Szkarłatna Róża Raju Boskiego/Rozdział V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Jerzy Bandrowski
Tytuł Szkarłatna Róża Raju Boskiego
Podtytuł Świątobliwy ks. Wojciech Męciński
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Rozdział V
ODJAZD

Gdy człowiek dziś chce jechać do Indyj, czeka dzień, najwyżej dwa na któryś ze statków linii indyjskich, a tych linii jest kilka. Ale dawniej, zwłaszcza gdy stosunki z Indiami utrzymywała prawie jedna tylko Portugalia, rzeczy miały się trochę inaczej. Rzadko kiedy do Indyj odpływały statki samotne, chyba wielkie okręty wojenne, albo też statki kupieckie, przeważnie na pół korsarskie lub nie mające nic do stracenia. Najczęściej czekano na okazję, kiedy się zbierze cała flotylla statków, które by wspólnie wyruszyły w drogę.
Dlatego to i nasz Męciński nie od razu po swym wyzdrowieniu mógł wyjechać do Indyj. Doświadczywszy przykrości i niebezpieczeństw podróży morskiej nie chciał się już puszczać w daleką drogę do Indyj na byle jakim wraku. Czekał na okazję, a tymczasem zawarł przyjaźń z synem gubernatora Lizbony, hr. Castelli Novi.
Okazja się nadarzyła. Właśnie miała odjechać do Indyj flota królewska składająca się z kilku wielkich galeonów i mniejszych karawel. Młody hrabia, wiedząc, iż jego przyjaciel, misjonarz z dalekiej Polski, również się do Indyj wybiera, szepnął słówko ojcu, a czcigodny gubernator porozumiał się z admirałem, ten zaś umieścił Męcińskiego na jednym z galeonów, statku wielkim, na którym znajdowało się ośmiuset ludzi. Jakiś czas czekano jeszcze na pomyślne wiatry, aż wreszcie 6 marca 1633 r. Męciński raz na zawsze już opuścił Portugalię, a z tym i Europę, szczęśliwy, że nareszcie płynie ku brzegom Japonii, gdzie wśród męczarni otworzą mu się wrota rajskie.
Wyobraźmy go sobie na rufie galeony odpływającej od brzegów europejskich. Wysoki, szczupły, o twarzy pociągłej, śniadej, brunet, z mocnymi oczyma i pańskimi rysami, z charakterystycznym sarmackim nieco orlim nosem, stoi i zagłębiony w sobie patrzy na ląd, na znikające już w perłowej mgle białe domy miasta i wzroku od niego nie odrywa.Teraz jeszcze płynie statek spokojnie z wodą przybrzeżną, nie kołysze się. Wciąż jeszcze stadami, kwiląc i wrzeszcząc, uwijają się białe mewy spodziewające się może jakichś resztek wyrzuconych z kuchni. Na brudnych falach tańczą skórki pomarańczowe, ogryzki, jakieś ochłapy, jak zwykle w porcie. Woda jest nieprzeźroczysta, żółta, mętna, zanieczyszczona przez paskudztwo ludzkie. Dobrze odejść od tego wszystkiego, dobrze odpłynąć w dal słoneczną, tam gdzie morze promienieje, a w jego czystych wodach widać czasem nawet i lasy podwodne, kołyszące łagodnie na pół pogrzebane w ich gąszczu białe, czyste szkielety, lub niby ptaki leśne przeciskające się między konarami drzew koralowych meduzy, strojne w długie frędzle, polipy wymachujące ciężkimi, długimi ramiony, lub żarłoczne raje, które lekkim muśnięciem swej szorstkiej skóry snadno nagie plecy do żywego ciała zetrą. Tam, za morzami czekają niezdobyte światy pełne ludów nieznanych i nieznanych grzechów, z których obmyć je należy. Tam są tysiące barw, całe armie złych, fałszywych bogów, których należy pokonać. Tam w niezliczonych postaciach najwymyślniejszych, okrutnych i nieodgadnionych czeka śmierć tak bolesna i straszna, że sama myśl o niej już jest poezją, co więcej, nieopisaną pieśnią bólu. Tak. A jednak to, od czego rufa statku coraz bardziej się oddala; to, do czego już nigdy się nie wróci — to kołyska najszlachetniejszych marzeń, to macierz płomienna, z której się one narodziły, to właśnie ta myśl, wysyłająca na wszechświatowe pole walki zbrojnych żołnierzy i bezorężnych kapłanów. To jest właśnie ojczyzna wiecznie wojującej myśli i uczucia religijnego. Tym właśnie ta mała część świata trzęsie całym światem.
Daleko, daleko za słoneczną Portugalią została Polska. Jest marzec. Prawdopodobnie leżą tam jeszcze śniegi, jednakże słońce już weselsze, śniegi nieraz stają tak, że uparta i nieustępliwa zima musi ziemię poczerniałą bielić na nowo, co jej psują ciepłe deszcze dziurawiące śniegi, iż wyglądają jak porowate gąbki. Ze słomianych strzech przymarzłe dotychczas śniegi walą się z głuchym łoskotem, a zawzięte mchy, porastające strzechy po każdym deszczu świeżą, szmaragdową zielenią, śmieją się z zimy. Zdawałoby się jednak, że ludzie śpią. Jaki taki tylko wyjdzie przed chatę, rozejrzy się po niebie, podrapie się w czuprynę, poskrobie w plecy i wraca do izby.
Ale od Dzikich Pól, w miarę jak trawa z ziemi wynika, już pojawiają się czambuły tatarskie z zielonymi sztandarami Proroka i znowu rozlegnie się ich wycie i bojowe „ałła!“, i znowu załopoczą skrzydła i proporczyki husarskie, i poleje się krew w obronie chrześcijaństwa. Nie robię nic innego, niż bracia moi! — myśli misjonarz.
A potem przeciska się zwolna przez tłum pasażerów i podąża na przód statku, nad którego kasztelem już powiewają białe skrzydła rozbijających się oń na pianę fal morskich. Ludzie byli smutni: kobiety płakały i modliły się, mężczyźni pocieszali się łykami z manierek, majtkowie, klnąc sprośnie, z trudem chodzili między tobołami, kuframi i skrzyniami pasażerów pokładowych, to strasząc ich okropnościami podróży morskiej, to znów przymilnie obiecując im swą pomoc w razie potrzeby, aby w ten sposób wyłudzić poczęstunek.
Misjonarz przedostał się wreszcie na przód statku, gdzie prócz paru majtków nikogo nie było, i zadumany wpatrzył się w turkusowo-perłową toń.
Tam już widać było tylko bezmierną tęsknotę morza. Daleko świeciły żagle jakiejś galeony idącej w kierunku Brazylii, ale wkrótce i te zniknęły.Nie było widać nic prócz kołyszących się jednostajnie fal oceanu.
A wtedy misjonarz skupił się w sobie i w te dale nieogarnione rzucił przepotężne, tęskniące spojrzenie swych mocnych oczu.
Kiedyż, o, kiedyż zakwitniesz mi, szkarłatna różo męczeństwa? Jakże wyglądasz ty, kraju dziwny, w którym takie kwiaty się rodzą? Czy one wykwitają ze złości tego ludu, czy tylko z błędu umysłów przez moce piekielne zaciemnionych? Cokolwiek by jednak było, bądź błogosławiony, iżeś jest jak to łoże w tortur kamerze, na którym kości zgrzytają i skrzypią, pierś dyszy szybko, a w oczach coraz jaśniej świtają zorze niebiańskie. Witaj mi, o kraju mego cierpienia!
I w tej chwili zdało się misjonarzowi, jak gdyby szum fal z nieznanych dali przyniósł mu dźwięki radosne i tryumfalne powitalnej muzyki. Huczały kotły, wrzeszczały trąby i rogi, piszczały flety, dzwoniły chyżo jakieś nieznane cymbały, a wielki chór głosów śpiewał radośnie:
— Witaj nam, witaj, nasz błogosławiony mężu! Dla zbawienia dusz naszych, dla zbudzenia dusz naszych przyjmujemy ofiarę krwi twojej.
Zasłuchany w ten hymn nieznanych głosów i instrumentów, misjonarz zastygł i wyprostowany, nieruchomy jak posąg, stał rozjaśnionym wzrokiem patrząc przed siebie. A wtem rozległa się za nim salwa muszkietów.
Obejrzał się zdziwiony.
Kto strzela?
Nie strzelał nikt. Nie było żadnej salwy. To tylko żagle galeony tak klaskały.
Okręt posuwał się naprzód, skakał z fali na falę niezgrabnie, jak rozhuśtany, drewniany konik na biegunach, na którym chłopczyk drewnianym mieczem atakuje nieprzyjaciela.
Misjonarz powrócił na tył statku, aby jeszcze raz rzucić okiem na ląd.
Nie było już widać nic.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Jerzy Bandrowski.