Ta trzecia/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ta trzecia |
Pochodzenie | Pisma Henryka Sienkiewicza tom XIX |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1905 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Widziałem cud i kwita!
Teraz dopiero zrozumiałem, dlaczego człowiek ma oczy.
Corpo di Baccho! co za piękność!
Idziemy z Ostrzyńskim. Nagle patrzę, na rogu Wierzbowej mija nas jakaś kobieta. Staję jak wryty, dębieję, kamienieję, otwieram oczy, tracę przytomność, chwytam bezwiednie Ostrzyńskiego za krawat, rozwiązuję Ostrzyńskiemu krawat — i — ratunku, bo ginę!
Co tam, że ona ma doskonałe rysy... Nic rysy! — ale to jest poprostu pomysł artystyczny! arcydzieło jako rysunek, arcydzieło jako koloryt, arcydzieło jako sentyment. Greuze zmartwychwstałby na jej widok, a następnie powiesiłby się, że takie czupiradła malował.
Patrzę i patrzę... Idzie sama — gdzie tam! idzie z nią poezya, idzie muzyka, idzie wiosna, idzie rozkosz i kochanie. Nie wiem, czybym ją chciał odrazu malować, bo wolałbym klęknąć przed nią i całować ją po nogach za to, że się taką urodziła. Czy ja wiem zresztą czegobym chciał!...
Mija nas sobie, taka pogodna, jak dzień letni. Ostrzyński kłania jej się, ale ona go nie widzi... Ja budzę się jak z olśnienia i krzyczę:
— Chodźmy za nią!
— Nie, powiada Ostrzyński, czyś zwaryował? Muszę zawiązać krawat. Dajże pokój! to moja znajoma.
— Twoja znajoma? przedstaw mnie!
— Ani myślę... pilnuj swojej narzeczonej.
Ciskam przekleństwo na Ostrzyńskiego i jego potomstwo aż do dziewiątego pokolenia, poczem chcę sam lecieć za nieznajomą.
Na nieszczęście siadła do dorożki.
Zdaleka widzę tylko jej ryżowy kapelusz i czerwoną parasolkę.
— Znasz ją naprawdę? pytam Ostrzyńskiego.
— Ja wszystkich znam!
— Co to za jedna?
— To pani Helena Kołczanowska, z domu Turno, inaczej tak zwana panna-wdowa.
— Dlaczego panna-wdowa?
— Bo jej mąż umarł przy cukrowej kolacyi. Jeśliś już ochłonął, to ci powiem jej historyę. Był sobie bardzo bogaty, bezdzietny kawaler Kołczanowski de Kołczanowo, szlachcic z Ukrainy. Miał ogromnie zacną rodzinę, która spodziewała się po nim dziedziczyć — i ogromnie krótką szyję, która dodawała tem większej otuchy spadkobiercom. Spadkobierców tych znałem. Byli istotnie zupełnie porządni ludzie, ale cóż chcesz! najporządniejsi, najmniej interesowni z nich nie mogli się wstrzymać od spoglądania na szyję Kołczanowskiego. Tak to wreszcie dokuczyło staremu, że na złość rodzinie oświadczył się o córkę sąsiada, zrobił intercyzę, zapisał jej cały majątek, następnie wziął ślub, po ślubie było wesele, przy końcu wesela cukrowa kolacya, a przy końcu cukrowej kolacyi apopleksya zabiła go na miejscu... W ten sposób pani Helena została panną-wdową — rozumiesz?
— Dawno to było?
— Trzy lata temu. Miała wówczas dwudziesty drugi rok... Od tego czasu mogła dwadzieścia dwa razy iść zamąż, ale nie chce... Przypuszczano, że czeka na księcia. Pokazało się, że i to nie, bo niedawno odpaliła księcia. Zresztą wiem dobrze, że tam niema żadnych pretensyj, a najlepszy dowód, że pani Kołczanowska żyje dotychczas w ścisłej przyjaźni z naszą znaną, sympatyczną, utalentowaną etc. Ewą Adami, z którą kolegowała swego czasu na pensyi.
Usłyszawszy to, ażem podskoczył z radości.
Jeśli tak, to mniejsza o Ostrzyńskiego. Moja kochana, poczciwa Ewusia ułatwi mi poznanie pani Heleny Kołczanowskiej.
— Słuchaj, więc nie wprowadzisz mnie do niej? — pytam Ostrzyńskiego.
— Ostatecznie, jak kto się chce z kimś w mieście poznać, to się pozna — odpowiada Ostrzyński — ale żeś ty mnie odsadził od Kazi, więc nie chcę, by w danym razie powiedziano, żem się przyczynił... Czy ja wreszcie wiem... Bądź zdrów!