Tętniące serce/Część II/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tętniące serce |
Podtytuł | Powieść |
Rozdział | Storsnipa |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T.A. |
Miejsce wyd. | Lwów — Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | Kejsarn av Portugallien |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Jan ze Skrołyki szedł tą samą drożyną leśną, którą przed kilku zaledwo godzinami wracał z kościoła wesoły i szczęśliwy wraz z Katarzyną i Klarą.
Długo się naradzał z żoną i nakoniec postanowili zaczekać z wysyłaniem córki do miasta, oraz nie czynić żadnych innych kroków. Przede wszystkiem musiał się Jan udać do posła parlamentarnego, Karola Karlsona w Storwiku, i spytać go, czy Lars Gunnarson jest w prawie zabrać im grunt i dom.
W całym obwodzie swartsjoeńskim nikt tak dobrze nie znał się na prawdie i różnych rozporządzeniach jak poseł do parlamentu ze Storwiku. Kto był na tyle mądry, że zasięgnął jego porady w sprawie podziału, spadku, sprzedaży, inwentaryzacji, aukcji, czy spisania testamentu, mógł być pewnym, że wszystko będzie załatwione wedle prawa i sprawiedliwie i że nie będzie później pola do procesów i zatargów żadnych.
Ale poseł był to człowiek surowy, nieubłagany, opryskliwy i z wyglądu onieśmielający. Głos jego był tak twardy, że Jan zadrżał na samą myśl, iż ma przed nim stanąć.
— Gdy mnie tylko zobaczy, przede wszystkiem zbeszta mnie okropnie za to, że nie wziąłem od Eryka z Falli żadnego pisemnego potwierdzenia darowizny. Nieraz tak zbijał z tropu i zatrważał ludzi, że nie mieli odwagi spytać go o poradę w nader ważnych sprawach i odchodzili z niczem.
Jan ruszył z domu bardzo pospiesznie, to też nie miał czasu zastanowić się nad tem, że ma stanąć do oczu przeraźnemu posłowi. Teraz dopiero, idąc przez lasy askadalarneńskie ku szczytom gór, doznawał takiego strachu, że drżał i wyrzucał sobie głupotę swoją. Powinien był zabrać Klarę Gullę.
Wychodząc z domu, nie widział nigdzie dziewczyny. Pewnie pobiegła gdzieś do lasu, siadła na samotnem miejscu i płacze, by ulżyć smutkowi, jaki ją przejmuje. Zawsze kryła się w podobnych chwilach, nie chcąc nikogo widzieć na oczy.
W tejże chwili, kiedy miał skręcać w wysokopienny bór posłyszał od prawej strony, wysoko ponad sobą jakiś śpiew i pohukiwanie radosne.
Przystanął i nadstawił ucha. Na górze śpiewała jakaś kobieta. Ale dziwne! Głos ten wydał mu się znanym... dobrze znanym... A przecież nie mogło to mieć miejsca, pod żadnym warunkiem!
Postanowił, zanim dalej pójdzie dowiedzieć się, co to znaczy. Śpiew dolatał wyraźny, dźwięczny, radosny, ale drzewa nie pozwalały zobaczyć śpiewaczki.
Jan zboczył z drogi i zaczął się przedzierać przez gęstwę poszycia lasu, by jej przeciąć drogę.
Znajdywała się dalej, niż mniemał, przeto spieszył naprzód raźno coraz to dalej, mając ją ciągle przed sobą. Szła ciągle w górę i czasem wydawało się Janowi, że znajduje się wprost ponad nim.
Po pewnym czasie nie miał Jan żadnej wątpliwości, śpiewaczka szła prosto na szczyt Storsnipy.
Szła niemal prostopadłą percią po skałach, najtrudniejszą z wszystkich dróg, ocienioną gęsto brzozami i wijącą się zygzakiem. Dla tego nie mógł jej dojrzyć. Ale mimo bardzo trudnej drogi szła szybko, jakby niesiona na skrzydłach i przez cały czas nie przestawała śpiewać.
Jan chciał jej znowu zajść ukosem, ale przez zbytni rozmach zbił się ze ścieżki, dostał się w gęstwę i został znowu w tyle.
Poza wszystkiem, w miarę jak słuchał śpiewu, kładł mu się coraz to straszniejszy ciężar na piersi, tak że oddychał z trudnością i często musiał przystawać.
Kroczył teraz całkiem powoli, wlókł się ledwo noga za nogą.
Niełatwa to rzecz rozpoznać głos, a w lesie sprawa jest jeszcze o wiele trudniejsza, gdyż wszystko niemal szemrze tam, gwarzy i śpiewa do wtóru.
Zaszedłszy już tak daleko, powiedział sobie, że musi zobaczyć tę dziewczynę, która w wielkiem rozradowaniu płynie niejako na barkach po stromym zboczu góry, gdyż inaczej wątpliwości i pytania trapiłyby go do samego końca życia.
Wiedział też napewne, że się przekonać musi gdy dojdzie do szczytu, był on bowiem zupełnie łysy, pusty i tam nie mogło mu nic zasłonić widoku.
Dawniej szczyt Storsnipy był porosły gęstym lasem, ale przed dwudziestu kilku laty szalał tam straszliwy ogień i od tego czasu świecił sam wierch góry szeroką łysiną, widną zdaleka.
Dotarły tam wrzosy, krzaki borówczane i jałowce, pokrywając zwolna skały, ale dotąd nie stało ani jedno wyższe drzewo, mogące kryć widok.
Od pożaru lasu otworzyła się stamtąd przepiękna panorama. Widać było wszystkie roztoki, położystą dolinę z jeziorem pośrodku i strome góry, stojące wokół na straży. Młodzież askadalarneńska, dostawszy się z ciasnej doliny na ten szczyt, nie mogła się mimowoli oprzeć przypomnieniu owej góry, z wierzchołka której kusiciel ukazał Chrystusowi Panu cuda świata, by go nimi oczarować.
Wyszedłszy z lasu na wolną przestrzeń, zobaczył Jan tuż przed sobą śpiewaczkę.
Na najwyższej grani skalnej, tam skąd stał się najpiękniejszy widok, zbudowano z kamieni rodzaj estrady, a na ostatnim jej bloku stała Klara Fina Gulleborga w swej czerwonej sukience. Jasno odcinała się jej sylwetka od pobladłego firmamentu, a gdyby ktoś spojrzał z roztok i lasów w górę, musiałby ją niewątpliwie zobaczyć.
Patrzyła na krajobraz, ścielający się milami wokół. Widziała nad brzegiem jeziora białe kościoły na wzgórzach, huty o wysokich kominach, dworce pańskie zapadłe w ogrody i parki, dworki chłopskie, zagrody i obejścia wzdłuż lasów, długie pasma łanów i pól uprawnych, wijące się drogi i znowu lasy bez końca i kresu.
Zrazu śpiewała jeszcze, potem umilkła i zatopiła się zupełnie w kontemplacji szerokiego świata, leżącego przed nią, niby otwarty atlas.
Nakoniec wyciągnęła oba ramiona i zdawało się, że chce wszystko to co było wokół objąć uściskiem, że chce przytulić do piersi cały ten wielki, potężny, uroczy świat, z którego wykluczoną była do tej pory.
Późną dopiero nocą wrócił Jan do domu, a gdy się tu znalazł, nie mógł sobie jakoś niczego dobrze przypomnieć. Twierdził, że był u Karola Karlsona i że z nim rozmawiał, ale nie pamiętał ni słowa z tego, co mu poseł poradził.
— Niema celu czynić żadnych kroków! — powtarzał raz po raz. I to była jedyna wiadomość, jaką Katarzyna zdołała zeń wydobyć.
Stał pochylony i śmiertelne znużenie malowało się na jego twarzy, a kaftan nosił ślady zetknięcia z mchem i ziemią.
Katarzyna spytała czy upadł i potłukł się.
Odpowiedział, że nie, tylko położył się na chwilę na ziemi, by spocząć.
Spytała, czy się czuje chorym?
— Nie, nie! — powiedział — Tylko zdaje mi się, że coś przestało iść... coś stanęło... i już nie tętni!
Ale nie chciał powiedzieć co stanęło w chwili, gdy się przekonał, że córka jego chce iść w świat szeroki dla ratowania ojcowizny, nie z miłości dla rodziców, ale dla tego, że tęskni do onego, wielkiego, szerokiego świata.