<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Bereza
Tytuł Sztuka czytania
Wydawca Czytelnik
Data wyd. 1966
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZWAGA

Z pisarstwem Kazimierza Brandysa wszedłem w kontakt dopiero od niedawna. Przedtem znałem je oczywiście, ale można przecież coś znać i nie mieć z tym nic wspólnego. To bardziej powszechny, niż się o tym sądzi, rodzaj stosunku do literatury. Bardzo często rodzaj jedynie możliwy. Wtedy na przykład, gdy się nie ma serca do literatury, a uzna konieczność orientacji w jej fenomenach. Przy mocnym postanowieniu można nawet zostać takim czy innym specjalistą od literatury, nie odbierając żadnych jej treści. Mam nadzieję, że taka ewentualność mnie nie dotyczy. Pozostają wszakże inne. Nie można mieć serca do literatury w ogóle. Stosunek estetyczny to tyle samo co stosunek uczuciowy w tym czy innym punkcie skali napięć od miłości do nienawiści. Każdy stosunek uczuciowy jest przygodą duszy, nie jest jej stanem naturalnym, to znaczy nie towarzyszy człowiekowi na stałe i we wszystkich okolicznościach. Przygoda estetyczna może się zdarzyć lub może się nie zdarzyć i nie ma w tym nic dziwnego. Mój przypadek z pisarstwem Brandysa nie wydaje mi się także dziwny.
Najzwięźlej mówiąc, nie reaguję estetycznie na pewność siebie. Co jak co, ale pewność siebie jest mi najzupełniej obca. Brandys był dla mnie zawsze pisarzem ostentacyjnym w wyrażaniu swoich pewności. Brandys pogardzał wszelką niepewnością, nie uznawał jej istnienia, nie tolerował jej objawów. Był tak pewny swego materializmu, swej racjonalności, że ta pewność właśnie trąciła idealizmem, irracjonalnością i mistyką. W każdym razie ta pewność była aż fanatyczna, a z czym jak z czym, ale z racjonalizmem fanatyzm jest na pewno sprzeczny. Racjonalizm to bardzo skromne i bardzo rozsądne wyjście z labiryntu niepewności. Rzetelny racjonalizm nie może iść w parze z zadufaniem, z pewnością siebie, z waleniem w bębny. Racjonalizm nie bywa darem objawionym, więc też i ten, kto się uważa za racjonalistę, nie powinien czuć się nawiedzonym, który posiadł prawdę doskonałą.
Moje nawiązanie kontaktu estetycznego z pisarstwem Brandysa datuje się od momentu, gdy zauważalne stały się oznaki, że jego pewność wtajemniczenia uległa zachwianiu. To się widzi stosunkowo coraz wyraźniej. Najwyraźniej w tomie opowiadań „Romantyczność“ (1960). Cztery utwory tego tomu są dokumentami rozterki, sięgającej bardzo głęboko. Czasem tak głęboko, że to aż wzbudza zdumienie. Trzeba bowiem pamiętać, że Brandys nade wszystko ceni dobre maniery. Chce być więc jak najbardziej elegancki także i na tę okoliczność. Okoliczność to bardzo bliska tego, co się nazywa roznegliżowaniem. Oczywiście w tym wypadku wyłącznie filozoficzno-moralnym.
Określiłem rzecz bardzo drastycznie. Powiedziałby nawet ktoś, że się zagalopowałem, że nic takiego nie ma miejsca. Ten ktoś mógłby się nawet powołać na różne partie tekstu Brandysa. Na te mianowicie, gdy czołowe postacie jego opowiadań zarzekają się, że nic nie jest im bardziej obce jak wszelkie „otwieranie się“ czy odsłanianie. Ballmeyer od początku zachowuje się tak, jak gdyby ani mu w głowie było cokolwiek serio o sobie powiedzieć. Mówca w „Sobie i Państwu“ teoretycznie zaprzecza wprost temu, co się w jego przemówieniu dokonało: „I Państwo się dziwią, że nie otwieram się przed Państwem? Z czym? Z rozpaczą i poczuciem nicości? Ze wszystkimi zapachami? Nie, moi drodzy, nie jestem niczyją winą. Sam uważam się za swojego sprawcę. Nie obarczam Was i Wy mnie nie obarczajcie. Rezerwa i odległość, higiena i dystans. Dobrze utrzymane paznokcie w chwilach niepowodzeń. I dyskrecja w obliczu otchłani. Jeszcze raz dyskrecja“ (str. 87). To jest prawda w odniesieniu do przeszłości i być może także przyszłości, ale z samym przemówieniem nic wspólnego nie ma. Aktorka w opowiadaniu „Jak być kochaną“ formułuje rzecz bardzo podobnie: „Mojego prawdziwego tekstu nigdy by nie przyjęli. I nie dziwię im się. Ja sama go nie lubię. Moja prawda nie powinna być transmitowana. Prócz wspomnień nic mnie nie różni od drzewa lub psa, ale wymaga się ode mnie dużo więcej. Wolę mój czwartkowy tekst“ (str. 172).
A jednak?! Ballmeyer wypowiada się jak najbardziej serio, mówca nic innego nie robi, tylko się „otwiera“, aktorka podaje swój prawdziwy tekst, a nie tekst z czwartkowej audycji radiowej „Obiady państwa Konopków“. I czy na pewno Brandys jako pisarz zechce w przyszłości stawiać wyłącznie na sukces taki właśnie, jaki stał się udziałem aktorki z jego opowiadania? Ośmielam się wątpić. Z wielu względów. Przede wszystkim ze względu na pewne deklaracje samego Brandysa. W opowiadaniu „Romantyczność“ doszukiwałbym się nawet cech programowości tych deklaracji.
Opowiadania „Romantyczność“ nie uważam za najważniejszy utwór tomu prozy Brandysa. Tym niemniej jest to utwór ważny. Brandys po raz pierwszy wyodrębnił w tym opowiadaniu sztukę z uznawanego przez siebie porządku zjawisk ludzkich. Uznał jej własny charakter i samodzielne cele. Sprzeciwił się tej formule sztuki, którą lansuje Czterdziesty Czwarty, expisarz i działacz. Formuła Czterdziestego Czwartego pasowałaby jak ulał do tego, czym jest powieść radiowa „Obiady państwa Konopków“. On radzi ni mniej, ni więcej: „Nie mówię ci, pisz lepiej romanse o kupcach. Lud chce fabuły i w tym jest podobny do Boga. Nudzą go komentarze, woli oglądać niż widzieć. A przede wszystkim nie chce znać krańców losu, przeraża go świadomość, pragnie egzystencji. Nie powinieneś naruszać tych praw, bo to są prawa ludu. Jeśli poezja nie będzie mu wierna, lud wygna poezję i ustawi na rynkach latarnie magiczne, które mu ukażą świat w pięciu obrazkach“ (str. 131-132). Poeta reaguje na tę formułę czymś więcej niż wzruszeniem ramion: „Słuchając, czułem jego niemoc i strach. Zgrywał się, udawał“ (str. 132). Poetę także przeraża jego własna świadomość, ale on nie ma zamiaru z niej rezygnować, on chce znać krańce. Przypis uje poezji inne zadania: „Ja, moim obowiązkiem, i to sobie najbardziej wyrzucam, którego nie spełniłem, było błagać, zaklinać tę jego rację za pomocą poezji i kłaść się na drodze i wyciągać ręce, pokazywać swoją twarz, żeby on, Horacy, gdy będzie cwałował u boku Generała przez szeroką, czarną równinę, żeby przynajmniej spostrzegł, co za chwilę stratują kopyta jego konia; to jest bardzo ważne: nie można walczyć przeciw nim, ale trzeba im stwarzać cierpienia“ (str. 153). Źródłem cierpień, o których mowa, jest świadomość i do niej wbrew wszelkim gestom na rzecz wydumanych tekstów sięgnął Brandys w swoich czterech najnowszych opowiadaniach.
Ballmayer wyłożył bez reszty swój tekst filozoficzny, przemawiający pisarz w opowiadaniu „Sobie i Państwu“ zanalizował publicznie swoją psychologiczną naturę, poeta w „Romantyczności“ odsłonił tajemnice duszy artysty, a aktorka z opowiadania „Jak być kochaną“ nic nie zataiła ze swego tekstu prawdziwych doświadczeń życiowych. Ci bohaterowie chcąc nie chcąc „pokazują swoją twarz“, jakakolwiek straszna by ona była. Nie przeczę zresztą, że jest to straszność najstraszniejsza. Bo przypatrzmy się tym twarzom!
Ballmeyer jako hitlerowski generał zetknął się ze sprawą wymordowania ludności wyspy Barnum. W związku z tym był pociągany do odpowiedzialności. Naukowiec amerykański Raphael Daves, który przeprowadza z nim wywiad w kilkanaście lat po wydarzeniach na Barnum, nie interesuje się formalno-prawną ani nawet faktograficzną stroną sprawy. Jego interesuje indywidualna i wewnętrzna sprawa moralna Ballmeyera. Delikatny Amerykanin daje Ballmeyerowi szansę bezpiecznego uniku, sugerując mu, że mógł on przed laty nie znać prawdy o Barnum. „Czy się nie mylę — mówi do Ballmeyera — sądząc, że decydującym powodem pańskiego przełomu był szok moralno-psychologiczny pod wpływem rewelacji o zbrodniach na Barnum?“ (str. 18). Ballmeyer nie zamierza jednak skorzystać z okazji. Więcej, Ballmeyer ma własną furtkę nie zamkniętą i także z niej rezygnuje, Ballmeyer sam był przeciw zbrodni, zbrodnia została dokonana po odwołaniu go z Barnum. Obydwa wyjścia wydają mu się zbyt łatwe i w jakimś sensie niegodne człowieka świadomego społecznych mechanizmów wydarzeń na Barnum. Ballmeyer wyjaśnia Amerykaninowi rzecz trudniejszą, dowodzi mianowicie, że indywidualna sprawa moralna nie mogła tu istnieć ani w jego, ani w czyimkolwiek wypadku. To wynika z jego tekstu filozoficznego, który zdecydował się wygłosić.
Oto podstawowe sformułowania tego tekstu: „Z chwilą przyjęcia określonego punktu widzenia to, co pan nazywa poczuciem dobra i zła, zostaje poddane praktycznym regułom działania“ (str. 31). „Wydaje mi się, panie Daves, że ilość dobra i zła jest w każdym z nas mniej więcej taka sama. Ale to nie rozstrzyga o niczym, ponieważ każdy z nas może uznać pewien cel czy punkt widzenia, który go usprawiedliwi w momencie skazywania drugiego na śmierć“ (str. 32-33). Żeby postawić kropkę nad i, Ballmeyer podsuwa Davesowi formułę, która wszystko podsumowuje: „W ciągu ostatnich czterdziestu lat to, co pan nazywa człowieczeństwem, stało się funkcją systemów politycznych“ (str. 52-53). I wreszcie Brandys odstępuje Ballmeyerowi formułę, która dla samego Brandysa była czymś w rodzaju filozoficznego klucza. „Historia i natura — mówi Ballmeyer — zabijają anonimowo, w ten czy inny sposób. W Norymberdze zdawało się wam, że oskarżacie ludzi. Oskarżaliście historię. I ona będzie miała ostatnie słowo“ (str. 53). Ballmeyer recytuje z całą otwartością piekielnie konsekwentny, piekielnie drastyczny i jakże dobrze znany tekst. Nawet gdyby chciał, Ballmeyer nie mógłby się bardziej odsłonić.
Bohater opowiadania „Sobie i Państwu“ odsłania się jednak jeszcze bardziej, ponieważ jego przemówienie dotyczy spraw bardziej zasadniczych niż filozofia moralna. On ma z autoanalizy wydedukowaną koncepcję natury psychologicznej współczesnego człowieka. On jest rzecznikiem totalnej depersonalizacji, absolutnej dezintegracji osobowości. Człowiek według tej koncepcji to zlepek elementów niespójnych i całkowicie odindywidualizowanych. Po prostu nie istnieje nic takiego jak osobowość w sensie humanistycznym. Nie istnieje ona prawie wcale nawet w sensie fizycznym: „My dzisiaj stajemy się ciałem zbiorowym, nasz zapach zależy od usprawnienia komunikacji miejskiej“ (str. 82). Bohater Brandysa postawił człowiekowi diagnozę, jaka w podobnym ujęciu nie została nigdy postawiona: uśmiercił człowieka absolutnie, zlikwidował osobowość totalnie, umieścił ją w sferze wspomnień dzieciństwa, tego wielkiego nieszczęścia, „które spotyka nas bardzo wcześnie i prowadzi nas do rozbicia naszej osobowości“. W jego ujęciu rozbicie osobowości jest faktem dokonanym, zamkniętym i nieodwracalnym. To nie żadne zagrożenie, nie żaden rozwijający się proces, nie żadna niezrealizowana możliwość. On proponuje wyciągnięcie praktycznych wniosków z takiego stanu rzeczy: „Wydaje mi się, Panie Ministrze, że nasza wielorakość psychiczna mogłaby być dziedziną specjalnego resortu“ (str. 79). On dziwi się, że przy takim stanie rzeczy zabawa toczy się dalej. „Nie mam nic Państwu do wyznania prócz mglistych podejrzeń na swój i cudzy temat. Moje i cudze tematy niewiele się od siebie różnią. Jesteśmy pokrętnie i boleśnie nawzajem sobą przeniknięci, nie spostrzegacie tego Państwo? Pomieszani ze sobą w sposób niezróżnicowany. Obrażająco niezróżnicowany. A mimo to rzecz posuwa się naprzód“ (str. 81).
Poeta z „Romantyczności“ i aktorka z „Jak być kochaną“ dorzucają jedynie drobiazgi do tego, na co się zdobył bohater „Sobie i Państwu“. Oni to samo zjawisko naświetlają z różnych mniej istotnych aspektów, przeprowadzają inne dowody tej tezy, którą bezapelacyjnie i bez wątpliwości wysunął bohater „Sobie i państwu“. Poeta i aktorka są zresztą daleko mniej konsekwentni. Poeta w podobny sposób konstatuje swoją „wielorakość psychiczną“, ale szuka w tych konstatacjach argumentów na rzecz sztuki. Aktorka nie bez patetycznego uniesienia odnosi się do swojej „wielorakości“, nie odmawiając sobie wcale praw do odrębności. Ta niekonsekwencja Brandysa jest zresztą nieunikniona. Powiedziawszy to, co powiedział bohater „Sobie i Państwu“, nie można mówić dalej. Po tym można już tylko bełkotać. On kończy zresztą bełkotem. Poetę niekonsekwencja ratuje przed tańcem wokół magicznej latarni, aktorka szuka wytchnienia od tekstu „Obiadów państwa Konopków“. Zacząłem wywód o nowej prozie Brandysa od pochwały wątpienia, a prześledziłem dosyć jednoznaczne konstatacje intelektualne bohaterów jego opowiadań. Otóż nie trzeba zapominać, że są to konstatacje jego bohaterów. Przywiązuję pewne znaczenie do faktu, że własny tekst filozoficzny Brandysa wygłasza taki właśnie, a nie inny bohater jak Ballmeyer. Sądzę także, że liczy się ta okoliczność, iż bohater „Sobie i Państwu“ nie byłby w stanie powtórzyć swego przemówienia. „Sobie i państwu“ to taki utwór, po którym należałoby złamać pióro. „Romantyczność“ jest opowiadaniem, w którym najbardziej rzuca się w oczy nieśmiałość i niepewność autora. Pierwsze wypowiedziane przez Brandysa „nie“ zostało ubrane we wszystkie możliwe cudzysłowy i zostało nazwane gestem nawet nie romantyzmu, a romantyczności. Mniejsza o to, co odsłaniają bohaterowie Brandysa, ważne jest to, że sam Brandys odsłania swoją bezradność, stawia wszędzie znaki zapytania, sprzedaje pokątnie swoją duszę. Podoba mi się niepewność Brandysa, ponieważ jest to stan najbardziej ludzki i najbardziej właściwy naszej doli człowieczej.

Kazimierz Brandys: „Romantyczność“, Warszawa 1960, Czytelnik.