zawsze bardzo niechętnie widziała osiedlanie się białych w swoich granicach, przeciw kapłanom katolickim z początku wrogo nie występowała. Zatarg powstał częściowo tylko na tle religijnym, a częściowo polityczno-państwowym. O tym zresztą szczegółowo na właściwym miejscu. Poza tym naród ten dzięki swej wielce szlachetnej ideologii oraz zrozumieniu, iż musi współpracować z Europą i iść z postępem czasu, ze wszystkich może narodów Dalekiego Wschodu najpodatniejszy jest na wpływy kultury europejskiej i najdojrzalszy byłby może do przyjęcia chrześcijaństwa. Stara Japonia dziś już zamiera, kończy się i staje się areną trzech walczących z sobą wpływów kulturalno-ideowych, a mianowicie: amerykańskiego, angielskiego i niemieckiego. Największe szanse mieliby dziś Niemcy, a co zatem idzie protestantyzm jako religia spekulacyjna i najbardziej dogadzająca materialistycznemu sposobowi myślenia.
I tu właśnie jeszcze raz dowiedli kilkaset lat temu jezuici, jak pewne mają oko, nadzwyczajny instynkt i zdolność orientowania się w najzawilszej psychologii obcych narodów i ras. Już w XVII wieku jak gdyby przeczuwając, po jakiej linii będzie musiał pójść rozwój Japonii i że ona prędzej czy później będzie musiała wstąpić do grona narodów o kulturze europejskiej, a tym samym chrześcijańskiej, zwrócili na nią uwagę i poświęcili pracy nad nią wiele wysiłków. Dlatego mimo prześladowań gorszych niż w Indiach i w Chinach, bo systematycznych i przeprowadzanych z tą żelazną, beznamiętną a nieubłaganą konsekwencją, jaką stwarza prawo i ustawa, bezustannie szli do ataku na doskonale strzeżone, skaliste wybrzeża Japonii, aby tam ginąć i śmiercią stwierdzać swe pierwszeństwo i prawo do walki o duszę tego ludu. Trudy ich nie przepadły daremnie, bo jednak, jak wiadomo, w Japonii jest dziś już biskup Japończyk obok biskupów cudzoziemców, a piszący te słowa widział w Tokio na mszy w przepełnionym katolickim kościele Japończyków bardzo przykładnie się modlących, w księgarni zaś japońskiego towarzystwa katolickiego miał sposobność rozmawiać z Japończykami i przekonać się, że oni są takimi samymi katolikami, jak my.Jeśli się do tego doda fakt drugorzędny, lecz niemniej ściśle związany z psychologią, to jest japońskie zamiłowania estetyczne, a także ukochanie poważnej, uroczystej wspaniałości w obrzędach, można mieć nadzieję, że duszy japońskiej trafia do przekonania raczej piękna liturgia katolicka niż suche nabożeństwo protestanckie
Niemniej poważne były w owym czasie misjonarskie prace w Afryce, były to jednak próby usadawiania się na wybrzeżu i utworzenia sobie w ten sposób podstaw do dalszych wypraw w głąb Czarnego Lądu, na razie niemożliwych, a przynajmniej bardzo trudnych z tego powodu, że Murzyni misjonarzy zjadali.
Na zakończenie wspomnimy jeszcze o zabiegach jezuitów w celu pozyskania dla Kościoła katolickiego Rosji. Były to zabiegi dyplomatyczne, bardzo gorliwe i wymagające natężonej pracy, a także konspiracja, nieunikniona choćby ze względu na to, że wśród panów rosyjskich niemało było zwolenników tegoż Kościoła oraz Polski, do czego jednak bali się przyznać.
Nie podobna, aby w lubelskim kolegium jezuickim nie rozwinięto wspaniałego obrazu tych olbrzymich prac przed młodym Męcińskim, który niewątpliwie zwierzyć się musiał swym przyjaciołom z nurtujących go wciąż aspiracyj do zdobycia palmy męczeńskiej. Z pewnością nie taił też, iż czuje powołanie do stanu duchownego i pragnie zostać jezuitą. Bo do przyczynienia się do ich wielkiego dzieła, choćby tylko przez śmierć męczeńską, musiał się zapalić. Nikt, a już zwłaszcza jezuici, wśród których było wielu mężów z najświetniejszych rodów, nie dziwili się temu, wątpliwe też jest, aby komu przyszło na myśl odwodzić Męcińskiego od tego zamiaru, tym bardziej, że miał brata, Stanisława, który nowymi świeckimi splendorami mógł nazwisko rodziny okryć i własnym potomstwem je zabezpieczyć.
Tedy Męciński, przybywszy pewnego razu do domu na wakacje, oświadczył matce, że chce zostać księdzem jezuitą i w dodatku misjonarzem.
Jak to już wiemy, pani Męcińska była damą wielce szanowną, surowych poglądów na świat i obyczajów, a także szczerze religijną. Praktyki religijne pełniła punktualnie i rzetelnie, postów przestrzegała ściśle; gdy mały Wojciech był ciężko chory, ofiarowała go Najświętszej Pannie Marii i zawsze starała się rozwijać do Niej w synu szczególne nabożeństwo. Teraz jednak, gdy usłyszała o jego postanowieniu, dała mu odpowiedź dość dziwną.
A mianowicie — dała mu w twarz.
Potem zaś zabrała go z kolegium lubelskiego od jezuitów i przeniosła na Uniwersytet krakowski, gdzie kazała mu studiować medycynę.
Młody człowiek pokornie zastosował się do woli matki i dobrze zrobił.
Wiadomości lekarskie bardzo mu się w późniejszym czasie przydały.
Postępek pani Męcińskiej nie zdziwi nikogo, kto rozumie psychologię miłości macierzyńskiej, prostej i surowej, ale głębokiej. Pani Męcińska pragnęła, aby jej syn był zwykłym, szczęśliwym człowiekiem, aby się cieszył światem, używał w miarę swych dostatków i miał z uczciwą żoną zdrowe, ładne potomstwo. To tak zrozumiałe, że nie będziemy się nad tym rozwodzić.





Rozdział III
MŁODOŚĆ I NOWICJAT MĘCIŃSKIEGO

Po ukończeniu studiów uniwersyteckich w Krakowie rozpoczyna się w życiu Męcińskiego okres bardzo zajmujący. O tym okresie mamy wiadomości sporo, ale, niestety, niedokładnych, bałamutnych i sprzecznych. Cokolwiek by było, jest to okres bardzo niespokojny, w którym Męciński nie może trafić na obraną przez siebie drogę. Zamiary swe urzeczywistnia tylko częściowo, najistotniejszego swego celu osiągnąć jednakże nie zdołał, i dlatego przypuszczam, iż wówczas bardzo się męczył, zwłaszcza że miał też wiele przykrości. Dużo jeździ i podróżuje, styka się z coraz to nowymi ludźmi, uczy się, poznaje świat i robi wszystko, aby tylko osiągnąć cel, który sobie był zamierzył. Podróże jego są mu nakazane czy to przez opiekunów, czy też przez władze zakonne, a więc nie są bynajmniej wynikiem niespokojności jego ducha; mimo to jednak wyczuwa się w nich jak gdyby coś gorączkowego, coś, co niepokoi i denerwuje. Jest to może właśnie to jego dążenie do ostatecznego zlikwidowania wszystkich spraw, które go jeszcze ze światem więżą, nie pozwalając mu całkowicie oddać się swej ukochanej idei — pogoni za męczeństwem. I w tym właśnie jest coś bolesnego, jak gdyby współczucie, żal i litość zarazem.
Po śmierci matki opiekunowie Wojciecha wysłali go jako młodzieńca już zupełnie edukowanego wraz z bratem na wojaż po obcych krajach. Było to zwyczajem przyjętym w obcych sterach, koroną wykształcenia. Brata wyprawiono do Włoch, jego zaś przez Pomorze do Westfalii i Belgii.Młody Męciński, choć mu śpieszno było do nowicjatu, w czym mu matka nieżyjąca przeszkodzić już nie mogła, zastosował się do rozkazu opiekunów i wyjechał. Znając sposób myślenia i dalsze zamiary młodego pana, nie możemy dostrzec żadnego celu jego podróży po tych właśnie krajach przeważnie heretyckich, że zaś podróż bez celu jest po prostu włóczęgą, tak właśnie — z dodatkiem, iż włóczęga ta była pustą i smutną — ten pierwszy wojaż Męcińskiego skłonni bylibyśmy nazwać.
Biografowie jego notują z czasów tej podróży trzy cuda, mianowicie dwa nieudane napady bandytów, którzy pod Szczecinem i w Westfalii Męcińskiego obrabować chcieli, oraz trzeci cud, iż Męciński nie wstąpił w Sedanie na Akademię heretycką, lecz uciekł stamtąd do Poznania, dzięki czemu nie zagubił swej duszy i nie stał się heretykiem. Sam Męciński cuda te przypisywał wstawiennictwu Najświętszej Panny Marii. Co się tyczy bandytów, to może ujście z ich rąk istotnie było cudem, nie wiemy, ale co się tyczy tego, aby człowiek tak głęboko religijny jak Męciński i z takimi jak on dążeniami „cudem“ tylko nie wstąpił na Akademię heretycką, to już przesada. Gdyby się nie potrafił był oprzeć tak marnej pokusie, to jakże wyglądałyby jego siły wystawione na próbę przez wymyślne, okrutne tortury!
Pod koniec 1619 roku widzimy go wraz z biskupem Jędrzejem Opalińskim we Włoszech północnych. Tam znów przydarza mu się cud. Czternastego grudnia, idąc nocą z Padwy do Wenecji, wpadł niedaleko Adriatyku do rzeki Brenty i zaczął tonąć, jako że rzeczka była wezbrana i płynęła prądem ostrym i burzliwym. Nie widząc znikąd ratunku, Męciński przypomniał sobie nagle, iż matka w dzieciństwie poświęciła go opiece Najświętszej Marii Panny. Wtedy tonący westchnął do Matki Boskiej, odnowił ślub i ślubował srebrne wotum, został cudownie ocalony i ślub wypełnił.
Większości dzisiejszych ludzi wiara w cuda, cechująca ówczesnych, może wydać się dziecinnie naiwną. Ja osobiście nie byłbym tego zdania i z całej duszy wierzę w siłę i skuteczność tak zwanych „aktów strzelistych“. Ale nawet i gdyby ta wiara w cuda była zbyt pochopną i dziecinnie naiwną, świadczyłaby tylko, do jakiego stopnia ludzie ówcześni w drobnych nawet szczegółach uzależniali w myślach swych i wiązali w swym przeświadczeniu życie własne z wyrokami Nieba, mającego we wszystkim swój udział rozstrzygający. Ich dusze istotnie nierozerwalnie zrośnięte były z Bogiem, a to o sile ich uczuć religijnych świadczy bardzo pięknie. Tylko taka wiara może sprawiać cuda.
Nareszcie, 14 kwietnia 1621, po długiej tułaczce po Włoszech i dłuższym pobycie w Rzymie, Męciński został przyjęty do nowicjatu w Rzymie u świętego Andrzeja na Kwirynale przez jenerała zakonu Mucio Vitelleschi. Spełniły się jego życzenia żywione, jak wiemy, od lat najmłodszych. Ale tu znowu mamy u biografów polskich sprzeczność, bo gdy jeden pisze, że młody nowicjusz od najwcześniejszych lat mówił o kapłaństwie i nowicjacie u jezuitów jako o swym najszczytniejszym życiowym powołaniu, opowiadając, że jeszcze w Lublinie pokazała mu się Bogarodzica i powołanie to mu potwierdziła — drugi przedstawia rzecz zupełnie inaczej. Jego zdaniem, Męciński, młodzieniec zamożny, chętnie podróżował, czasem o swych pobożnych życzeniach wspominał, ale właściwie poważnie niczym się nie zajmował. Aż dopiero podczas pobytu w Rzymie, gdy panicza „czeladnik okradł z wszystkich pieniędzy i z sprzętu“, Męciński zafrasowany udał się do polskiego nowicjatu jezuitów, aby się użalić; tam zaś, ujrzawszy nowicjuszy wesołych, beztroskich i zadowolonych z tego, co im zakon daje, pomyślał sobie, iż nic mu po kłopotach, jakie ma wciąż z bogactwem, i najlepiej zrobi, jeśli wstąpi do zakonu. Tak więc jeden biograf mówi o powołaniu od najmłodszych lat, gdy drugi jako motyw podaje rozdrażnienie i żal z powodu strat wynikających z okradzenia.Wynikałoby z tego że jeśli nawet Męciński czuł w sobie nieprzeparte powołanie do służby w zakonie T. J., w każdym razie, pędząc życie świeckie, bardzo się poważnie nad powzięciem kroku nie zastanawiał, aby nie popełnić omyłki, która mogłaby być tragiczną.
Nowicjat trwał, jak zwykle, dwa lata (1621 — 23). Były to lata względnego spokoju, ciszy i skupienia.Młody nowicjusz dużo się uczył, modlił i coraz bardziej odchodził od świata, duchowo spajając się w modłach i rozmyślaniach ze św. Stanisławem Kostką, który w tym samym kolegium nowicjat skończył.
Skłonny do widzeń i zachwytów, młody nowicjusz otrzymał raz znak od Boga. Oto gdy służył pewnego dnia do mszy przed obrazem Matki Boskiej delia Strada, coś go nagle „tknęło“: doznał uczucia niezłomnej pewności, iż modlitwy jego zostaną wysłuchane i otrzyma palmę męczeńską. Głębokie to i niezłomne przeczucie rozpromieniło mu duszę wielką radością i pokorą, jeszcze bardziej i wyżej unosząc ją nad wszystko, co ziemskie i powszednie.
A jednak znowu trzeba się było zająć ziemskimi sprawami. Oto do Polski wrócił z Węgier brat Męcińskiego Stanisław. I Wojciech na rozkaz jenerała musiał się udać do kraju, gdzie miano przeprowadzić dział majątkowy. Natychmiast po ukończeniu nowicjatu Męciński pośpieszył z powrotem do Polski, aby wziąć udział w tej nieprzyjemnej sprawie. Nieprzyjemnej dlatego, iż młody jezuita postanowił zrzec się majątku na rzecz swego zakonu, uważając, że skoro oddaje mu się duchem i ciałem, naturalną będzie rzeczą, iż odda mu też majątek na prowadzenie prac, które były celem jego własnego życia i w których miał brać udział aż do swej śmierci męczeńskiej. Rodzina spodziewała się tego i brała mu to za złe, zwłaszcza, że majątek był znaczny. Stąd oczywiście wyraźna oziębłość, naciągnięte stosunki, wymówki, przykrości, spory i kłótnie o najmniejszą rzecz nawet, stanowiącą własność przyszłego misjonarza. Jednakże Wojciech dział przeprowadził, interesy z rodziną uporządkował, a dóbr zrzekł się na korzyść zakonu, tak jak był postanowił.
Zdawało się, że teraz już jego wyjazdowi do Japonii nic na przeszkodzie nie stoi. Tymczasem nie.Jeszcze w Rzymie odkomenderowano go na trzyletni kurs filozofii do Kalisza, gdzie też przebywał na studiach w latach 1623 — 26. Tam znowu prosił usilnie, aby go wysłano do Japonii, ale jenerał jezuitów wahał się i zwlekał. Jeden z biografów Męcińskiego twierdzi, iż nowy zakonnik tak był wciąż przejęty swą ideą męczeńską, że gdy podczas rozprawy sądowej o zamach na króla Zygmunta III miano sprawcę zamachu, Piekarskiego, poddać według ówczesnego zwyczaju torturom, Męciński miał prosić o wysłanie go do Warszawy, aby się mógł tym torturom przyjrzeć i sprawdzić, czy miałby dość sił, aby je wytrzymać. Nie jest to możliwe, ponieważ, gdy ten proces się toczył (1620 r.), Męciński bawił w Rzymie jako człowiek jeszcze wolny i skoroby chciał jechać do Warszawy, do nikogo o pozwolenie nie potrzebowałby się zwracać. Ale wersja ta świadczy wymownie, do jakiego stopnia płonął żądzą poniesienia śmierci męczeńskiej i jak powszechnie było to znane.
Tymczasem umarł Stanisław i teraz cały już majątek rodziny Męcińskich przypadł Wojciechowi. Wśród bliższych i dalszych krewnych zrobił się popłoch. Naprzód już wiedzieli, co Wojciech uczyni z licznymi włościami. Zaczęły się błagania, pertraktacje i prośby, ale ponieważ sprawa była jasna, do procesu nie doszło i Wojciech mógł, jak tego pragnął, ziemiami swymi obdarzyć Towarzystwo Jezusowe. Przeznaczył je na utrzymanie młodzieży kształcącej się w jezuickim kolegium śś. Piotra i Pawła w Krakowie. Niedokładne daty z najbliższych lat życia Męcińskiego dały nieżyczliwemu jezuitom księdzu Janowi Markiewiczowi[2] możliwość puszczenia w świat wiadomości, która mogłaby rzucić na Męcińskiego pewien cień. Oto twierdzi on, że Męciński po ukończeniu studiów filozoficznych był jakiś czas rektorem w kolegium jezuickim śś. Piotra i Pawła w Krakowie i odmówiwszy jako taki bezprawnie dziesięciny z jednej włości, ofiarowanej przez siebie zakonowi, został przez trybunał koronny zaocznie skazany na banicję, a przez biskupa krakowskiego na ekskomunikę. Sprawę tę rzekomo później jednak załagodzono, a dopiero wówczas Męcińskiego wysłano do Lizbony, aby go z kraju usunąć. Późniejsze badania dowiodły jednak, że wiadomość ta nie odpowiada prawdzie, ponieważ Męciński nigdy rektorem w krakowskim kolegium jezuickim nie był, a zatem żadnej dziesięciny nie mógł odmawiać. Natomiast faktem jest, że po załatwieniu spraw majątkowych pozwolono mu wyjechać do Lizbony. W roku 1628 został wyświęcony w Eworze na księdza przez biskupa Etiopii Apolinarego Almeidę, późniejszego męczennika.
Ale i tu jeszcze nie skończyły się jego sprawy i kłopoty ziemskie. Bo oto w r. 1630 zawezwano go nagle do Rzymu, po czym, już po drodze, skierowano go do Krakowa, gdzie krewni, sądząc, iż wyjechał do Japonii, wszczęli proces o unieważnienie jego darowizny na rzecz Zakonu. Męciński przybył w samą porę, aby do tego unieważnienia nie dopuścić i darowiznę swą Towarzystwu Jezusowemu ostatecznie raz na zawsze zabezpieczyć. Zabrawszy srebra rodzinne, które przeznaczał na wotum dla św. Franciszka Ksawerego w postaci świecznika, opuścił Polskę, aby już nigdy do niej nie wrócić. Tracąc to obywatelstwo, zyskiwał prawdziwe obywatelstwo całego świata jako wyłącznie boży poddany, robotnik we wszechświatowej „winnicy Pańskiej".





Rozdział IV
PIERWSZA PODRÓŻ

Lizbona, wówczas jeden z siedmiu cudów świata, czy raczej jedno z siedmiu najpiękniej położonych miast na świecie, bogata, gwarna i rojna stolica królów portugalskich, odgrywała wielką rolę w całym świecie chrześcijańskim, któremu dawała impuls do najświętszych, nieraz genialnych poczynań. Cieszyła się też wielką sławą jako port, z którego wypłynął na opłynięcie Afryki słynny Vasco de Gama, naśladowany potem przez najśmielszych portugalskich żeglarzy, a także drugi zdobywca świata, ale w innym już rodzaju, mianowicie św. Franciszek Ksawery. Stąd wyruszały ongiś wielkie statki wojenne, natłoczone rycerstwem krzyżowym, galery, udające się za morze dla wyzwolenia Ziemi Świętej lub dla walk z Maurami w północnej Afryce; stąd też wyjeżdżali pierwsi misjonarze do Tunisu i Algeru, aby tam zwalczać filozofię mahometańską.
Prócz tego Lizbona była wielkim portem handlowym, który zawładnął wszechświatowym handlem korzeniami i miał stosunki ze wszystkimi znanymi wówczas zamorskimi krajami a zwłaszcza z Indiami.Portugalska twierdza Sokotora zamykała Morze Czerwone dla handlowych statków arabskich, wojenna zaś flota portugalska kontrolowała wielkie wyspy Archipelagu Malajskiego, niszcząc, paląc i roznosząc wśród ludności sławę i grozę miecza Luzytanii, aby kupcom portugalskim łatwiej było handlować z ludami onieśmielonymi i upokorzonymi.
Portugalskie galeony przez długi czas co roku napełniały skarbiec królewski, a portugalskie domy handlowe zarabiały 150 na 100. Cała Europa zaopatrywała się w Lizbonie w korzenie, egzotyczne przysmaki, łakocie i wina, gdy Azja przysyłała do niej hołdownicze poselstwa. Przechadzając się jej stromymi ulicami lub nad brzegiem Tagu można było spotkać władców syngaleskich, radżów hinduskich, maurytańskich monarchów z Afryki, a także czarnych kacyków murzyńskich z grubymi, purpurowymi wargami i połyskującymi białkami wielkich, zdziwionych, czarnych oczu.
Cudzoziemcy zwiedzali chętnie port, w którym nie zapomniano jeszcze wspaniałego obrazu odjazdu floty Vasco de Gamy. Wszystko gotowe: galeony, marynarze i żołnierze. Odjeżdżający nie mają do zrobienia już nic, jak tylko przygotować swe dusze na niebezpieczeństwa długotrwałej podróży morskiej. Wchodzą do kościoła Betlejemskiego, który wznosi się na brzegu i spoziera na morze. Adorują Przenajświętszy Sakrament, błagając Boga, aby bez wichrów gwałtownych i burz zaniósł ich do kraju Wschodzącego Słońca i pobłogosławił ich orężowi, który będzie użyty tylko ku większej Jego chwale. Po nabożeństwie wszyscy krewni, przyjaciele, zakony i podróżni wychodzą na brzeg, wspólnie wielkim głosem śpiewając kantyczki.
Ponieważ od czasów Vasco de Gamy ceremoniału tego stale przestrzegano, tak samo uroczyście odprowadzano i żegnano Św. Franciszka Ksawerego.Mówią, iż zakonnicy wynieśli na wybrzeże krzesło, z którego on kazał do ludu. Mówią też, że gdy po raz ostatni odprawiał Mszę świętą, tuż przy kościele dwóch szlachciców biło się na szpady. Skończywszy Mszę, Franciszek natychmiast wybiegł z kościoła i ukląkłszy nad ranionym, którego krew uchodziła, wyspowiadał go, przy czym wezwał go, by przebaczył swemu wrogowi. Młody człowiek odpowiedział na to, że woli raczej pójść do piekła. A wówczas św. Franciszek zapytał go: — A czy przebaczysz mu, jeśli Bóg daruje ci życie? — Przebaczę! — odpowiedział raniony. — Zatem będziesz żył! — rzekł mu św. Franciszek i udał się na pokład odjeżdżającego statku. Ciężko ranny szlachcic wyzdrowiał.

Po upływie dłuższego czasu Męciński doczekał się okrętu, który miał odejść do Indyj, zatem udał się na pokład i wyjechał. Niestety, nie wiemy, jak się ów siatek nazywał, jaką miał pojemność, dokąd właściwie wyruszał, ilu i jakich ludzi wiózł. Na te rzeczy niewiele wówczas zwracano uwagi, służba morska nie była wtedy jeszcze uregulowana tak, jak dziś. Wszystko szło na los szczęścia, zależało od podmuchu wiatru. Na przykład, statki, wracające ze Wschodu, starały się zabrać na pokład jak najwięcej towaru. Skutkiem tego przez chciwość zabierały go tyle, że stosy trzciny cukrowej piętrzyły się na pokładzie aż po same wierzchołki masztów, czyniąc statek podobny do wielkiej, pływającej sterty. Rzecz prosta, że w takim wypadku nie mogło być mowy o należytej nawigacji i utrzymaniu równowagi. Przy pierwszej lepszej burzy statek musiał pójść na dno.Wiedział o tym kapitan, wiedzieli majtkowie, ale, chciwi zysku, ryzykowali: — A nuż się uda! To było wówczas hasłem marynarza.
W ogóle podróżowanie morzem nie należało wtenczas do przyjemności i nie było bynajmniej bezpieczne. Te ciężkie okręty o czterech pomostach z kasztelami na przodzie i na tyle nie wytrzymywały więcej nad dwie lub trzy podróże. O ile się nie rozbiły lub nie zatonęły po drodze, śmierć porywała im część pasażerów, a reszta przybywała do portu w tak fatalnym stanie, że natychmiast udawała się do szpitala. Podróżnicy XVI i XVII wieku opowiedzieli nam o trudach i uciążliwościach podróży morskich. Niewygodne kabiny, zły i niezdrowy wikt składający się przeważnie z solonego mięsa, brak wody słodkiej lub też zła jej jakość; w lecie w dzień nieznośne upały, a w nocy przejmujące zimno, cisze morskie trwające nieraz i dwa miesiące pod słońcem podzwrotnikowym, „którego żar, wciągany przy oddechaniu przez nozdrza, dostawał się do głowy, skutkiem czego wszystko zaczynało się w niej gotować“; trąby morskie, korsarze, rafy, przed którymi podróżnicy drżeli; wreszcie dziwne stworzenia, ocierające się o boki statku, które podróżni brali za stwory nie z tego świata — wszystko to przygnębiało, przerażało, czyniło człowieka chorym, słabym i bezbronnym. Te okręty wraz ze swym brudem, szkorbutem i zaraźliwymi chorobami były istnymi pływającymi kloakami.
Na takim to statku puścił się w podróż Wojciech Męciński. Podróż nie udała się najzupełniej: okręt, dążący do Indyj, przeciwne wiatry i prądy poniosły na Atlantyk ku zachodowi i zaczęły go spychać na równik ku brzegom Brazylii. Można sobie wyobrazić, jakie przygnębienie ogarnęło pasażerów na widok daremnej walki załogi z wichrami i żywiołem. Z powodu braku odpowiednich urządzeń sanitarnych, a także z powodu złego jedzenia i złej wody, na statku wybuchła jakaś zaraźliwa choroba, prawdopodobnie dyzenteria i naturalnie szkorbut. Ksiądz Wojciech, który był trochę lekarzem, opatrywał chorych, leczył ich, spowiadał, przygotowywał na śmierć, udzielał sakramentów. Sam chory, cały dzień uwijał się po pokładzie, a i w nocy spokoju nie miał, bo wciąż wzywano go to do chorych, to do konających.
Jednakże statek wciąż płynął i zwolna zaczął zbliżać się ku brzegom Brazylii, gdzie można było w jakimś porcie odpocząć i zaczekać na wiatry przychylne. Aliści, gdy okręt był już niedaleko lądu, prądy i wiatry zmieniły się i poniosły go z powrotem ku brzegom Europy. Gehenna na pokładzie trwała w dalszym ciągu, póki wreszcie, po studniowym pływaniu po morzu, okręt nie zawinął znowu do portu w Lizbonie. Ksiądz Wojciech nie widział podczas tej podróży nic, prócz grozy morza i cierpień ludzi, którzy się powierzają jego niepewnym i zdradliwym falom. Poza tym nabawił się tak silnego reumatyzmu, że czternaście miesięcy leżał w szpitalu, zanim wreszcie przyszedł do sił.





Rozdział V
ODJAZD

Gdy człowiek dziś chce jechać do Indyj, czeka dzień, najwyżej dwa na któryś ze statków linii indyjskich, a tych linii jest kilka. Ale dawniej, zwłaszcza gdy stosunki z Indiami utrzymywała prawie jedna tylko Portugalia, rzeczy miały się trochę inaczej. Rzadko kiedy do Indyj odpływały statki samotne, chyba wielkie okręty wojenne, albo też statki kupieckie, przeważnie na pół korsarskie lub nie mające nic do stracenia. Najczęściej czekano na okazję, kiedy się zbierze cała flotylla statków, które by wspólnie wyruszyły w drogę.
Dlatego to i nasz Męciński nie od razu po swym wyzdrowieniu mógł wyjechać do Indyj. Doświadczywszy przykrości i niebezpieczeństw podróży morskiej nie chciał się już puszczać w daleką drogę do Indyj na byle jakim wraku. Czekał na okazję, a tymczasem zawarł przyjaźń z synem gubernatora Lizbony, hr. Castelli Novi.
Okazja się nadarzyła. Właśnie miała odjechać do Indyj flota królewska składająca się z kilku wielkich galeonów i mniejszych karawel. Młody hrabia, wiedząc, iż jego przyjaciel, misjonarz z dalekiej Polski, również się do Indyj wybiera, szepnął słówko ojcu, a czcigodny gubernator porozumiał się z admirałem, ten zaś umieścił Męcińskiego na jednym z galeonów, statku wielkim, na którym znajdowało się ośmiuset ludzi. Jakiś czas czekano jeszcze na pomyślne wiatry, aż wreszcie 6 marca 1633 r. Męciński raz na zawsze już opuścił Portugalię, a z tym i Europę, szczęśliwy, że nareszcie płynie ku brzegom Japonii, gdzie wśród męczarni otworzą mu się wrota rajskie.
Wyobraźmy go sobie na rufie galeony odpływającej od brzegów europejskich. Wysoki, szczupły, o twarzy pociągłej, śniadej, brunet, z mocnymi oczyma i pańskimi rysami, z charakterystycznym sarmackim nieco orlim nosem, stoi i zagłębiony w sobie patrzy na ląd, na znikające już w perłowej mgle białe domy miasta i wzroku od niego nie odrywa.Teraz jeszcze płynie statek spokojnie z wodą przybrzeżną, nie kołysze się. Wciąż jeszcze stadami, kwiląc i wrzeszcząc, uwijają się białe mewy spodziewające się może jakichś resztek wyrzuconych z kuchni. Na brudnych falach tańczą skórki pomarańczowe, ogryzki, jakieś ochłapy, jak zwykle w porcie. Woda jest nieprzeźroczysta, żółta, mętna, zanieczyszczona przez paskudztwo ludzkie. Dobrze odejść od tego wszystkiego, dobrze odpłynąć w dal słoneczną, tam gdzie morze promienieje, a w jego czystych wodach widać czasem nawet i lasy podwodne, kołyszące łagodnie na pół pogrzebane w ich gąszczu białe, czyste szkielety, lub niby ptaki leśne przeciskające się między konarami drzew koralowych meduzy, strojne w długie frędzle, polipy wymachujące ciężkimi, długimi ramiony, lub żarłoczne raje, które lekkim muśnięciem swej szorstkiej skóry snadno nagie plecy do żywego ciała zetrą. Tam, za morzami czekają niezdobyte światy pełne ludów nieznanych i nieznanych grzechów, z których obmyć je należy. Tam są tysiące barw, całe armie złych, fałszywych bogów, których należy pokonać. Tam w niezliczonych postaciach najwymyślniejszych, okrutnych i nieodgadnionych czeka śmierć tak bolesna i straszna, że sama myśl o niej już jest poezją, co więcej, nieopisaną pieśnią bólu. Tak. A jednak to, od czego rufa statku coraz bardziej się oddala; to, do czego już nigdy się nie wróci — to kołyska najszlachetniejszych marzeń, to macierz płomienna, z której się one narodziły, to właśnie ta myśl, wysyłająca na wszechświatowe pole walki zbrojnych żołnierzy i bezorężnych kapłanów. To jest właśnie ojczyzna wiecznie wojującej myśli i uczucia religijnego. Tym właśnie ta mała część świata trzęsie całym światem.
Daleko, daleko za słoneczną Portugalią została Polska. Jest marzec. Prawdopodobnie leżą tam jeszcze śniegi, jednakże słońce już weselsze, śniegi nieraz stają tak, że uparta i nieustępliwa zima musi ziemię poczerniałą bielić na nowo, co jej psują ciepłe deszcze dziurawiące śniegi, iż wyglądają jak porowate gąbki. Ze słomianych strzech przymarzłe dotychczas śniegi walą się z głuchym łoskotem, a zawzięte mchy, porastające strzechy po każdym deszczu świeżą, szmaragdową zielenią, śmieją się z zimy. Zdawałoby się jednak, że ludzie śpią. Jaki taki tylko wyjdzie przed chatę, rozejrzy się po niebie, podrapie się w czuprynę, poskrobie w plecy i wraca do izby.
Ale od Dzikich Pól, w miarę jak trawa z ziemi wynika, już pojawiają się czambuły tatarskie z zielonymi sztandarami Proroka i znowu rozlegnie się ich wycie i bojowe „ałła!“, i znowu załopoczą skrzydła i proporczyki husarskie, i poleje się krew w obronie chrześcijaństwa. Nie robię nic innego, niż bracia moi! — myśli misjonarz.
A potem przeciska się zwolna przez tłum pasażerów i podąża na przód statku, nad którego kasztelem już powiewają białe skrzydła rozbijających się oń na pianę fal morskich. Ludzie byli smutni: kobiety płakały i modliły się, mężczyźni pocieszali się łykami z manierek, majtkowie, klnąc sprośnie, z trudem chodzili między tobołami, kuframi i skrzyniami pasażerów pokładowych, to strasząc ich okropnościami podróży morskiej, to znów przymilnie obiecując im swą pomoc w razie potrzeby, aby w ten sposób wyłudzić poczęstunek.
Misjonarz przedostał się wreszcie na przód statku, gdzie prócz paru majtków nikogo nie było, i zadumany wpatrzył się w turkusowo-perłową toń.
Tam już widać było tylko bezmierną tęsknotę morza. Daleko świeciły żagle jakiejś galeony idącej w kierunku Brazylii, ale wkrótce i te zniknęły.Nie było widać nic prócz kołyszących się jednostajnie fal oceanu.
A wtedy misjonarz skupił się w sobie i w te dale nieogarnione rzucił przepotężne, tęskniące spojrzenie swych mocnych oczu.
Kiedyż, o, kiedyż zakwitniesz mi, szkarłatna różo męczeństwa? Jakże wyglądasz ty, kraju dziwny, w którym takie kwiaty się rodzą? Czy one wykwitają ze złości tego ludu, czy tylko z błędu umysłów przez moce piekielne zaciemnionych? Cokolwiek by jednak było, bądź błogosławiony, iżeś jest jak to łoże w tortur kamerze, na którym kości zgrzytają i skrzypią, pierś dyszy szybko, a w oczach coraz jaśniej świtają zorze niebiańskie. Witaj mi, o kraju mego cierpienia!
I w tej chwili zdało się misjonarzowi, jak gdyby szum fal z nieznanych dali przyniósł mu dźwięki radosne i tryumfalne powitalnej muzyki. Huczały kotły, wrzeszczały trąby i rogi, piszczały flety, dzwoniły chyżo jakieś nieznane cymbały, a wielki chór głosów śpiewał radośnie:
— Witaj nam, witaj, nasz błogosławiony mężu! Dla zbawienia dusz naszych, dla zbudzenia dusz naszych przyjmujemy ofiarę krwi twojej.
Zasłuchany w ten hymn nieznanych głosów i instrumentów, misjonarz zastygł i wyprostowany, nieruchomy jak posąg, stał rozjaśnionym wzrokiem patrząc przed siebie. A wtem rozległa się za nim salwa muszkietów.
Obejrzał się zdziwiony.
Kto strzela?
Nie strzelał nikt. Nie było żadnej salwy. To tylko żagle galeony tak klaskały.
Okręt posuwał się naprzód, skakał z fali na falę niezgrabnie, jak rozhuśtany, drewniany konik na biegunach, na którym chłopczyk drewnianym mieczem atakuje nieprzyjaciela.
Misjonarz powrócił na tył statku, aby jeszcze raz rzucić okiem na ląd.
Nie było już widać nic.





Rozdział VI
NA GALEONIE

Galeony były to bardzo piękne statki, cudownie wygięte, okryte gęsto rzeźbą u burty i na kasztelach, Na rufie umieszczana bywała ślicznie rzeźbiona i barwna figura jakiegoś świętego lub — najczęściej — Bogarodzicy. Gdy taki czteropomostowy statek z rozpiętymi żaglami sunął po morzu, wyglądał jak pływająca katedra. Ale na pokładach rzecz ta przedstawiała się inaczej. Te wysokie a stosunkowo krótkie statki bardzo rzucały, tak że wprost nie podobna było obronić się chorobie morskiej, skutkiem czego pokład był wciąż zanieczyszczony i pełen ludzi o twarzach zielonych z choroby i przemęczenia, to leżących jak trupy, to znów z jękiem podnoszących się w nowym paroksyzmie choroby. Wśród tego tłumu „Łazarzów“ uwijają się majtkowie, zbieranina z całego świata, przeważnie jednak Portugalczycy, na ogół jowialni i poczciwi o pucułowatych twarzach i krępych ciałach; śniadzi Hiszpanie, rysów twarzy pociągłych i posępnych; czarnowłosi, czerwonawej cery, drobni, lecz silni Baskowie; nabrani gdzieś po drodze Kafrzy, międzynarodowa hołota portowa i najrozmaitsi mieszańcy.
Prawie każdy z tych ludzi ma jakąś zbrodnię na sumieniu. Przywykli do walki na śmierć i życie, a przynajmniej połowa z nich służyła na statkach korsarskich. Ludzie ci cenią tylko siłę i dlatego jęczący na pokładzie chorzy są dla nich niczym. Półnadzy, na każdy świstek bosmana lub kapitana statku biegną po pokładzie tętniącym pod ich bosymi stopami i wspinają się na maszty, aby rozbiegłszy się po rejach zwijać i rozwijać żagle stosownie do podmuchu wiatru. Ani kapitan, ani bosmani nie żałują przy tym klątw, wymyślań czy uderzeń. Krew o lada co leje się po pokładzie galeonu. O byle co uderzenie pięścią rozkrwawia usta; o byle co świszczy lina, do krwi tnąc nagi grzbiet majtka; o byle co przewiązanego w pasie liną rzuca się marynarza do wody i tak godzinę lub dwie holuje go za statkiem, na pół uduszonego i utopionego; o byle co też wyrzuca się go za burtę lub wiesza na rei. Inaczej nie może być, bo gdyby ta zbieranina nie czuła nad sobą siły, wybuchłby bunt. Ponieważ jednak ta siła uciska temperamenty gwałtowne, lada chwila może wybuchnąć bunt.
Jednakże majtkowie portugalscy nie buntują się.Nie sięgają do nożów, które wszyscy mają u pasa, z tyłu, na prawym biodrze. Łączy ich powodzenie floty portugalskiej, wysokość bezkonkurencyjnych zysków i tradycja. A teraz łączy ich strach. Bo oto na statku wybuchła jakaś zaraźliwa choroba. Ludzie zaczęli umierać jak muchy. Po kilka trupów dziennie wrzucano w morze. Nie wiedziano, co to za choroba, ale najprawdopodobniej była to znowu dyzenteria. Powtórzyła się znana już historia: Męciński musiał się z misjonarza zamienić w lekarza. Niejednego wyleczył, jako że miał już w tych chorobach pewne doświadczenie. Nie napróżno wędrował z takim szpitalem sto dni po Atlantyku. Ale jezuity, kierownika swej wyprawy, uratować nie mógł. Wódz wyprawy umarł.
Morze stawało się coraz piękniejsze. Niebo nocami skrzyło od gwiazd. Było bardzo ciepło! Świat cały skąpany był w świetle słonecznym. Ale ludzie marli i marli, i z każdym dniem coraz więcej miejsca było na okręcie.
Cudem z tego piekła Męciński wyszedł żywy. Bo niedość, że mógł umrzeć na ową epidemię. Na statku nastąpił wybuch prochów. Męciński wraz z całą załogą omal że nie wyleciał w powietrze. To jest swoją drogą okropne, jak ówcześni biografowie lekceważyli sobie szczegóły! Nie wiemy, ani dlaczego nastąpił ten wybuch prochu, ani w jaki sposób załoga wraz ze statkiem została uratowana. Tak samo drugi wypadek Męcińskiego: biografowie piszą, że u wybrzeży Mozambiku Męciński omal nie utonął i tylko cudem został ocalony. Zgoda, ale jakim cudem ocalał i przede wszystkim dlaczego tonął? Nikt nic o tym nie pisze, a przecież byłoby to bardzo zajmujące.
Nareszcie, 21 sierpnia 1633 roku, to jest prawie po półrocznej podróży, statek zawinął do portu Goa.
Z ośmiuset ludzi — żołnierzy, załogi i podróżnych — połowa po drodze umarła, Męciński zaś żył, lecz bardzo chory, powędrował do szpitala.
Była to iście piekielna podróż i bylibyśmy bardzo wdzięczni Męcińskiemu, który często, jak na owe czasy, pisywał do swego spowiednika, ks. Drużbickiego, gdyby nam jej opis szczegółowy pozostawił. Przypuszczamy słusznie, że nie sprawiłoby mu to żadnych trudności; czemu się jednak tak nie stało, napiszemy później.





Rozdział VII
ŚLADAMI ŚWIĘTEGO FRANCISZKA KSAWEREGO

— A więc to jest Goa — mówił Męciński do swego towarzysza, młodziutkiego jezuity, z którym po raz pierwszy wyszedł na miasto — a więc to jest miasto św. Franciszka Ksawerego.
— Tak, to Goa, wyspa niedaleko lądu, zdobyta swego czasu przez Albuquerque. Nie jest to wprawdzie Lizbona, ale mamy tu już przeszło pięćdziesiąt kościołów.
Tak z dumą zdobywcy i pioniera kultury objaśniał młody braciszek, rodem z Portugalii.
Szli „Rua Drecha“, ulicą Prostą, najpiękniejszą z ulic Goy. Pełna sklepów z wyrobami złotniczymi, drogimi kamieniami, jedwabiami i kosztownymi materiałami oraz innym drogim towarem, ciągnęła się ona od wspaniałego pałacu wicekróla aż do kościoła Matki Boskiej Bolesnej. Była to ulica, której nie powstydziłoby się najpiękniejsze miasto. Pomimo wczesnej godziny panował na niej ruch ożywiony. Widać było przede wszystkim ludność kolorową. Szli drobni, lecz żylaści i zwinni Malaje, w swych jedwabnych sarongach, spódnicach owiniętych dokoła biódr, w haftowanych, aksamitnych kaftanach, rozwartych na piersiach i w czapeczkach aksamitnych, wyszywanych złotem lub perłami. Tuż przed swymi bankami bankierzy chińscy w czarnych jedwabnych chałatach i takichże czapeczkach siedzieli za stołami, na których leżały stosy monet srebrnych, obok zaś ozdobne liczydła z drogiego drzewa i z gałkami często z półszlachetnych kamieni. Dalej widać było Parsów w czarnych kontuszach i takichże szerokich szarawarach, z czarnymi skopkami na głowach. Byli to handlarze dywanów i drogocennych makat. Poważni i wytworni w ruchach, przedstawiali się imponująco, a wyraz ich twarzy był łagodny i pociągający.
— Któż są ci brodacze? — zapytał Męciński swego towarzysza. — Wyglądają dostojnie.
— Są to Parsowie, słudzy szatana, czciciele ognia! — odpowiedział młody jezuita. — Opowiadają o nich, iż chcąc po śmierci ciało swe zupełnie unicestwić, zwłoki rzucają na pożarcie zwierząt i ptaków na specjalnych cmentarzyskach zwanych Wieżami Milczenia. Ale w interesach są bardzo uczciwi i pono świadczą ludziom dużo dobrego, zawsze bezimiennie. Bezimienność jest cechą wszelkich ich poczynań.
— To zacnie. I tacy ludzie są sługami szatana? Ileż obłąkania jest na świecie! A cóż to za wielki dostojnik?
— Gdzie? — zdziwił się braciszek.— Ach! ten.Ulicą z wielkim rozmachem szedł strojny pan w wysokich butach ze złotymi ostrogami dzwoniącymi za każdym jego krokiem. Rytm jego chodu wybijał też ciężki miecz w długiej pochwie obitej u dołu złotem. Tuż za rycerzem szedł Hindus w białej szacie trzymający nad swym panem różnobarwny chiński parasol. Mina rycerza, ubranego w brokat i jedwabie, była tak gęsta, iż można go było wziąć za samego wicekróla.
— To nie dostojnik, To zwykły żołnierz — kolonista. Rząd Jego Królewskiej Mości osadza tu tych żołnierzy, opłacając ich sowicie. Mają oni być rdzeniem ludności w naszych miastach indyjskich. Jednakże ludzie ci, dla pieniędzy i zysku porzucający ojczyznę, są bezbożni, otaczają się przepychem, udają wielkich panów i żyją w grzechu i rozpuście.Prawda, są oni naszymi wiernymi obrońcami. Miłość Wiary Chrystusowej żywię w ich sercach, na kościoły i szpitale pieniędzy ni darów nie skąpią, jednakże gnębią ludność, popełniają różne gwałty, żyją rozwięźle, tracąc pieniądze na ucztach, w otoczeniu swych kochanek, i miasto dawać dobry przykład, sieją zgorszenie. Ten, któregośmy spotkali, jest jeszcze skromny. Raczył iść pieszo, nie obawiając się, że może się otrzeć o ludzi niższych rangą. Zwykle oni nie chodzą, nawet gdy mają się udać do sąsiedniego domu. Albo dosiadają konia, albo każą się nieść w palankinie. Konie ich, perskie lub arabskie, mniejsze od andaluzyjskich, ujeżdżane są przez znakomitych koniuszych Dekanu. Jedwabne ich czapraki haftowane są drogimi kamieniami, strzemiona zawsze pozłacane, cugle owieszone brzękadłami i dzwoneczkami. Żaden taki rycerz nie ruszy się bez eskorty małych paziów lub niewolników Kafrów, upolowanych w Mozambiku, posępnych giermków, dniem zbrojnych w szpady, nocą zaś w piki i halabardy.Jedwab wśród nich jest tak pospolity, że ludzie dobrego gustu ponad jedwab przekładają wełnę. Wszyscy oni udają wielkich panów, a robią to nie tylko dlatego, że taka jest ich natura, lecz także i ze względów politycznych. Jako zdobywcy chcą ludności imponować jeśli nie liczbą, to przynajmniej swym wyglądem i zachowaniem się. Dlatego w dni uroczyste, gdy dostojnicy hinduscy i muzułmańscy zbiorowo pojawiają się z hołdem u wicekróla, oni zbiorowo nie przychodzą nigdy, a to nie przez pychę lub lekceważenie, lecz aby nie zauważono, że ich jest mniej od panów hinduskich lub muzułmańskich. Za to jednak każdy z nich tyle wszędzie sobą potrafi sprawić ambarasu, że w mieście o niczym się nie mówi, jak tylko o nich.
— Mądry jesteś, braciszku! — podziękował za dowcipny wykład ks. Wojciech. — Ale teraz racz mi powiedzieć, co to za dama nas mija?
Środkiem ulicy ciągnął wspaniały orszak. Naprzód szli laufrzy, dwaj rośli Murzyni ubrani w żółto-czerwone barwy i w takichże turbanach na głowach. W ręce trzymali długie, bambusowe trzciny, którymi spędzali z drogi przechodniów. Za lauframi, w takichże żółto-czerwonych barwach, szli paziowie, z których jeden niósł krzesło z wyzłacanego mahoniu, drugi i trzeci poduszki i poduszeczki, czwarty aksamitny woreczek, pełen jakichś drobiazgów, piąty wachlarz, szósty zaś kobierczyk. Za paziami czterech rosłych niewolników, idąc noga w nogę, niosło wspaniały palankin, okryty purpurowym jedwabiem i obwieszony srebrnymi dzwoneczkami. Na palankinie leżała dama w sukni z brokatów, z twarzą całkowicie zamazaną tłuszczem, który tu zastępował maski używane przez damy na ulicach Lizbony.Obok palankinu szły dwie pokojówki, a za palankinem postępowało czterech Kafrów z obnażonymi ciężkimi i szerokimi mieczami, które trzymali oparte na lewym przedramieniu.
— Tej damy — rzekł braciszek — nie znam, aczkolwiek miałem już sposobność widzieć wszystkie nasze dobrodziejki. Jest to na pewno żona któregoś z panów rycerzy.
— Cóż to? Cóż to się dzieje? — wykrzyknął ks.Wojciech, zaciekawiony dziwną sceną, którą przypadkiem dojrzał przez szczelinę między domami, rzuciwszy okiem w podwórze. Stał tam mianowicie młody Portugalczyk, wyrostek, prawdopodobnie biały służący, jak można było wnosić z ubrania, może koniuszy lub giermek. Z roześmianą miną i błyszczącymi z zadowolenia oczami trzymał jedną ręką za rogi kozę, a drugą zamierzał się na nią nożem, podczas gdy stojący przed nim poważny siwobrody Hindus, z tulącym się do niego ze zgrozą chłopaczkiem, coś białemu z błagalną miną przekładał i tłumaczył.
— Czyż ten niegodziwiec starcowi kozę chce zarżnąć?—wykrzyknął z oburzeniem ks. Wojciech.
— Chodźmy tam — zaproponował braciszek.
— I cóż to ma znaczyć? — rzekł z naciskiem ks. Wojciech, gdy znaleźli się przy grupie w podwórzu. — Czyż to postępowanie godne chrześcijanina? Jakimże prawem chcesz człowiekowi zarżnąć kozę, która, być może, stanowi cały jego majątek?
— Ja? jego kozę? — odpowiedział młody człowiek bynajmniej nie zmieszany. — I po cóż miałbym to robić? Jestem dobrym chrześcijaninem, sługą mężnego rycerza, a nie żadnym łotrzykiem! I za cóż mnie obrażacie, ojcze?
— Więc cóż znaczy ta koza z nożem przystawionym do gardła? —
—Nic więcej, jak tylko dobry żart, istotnie tynfa wart, bo może dać mi rupię albo dwie na szklaneczkę dobrego wina.
— Nie rozumiem — wyjąkał ks. Wojciech, który aczkolwiek w świętym oburzeniu bywał gwałtowny, zawsze bał się krzywdzić kogoś.
— Widać od nie dawna bawicie w naszym mieście! — odrzekł giermek.— W tym, co robię, nie ma nic złego. Koza jest moja, z czego wynika, że jeśli zechcę ją zarżnąć, mam do tego prawo. Przed paru dniami spotkałem się z przyjaciółmi i przegrałem do nich w kości wszystkie pieniądze. Lafa od pana należy mi się za tydzień, ja zaś teraz chciałbym mieć parę groszy, bo może się odegram. Za ostatnie dziesięć annów kupiłem tę to kozę — o, nie uciekaj, stary!
To mówiąc młody człowiek z lekka żgnął kozę w szyję, tak, że parę kropel krwi zbroczyło jej sierść białą.
Stary Hindus krzyknął.
— Nic nie rozumiem! — zawołał ks. Wojciech.
— Otóż ten poganin, jak wszyscy Hindusi, jest czcicielem Krowy — tłumaczył młodzian — oni mają dużo bogów i bogiń, ale to są prawdopodobnie krowie syny, ponieważ do krowy nie mówią inaczej jak „matko“.Nie tylko nie jadają mięsa, ale w ogóle nie zabijają zwierząt i gdy tylko widzą, że ktoś chce zwierzę zabić, starają się wyprosić mu życie albo też zwierzę wykupić. Wiedząc o tym, przyprowadziłem tu tę kozę, aby ją zarżnąć w oczach tego Hindusa, który jest naszym sąsiadem. Widząc, że chcę popełnić, jak oni to nazywają, morderstwo, Hindus wyszedł i zaczął się ze mną targować o życie zwierzęcia. Dawał mi już półtora rupii za to głupio beczące bydlę, ja zaś chcę, aby mi dał dwie.
— I cóż w tym złego? — tu zwrócił się do starego Hindusa i z miną zdecydowaną, zamachnąwszy się nożem, rzekł mu parę słów w języku, którego ks.Wojciech nie rozumiał. Hindus wyjął z sakiewki dwie srebrne rupie, podał je chłopcu i odszedł, uprowadzając kozę.
— Dziwne to są i niezrozumiałe rzeczy! — mówił ks. Wojciech skonfundowany, gdy się znalazł ze swym towarzyszem na ulicy.
— W wierzeniach tych pogan wiele rzeczy jest czystych i tkliwych — odpowiedział braciszek. — Czasami mogłoby się zdawać, jak gdyby obyczaje nasze były w porównaniu z ich obyczajami barbarzyńskie. Spójrz tylko na tę dziewczynę: po znaku na czole widać, iż jest to braminka, zatem należy do kasty najwyższej. Niesie z targu przepisane przez religię na dzień dzisiejszy kwiaty. Bez kwiatów, bez wieńców oni żyć nie mogą. Niezmiernie przestrzegają czystości przygotowanych potraw. Ani jedna drzazga nie zamieciona nie może leżeć na podłodze, gdy obiad się gotuje. Zdaje się, że czystość jest główną przyprawą ich potraw, o takiej czystości ludzie u nas pojęcia nie mają. Równocześnie jednak...
Młody księżyk rozejrzał się mimo woli i wykrzyknął:
— Ot, macie! spójrzcie tylko w tę boczną uliczkę!
Uliczką szedł starzec z długimi włosami, tak zlepionymi kurzem i potem, że wyglądały jak kołtun.Długa broda opadała mu na piersi — to był cały jego strój. Poza tym był zupełnie nagi. Trzymał w ręce kij, do którego przywiązany był dzbanek żebraczy. I oto na jego widok kobiety wybiegały z domów i padając przed nim na twarze, całowały jego zakurzone stopy.
— A cóż to takiego? — zdziwił się Męciński.
— To jest ich fakir, ich święty człowiek, ich nauczyciel — odpowiedział księżyk — są to niewątpliwie słudzy szatana, albowiem nie znając Boga prawdziwego, dokonywają rzeczy niezwykłych. Są to adepci czarnej — magii!
— Albo raczej oszuści! — odpowiedział ks.Wojciech, który nie bardzo wierzył w czarną magię.— Ale to istotnie straszna rzecz. Czy sądzicie jednak, że ów parobek pięknie sobie postąpił?
— O, nie — odpowiedział młody jezuita.— Nic złego przecież nie ma w tym, że ludzie czują litość dla zwierząt. Ale nasi rodacy tu — to żołdacy, którzy wojują mieczem nie patrząc na to, że przez to marnują nam to, co my zdobywamy sobie słowem Bożym. W ich sposobie życia jest wiele rzeczy takich, które do tego stopnia obrażają uczucia religijne ludzi tutejszych, iż oni wolą płacić, i to sumy nawet duże, aby tylko uniknąć rzeczy ich zdaniem bluźnierczych. Tak na przykład ludzie niżsi, chcąc uzyskać pieniądze od Hindusów, wychodzą na pastwiska, gdzie grożą, że ich krowom poobcinają ogony. Według naszych praw byłoby to tylko lekkim oszpeceniem zwierzęcia, według ich pojęć jednakże jest to hańba zadana ich religii. Ilekroć mahometanie dopuszczą się wobec swych sąsiadów hinduskich czegoś podobnego, wynika wojna, nas jednak oni się boją, bo mamy nad nimi przewagę, i dlatego żołnierze śmiało mogą groźbą obcięcia krowom ogonów wymuszać znaczniejsze nawet opłaty. Można też pieniądze zdobyć w sposób jeszcze łatwiejszy. Nas białych bramini uważają za nieczystych. Nawet gdy cień nasz padnie na bramina, on się uważa za pokalanego i musi przejść przez sześciotygodniowy post i obrządek oczyszczenia, a wtedy idzie bramin przez ulicę. Ja wam to kiedyś pokażę. Patrzy wciąż przed siebie na ziemię, miarkując, gdzie stopę ma postawić, aby się nie pokalać. Wtem naprzeciw niego ukazuje się człowiek biały i rzecze mu: „Jeśli zechcę, rzucę na ciebie swój cień. Ile mi dasz, abym tego nie zrobił?“ — i już idzie ku niemu grożąc mu swym cieniem. Wówczas bramin czym prędzej dobywa worka i wysypuje na ziemię tyle rupij, ile biały zażądał. Tak więc nie tylko mieczem swym straszą i zdobywają złoto nasi luzyfańscy rycerze, ale nawet swym cieniem.
Właśnie zbliżyli się do kościoła Matki Boskiej.Kilka palankinów z orszakiem stało przed bramą kościoła. Damy w trzewikach na ogromnie wysokich obcasach wysiadały z palankinów. Pokojówki podbiegały, chwytały damy pod ramiona i na pół wnosiły je do kościoła, gdzie u chrzcielnicy już czekali szlachetnie urodzeni rycerze, i piórami kapeluszy zamiatając pył mozaikowej posadzki, podawali swym damom końce palców umaczane w wodzie święconej. Tymczasem służba rozciągała dywany, ustawiała krzesła, które pokojówki zaścielały poduszkami i poduszeczkami jedwabnymi, a orszak paziów czekał, kiedy wreszcie damy raczą zasiąść do modlitwy.
Męciński patrzył na to oburzony.
— Kościół-li to, czy też theatrum? — pytał się w duchu.
Damy prowadzone przez swych wielbicieli usadowiły się w swych krzesłach i trzymając w drobnych rączkach wielkie księgi do nabożeństwa oprawne w kosztowne skóry, ze złotymi klamrami, nabijane kosztownymi kamieniami, przeszeptywały się, chichocąc cichutko z kawalerami, gdy małe ich pieski strzyżone lub też piękne charty i małe japońskie buldogi o rubinowych oczach to zawierały ze sobą znajomości, to znów warczały z cicha. Przy krzesłach dam pozostali tylko niewolnicy z mieczami lub jataganami oraz pokojówki, gdy reszta służby cofnęła się pod ściany.
Nareszcie odezwał się dźwiękiem metalicznym i słodkim srebrny dzwonek i z zakrystii wyszedł ksiądz mający odprawić Mszę świętą.
Ksiądz Męciński omal że nie krzyknął z podziwu.
Ksiądz miał na sobie ornat tak cudnie wyszywany złotymi i srebrnymi nićmi i tak gęsto haftowany rubinami, że nie szata kościelna to była, lecz istny skarbiec. Pelerynki na komżach ministrantów były z najcudowniejszych koronek.
— Skądże tak śliczne szaty kościelne? — pytał ks. Wojciech swego towarzysza.
— To właśnie są dary pobożne tych pań — odpowiedział mu młody jezuita.
Msza odbywa się wśród bezustannego chichotu, śmiechów, rozmów z rycerzami i kłótni dam ambitnych. Od czasu do czasu słychać było brzęk szpad i ostróg wchodzącego do świątyni rycerza lub też skowyt psa, któremu ktoś nadepnął na ogon, Tylko podczas Podniesienia panowała prawdziwie święta, nabożna cisza.
— Nic nie rozumiem! nic nie rozumiem! — mówił w duchu ks. Wojciech.
Po nabożeństwie, które odbywało się bardzo wcześnie, prawie wszyscy udali się na targ niewolników zobaczyć, czy nie ma czegoś do kupienia.Młody jezuita zaprowadził tam ks. Wojciecha.
Targ był bardzo ożywiony, albowiem kilka okrętów portugalskich zwiozło parę setek niewolników i niewolnic. A więc były tam Malajki, przysadziste, o okrągłych twarzach, słodkich migdałowych oczach, aż do piersi owinięte jedwabnymi „sarongami“. Byli też rośli, poważni Syngalezi z Cejlonu, bosi, w wełnianych szarawarach i bluzach, z długimi włosami zaplecionymi w warkoczyki, w które wplecione były na czerwonych wstążeczkach małe, białe muszle morskie. Były też tancerki, o których mówiono, iż pochodzą z białej marmurowej świątyni Kendy, gdzie wśród gajów palmowych przechowuje się ząb Buddy; miały na sobie białe, wolne szaty, w pasie tylko przewiązane, zdobne w piękne, barwne ornamenty.Było kilkudziesięciu Dajaków ze spiłowanymi ostro czarnymi zębami ludożerców i łowców lwów. Było też kilkunastu „babu“, czyli mieszkańców Bengalu, doskonałych złotników, lecz przede wszystkim znakomitych, subtelnych, sprytnych a pełnych taktu zarządców wielkich domów, majątków lub plantacyj.Słynęli oni z tchórzostwa i niesłychanego zdzierstwa, ale pan, który za zarządcę domu lub majątku miał Malaja, mógł być pewien, że będzie mu się dobrze powodziło, póki go Malaj nie zarżnie lub nie struje.
Wśród tego różnokolorowego tłumu chodzili panowie portugalscy nawoływani przez handlarzy niewolników, którzy zachwalali to wdzięki, to zalety swego towaru.
Ksiądz Męciński patrzył na to.
— Gdy Turcy, Tatarzy lub Maurowie biorą naszych w niewolę i sprzedają na targach wśród dalekich miast, jesteśmy na nich oburzeni i nazywamy ich poganami. A jakże nazwać chrześcijan, którzy czynią tak samo jak owi poganie?
— Niemożliwą jest rzeczą — odpowiada mu towarzysz — zdobyć inaczej odpowiednią ilość służby i rąk roboczych. My, słudzy Boga, możemy żyć w ubóstwie, jednakowoż rycerzom, przedstawiającym majestat królewski, nie godzi się na bosaka brnąć za garbatymi bawołami przez zalane wodą pola ryżowe.
— Może być, że masz i słuszność — odpowiedział mu Męciński — nie znam się na tym.
A potem dodał:
— O, Panie, wezwij mnie do swej łaski, ześlij mi palmę męczeństwa, abym nie potrzebował patrzeć na rozterkę serc i sumień ludzkich.





Rozdział VIII
CHRZEST

Przybyłych na Goa jezuitów przyjął przeor, przewodniczący tamtejszej misji. A gdy wypoczęli i przyszli do sił, zawiózł ich do Salsetty[3], gdzie oczekiwało ich wielu katechumenów. Tam, ku czci Św. Franciszka Ksawerego, Męciński chrzcił Hindusów, nadając im imiona polskie. Sam w jednym z listów wspomina o tym następującymi słowy: „Ochrzciłem ich i z wielką moją pociechą dałem im imiona świętych patronów polskich“.
Zdanie to jest dla nas niezmiernie ładne.
Były i są próby zrobienia z Męcińskiego zakonnika i misjonarza, że tak powiemy, kosmopolitycznego w pewnym sensie. I oczywiście, jako działacz światowy, on do pewnego stopnia był kosmopolitą, z czego jednak bynajmniej nie wynika, aby wyrzekł się swej ojczyzny i zapomniał swej narodowości. Nic dziwnego, że przetopiwszy swe srebra rodzinne na świecznik zawiesił go u grobu św. Franciszka Ksawerego w Goy, ponieważ był nie tylko wielbicielem jego i uczniem, ale także wstępował w jego ślady.Był to hołd ze strony misjonarza należny „apostołowi Indyj“; postępku tego jednak nie można tłumaczyć jako symbolicznego całopalenia uczuć narodowych na rzecz kosmopolityzmu, choćby mieszczącego się w braterstwie chrześcijańskim. Nadając Hindusom i muzułmanom hinduskim imiona Kazimierzy, Stanisławów i Wojciechów, Męciński tym samym zaznaczał, iż co się tyczy siły chrześcijańskiego promieniowania oraz stanowiska swej ojczyzny w świecie chrześcijańskim, uważa ją za równą innym chrześcijańskim narodom i państwom. Zważywszy, że w owych czasach nie grała roli narodowość, lecz raczej przynależność państwowa, musimy zaznaczyć i podkreślić, że owo nadawanie imion świętych patronów polskich, wbrew twierdzeniom o kosmopolityzmie, świadczy raczej o jego wielkiej, narodowej wrażliwości. W dziele apostolskim w Indiach, nadawaniem imion polskich Męciński pragnął zadokumentować tak udział Polski w pracach wszechświatowego nawrócenia, jak i swą narodowość. Nie będziemy wymieniali miast, w których Męciński krótszy lub dłuższy czas przebywał na kontynencie indyjskim. Tak samo jego biografowie jak i biografowie św. Franciszka Ksawerego pod tym względem ograniczają się przeważnie do wiadomości o jego pracy w kolegiach jezuickich i o kazaniach, jakie tu i ówdzie miewał. O św. Franciszku Ksawerym z konieczności będziemy musieli parę słów powiedzieć. Tu jednak poprzestaniemy na tym, iż ta niedokładność, co więcej skąpość wiadomości o pracy apostolskiej w Indiach, pochodzi z dwóch przyczyn:
Przede wszystkim obaj, to znaczy św. Franciszek Ksawery i Męciński, nie byli zupełnie wrażliwi na egzotyczne tło i otoczenie. Święty Franciszek traktował Hindusów jak swoich braci, nie wchodząc zupełnie w odrębną ich psychologię. Był to w najszlachetniejszym znaczeniu słowa łowca dusz i poza duszami nic go nie obchodziło. Nie wzruszały go najpiękniejsze widoki ani różnobarwność ludzka, natomiast gdy na jakimś cmentarzu portugalskim spostrzegł wielki kamienny krzyż, zadrżał z rozkoszy.
To samo można powiedzieć o misjonarzach. Ich wyprawy do Indyj miały charakter duchowych wypraw krzyżowych. Nie zależało im na niczym, jak tylko na zagarnięciu jednym zamachem, powiedzielibyśmy, szarżą duchową, jak największej liczby dusz pogańskich. Pomińmy liczbę królów, królowych i książąt, których na wiarę chrześcijańską nawrócili, pomińmy też liczbę pagod, świątyń i posągów, które zburzyli, oraz sekt przez nich zniszczonych. Jednakże prawdą jest, że mimo najgorliwszych usiłowań i mimo wielkiego zapału nie sprawili wiele i w gruncie rzeczy nic nie wiedzieli o tajemniczym i anarchistycznym życiu Indyj pod panowaniem Arabów i Wielkiego Mogoła, który był Turkiem.
Męciński chodził w Indiach śladami św. Franciszka Ksawerego i robił te same co on błędy. „Apostoł Indyj“ nie rozumiał, że Hindusi otrzymali objawienie tak samo jak i my, a tylko Bóg Jedyny w pryzmacie ich filozofii rozszczepił się na pięć milionów bogów i bogiń. Obaj nasi apostołowie mylili się, uważając Hindusów za pogan, i postępowali źle, lekceważąc braminów i uważając ich za oszustów lub kapłanów szatana. Pochodziło to stąd, że nie orientowali się w sektach i początkowo nie znali języka bieżnego, nie mówiąc już o czterech językach świętych. Żar wiary Franciszka Ksawerego był więcej przekonywający od jego wymowy.
Męciński wstępował w ślady św. Franciszka i bawił w tych samych miastach, w których tamten pracował.
Prawdę mówiąc, ówcześni misjonarze Indyj wcale nie znali. W swym świętym zapale, nie wrażliwi nawet na budownictwo, lekceważąc zupełnie kulturę indyjską, o duszy indyjskiej nie mieli najmniejszego wyobrażenia. Jest to fakt niezaprzeczony. Jest to nie tylko fakt niezaprzeczony, ale stwierdzony przez historię. Jak pod tym względem było z Męcińskim, tego nie wiemy, bo za przykładem św. Franciszka pisze głównie o swych stanach psychicznych, a nie o Indiach. Może Polak wrażliwszy był na tę kulturę niż Bask. Gdybyśmy jednak o stosunku misjonarzy do Indyj mieli sądzić z tego, jakim był ten stosunek u św. Franciszka Ksawerego, nie moglibyśmy się dziwić, że wyniki ich działalności były więcej niż nikłe.O narodzie, który miał „Wedy“ i trzy języki święte, św. Franciszek Ksawery napisał, że ma „kilka ksiąg“, jakich — nie wymieniał. O Mahabharacie, Ramajanie, o Wedach i Rigwedach nie wiedział. Do teatru oczywiście nie chodził, więc nie znał ani hinduskiego dramatu ani hinduskiej muzyki. Nie znał też hinduskiej poezji lirycznej. Pisząc o Hindusach wspomina wciąż bramaizm, który jednak miesza z braminizmem. To jest zupełnie co innego. Bramaizm jest religią, której bogiem jest Brama, istota bez początku i końca, właściwie, jako pojęcie, nasz Bóg. Braminizm zaś — to kasta, wyższa, arystokratyczna klasa ludności, coś z kapłana a coś z arystokraty, podobnie jak w narodzie żydowskim lewici. To wielkie nieporozumienie określimy najlepiej słowami św.Franciszka.
Święty Franciszek Ksawery spotkał się w Indiach z braminami i wspomnienie o tym spotkaniu pozostawił w zapiskach. Pewnego dnia, kiedy przechodził koło jakiegoś klasztoru, bramańscy mnisi zaprosili go na konferencję, która odbywała się w pięknym ogrodzie klasztornym. Ponieważ konferencja ta jest charakterystyczna, opowiemy ją słowami samego świętego:
„Stary, który miał przeszło osiemdziesiąt lat, zażądał, abym mu naprzód wyłożył, co nakazuje Bóg chrześcijan. Jednakże, przeniknąwszy podstęp, oświadczyłem, że nie będę mówił, zanim on pierwszy się nie wypowie. Wobec tego musiał na światło dzienne wynieść całą swą ignorancję. „Bogowie nasi — mówił — żądają od nas dwóch rzeczy, abyśmy mogli dostać się tam, gdzie oni się znajdują: przede wszystkim nie zabijać krów, lecz ubóstwiać je jako takie, powtóre dawać braminom w świątyniach jałmużnę." — To usłyszawszy i zasmucony, iż potęga złych duchów sięga u nich tak daleko, że na znak pogardy dla Boga każą się uwielbiać, powstałem i kazawszy im siedzieć, wielkim głosem odmówiłem w ich języku „Wierzę w Boga" i „Dziesięcioro Przykazań", po każdym przykazaniu zatrzymując się nieco, aby je objaśnić; następnie w ich języku na- pomniałem ich.
Kiedy skończyłem kazać, powstali, okazując mi wiele uczucia. Istotnie — mówili — Bóg chrześcijan jest Bogiem prawdziwym, skoro te przykazania tak są zgodne z rozumem naturalnym. Zapytali mnie, czy dusza wraz z ciałem umiera jak dusza zwierzęcia? Bóg natchnął mnie tak, iż odpowiedź moja i do- wody, jakie przytoczyłem, były zrozumiałe i jasne dla ich zdolności umysłowych. Zrozumieli nieśmiertelność duszy i okazali, że sprawia im to wielkie zadowolenie. Kiedy się przemawia do tych ubogich inteligencyj, trzeba się wystrzegać subtelnej argumentacji naszych uczonych scholastycznych. Następnie zapytali mnie: „Dokąd idzie dusza człowieka po śmierci? — A potem: „Kiedy człowiek śpi i kiedy mu się śni, że jest w gronie swych przyjaciół (jak to bywa często ze mną, moi przyjaciele), czy dusza istotnie oddala się i opuszcza ciało? Prosili mnie też, abym im powiedział, czy Bóg jest czarny czy biały. Im się zdaje naprawdę, że Bóg powinien wybrać jeden z tych dwóch kolorów skóry ludzkiej; co się tyczy ich samych, to twierdzą, że On jest czarny, ponieważ w ich kraju wszyscy ludzie są czarni. Stąd też i wszystkie posągi ich bogów są czarne. Oprócz tego oni je bardzo często smarują oliwą, skutkiem tego posągi te wydzielają obrzydliwy odór i są tak brzydkie, że aż strasznie na nie patrzeć. Odpowiedziałem w sposób, który ich zadowolił, a wreszcie zakończyłem: skoro poznaliście prawdę, zostańcie chrześcijanami. Odpowiedzieli mi, jak odpowiedziałoby wielu z nas: „I cóżby powiedziano, gdybyśmy się do tego stopnia odmienili? Należy też zrozumieć, że zmieniwszy wiarę, zostalibyśmy pozbawieni środków do życia“.
Z pewnością podobne sceny i podobne chwile przeżywał Męciński. Na ogół wśród tych „czarnych“ ludzi, opętanych przez demony, nie spotkało Męcińskiego nic złego. Ale ani św. Franciszek, ani on nie dowiedział się, że wtajemniczeni czyli jogowie w obliczu tłumów bezkarnie mogę znieważać święte posągi, albowiem cześć bóstw rozmaitych jest właściwa tylko niższym kastom, nie wykształconym, podczas gdy Indie prawdziwe i wykształcone wierzą tylko w Boga jedynego. Jest rzeczą bardzo ciekawą, że w ostatnich latach powstała sekta bramińska, która nie uznaje kast, ale przyjmuje naukę chrześcijańską.Jednym z założycieli tej sekty, a potem jej głową był ojciec znanego poety i laureata Nobla, Tagorego.
Nie od tych rzekomych barbarzyństw, ale ze strony chrześcijan spotkały Męcińskiego rzeczy złe, a mianowicie niewola i srogie prześladowanie.





Rozdział IX
W NIEWOLI HOLENDERSKIEJ

Za czasów Męcińskiego trzy wielkie potęgi morskie świata chrześcijańskiego prowadziły między sobą wojnę morską o swe nowe posiadłości w Indiach. Były to Portugalia, Holandia i Hiszpania.
Portugalia, jako pierwsza pionierka religii katolickiej i katolickiej kultury w Indiach, rościła sobie do nich pretensje, ale nie miała sił na utrzymanie w rękach tego, co zagarnęła. Równocześnie skutkiem złego zachowania się kolonistów, ich rozpusty, okrucieństwa i bezwzględności, niezgodnej z zasadami, jakie głosili misjonarze, traciła też zaufanie ludności kolorowej.
Holendrzy jako koloniści nie byli gorszymi od Portugalczyków, natomiast mieli nad nimi przewagę dzięki swemu flegmatycznemu usposobieniu, które nie dopuszczało do wybryków. Byli równiejsi od Portugalczyków, o wiele systematyczniej od nich pracowali i nie mieszali się z nimi, podczas gdy Portugalczycy żenili się z kolorowymi kobietami. Gdy Portugalczyk spoufalał się z Malajem, Holender trzymał go od siebie z daleka do tego stopnia, że nawet pieniędzy złotych Malajom w swych koloniach do rąk nie dawał. Za znalezienie złotej monety u krajowca groziła mu kara więzienia. Słowem, Holendrzy dawali ład, porządek i bezpieczeństwo.Hiszpanie, naród wówczas wielki, potężny i dzięki amerykańskiemu złotu bardzo bogaty, przedstawiali siłę brutalną, nie pytającą o żadne prawo. Ostrza ich ciężkich toledańskich mieczów przecinały lekkie damasceńskie szable krajowców, jednakże siłą miecza nic zbudować nie można, dlatego też nic dziwnego, że Hiszpanie w tamtych stronach nie potrafili się osiedlić.Zatem, jak to już powiedzieliśmy, trzy te chrześcijańskie mocarstwa, zamiast sobie w imię krzyża pomagać, zwalczały się wzajemnie. I zdarzyło się, że pewnego dnia z Goy wypłynęło kilka statków do Makao. Była to flota większa, wioząca do Makao, stolicy Indyj portugalskich, nowego wicekróla.W owych czasach, kiedy każdy statek kupiecki musiał być równocześnie i wojennym, statki tej floty były z pewnością dobrze uzbrojone, zwłaszcza że znajdował się wśród nich jeden, który wiózł do Makao mnóstwo kosztownych towarów. A jednak, mimo iż właśnie panowało zawieszenie broni między walczącymi stronami, Portugalczycy obawiali się napadu Holendrów. Na statki te miano zabrać jezuitów, którzy po studiach praktycznych wśród Hindusów mieli się w Makao przygotowywać do pracy apostolskiej w Japonii. Otóż Holendrzy, jako heretycy, Jezuitów i w ogóle misjonarzy prześladowali, podejrzewając ich, że pod płaszczykiem szerzenia wiary prowadzą pracę na rzecz wielkich ajencyj handlowych. Oprócz tego wadziła im wszelka kontrola, a już zwłaszcza kontrola ludzi ideowych, jakimi misjonarze byli i są.Tu właśnie zaczynają się już rozdżwięki i różnice między światem interesu a światem ducha. Dlatego to rozmieszczono jezuitów na wszystkich statkach nie jako misjonarzy, lecz jako kapelanów okrętowych, aby w razie napadu Holendrów nie narazić ich na śmierć lub na większe przykrości. I otóż Męciński jako taki niby kapelan został przydzielony do załogi największego statku wiozącego owe kosztowne towary. Widać z tego, że Portugalczycy już wówczas nie wierzyli we własne siły.
Swoją drogą, na załodze trudno było polegać, bo to była zbieranina z całego świata, na pół korsarze wszystkich możliwych ras i kolorów. Z góry można było przypuszczać, że ludzie ci, mający zawsze łatwe utrzymanie na statkach jako majtkowie, życia dla obrony pasażerów narażać nie będą. Mieli zatem słuszność komendanci statków portugalskich, obawiając się w razie napadu wszystkiego złego.
Wyszedłszy na morze flota rozpierzchła się. Lekkie statki szły prędzej, większe i cięższe wlokły się wolniej. I wtedy to napadła na tę flotę jakaś flota holenderska.
Zdziwiony czytelnik zapyta, jak to się mogło stać, skoro między wojującymi stronami panowało zawieszenie broni? Biografowie Męcińskiego nic bliższego o tej flocie nie mówią, w rzeczywistości rzecz miała się tak.
Każde ówczesne państwo morskie miało zaprzyjaźnionych sobie korsarzy, zwanych „kaprami“; „kaprowie“ byli czymś w rodzaju band ochotniczych operujących niby na własną rękę, ale właściwie pracujących dla swego rządu. Korsarz łupił statki swego własnego narodu; „kaper“ wojuje jako najemnik jakiegoś rządu, biorąc od niego żołd, a z łupów zatrzymując sobie tylko pewien procent. Walczy oczywiście na własne ryzyko, lecz zawsze ma schronienie w portach mocarstwa, któremu służy. Takimi „kaprami“ posługiwały się wszystkie państwa, nawet Polska. Rzecz prosta, że „kaper“ nie krępuje się prawami międzynarodowymi, lecz dojrzawszy łup na morzu, uderza.
Taka właśnie flota kaperska napadła na flotę portugalską. Lekkie statki portugalskie, dojrzawszy ją, zwiały natychmiast w stronę Makao. Galeona z wicekrólem pożeglowała ku północy i nie oparła się aż u brzegów Japonii. Nic dziwnego, że utarczka, jaką stoczono o posiadanie statku największego i najcięższego, który ucieczką ratować się nie mógł, a na którym właśnie znajdował się Męciński, nie była zaciekła. Jednakże...
Jednakże wyobraźmy sobie tylko: statki holenderskie otaczają nasz statek. Odwracają się do niego burtami, które pełnym bokiem dają ognia. Na pokładzie leżą stosy bosaków, muszkietów i krótkich, marynarskich szabel. Bezbronni pasażerowie zbici w gromadkę, marynarze półnadzy, bosi, z groźnymi minami. Krzyki, jęki, krew. Wtem z dymu wyłania się jakiś potwór — statek nieprzyjacielski, który atakuje. On to rzuca na nasz statek pomosty, które ciężkimi żelaznymi hakami zahaczają o burtę, i w tej chwili paruset strasznych drabów, również półnagich, z długimi włosami splecionymi w warkoczyki, wyjąc i bijąc sieczną bronią, wpadło na statek, przewracając wszystko, co stoi na drodze.
Otóż to jest kaperstwo! Właśnie ten manewr nazywa się kaprowaniem statku. Zaskoczony niespodziewanie kapitan statku, widząc, że sytuacja jest beznadziejna, musi dać rozkaz zwinięcia żagli i spuszczenia kotwicy. Marynarze naszego statku rzucają broń, kapitan może poległ, może nie, ktoś jeszcze krzyczy, gdzieś w kącie walka wre, lecz i to cichnie, ktoś, kto w tej strasznej chwili stracił przytomność, odzyskuje ją, otwiera oczy i widzi: na pokładzie stoi nieznany marynarz z nagim mieczem w ręku, miną wyniosłą, z twarzą śniadą o zimnych oczach, koloru wody morskiej lub nieba, i koniecznie z czerwonym pasem lub czerwonym szalem. On teraz dyktuje warunki. Jakie? Nic nie wiadomo. Może być rzeź, on może kazać wyrzucić wszystkich ludzi za burtę i nikt mu w tym nie przeszkodzi. Ci ludzie nie lubili zostawiać przy życiu świadków swoich czynów. Ale tu skończyło się na tym, że pasażerów i załogę wpędzono pod pokład, a statek zapędzono do jednego z portów holenderskich. Stamtąd jeńców przewieziono na Formozę, wyspę dziką, na której jednak Holendrzy mieli wówczas swą twierdzę.Tam dali jeńcom do wyboru albo odesłanie do Makao, albo też do pewnej twierdzy hiszpańskiej będącej w pobliżu. Jeńcy wybrali to drugie; wtedy jednak Holendrzy zmienili nagle zamiar i zapędzili ich do pracy jak zwykłych niewolników.
W rozmaitych biografiach pisze się zwykle o tym, że niewolników karmiono „stęchłym ryżem, zgniłym mięsem i nieświeżymi rybami“.Rzecz jasna, że wikt przeznaczony dla niewolników bywał zły, ale żeby specjalnie wybierano dla nich produkty nieświeże, gdy jedzenia było w obfitości, to jest wątpliwe, zwłaszcza że w klimacie ciepłym złe odżywianie wywołuje krwawą biegunkę, która jest bardzo niebezpieczna nie tylko dla niewolników, ale i dla panów. Księdza Męcińskiego nie dręczono szczególnie. Kazano mu wraz z innymi paść krowy, co nie jest zajęciem ciężkim. Ale najcięższą i krwawiącą serce była złośliwość ludzka i to złośliwość ludzi białych, chrześcijan, którzy wiedzieli, że Męciński byt kapłanem i misjonarzem i chcieli go rozmyślnie poniżyć.A tu znów miał Męciński możność wejrzeć w życie kolonistów holenderskich.
Stosunek do ludności kolorowej był ten sam co w koloniach portugalskich, umiarkowany jednak północnym temperamentem Holendrów. O Portugalczykach mówiono i pisano, że razy zadawane niewolnikom liczę na paciorkach różańca. Protestanccy Holendrzy w razie potrzeby bili nie gorzej od Portugalczyków, natomiast mieli wspaniałą rzecz, której nie posiadali ich konkurenci, a mianowicie — żelazny system, bez którego dusza człowieka wschodniego żyć nie może. Ten to system sprawił, iż gdy w dzisiejszych koloniach angielskich Hindusi burzą się, gdy z całych Indyj portugalskich Portugalczykom zostały tylko Goa i Makao z pomnikiem Vasco de Gamy, a Francuzi bez licznych egzekucyj w swych Indochinach rządzić nie mogą, w Indiach holenderskich jest spokój i, jak to wszyscy podróżnicy przyznają, ład i dobrobyt.
Wśród Holendrów, ludzi na swój sposób pożytecznych, ale bardzo twardych, spędził Męciński w upokorzeniu kilka ciężkich miesięcy niewoli. Nie był już szlachcicem, Polakiem, był tylko ojcem Albertem, mówiącym po portugalsku a znienawidzonym przez Holendrów jezuitą. Ale i w tym poniewieraniu, zapomniany przez swych dręczycieli, potrafił zostać pożytecznym do tego stopnia, że zwrócił wreszcie uwagę na siebie i zdołał uzyskać uwolnienie dla siebie i swych towarzyszy. Stało się to znowu za pomocą sztuki lekarskiej. Rozumie się, wśród białych na Formozie panowała malaria. Chorobę tę trudno było wówczas leczyć, zwłaszcza że biali w zarozumiałości swej trzymali się tylko własnych lekarstw, gardząc lekarstwami krajowców. Męciński, który jako misjonarz z powołania zawsze starał się z krajowcami porozumieć, dowiedział się od nich o istnieniu zioła lekarskiego, zwanego „be“ a skutecznie pomagającego na malarię. Lecząc tym ziołem zyskał sobie pewną sławę, tak iż zawezwano go do ciężko chorego syna wicekróla. Męciński go wyleczył, a z wdzięczności za to wicekról zwrócił mu wolność i wraz z towarzyszami odesłał do Makao.
Była to już przedostatnia stacja Męcińskiego przed Japonią.





Rozdział X
ROZMOWA Z BUDDĄ

O pracach apostolskich Męcińskiego w Makao i innych miejscowościach na Dalekim Wschodzie rozpisywać się nie będziemy, ponieważ były one tylko przygotowaniem do męczeństwa. Makao było miastem w tym samym rodzaju co Goa, tylko może jeszcze bardziej wspaniałym i rozpustnym; prócz tego było tam znacznie mniej Hindusów, natomiast dużo kupców chińskich, manilskich i w ogóle ludzi żółtych, ton jednakże nadawali biali.
Męciński pracował w kolegiach, a przede wszystkim uczył się języka japońskiego, bez którego w Japonii nic nie mógłby sprawić. W ogóle główną trudnością dla misjonarzy europejskich w tamtych stronach była konieczność znajomości różnych języków.
Teraz weźmy pod uwagę, że język japoński zasadniczo, poza różnymi dialektami, jak północne, południowe i tak dalej, język tak zwany codzienny, nie tylko różny jest zupełnie od literackiego, ale inny jest pod wielu względami, gdy mówi mężczyzna, inny, gdy mówi kobieta, a jeszcze inny gdy mówi się do dzieci. Europejczycy, nie wiedząc o tym, zwykle uczyli się języka japońskiego od kobiet, skutkiem czego nabierali mnóstwa wyrażeń zdrobniałych i pieszczotliwych. W owych czasach naród japoński, podobny w tym bardzo do polskiego, uważał się za naród rycerski i żył tylko z rolnictwa i z wojny, do tego stopnia, że nawet chłopi nosili szable. Nic tedy dziwnego, że sposób mówienia mężczyzn przy całej uprzejmości lubował się w wyrażeniach stanowczych i w tonie szorstkim. Dodajmy do tego, iż uczeni używali w dysputach języka literackiego, który do niedawna jeszcze do tego stopnia różnił się od potocznego, iż nie można było tłumaczyć na literacki język japoński najwznioślejszych nawet utworów europejskich, ponieważ nasz język literacki wydawał się Japończykom zbyt trywialny. Wiadomo też, że literatura japońska kształciła się na chińskiej, zrozumiałym zatem będzie, jeśli powiemy, iż nie podobna byłoby bodaj jako tako porozumieć się z inteligentnym Japończykiem bez powierzchownej choćby znajomości ksiąg chińskich, chińskiej filozofii i literatury, głównych źródeł etyki rasy żółtej, a zatem właściwej istoty ich duszy.
Ileż starań, ileż pracy niesłychanej i trudów wymagało choćby zwykłe tylko przygotowanie się do duchowego zetknięcia się ze światem japońskim, zetknięcia, które po krótkim czasie musiało się skończyć okrutnymi torturami i śmiercią!
Spójrzmy teraz na Męcińskiego: wysoki, chudy, z długą brodą, twarzą ascety, pociemniałą od południowego słońca i wichrów morskich, oczami, w których żarzy się ekstaza, patrzy w dal, w której czeka go krzyż. Dokoła piękne gaje palmowe, obwieszone gronami kosmatych orzechów kokosowych i bananami. Przyroda zmysłowa, dysząca nie tylko żarem słonecznym, ale i korzennymi wońmi. Ziemia czerwona, również zmysłowo pachnąca, jakby napęczniała krwią. Zieleń przebogata, bujna, splatająca się i przerastająca wzajem. Girlandy lian zwisają wszędzie, a na nich krzycząc kołyszą się ptaki o wesołym upierzeniu i niesłychanych kształtach. Na lianach całe procesje małp, stworzonek naprawdę uciesznych i miłych. Ludzie w białych muślinowych szatach, cicho krocząc bosymi stopami, przesuwają się jak duchy. Na ramionach i na kostkach nóg kobiecych dzwonią bransolety brązowe, srebrne, a często złote. Pantofelki, jeśli się je nosi, są z oszczędnego adamaszku haftowanego złotem i perłami i o zagiętych szpicach, na których dzwonią małe srebrne grzechotki. Nie ma zimy, bo coraz to inne drzewa kwitną, a choć kwiatki, przeważnie (żółte lub czerwone) są małe i nikłe, jest ich mnóstwo ogromne, a lada podmuch zaściela nimi ziemię lub zsypuje je na ludzi. Gdy silniejszy wiatr zawieje, szerokie, długie, twarde a lśniące liście palm uderzają o siebie tak, iż las nie szumi, lecz klaszcze. Co krok słychać muzykę lub pieśń. Jest tak pięknie, iż zdaje się, że ludzie tu nigdy nie cierpią.
Nie podobna, aby najposępniejszy nawet mnich nie poddał się urokowi tych pięknych krajów, które przecież są dziełem Stwórcy. Nie podobna, aby one nie wywarły żadnego wrażenia na Męcińskim, który od dzieciństwa niemal ukochał je tak, że dla ich nawrócenia życie swe poświęcił.
Jednakże pomyśleć tylko, że wśród tej całej krasy świata przesłonecznionego chodził wciąż z myślą o śmierci, i że ona właśnie była jego ukochaniem, już bliskim i prawie uchwytnym.
A cóż byśmy powiedzieli, słysząc, jak ów tak bardzo samotny Polak, błądzący po gajach palmowych, osamotniony gorzej niż którykolwiek z jego towarzyszów, mówi tylko o miłości? O tej jedynej miłości, jaka w szlachetnych sercach ówczesnych ludzi rycerskich płonęła, a mianowicie o miłości Boga i bitwie ostatniej, w Jego służbie i pod Jego sztandarem stoczonej mieczem ducha?
I któż by przypuścił, lub raczej mówiąc ściślej, któż by śmiał wątpić, że myśl o bliskich mękach nieznanych serce tego rycerza bożego napełniała weselem i czyniła go pełnym miłości i radośnie uśmiechniętym.
Jest noc księżycowa.
Brzegiem morza, w szum fal zasłuchany, idzie samotny Męciński, dumając.
Idzie brzegiem zatoki, po której drugiej stronie cichy, palmowy las szeregami nierównymi dąży ku wierzchołkowi wzgórza, gdzie sterczą wieże starego buddyjskiego klasztoru.
Tam przed straszliwymi posągami niezrozumiałych, poczwarnych bóstw wciąż jeszcze palą się światła, a od czasu do czasu w oznaczonych godzinach słychać zgiełkliwą muzykę mnichów.
Misjonarz staje nad brzegiem zatoki, patrzy w stronę klasztoru i oto widzi wynurzający się z rozczochranej gęstwy palmowych czupryn kolos olbrzymi.
Jest on wyższy od gór, włosy ma trefione, dokoła twarzy okrągłej, zamyślonej, męskiej, lecz o słodkim owalu dziewczęcym, a nad półprzymkniętymi łagodnie uśmiechniętymi oczami na czole złoty krąg — znak kasty. Luźna szata przykrywa tylko jego ramiona, w malowniczych fałdach opadając poniżej szerokich piersi.
Męciński niejednokrotnie już widział tę twarz tajemniczą i tak dziwnie uśmiechniętą i nie może powiedzieć, aby mu ona była wstrętna. Jest w niej dużo cierpienia, słodyczy, rozmarzenia, ale jest też coś co odpycha.„Zimna jakaś obojętność czy wyniosłość.“
To widmo Buddy, które się nagle wyłoniło z lasu w postaci kolosu, jakie w tamtych stronach stawiają temu dziwnemu mężowi. Są to ogromne posągi-świątynie lub kaplice.
Nazwaliśmy go „dziwnym mężem“, albowiem człowiek ten, którego jedna czwarta część ludzkości na kuli ziemskiej uważa za boga, naprawdę żył w szóstym wieku przed Chrystusem, nazywał się Sakia-Muni i był synem królewskim. Ukochany wielce przez ojca oraz słynną z piękności żonę, z którą miał dziecko, szlachetny i wzniosłego umysłu, żył w czystej miłości, nigdy nie opuszczając murów swego pałacu ani okalającego go parku. Nad jego głową powiewały wciąż wachlarze z różnobarwnych piór lub kwiatów, a uszy jego nie znały hałasu nad słodkie dźwięki muzyki, głos ukochanej żony i śmiech synka. A mimo to w sercu jego tliła bezustanna tęsknota.
— Albowiem nie zaznałeś życia, synu królewski! — mówił mu poprzez srebrną od księżyca zatokę Męciński.
Gaśnie wizja parku z białymi pawiami i tańczącymi na szmaragdowej murawie bajaderami. Oto syn królewski stoi na rozdrożu ulic w towarzystwie swego przyjaciela i po raz pierwszy w życiu przygląda się zwykłym ludziom. Któż to idzie? Szkielet zgarbiony, z wpadłymi oczodołami, trzęsący się, oparty na kiju i ledwo powłóczący nogami.
— Takim będziesz, królewiczu, gdy się zestarzejesz — szepce przyjaciel.
Oto niosę człowieka na noszach, pokrytego cuchnącymi wrzodami.
— Takim będziesz, gdy zachorujesz — szepce głos.
A tuż chyżo biegną ludzie z czymś, zawiniętym w prześcieradle.
— Każ im stanąć i pokazać, co niosą, ale nie dotykaj ich, bo to ludzie nieczyści! — poleca przyjaciel.
Królewicz pierwszy raz z przerażeniem patrzy w twarz trupa.
— Takim będziesz, gdy umrzesz — obwieszcza głos.
— Więc takie jest życie?
— Wszelkie życie jest cierpieniem.
— Zatem pójdę cierpieć — mówi królewicz.
W trzydziestym roku życia zostaje pustelnikiem.Mieszka w górach, w lesie. Na próżno odwiedzają go pobożni pielgrzymi; nie mówi z nimi, cały zatopiony w rozmyślaniach nad tym, jak można ludzkość wykupić z życia, które jest cierpieniem. Aż pewnego dnia znalazł odpowiedź, a wtedy wykąpał się w chłodnym strumieniu górskim, przyjął placek z miodem, który mu przyniosła jakaś kobieta, napił się mleka z jej dzbanka i wykrzyknął: — Nie będę już więcej pustelnikiem i nie będę dłużej umartwiał ciała swego. Znalazłem odpowiedź i pójdę pomiędzy ludzi szerzyć ją jako dobrą naukę.
— Jakaż jest twoja nauka, królewski synu i pustelniku? — pyta Męciński.
Jako pielgrzym w długiej, żółtej szacie, z kijem i żebraczą miseczką w ręce, Gautama, bo i takie miał imię, obecnie Budda, to jest trzykrotnie wyzwolony, inaczej Bodhisatwa, wędruje gościńcami Indyj, nauczając, iż życie jest tylko złudzeniem, cierpienie, jakim jest życie, powstaje z niewiedzy, nie ma nic, a zatem przez miłość, sprawiającą, że niczego od nikogo nie pragniemy, wyzwoliwszy się z cierpień złudzenia, przejdziemy do nicości, w której kończy się wszystko, nawet Brama. Albowiem Brama, bóg jedyny, choć jest bez końca i bez początku, też znika w nirwanie, by się z niej znowu własną siłą wyłonić.
— Ależ to obłęd! — krzyczy Męciński.
Zahuczały kotły i trąby w buddyjskim klasztorze i znowu pojawiło się widmo Gautamy ze smutną, słodko uśmiechniętą twarzą.
Nad głową jego, jak brylant olbrzymi, świeciła gwiazda wszechświata — sam Brama — i gwiazda ta z białej zaczęła się robić żółtą, później czerwoną, rozżarzyła się na purpurowo, wciąż malejąc, aż wreszcie zgasła i przeszła w nicość, a twarz Buddy była wciąż spokojna i łagodnie uśmiechnięta.
— Nie znasz miłosierdzia! — krzyczy mu Męciński — nie znasz prawdziwej miłości! Twoja nicość jest śmiercią na wieki wieków. Moja miłość jest odkupieniem i życiem wiecznym.
Gwiazdy gasną. Świat ogarnia blady, widmowy przedświt.
Wtem za plecami Męcińskiego rozlega się sakramentalne buddyjskie wezwanie:
— Om mani padme[4].
A potem gromkie i niskie, jak uderzenie w bęben:
— Om!
Męciński drgnął i obejrzał się.
Nie było za nim nikogo, a tylko zdawało się, jak gdyby w gąszczach spod czyjegoś dziewiczego czoła, twarzy o dziewiczym owalu błysnęły pół przymknięte, łagodnie uśmiechnięte oczy.
Wówczas misjonarz zwrócił się ku klasztorowi, z którego na świat szła przez morze burza złych modłów, przeciął ją wielkim znakiem krzyża i zgasił.
Muzyka klasztorna ucichła.
Rozpromienił się brylantowy świt, w tęczowej aureoli wzeszło słońce. Fale zatoki zaszumiały od dalekiego przypływu.
Męciński ukląkł na piasku i modlił się.





Rozdział XI
PRZED WYPRAWĄ

Jak żeśmy już powiedzieli, ówczesny rząd japoński zabronił wjazdu do Japonii białym, a szczególnie jezuitom. Za przekroczenie tego prawa groziła kara śmierci, jak za szpiegostwo, zdradę stanu i pobudzanie do buntu.
Szpiegostwo ze strony Europejczyka w Japonii jest niemożliwością ze względu na rasową różnicę w budowie, sprawiającą, iż każdy biały wszędzie jest widziany i obserwowany. Zwłaszcza już nie mogli kryć się z niczym jezuici. Zatem to były mozoły. Istotą zatargu były sprawy handlowe, co jednak jeszcze nie musiałoby wykluczać propagandy wiary i miłości bliźniego. Skądże więc postawiony jezuitom w szczególności zarzut podburzania do buntu przeciw cesarzowi? Zwłaszcza, jeśli same władze japońskie nie orientując się należycie w istocie wiary japońskiej, uważały ją za pewną odmianę buddyzmu?
Było to następstwem niesłychanie ciekawego i niespodziewanego nieporozumienia psychologicznego, a mianowicie:
Cokolwiek by było, jakikolwiek byłby słopień wykształcenia najbardziej nawet postępowego Japończyka, każdy z nich bezwzględnie wierzy, że Japonia jest bogiem, a mikado, czyli cesarz, jej ojcem, dosłownie „Synem Słońca“.Wygląda to dziwacznie, ale tak jest, i to są dogmaty niewzruszalne duszy japońskiego narodu. Japończycy sami o sobie mówią, że im modlitwy nie są potrzebne, ponieważ jako synowie Japonii są dziećmi boga. Państwowa ich religia, zwana „szinto“, zna tylko trzy przykazania: kochaj Ojczyznę, bądź posłusznym cesarzowi, nie rób nic złego bliźnim. W tych trzech zdaniach czy też przykazaniach mieści się cała właściwa i najistotniejsza religia japońska, resztę normuje kodeks rycerski, czyli honorowy, zwany „buszidą“, oraz dobre wychowanie. Nie ma się tedy czemu dziwić, że mikadzie oddaje się cześć boską, co dzieje się zresztą dotychczas w ten sposób, iż we wszystkich instytucjach publicznych wieńczy się kwiatami, przez liturgię przepisanymi, podobiznę mikada, po czym wszyscy członkowie danej instytucji składają jej cześć, śpiewając hymn narodowy, którego słowa dzisiaj brzmią mniej więcej: „Byliśmy żwirem i piaskiem, zrobiłeś z nas skałę“. Słowa te dawniej były prawdopodobnie inne, jak też inne były objawy czci, bo wiadomo, że jeszcze w połowie XIX wieku, nawet w ulewny dzień, gdy mikado ulicami stolicy przejeżdżał, nie wolno było mieć otwartego parasola, a wszyscy musieli padać na twarze.
Śmiemy przypuszczać, iż te oznaki czci boskiej były właściwie tylko formami kultu państwowego, który państwo, raczej ojczyznę, stawia nade wszystko. Nie można się jednak dziwić, że jezuici, wychowani na tradycjach chrześcijaństwa, które w Rzymie zwalczało boski kult cezarów, mianujących się bogami za życia, nie mogli na taki kult mikada pozwolić. Na tym tle wyniknęły nieporozumienia i podejrzenia, które w połączeniu z niechęcią do europejskich awanturników i oszustów, wywołały też i wypędzenie jezuitów oraz krwawe ich prześladowanie.
Wszyscy biografowie Męcińskiego twierdzą, że to prześladowanie, którego wynikiem było męczeństwo Polaka oraz jego towarzyszów, trwało za czasów cesarza Xoguna. Możemy śmiało powiedzieć, że takiego w ogóle nie było. Jak się nazywał ówczesny cesarz Japonii, tego nie wiemy i trudno byłoby sprawdzić, wziąwszy pod uwagę, że jako następca tronu nazywał się inaczej, jako mikado inaczej, a inaczej po śmierci. Jednakże z całą pewnością możemy oświadczyć, że ów jakiś legendarny cesarz Xogun, to był tylko szogun, polityczny rządca Japonii, inaczej mówiąc, kanclerz, który wówczas jako siedzibę swą miał miasto w Japonii południowej, zwane Kamakura, podczas gdy stolica cesarza, czyli mikada, była w Japonii centralnej, a nazywała się Kio-to. Rzecz prosta, że kanclerze czasami tak ograniczali mikadów, iż ci synowie słońca, zamknięci w swych pałacach, spoza których nie było widać nic prócz szczytów jodeł i podobnych do nich pagod (pagoda nie jest świątynią, tylko dzwonnicą przy świątyni), ginęli z głodu i robili się naprawdę uduchowionymi bogami. Nie ma się też czemu dziwić, że za rządów szogunów czyli wielkorządców były bezustanne wojny domowe, bez których, po prawdzie mówiąc, rycerstwo japońskie przy słabo rozwiniętym rolnictwie nie mogłoby żyć. Z drugiej strony ten stan rzeczy rujnował kraj, przez co państwo ginęło, robiło się coraz słabsze, aż wreszcie cały ten nieporządek skończył się wielką reformą rolną, w której mikado odebrał szlachcie grunta, rozdał je chłopom, a magnaterię wygubił.
Czas, w którym Męciński miał przybyć do Japonii, był czasem chaosu państwowego. Na ulicę nie można było wyjść bez dwu ciężkich szabel za pasem i sztyletu w garści. Klasztory szinto, buddystyczne i różnych innych sekt wojowały ze sobą, szajki bandytów świetnie zorganizowanych, zwanych „roujon“, co znaczy „błędny rycerz“, grasowały po gościńcach — mikado nie miał władzy, „cesarz Xogun“ też nie — i w takim czasie polski apostoł przyjeżdża szerzyć chrześcijaństwo.
To się musiało skończyć męczeństwem.
Męciński o tym wiedział.
Przed odjazdem do Japonii napisał list do siostry i konfratrów krakowskich i przesłał im pamiątki po sobie: brewiarz, krzyżyk z kości słoniowej i obraz Matki Boskiej; z tych przedmiotów tylko obraz ocalał w podróży i został wręczony rektorowi jezuickiego kolegium w Krakowie po pięciu latach od wysłania.


Parę słów musimy poświęcić ludziom, o których biografowie nie piszą, zaznaczając tylko, że byli, lecz nawet nie wspominają ich imion. A jednak ludzie ci umierali wraz z misjonarzami, a jako dzieci własnej ojczyzny wiedzieli dobrze, że o ile może jakimś przypadkiem, skutkiem wstawiennictwa którejś z potęg europejskich, misjonarze zdołaliby się uratować, to dla nich wyjścia żadnego nie ma. Byli to tak zwani uczniowie, rekrutujący się w takich razach zawsze spomiędzy krajowców.
Przygotowana przez grono misjonarzy jezuickich wyprawa duchowa na Japonię bez pomocników, znających kraj, ludzi i język, obejść się nie mogła.
Przygotowania odbywały się w Manilli na wyspie Luzon i, rzecz prosta, musiały się toczyć w największej tajemnicy. Kierownikiem wyprawy był padre Rubino, Portugalczyk. On to zawezwał Męcińskiego z Makao do Manilli, gdzie wyprawa bawiła dwa lata wśród krajowców, jednak dokładnie nie wiadomo gdzie. Spośród krajowców szukano pomocników jako przewodników, szukano ich też oczywiście między żeglarzami japońskimi, którzy zawijali do portu Manilli.
Parę słów o Manilli:
Miasto jest bardzo piękne, klimat podzwrotnikowy, podzwrotnikowa roślinność; ludzie drobnego wzrostu jak Japończycy, jednakowoż maję znacznie ciemniejszą cerę o barwie dobrych cygar hawanna, a zatem idącą już rasowo ku Ameryce, ku Kubie i archipelagowi Karaibskiemu. Ani biografowie ani listy jezuickie nie mówią, co tam robiono. My jednak możemy sobie z łatwością wyobrazić, że musiał to być wywiad, bez którego absolutnie nie sposób byłoby się dostać do zakazanego raju męczarń i śmierci. O ile spieszno było do Japonii misjonarzom, o tyle, zrozumiemy łatwo, do palm męczeńskich nie kwapili się Japończycy, którzy mieli ich do swego własnego kraju przemycić. A przecież trzeba było znaleźć dżonkę, która by ich zawieźć chciała do Japonii.
Pomocników nie uzyskano ani przekupstwem ani w ogóle żadnym fałszem, lecz zrządzeniem boskim wśród nawróconych Azjatów. Wiemy, że było ich trzech i wszyscy trzej byli Japończykami. Nawrócić na katolicyzm tych ludzi, pozyskać ich dla sprawy, która dla nich musiała się skończyć śmiercią, mogła tylko prawdziwa, żywa wiara. Jak wielką i płomienną ona być musiała, zrozumiemy, że zdobyć sobie potrafiła umysły i serca ludzi prostych, którzy w życiu nie myśleli o niczym innym jak tylko o Bogu.
We wszystkich wyprawach krzyżowych misjonarzy naszych pomocnicy ci brali udział. I brali udział w mękach. I marli w męczarniach. Jakoś tak dziwnie się składa, że imiona tych bezinteresownych, tak cudnie na tortury idących a cichych żołnierzy Chrystusowych, pozyskanych sercem przez serce, nie są znane.
Lecz palma męczeństwa żarzyć się będzie nad nimi jak i nad tymi, których imiona są jak dzwony wzywające na modlitwę za bohaterski skon.





Rozdział XII
U CELU

Nikt nie opowiedział, kto, dlaczego i dzięki czemu, a także na którą dżonkę wziął przebranych czterech jezuitów i ich ochrzczonych, japońskich trzech uczniów. Jednakże tak się stało, i dżonka z wysokimi masztami, na których klaskały wielkie, czarne żagle, plecione z włókien liści palmowych, niosła apostołów.
Wody Morza Żółtego są naprawdę żółte, zabarwione gliniastym mułem strząsanym w nie przez potężne fale Jang Tse Kiangu. Skutkiem mieszania się wód różnych temperatur i wichrów znad olbrzymich przestrzeni Oceanu Spokojnego, bywają tam częste burze, i jeśli podróż galeonu w owych czasach nie należała do przyjemności, to podróż dżonką chińską lub japońską dziś jeszcze daje przedsmak mąk piekielnych. Japończycy, mimo że są narodem żeglarzy, nie znoszą morza ani choroby morskiej. Lecz ponieważ idziemy ku rzeczy najważniejszej, omijamy przykrości, które wobec nich są niczym.
Zwolna fale Żółtego Morza zaczynają błękitnieć, aczkolwiek bynajmniej nie stają się spokojniejsze.Na horyzoncie zaczęło się pojawiać coraz więcej dżonek. Były to dżonki rybackie, pirackie lub przemytnicze; na którejże z nich mógł jechać nasz Męciński? Rozumie się, że na przemytniczej.
Sprawa jest prosta. Noc. Przemytnicza dżonka przybija gdzieś do jakiegoś zakazanego portu. Wielce usłużny i uśmiechnięty Japończyk prowadzi całe towarzystwo do zakonspirowanej chaty któregoś z rybaków. Światełko owszem jest, jest wieczerza, owoce, ryba mielona lub tarta, surowa, polana soją rzepa grubości ramienia, o której w Japonii się mówi, że gdy jest rzepa, nie ma chorób, może „sakie“, wódka z ryżu. Lecz to wszystko głupstwa, bo zbliża się moment męczeństwa.
W powietrzu jest odór zupełnie innego świata, a wzrok duchowy misjonarza widzi kłębowiska nieznanych zjaw i demonów.
Wzruszony przeczuciem męki wychodzi z chaty syn ziemi lubelskiej, matki lasów, wchodzi w las.Siada na pniu, aby pomyśleć. A wtem pięć głów z roziskrzonymi oczyma zaczyna krążyć dokoła niego, zgrzytając zębami. Krzyżem świętym odpędził je od siebie, lecz oto w tej chwili coś plunęło mu za kark, a gdy się odwrócił, ujrzał oplecionego do koła pnia jodły węża z pięciu głowami, który na niego pluł pięciu żądłami. Odszedł, a wtedy ujrzał olbrzymiego węża, który cienką szyją wnikał do chałup i wypijał oliwę z lamp nocnych, a kiedy chciał przed tym przestrzec, Bezkształt stanął przed nim i zapytał go: dokąd idziesz i czy masz szablę?
Nasz rycerz niewątpliwie tych strachów się nie bał. Pomodlił się i wrócił do domu, do chaty rybackiej, w której spało trzech misjonarzy i trzech uczni.
Gdy stał w progu, wahając się między słońcem a półmrokiem panującym w chacie, gdzie spali jego towarzysze, ktoś lekko położył mu na ramieniu dłoń.
Oficer nadbrzeżnej morskiej straży.
Uśmiechał się człowiek, otoczony gromadą drobnych i uprzejmie uśmiechniętych ludzi.
Wszyscy byli grzeczni i grzecznie zaprowadzili nieproszonych gości do więzienia w Nagasaki.
Biografowie piszą, że ono było smrodliwe. Być może, ale któreż europejskie więzienie wówczas nie było smrodliwe!
Nastąpiło śledztwo przy pomocy tortur. Tortury były straszne, lecz czyż w Europie nie używano ich oficjalnie do początku XIX wieku?
Męcińskiego poddano katuszy wodnej. Polegała ona na tym, że wlewano w niego, jak i w jego towarzyszów, po kilkanaście litrów wody, po czym na wzdętym brzuchu kładziono mu deskę, na której końcach stawało dwóch parobków huśtając się, tę wodę z niego wytłaczano, co oczywiście rozrywało kiszki.
Ta procedura torturowa, mająca wyjaśnić cel przybycia Męcińskiego do Japonii, trwała siedem miesięcy.
Przez te całe siedem miesięcy Męciński wraz z towarzyszami prowadził religijne rozmowy z japońskimi kapłanami różnych wyznań i sekt.
Aż przyszedł wyrok, który wykonano na „Wzgórzu Stracenia“ pod Nagasaki, najbogatszym wówczas japońskim porcie.
Skazańców zabito tak: w kloacznych dołach, uwiesiwszy ich za nogi u szubienic, zanurzono ich aż po usta, po czym doły kloaczne zakryto deskami w ten sposób, iż tylko nogi z nich wystawały.
Dodajmy do tego, że męczennicy ci byli zawieszeni głowami na dół.
Przewodnik wyprawy, padre Rubino, umarł po trzech dniach.
Czwartego dnia tej męki skonał Męciński (23 marca 1643 r.).
Towarzyszów jego trzeba było ściąć, bo żyli wciąż.
Zwłoki wszystkich rzucono na pastwę hołoty portowej, która je zhańbiła, a potem psy dokończyły reszty.

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
I otóż tak mi się zdaje, że chociaż miasta w Japonii znikają i znowu się rodzą, tak jak przenoszą się stolice, dziś, gdy w krainie mikada, w Nagasaki, Japończyk jest katolickim biskupem, gdy na „Wzgórzu Stracenia“ pod Nagasaki biskup ten odprawia modły za męczenników, mogłaby tam stanąć skromna kapliczka z białym orłem i napisem:

„Tu umarł Wojciech Męciński, Poragdo (to znaczy po japońsku Polak), jeden z apostołów Japonii, rycerz z pochodzenia, który na podbój świata poszedł tylko z krzyżem w ręku.“








  1. Biografia ta wyszła bezimiennie. Biografowie jako jej autora podają to Kaspra Drużbickiego, to Ignacego Macieja Tłuczyńskiego, jezuitów.
  2. W broszurce łacińskiej wydanej w Krakowie r. 1647.
  3. Wyspa naprzeciw Bombaju.
  4. Ma to różne znaczenia. Tłumaczą to np. jako „Ty jesteś ja“.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.